Kosmos to nie tylko romantyczny bezkres – to biznes. „Niebo na sprzedaż” to reportaż Ashlee Vance’a o nowym wyścigu w przestrzeń kosmiczną i o ludziach, dla których Ziemia stała się za mała.


Zamiast państw rywalizują w nim miliarderzy i startupy z Doliny Krzemowej. Rakiety startują z różnych miejsc świata – Kalifornii, Nowej Zelandii, Teksasu, Alaski, ale stawką nie są już gwiazdy, tylko miliardowe kontrakty.

Vance zagląda za kulisy technologicznej pogoni. Żądza podboju ściga się tu z idealizmem, pasją i chciwością. A kosmos stał się Dzikim Zachodem XXI wieku.

Kiedy w 2008 roku SpaceX pod wodzą Elona Muska wystrzeliło na orbitę pierwszą komercyjną rakietę, wyścig kosmiczny rozpoczął się na dobre. Była to jednak rywalizacja wyjątkowa – między wizjonerami wspomaganymi milionami na koncie. NASA ustąpiła pola specom z Doliny Krzemowej, których plany – i możliwości – sięgają o wiele dalej niż kula ziemska.

Ashlee Vance śledzi poczynania pionierskich firm, takich jak Astra, Firefly, Planet Labs czy Rocket Lab, które wyciągają ręce ku gwiazdom. Nieposkromiony apetyt, genialna wizja i głęboki portfel – oto siła napędowa nowej branży kosmicznego rozwoju. W jej centrum nie stoi jednak turystyka kosmiczna, a satelity i rakiety wystrzeliwane na orbitę tysiącami.

Kalifornia, Teksas, Alaska, Nowa Zelandia, Ukraina, Indie, Gujana Francuska – Vance odwiedza rozsiane po świecie siedziby, laboratoria i ściśle tajne miejsca startu rakiet, by ukazać prawdziwą twarz rewolucji technologicznej.

Żądza podboju ściga się tu z idealizmem, pasją i chciwością. Kosmos stał się Dzikim Zachodem naszych czasów.

Ashlee Vance
Niebo na sprzedaż
Wizjonerzy, którzy ruszyli na podbój kosmosu
Przekład: Mateusz Borowski
Wydawnictwo Znak
Premiera: 23 kwietnia 2025
 
 


Drodzy czytelnicy!

Niniejsza książka to rezultat pięcioletnich dociekań reporterskich prowadzonych na czterech kontynentach i setek godzin rozmów. Jej główni bohaterowie wpuścili mnie do swojego świata, w którym towarzyszyłem im w lepszych i gorszych momentach, a zarazem nie narzucali mi żadnych ograniczeń. Szczególnie wdzięczny jestem im za to, że odsłonili przede mną swoje życie prywatne. Pomogło mi to zrozumieć ich osobowość, motywację i punkt widzenia – a to bodaj najtrudniejsze w pracy dziennikarza.
O ile nie zaznaczam inaczej, wszystkie cytaty zamieszczone w tej książce zaczerpnąłem wprost z naszych rozmów. Jak zobaczycie, pozwoliłem moim bohaterom przemówić własnym głosem, dlatego zamieściłem ich obszerne wypowiedzi. Zależało mi na tym, by opowiedzieli o sobie własnymi słowami, dzięki czemu sami możecie się przekonać, jak mówią i myślą. Kilka cytatów skróciłem lub zmodyfikowałem, aby były klarowniejsze. Za każdym razem uważałem jednak, by nie wypaczyć ich sensu. W trakcie tej podróży o niektórych postaciach wspomnianych w książce napisałem również artykuły opublikowane w czasopiśmie „Bloomberg Businessweek”, a kilka własnych sformułowań, które wyjątkowo mi się spodobały, przeniosłem z tych tekstów do niniejszej książki.
Dołożyłem wszelkich starań, by sprawdzić wszystko, co usłyszałem, i gruntownie zweryfikować zaprezentowane fakty. Aktualizacje, o które zostaną uzupełnione kolejne wydania, zamieszczę także na swojej stronie internetowej (www.ashleevance.com), za której pośrednictwem można się ze mną skontaktować.
Mam nadzieję, że lektura tej książki sprawi wam tyle samo radości, ile mnie dostarczyły przygody, które przeżywałem w trakcie pracy nad nią.

