Szokujące arcydzieło. Niewydany dotąd w Polsce thriller Muriel Spark w brawurowym tłumaczeniu Jacka Dehnela.
W „Jeździe” – zaskakująco nowoczesnej i przewrotnej powieści – Spark mistrzowsko gra z konwencją literacką. Wciąga nas w labirynt interpretacji i kwestionuje podział na ofiarę i sprawcę – a także zadania, jakie patriarchalna kultura od zawsze narzucała kobiecym narracjom.
Autorka w misterny, iście filmowy sposób prowadzi nas przez tę „kronikę zapowiedzianej śmierci”, co i rusz podważając nasze czytelnicze oczekiwania.
Lise leci na południe Europy. Ma starannie przygotowane strój i plan: spotka się z pewnym mężczyzną. Jeszcze nie wie, kim on jest, ale już wie, że on na nią czeka.
Następnego dnia policja znajduje ciało brutalnie zamordowanej kobiety. Z zapartym tchem śledzimy kilkanaście ostatnich godzin ekscentrycznej bohaterki, próbując zrozumieć, co doprowadziło do jej śmierci.
W 1974 roku na podstawie powieści „Jazda” powstał film z Elizabeth Taylor w roli głównej. W 2010 roku książka została nominowana do Lost Man Booker Prize.
Jazda
Przekład: Jacek Dehnel
Wydawnictwo Znak
Premiera: 23 kwietnia 2025
1.
– I materialik jest nieplamiący – mówi ekspedientka.
– Nieplamiący?
– Nowa tkanina – mówi ekspedientka. – Specjalnie impregnowana. Śladu nie będzie. Że pani kapnie lodami czy coś, kroplą kawy, no nie, tu, na sam przód sukienki, to żadnej plamy nie będzie.
Klientka, młoda kobieta, nagle tarmosi za haftkę przy szyi, rozpina zamek błyskawiczny.
– Proszę to ze mnie zdjąć – mówi. – Zdjąć, natychmiast.
Ekspedientka krzyczy na klientkę, która jak dotąd zachwycała się jaskrawą sukienką. We wzór z zielonych i fioletowych kwadratów na białym tle, z niebieskimi kropkami na zielonych kwadratach i z różowymi kropkami na fioletowych. Ten model nie schodził; pozostałe sukienki z nowej, nieplamiącej się tkaniny już się sprzedały, ale ta i trzy inne – identyczne z nią we wszystkim prócz rozmiarów – wisiały w głębi magazynu w oczekiwaniu na drastyczne cięcia cen podczas przyszłotygodniowej wyprzedaży, bo okazały się zbyt pstrokate jak na gust większości klientek. Ale ta klientka, która właśnie pospiesznie ją z siebie zrzuca i z najwyższą niechęcią ciska na podłogę, wcześniej, kiedy ją przymierzała, niemalże uśmiechnęła się z zadowolenia.
– W sam raz dla mnie – powiedziała.
Ekspedientka dodała, że trzeba jej podłożyć dół.
– Dobrze, ale potrzebuję jej na jutro – powiedziała klientka.
– Przepraszam, przed piątkiem nie da rady – powiedziała ekspedientka.
– Och, to zrobię to sama – powiedziała klientka i obróciła się, żeby obejrzeć ją z boku w wysokim lustrze. – Leży jak ulał. Piękne kolory – powiedziała.
– I materialik jest nieplamiący – powiedziała ekspedientka, sunąc wzrokiem ku następnej nieplamiącej się i równie niesprzedawalnej letniej sukience, którą najwyraźniej miała teraz nadzieję zaproponować zadowolonej klientce.
– Nieplamiący?
Klientka cisnęła sukienkę na bok.
Ekspedientka krzyczy, jakby krzykiem chciała wzmocnić wyjaśnienia:
– Specjalnie impregnowana tkanina… Jak pani kapnie kropelką sherry, to wystarczy zetrzeć. Zaraz, proszę pani, porwie pani stójkę!
– Myśli pani, że ja sobie kapię na ubrania? – wrzeszczy klientka. – Czy ja wyglądam, jakbym jeść nie umiała?
