Prozatorski debiut cenionej irlandzkiej poetki w przekładzie Agi Zano. Powieść subtelna i empatyczna, pełna poetyckich obrazów – o pamięci, samotności i człowieczeństwie ukrytym pod pozorami „inności”.
Czasem jeden upadek oddziela życie od wegetacji, a cisza skrywa więcej niż tysiąc słów.
„Człowiek, który był mną” to liryczny i poruszający debiut prozatorski cenionej irlandzkiej poetki. Opowiada historię Matta – mężczyzny, który rozmawia z kawkami, wspomina utraconego brata i po wypadku dryfuje przez życie, próbując zachować resztki swojej tożsamości.
Głupi Matt snuje się po ulicach miasteczka Castlebar w poszukiwaniu śladów pazurków cága, czyli kawek – ptaków, z którymi rozmawia od dzieciństwa.
W tej pełnej liryzmu prozie autorka odkrywa przed czytelnikami złożone, nieoczywiste mechanizmy, rządzące życiem wewnętrznym Matta: to, jak radzi sobie z utratą brata bliźniaka w dzieciństwie, dokąd prowadzą go barwne dni wczesnej dorosłości, a wreszcie jak upadek z konia zmienia kolejne trzydzieści lat jego egzystencji w wegetację pacjenta kolejnych ośrodków opiekuńczych.
Ta niewielka powieść, łącząca bogactwo wyobraźni z wrażliwością na słowo i detal, przypomina nam, jak wiele człowieka kryje się pod tym, co na powierzchni.
Człowiek, który był mną
Przekład: Aga Zano
Wydawnictwo ArtRage
Premiera: 21 kwietnia 2025
Siedzę na kamieniu, który oznaczy miejsce spoczynku moich kości. Tu znajdziecie to, co było mną, sflaczałe wkrótce ciało, pomarszczoną, wymiętą skórę. Olbrzymia blada łątka. Już bez głupiego uśmiechu. Zmarnowane życie, powiecie. Cmokniecie, dźwięk zakołysze się wam przy ustach jak dżdżownice we wronim dziobie.
Wykujecie mi kolejno litery, MATT – zadzwoni dłuto, stuk, stuk, stalą o granit.
A gdzie GŁUPI?
O tym zapomnicie, bo tak wam teraz wygodniej, i powiecie: „Nigdyśmy przecież nie byli tacy okrutni?”.
A co z MATTHEW, którego w ogóle nie znaliście?
Kilka pacierzy, dosiorbiecie stouta.
Wydech.
A ja?
A ja wskoczę na białego konia i pogalopuję ku Tír na nÓg.
Teraz
Mówicie na mnie Głupi Matt. „Głupi stary dziad”. Że niby nie mam twarzy. Że nie mam uszu, tak też pewnie sądzicie. Czuję na sobie wasze spojrzenia, gapicie mi się na potylicę, wszy grają sobie na niej w klasy, brykają po garbie wielkim jak góra Nephin, co go dźwigam na barkach. Nie jestem tak stuknięty, jak wam się wydaje. Mam powody, żeby wpatrywać się w ziemię. Nie zapomniałem, jak spoglądać w górę. Ja wypatruję śladów pazurów cága. Wy na te ich ślady mówicie diabelskie łapki. Podeszwy sobie całe pozdzierałem od łażenia po mieście. Nawet te szponki, co się do zakładu szewskiego czepiały, zniknęły. Pozeskakiwały ze ścian, uciekły przed waszym syfem, przed buldożerami. Odrywają się pazurki od murów Castlebar i myk, świst, na wyścigi przez szare ulice
niewidziane,
niesłyszane,
niedotknięte,
bezwonne,
bezwietrzne,
bezczułe.
Stoję na białej linii pośrodku Main Street. Odwracam głowę to w jedną, to w drugą stronę. Wyją klaksony, zderzaki mają miny jak wykastrowane byki. Ze studzienek niesie się smród martwych ptaków. Potopiły się w ściekach? Zatykam nos, przeskakuję z ulicy na chodnik, patrzę na pęknięcia w chodniku. Prychacie mi do ucha. Przestańcie mnie dręczyć. Nie jestem głupi. Ja tylko chcę, żeby moje cága wróciły. Nie, nie, żadne z nich diabelskie łapki. Diabelskiej łapy nikt by nie chciał oglądać.
Był taki czas, kiedy myślałem, że tylko te pazurki trzymają mnie na powierzchni.
Au! Wróciły. Dziobią mnie w uszy, szarpią za włosy, za kołnierz kurtki, za nogawki. PRZESTAŃCIE. Nie ciągnijcie mnie za sznurówki, bo się przewrócę.
Matt, chodźmy nad jezioro.
Chodźmy na moje gospodarstwo.
Już tam nie mieszkasz.