PROLOG

Zbiorowa halucynacja
Och, Ziemianie, spójrzcie w górę. […]
Spójrzcie w górę, poza horyzonty tego stulecia. Światła nadchodzącego tysiąclecia już plamią niebo dziwnymi nowymi kolorami.
Spójrzcie w górę: uchyliliśmy prawa grawitacji, zerwaliśmy dach świata, który leżał tak nisko.
Niebiosa są wasze – nowe plaże z cirrusów, aleje ze stratocumulusów.
Podnieście głowy! Nie stworzono was, abyście całe życie wpatrywali się w ścieki, błoto i kałuże. Nie obawiajcie się podnieść wzroku – na dole nie znajdziecie tego, czego pragniecie.
Spójrzcie w górę i ujrzyjcie kształt, który nawiedzał ludzkie sny i bywał obecny w legendach, odkąd po raz pierwszy wyjrzeliśmy z dżungli i zaczęliśmy się zastanawiać, co może znajdować się za odległymi wzgórzami i na szczytach gór.
Och, Ziemianie, spójrzcie w górę.

Alan Moore, Miracleman,
tłum. Tomasz Sidorkiewicz

Z ekonomicznego punktu widzenia trwanie naszego gatunku wymaga opanowania nawigacji w przestrzeni międzyplanetarnej. A jeśli uważamy, że człowiek to punkt kulminacyjny wielowiekowej ewolucji, podtrzymanie życia i postępu powinno być najwyższym dążeniem i celem ludzkości, jej przerwanie zaś – największą z możliwych katastrof.

Robert Goddard,
pionier techniki rakietowej (1913)