– Proszę pani, napomknęłam tylko o tkaninie, bo jak mi pani mówi, że jedzie na wakacje za granicę, to w podróży łatwo złapać jakąś plamę. Ale bardzo proszę tak się nie obchodzić z odzieżą! Proszę pani, powiedziałam tylko, że nieplamiąca, a pani cyrk odstawia, chociaż się pani podobała.
– A kto prosił o nieplamiącą się sukienkę? – krzyczy klientka, wkładając prędko i w całkowitym skupieniu własną bluzkę i spódnicę.
– Podobały się pani kolory, no nie? – krzyczy dziewczyna. – Co za różnica, że nieplamiąca, jak się pani podobał materiał, zanim się pani dowiedziała?
Klientka łapie torebkę i leci do drzwi niemal biegiem, a dwie inne ekspedientki i dwie inne klientki aż się zachłystują i rozdziawiają usta. W drzwiach obraca się jeszcze, patrzy i, wyraźnie zadowolona ze zdominowania całej tej sytuacji, mówi z niewątpliwą przyganą:
– Ja sobie wypraszam!
Idzie szeroką ulicą, przeglądając witryny w poszukiwaniu tej sukienki, której potrzebuje, tej niezbędnej sukienki. Wargi ma nieco rozchylone; ona, której wargi są zazwyczaj zaciśnięte od codziennej dezaprobaty okazywanej w biurze księgowym, gdzie pracuje niezmiennie, prócz kilku miesięcy chorobowego, odkąd ukończyła lat osiemnaście, czyli od szesnastu lat i paru miesięcy. Zwykle, kiedy nic nie je ani nie mówi, jej wargi są zaciśnięte jak narysowana od linijki kreska w arkuszach kalkulacyjnych, wyrównana staromodną szminką, usta oceniające i ostateczne, instrument precyzyjny, usta – strażnik szczegółów; ma pod sobą pięć dziewczyn i dwóch mężczyzn. Nad sobą ma dwie kobiety i pięciu mężczyzn. Jej bezpośredni przełożony był tak uprzejmy, że dał jej wolne popołudnie, i to piątkowe.
– Lise, przed tobą jeszcze pakowanie. Idź do domu, spakuj się i odpocznij.
Wzbraniała się:
– Nie potrzebuję odpoczynku. I muszę skończyć całą tę robotę. Proszę: wszystko to.
Przełożony, niski, grubawy facet, popatrzył na nią zza przerażonych okularów. Lise uśmiechnęła się i pochyliła głowę nad biurkiem.
– To może poczekać, aż wrócisz – powiedział, a kiedy podniosła na niego wzrok, w jego szkłach bez oprawek dostrzegła bunt i odwagę. Wtedy zaczęła się histerycznie śmiać. Skończywszy się śmiać, zalała się łzami, a z zamieszania przy innych biurkach i z tego, jak jej mały, grubawy przełożony wycofywał się rwanymi ruchami, wywnioskowała, że znów zrobiła to, co nie zdarzyło się jej od lat pięciu. Biegnąc do łazienki, krzyczała do wszystkich w biurze, którzy w ten czy inny sposób próbowali jej pomóc czy za nią pospieszyć:
– Zostawcie mnie w spokoju! To nieważne! Jakie to ma znaczenie?
Pół godziny później powiedzieli jej:
– Potrzebujesz porządnych wakacji, Lise. Potrzebujesz urlopu.
– I właśnie wzięłam urlop – powiedziała. – Wyjazd życia. – Po czym popatrzyła kolejno na tych dwóch mężczyzn i pięć dziewczyn, których miała pod sobą, i wreszcie na roztrzęsionego przełożonego, zaciskając wargi w linię prostą, którą mogłaby ich wszystkich do reszty wykreślić.
Teraz, opuściwszy sklep, kiedy idzie ulicą, jej wargi są lekko rozchylone, jakby miały przyjąć tajemny aromat. W rzeczy samej jej nozdrza i oczy są rozwarte minimalnie bardziej niż zazwyczaj; niepostrzeżenie, ale i nieodstępnie towarzyszą wargom w ich jedynej misji, misji wytropienia sukienki, którą musi mieć.
Zbacza ze swojej trasy na wysokości drzwi domu handlowego i wchodzi. Dział Wakacyjny: zobaczyła sukienkę. Góra cytrynowa, dół w jaskrawe V: pomarańczowe, fioletowe i niebieskie.