Ekscytacja ustąpiła miejsca paraliżującym lękowi i rozpaczy.
28 września 2008 roku około piętnastu pracowników SpaceX znalazło się na tropikalnej wysepce, by tam przygotować białą rakietę Falcon 1 do lotu na orbitę. Zwieńczenie sześciu lat ciężkiej pracy powinno sprawić im czystą radość. Problem polegał jednak na tym, że wcześniej w podobnych okolicznościach sprawy przybierały niepomyślny obrót. Już trzy rakiety wystrzelone z tego porośniętego dżunglą spłachetka ziemi na końcu świata eksplodowały tuż po starcie albo rozpadły się w trakcie lotu. Inżynierowie i technicy SpaceX, pomni tych porażek, tracili wiarę w siebie. Może nie byli aż tak bystrzy i pomysłowi, jak im się wydawało. Może Elon Musk, założyciel i dyrektor generalny firmy, popełnił kosztowny błąd, gdy uwierzył w ich możliwości. Już za kilka minut mogli stracić pracę.
Od samego początku operację realizowano w warunkach dalekich od ideału. SpaceX zbudowało platformę startową na atolu Kwajalein, składającym się z setki wysp stłoczonych pośrodku Oceanu Spokojnego, między Hawajami i Australią. Wznoszą się one tuż nad poziom morza, a słońce, przed którym nie da się uciec, i słona bryza – tak pożądane podczas wakacji w tropikach – dają się we znaki osobom wykonującym prace manualne i harującym przy maszynach.
Kilkoro członków zespołu SpaceX po raz pierwszy zawitało na Kwajaleinie w 2003 roku w poszukiwaniu miejsca, w którym można by bez przeszkód prowadzić szalone eksperymenty z rakietami. Wybór tej lokalizacji miał logiczne uzasadnienie. Armia amerykańska od dziesięcioleci prowadziła na tym atolu manewry, w ramach których testowała przede wszystkim urządzenia radarowe i systemy obrony przeciwrakietowej. Tego typu przedsięwzięcia wymagały zbudowania odpowiedniej infrastruktury, umożliwiającej tysiącom osób codzienne życie i pozwalającej testować skomplikowane maszyny. Co równie istotne, miejscowa ludność przywykła do częstych eksplozji – należało się więc spodziewać, że przychylnym okiem spojrzy na bandę dwudziestokilkuletnich żółtodziobów pod wodzą potentata technologii cyfrowych i ich wielką metalową tubę napełnioną materiałami wybuchowymi.
To, co zespół SpaceX zastał na miejscu, przypominało raczej wyspę Robinsona Crusoe niż sprawnie funkcjonującą placówkę wojskową. Wszystko, czego potrzebowali ludzie Elona Muska – sprzęt, kwatery, sklepy, restauracje i bary – znajdowało się na Kwajaleinie, największej wyspie atolu. Tymczasem trafili na Omelek, trzyhektarowy skrawek lądu z przystanią dla dwóch łodzi, lądowiskiem dla helikopterów, czterema magazynami i setką palm. To tam z podzespołów produkowanych w Kalifornii i Teksasie budowano rakiety, które po przetestowaniu wysyłano w kosmos.
W 2005 roku zaczęto wprowadzać na Omeleku szereg udogodnień. Pracownicy przedsiębiorstwa wylali fundamenty pod wyrzutnię rakietową. Postawili namiot, by pracować i przechowywać narzędzia w zacienionym miejscu. Zaadaptowali przyczepy kempingowe z lat sześćdziesiątych XX wieku na kwatery i biura. Kwestie sanitarne każdy musiał zorganizować we własnym zakresie, a posiłki składały się z gotowych kanapek i tego, co udało się złowić w oceanie.
Mimo trudnych warunków zespół pracował w zawrotnym tempie – szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę, że w branży kosmicznej opóźnienia liczy się nie w tygodniach czy miesiącach, ale w latach. Omelek, niegdyś pusty, zapełnił się cylindrycznymi zbiornikami na ciekły tlen i naftę rafinowaną potrzebnymi do napędzania rakiety oraz pojemnikami z helem wykorzystywanym do zwiększania ciśnienia w rozmaitych urządzeniach mechanicznych. Gazogeneratory przyniosły zbawienie, bo dzięki nim w przyczepach działała klimatyzacja i można w nich było przez kilka minut odpocząć od upału i ostudzić emocje, kiedy coś się nie udawało. Kilka wyjątkowo zaradnych osób postawiło ubikacje i prysznice. Na początku września 2005 roku zespół SpaceX zbudował wysokie metalowe rusztowanie, które miało podtrzymywać rakietę przed startem.