– Czy jest może uszyta z nieplamiącego się materiału? – pyta, założywszy ją, przeglądając się w lustrze.
– Nieplamiącego się? Nie wiem, proszę pani. To bawełna, nadaje się do prania w wodzie, ale na pani miejscu oddałabym ją do chemicznego. Bo mogłaby się skurczyć.
Lise się śmieje, a dziewczyna mówi:
– Obawiam się, że nie mamy niczego tak naprawdę odpornego na plamy. Nigdy o czymś takim nie słyszałam.
Lise układa usta w linię prostą. A potem mówi:
– Wezmę.
Tymczasem ściąga z wieszaka letni płaszczyk w biało-czerwone prążki, z białym kołnierzem; błyskawicznie przymierza go na nową sukienkę.
– Oczywiście te dwie rzeczy niezbyt do siebie pasują – mówi ekspedientka. – Musiałaby pani zobaczyć je osobno.
Wydaje się, że Lise jej nie słucha. Przygląda się sobie. To tak, to śmak w lustrze przymierzalni. Narzuca płaszcz, tak że zwisa jej z ramion i odsłania sukienkę. Rozchyla wargi, mruży oczy; przez moment dyszy jak w transie.
Ekspedientka mówi:
– Z tą sukienką, proszę pani, ten płaszcz nie wygląda najlepiej.
Wydaje się, że Lise nagle ją słyszy, otwiera oczy i zamyka usta. Dziewczyna mówi:
– Nie będzie pani mogła nosić ich razem, ale to śliczny płaszczyk, w sam raz na gładką sukienkę, białą albo granatową, czy na wieczorne wyjście…
– Znakomicie do siebie pasują – mówi Lise i, ściągnąwszy płaszcz, ostrożnie podaje go dziewczynie. – Wezmę go. Sukienkę też. Dół sama podłożę. – Sięga po swoją bluzkę i spódnicę i mówi do dziewczyny: – Te kolory sukienki i płaszcza zdecydowanie mi odpowiadają. Bardzo naturalne.
Dziewczyna próbuje ją udobruchać, mówiąc:
– Och, to już zależy, jak się pani sama w tym czuje, proszę pani, prawda? To w końcu pani będzie je nosiła.
Lise z dezaprobatą zapina guziki bluzki. Idzie za dziewczyną do kas, płaci, czeka na resztę, a kiedy dziewczyna podaje jej najpierw resztę, potem dużą torbę z grubego papieru zawierającą świeże zakupy, uchyla górę torby na tyle, żeby zajrzeć do środka, wsunąć dłoń i oderwać rożek bibułki, w którą owinięto każde z ubrań. Ewidentnie upewnia się, że dostała właściwe ubrania. Dziewczyna zaraz się odezwie, pewnie powie: „Czy wszystko w porządku?” albo „Dziękuję pani uprzejmie, do widzenia”, a może nawet „Proszę się nie przejmować, wszystko w porządku”. Ale to Lise odzywa się pierwsza, mówi:
– Te kolory pasują do siebie doskonale. Tu, na Północy, ludzie nie mają pojęcia o kolorach. Są konserwatywni, staromodni. Ach, gdybyż tylko pani wiedziała! Dla mnie te kolory są naturalnym zestawieniem. Zupełnie naturalnym.
Nie czeka na odpowiedź ani nie idzie ku windzie, zamiast tego obraca się w kierunku schodów ruchomych, z rozmysłem idąc akurat krótką alejką sukienek rozwieszonych na drążkach.
Na szczycie schodów zatrzymuje się nagle, odwraca się, uśmiecha, jakby zobaczyła i usłyszała właśnie to, czego się spodziewała. Bo ekspedientka, myśląc, że klientka wyjechała już schodami z pola widzenia i pola słyszenia, zwróciła się do drugiej ubranej na czarno ekspedientki:
– Wszystkie te kolory razem. Te niesłychane kolory! Powiedziała, że są zupełnie naturalne. Naturalne! Tu, na Północy, powiedziała…
Urywa, zobaczywszy, że Lise ją widzi i słyszy. Dziewczyna udaje, że mocuje się z jakąś sukienką na wieszaku i że mówi coś zupełnie innego, nie zmieniając specjalnie wyrazu twarzy. Lise śmieje się w głos i zjeżdża schodami.