Mniej więcej raz w miesiącu do brzegu przybijał statek towarowy z wielkimi kontenerami pełnymi sprzętu. Pod koniec września tą drogą dotarł pierwszy stopień, czyli główna część rakiety. Do końca października udało się ją złożyć i ustawić pionowo na platformie. Inżynierowie – jak to oni – nie zwrócili uwagi na symboliczny wymiar tej chwili. A przecież Falcon 1 wyglądał jak totem. Na polanie w dżungli stanął osobliwy aluminiowy obelisk, gotowy do lotu wysoko w przestworzach.
Na tym etapie każdego nowego programu lotów kosmicznych przez dłuższy czas piętrzą się kłopoty. Pojazd już zaprojektowano i zbudowano. Silniki – zazwyczaj sprawiające najwięcej niespodzianek – przetestowano gdzie indziej, a potem wielokrotnie odpalano, by mieć pewność, że uruchomią się, gdy nadejdzie wielka chwila. Napisano mnóstwo linijek kodu, które po usunięciu z nich błędów zestrojono ze sobą. Precyzyjnie połączono ogromną liczbę przewodów we wnętrzu rakiety. Optymizm bazujący na racjonalnych przesłankach kazał więc mieć nadzieję, że wszystkie te elementy uda się zgrać, by harmonijnie funkcjonowały. Ale bogowie rakiet nigdy do tego nie dopuszczają.
Zanim złożona rakieta wzbije się w powietrze, musi przejść setki testów naziemnych. Bardzo często o ich niepowodzeniu decyduje względnie mało istotny podzespół. Wymiana niesprawnego tłoka za pięćdziesiąt dolarów wymaga otwarcia włazu w kadłubie i zanurzenia się w nim w poszukiwaniu wadliwego kawałka metalu, mimo że pot zalewa oczy. Innym razem trzeba wymienić zawilgły akumulator.
Niektóre testy kończą się fiaskiem, a czasem w ogóle do nich nie dochodzi z powodów logistycznych. Na przykład w trakcie przygotowań maszyny do każdego startu trzeba wpompować do komory paliwa ogromne ilości ciekłego tlenu, przez aeronautów zwanego w skrócie LOX. Szkopuł w tym, że należy go przechowywać w ekstremalnie niskiej temperaturze – a gdy tylko wtryskuje się go ze specjalnego pojemnika termoizolacyjnego do zbiornika w rakiecie, LOX natychmiast zaczyna wrzeć. Bardzo często już po tankowaniu niektórzy tak długo jeszcze majstrują przy maszynie, że gdy w końcu są gotowi do startu, okazuje się, że trzeba odwołać test, bo ulotniło się zbyt dużo ciekłego tlenu. Dopiero wtedy ekipa uświadamia sobie, że ten sam scenariusz powtórzył się po raz piąty tego dnia; że pojemniki na paliwo są już puste; że wszyscy tkwią na wysepce pośrodku Pacyfiku i w promieniu czterech tysięcy kilometrów nie znajdzie się nikt, kto zechciałby szybko, jeszcze przed zapadnięciem zmroku, dostarczyć więcej ciekłego tlenu.
Zewnętrzny obserwator uznałby zapewne ten mozolnie realizowany etap konstruowania rakiety za absurdalny. Przecież na dobrą sprawę maszyna w ostatecznym kształcie wydaje się gotowa do startu. To niemożliwe, że jeszcze przez kilka miesięcy trzeba borykać się z drobniejszymi i poważniejszymi awariami pojawiającymi się jedna po drugiej. A jednak. Na ironię zakrawa fakt, że najpoważniejsze – wręcz kosmiczne – trudności na tym polu pokonano dawno temu, gdy fizycy opracowali teorię lotów pozaziemskich. Tworzenie rakiet spowalniają banalne kwestie techniczne. W tej chwili potrzeba nie utytułowanych naukowców, ale wykwalifikowanych mechaników, którzy będą niestrudzenie szukać rozwiązań konstrukcyjnych.
Od października 2005 do marca 2006 roku ekipa SpaceX realizowała właśnie taki scenariusz. Każdego ranka cały zespół rozpoczynał żmudne majstrowanie przy maszynie, które kończyło się długo po zmierzchu. Po całodziennej ciężkiej pracy specjalistów często ogarniało zniechęcenie, ale perspektywa startu stale ich motywowała. W chwili założenia firmy w 2002 roku Elon Musk – jak to on – wyznaczył zupełnie nierealistyczny termin startu pierwszej rakiety. Miała ona wzbić się w przestworza w ciągu roku. I choć od tamtej chwili minęły cztery lata, zespół w bezprecedensowym tempie realizował nowy program lotów kosmicznych. Karmił się energią Muska, jego wygórowanymi żądaniami, bezgranicznym wsparciem i chęcią udowodnienia, że dawna, zbiurokratyzowana kosmonautyka to relikt przeszłości, oni zaś wytyczą nowe ścieżki rozwoju tej dziedziny.