– Cóż, Lise, baw się dobrze – mówi głos w telefonie. – Przyślij mi kartkę.
– Och, ależ oczywiście – mówi Lise, a odłożywszy słuchawkę, śmieje się serdecznie. Nie przestaje. Podchodzi do umywalki, napełnia szklankę wodą, którą wypija, gulgocąc, potem kolejną i, niemalże się dławiąc, jeszcze jedną. Przestaje się śmiać i teraz, ciężko oddychając, mówi do głuchego telefonu: – Oczywiście. Och, ależ oczywiście.
Dysząc wciąż z wyczerpania, rozkłada twardy półkotapczan, zdejmuje buty, ustawia je przy łóżku. Dużą torbę z nowym płaszczem i sukienką dostawia w szafie do spakowanej wcześniej walizki. Torebkę odkłada na nakastlik i się kładzie.
Jej twarz, kiedy tak leży, jest poważna; z początku gapi się w brązowe modrzewiowe drzwi, jakby chciała przeniknąć je wzrokiem. Po chwili jej oddech się normuje. Pokój jest pedantycznie uporządkowany. Kawalerka w apartamentowcu. Odkąd go zbudowano, architekt dostał parę nagród za wnętrza, zrobił się znany w całym kraju i poza nim, więc inwestorów budujących mieszkania w umiarkowanych cenach już na niego nie stać. Linie tego pokoju są czyste; przestrzeń, stanowiącą ornament sam w sobie, podkreślają zgrabne kontury z modrzewiowego drewna, które wzięły się z talentu projektanta i z tego, że za młodu, kiedy był nieznany, pilny i zasadniczy, cenił skromność. Firma, do której należy apartamentowiec, zna wartość tych modrzewiowych wnętrz. Modrzewiowe drewno jest teraz równie trudno dostępne i kosztowne, co sam architekt, ale na razie prawo nie pozwala na znaczne podwyżki czynszu. Lokatorzy mają długoletnie kontrakty. Lise wprowadziła się tu, kiedy dom był nowy, dziesięć lat temu. Niewiele dodała do tego wnętrza; niewiele też było trzeba, bo wszystkie meble są wbudowane, wielofunkcyjne i składane. Gdyby lokatorka postanowiła wydać kolację na sześć osób, w drewnianym panelu mieści się sześć składanych krzeseł. Biurko rozciąga się w stół obiadowy, a kiedy z kolei nie jest używane, i ono chowa się w modrzewiowej boazerii, lampka na zawiasie zmienia się zaś w kinkiet. Za dnia łóżko jest wąskim tapczanikiem, nad którym wiszą półki na książki; na noc rozkłada się, żeby przyjąć śpiącą. Lise rozpostarła na podłodze wzorzysty dywanik z Grecji. Siedzisko sofy okryła płócienną narzutą. W przeciwieństwie do innych lokatorów nie zawiesiła zbędnych zasłon; na jej mieszkanie nie wychodzą niczyje okna, latem tylko spuszcza żaluzje, lekko rozsunięte, na tyle, żeby wpuścić światło. Do pokoju przylega mała kuchenka. Również tam wszystko tak zaprojektowano, że składa się w szlachetną powierzchnię surowego drewna modrzewiowego. To samo w łazience, nic nie musi być na widoku, nic nie musi być porozkładane. Stelaż łóżka, drzwi, ramy okienne, wisząca szafka, składzik, rozsuwane biurko, składane krzesła – a wszystko z tego modrzewiowego drewna, którego może już nigdy więcej nie zobaczy się w skromnej kawalerce. Lise utrzymuje mieszkanie w takim porządku, że kiedy wraca z pracy, wydaje się niezamieszkane. Wysokie modrzewie, kołyszące się ponad usianym szyszkami leśnym runem, zostały wtłoczone w ciszę, w posłuszne bryły.
Lise oddycha, jakby spała, ogromnie zmęczona, ale szparki jej oczu od czasu do czasu się otwierają. Przesuwa dłoń w stronę leżącej na nakastliku torebki z brązowej skóry, w końcu unosi się i przyciąga torebkę. Oparta na łokciu, wytrząsa zawartość na łóżko. Podnosi jedną rzecz po drugiej, obserwuje je uważnie, a potem odkłada; jest tu złożona koperta z biura podróży, zawierająca bilet na samolot, puderniczka, szminka, grzebień. Jest pęk kluczy. Na ich widok się uśmiecha i rozchyla usta. Sześć kluczy na metalowym kółku: dwa klucze do zamka Yale, klucz od jakiejś roboczej szafki czy szuflady, mały kluczyk ze srebrzystego metalu, jakimi zwykle zamyka się suwaki walizek, i dwa porysowane kluczyki samochodowe. Lise ściąga te samochodowe z kółka i odkłada je na bok; resztę wrzuca do torebki. Paszport w okładce z przezroczystego plastiku również wrzuca do torebki. Z zaciśniętymi ustami szykuje się do jutrzejszego wyjazdu. Rozpakowuje nowy płaszcz i sukienkę, wiesza je na wieszakach.
Rano je wkłada. Kiedy jest już gotowa do wyjścia, wykręca numer na telefonie i przegląda się w lustrze, niezasłoniętym jeszcze kryjącymi je modrzewiowymi panelami. Odpowiada jej głos, a ona dotyka jasnobrązowych włosów.
– Margot, właśnie się zbieram – mówi Lise. – Twoje kluczyki od samochodu wsadzam do koperty i zostawię je na dole u portierki. Dobrze?
Głos mówi:
– Dzięki. Udanego urlopu. Baw się dobrze. Wyślij mi kartkę.
– Tak, oczywiście, Margot.
„Oczywiście”, mówi Lise, odłożywszy słuchawkę. Wyjmuje kopertę z szuflady, pisze na niej nazwisko, wrzuca do środka dwa kluczyki samochodowe i ją zakleja. Potem dzwoni po taksówkę, znosi walizkę na półpiętro, łapie torebkę i kopertę, wychodzi z mieszkania.
Zszedłszy na parter, przystaje przy okienku wyłożonej boazerią budki portierki. Lise dzwoni i czeka. Nikt się nie pojawia, ale taksówka podjechała.
– Już idę! – krzyczy Lise do kierowcy i wskazuje bagaż, który taksówkarz zaraz zabiera.
Kiedy wrzuca go na przednie siedzenie, za Lise wyrasta kobieta w brązowym kombinezonie:
– Szukała mnie pani?
Lise prędko się odwraca w stronę kobiety, staje z nią twarzą w twarz. W ręku trzyma kopertę i już ma się odezwać, gdy tamta mówi:
– Ho, ho, ho, rany, co za kolorki!
Patrzy na jej płaszcz w biało-czerwone prążki, rozpięty, odsłaniający jaskrawą sukienkę: dół we wzór z pomarańczowych, fioletowych i niebieskich V i żółtą górę. Kobieta śmieje się potężnie, jak ktoś, kto nie ma nic do zyskania na ukrywaniu rozbawienia, śmieje się i otwiera modrzewiowe drzwi do portierni; przesuwa szybkę od środka i śmieje się głośno prosto w twarz Lise.
– Wstępujesz pani do cyrku? – pyta.
A potem znów odchyla głowę, patrząc na ubranie Lise spod półprzymkniętych powiek, i wyrzuca z siebie wysoki, siekący, podobny do kaszlu, dziedziczny śmiech ulicy, przytrzymując piersi, żeby oszczędzić im telepki.
– Jest pani bezczelna – mówi Lise z cichą godnością.
Ale kobieta znowu się śmieje, teraz już nie ma w tym spontaniczności, to pełen pogardy, celowy hałas, który ma obwieścić tę oczywistość, że Lise zawsze skąpi napiwków czy wręcz nigdy nie daje ich portierce.
Lise bez słowa idzie do taksówki, wciąż trzymając w dłoni kopertę z kluczykami. Po drodze zerka na kopertę, ale tego, czy nie zostawiła jej na biurku portierki rozmyślnie, czy niechcący, bo ten śmiech odwrócił jej uwagę, nie sposób wywnioskować z jej pogodnej twarzy i lekko rozchylonych ust. Tamta podchodzi do bramki, wydając z siebie hałas jak brązowy pojemnik gazu rozweselającego, dopóki taksówka nie znika jej z pola widzenia.