Bez wątpienia Falcon 1 nie był najbardziej imponującą rakietą, jaką kiedykolwiek skonstruowano. W żadnym razie. Ale maszyna o półtorametrowym przekroju, długa na ponad dwadzieścia metrów, miała swój urok. Miała też dość mocy, by – za jakieś siedem milionów dolarów – wynieść na orbitę ładunek ważący pół tony. To właśnie niskie koszty jej użytkowania robiły największe wrażenie. W przypadku większości rakiet ich wystrzelenie kosztuje od osiemdziesięciu do trzystu milionów dolarów. Maszyny są zbudowane z części dostarczanych przez setki prywatnych firm, z których każda stara się zmaksymalizować zyski ze sprzedaży specjalistycznych podzespołów. Firma SpaceX, by obniżyć wydatki, zaczęła budować sprzęt z najtańszych części dostępnych na rynku i przeprowadzała możliwie największą część prac konstrukcyjnych we własnym zakresie.
24 marca nareszcie nadszedł moment weryfikacji założeń Muska. Niektórzy dołączyli do niego w centrum kontroli lotów na atolu Kwajalein, reszta została na Omeleku, by w razie problemów technicznych móc natychmiast interweniować. Procedurę rozpoczęto wczesnym rankiem od przeglądania list kontrolnych i przygotowania Falcona 1, który wystartował o dziesiątej trzydzieści. Ognisty podmuch na kilka sekund wstrząsnął prowizoryczną infrastrukturą na wyspie Omelek, gdy rakieta – lekceważąc grawitację – wzbiła się w powietrze. Dla pracowników SpaceX, którzy mieli do tej rakiety emocjonalny stosunek, czas zwolnił. Sekundy trwały tyle, co minuty, gdy przebiegali wzrokiem po kadłubie i próbowali ocenić, jak sprawuje się maszyna.
Nawet postronny obserwator1 szybko by się jednak zorientował, że maszyna szwankuje. Gdy tylko oderwała się od ziemi, zaczęła wirować i drgać, co źle wróżyło – powinna była bowiem zmierzać prosto do celu. Po trzydziestu sekundach lotu silnik nagle zgasł. Rakieta na moment zawisła w powietrzu, a potem zaczęła spadać. Stała się pociskiem zmierzającym wprost na Omelek. Masa żelastwa roztrzaskała się o rafę koralową oddaloną o dwieście metrów od wyrzutni, a paliwo eksplodowało. Ładunek – niewielki satelita zbudowany na zlecenie Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych – wystrzelił w powietrze i podziurawił dach szopy na narzędzia. Tysiące odłamków spadły gradem na ląd, a pozostałe trafiły do oceanu.
Taki finał nie zachwycił pracowników SpaceX, ale bynajmniej ich nie zaskoczył. Dziewiczy lot dopiero co zbudowanej rakiety rzadko kończy się sukcesem. Najwięcej do myślenia dało im to, że Falcon 1 wybuchł nad samą wyspą. Lepiej by było, gdyby do eksplozji doszło na dużej wysokości i nad oceanem. Żaden inżynier ze SpaceX nie miał ochoty wracać na wyspę, by zbierać żniwo swoich niedociągnięć2.
Przez kolejne dni zespół analizował dane zgromadzone podczas krótkiego lotu rakiety i badał jej odłamki w laboratorium. Wkrótce ustalił, że aluminiowa nakrętka śruby przytrzymującej przewód paliwowy zardzewiała w gorącym słonym powietrzu na Kwajaleinie. Drobny element, wart zaledwie pięć dolarów, pękł, a z powodu wycieku paliwa zapalił się silnik. Jak na ironię, ekipa SpaceX, by zapobiec podobnym problemom w przyszłości, zdecydowała się skorzystać z jeszcze tańszych nakrętek ze stali nierdzewnej.
Następna rakieta, której skonstruowanie zajęło rok, po serii testów wystartowała w marcu 2007 roku. Sprawowała się znacznie lepiej i wznosiła się przez siedem minut – póki paliwo nie zaczęło rozlewać się w środku, zamiast trafić wprost do silnika. Ponownie wróciła na ziemię, tym razem miała jednak tyle przyzwoitości, by spłonąć w atmosferze. Dopiero osiemnaście miesięcy później, w sierpniu 2008 roku, SpaceX podjęło kolejną próbę startu. Tym razem rakieta sprawowała się wzorowo aż do chwili, gdy jej górna część się zaklinowała, przez co nie mogła oderwać się od korpusu, a to spowodowało awarię, zanim maszyna dotarła na orbitę. „Falcon 1 znów się posypał” – napisał jeden z dziennikarzy w swojej relacji ze startu.
Ekipa SpaceX miała serdecznie dość życia na Kwajaleinie. Egzotyczna wyprawa zmieniła się w miejsce tortur. Podczas nocnych popijaw w barze Snake Pit nikt nie podsumowywał dokonań całego dnia ani nie zagłębiał się w arkana kosmonautyki. Zamiast tego pracownicy knuli plany buntowniczej ucieczki. Na przykład pewien inżynier po dwóch wódkach z red bullem doszedł do wniosku, że gdyby przebiegł nago po pasie startowym, na pewno zostałby wydalony z wyspy. Potakiwanie wszystkich przy stoliku okazało się wystarczającą motywacją i inżynier czym prędzej zrealizował swój plan. Niestety personel wojskowy widział nie takie rzeczy, a niedoszły uciekinier następnego dnia wciąż tkwił na Omeleku.
Zarówno Elon Musk, jak i przedstawiciele NASA oraz amerykańskiego rządu publicznie mówili to, co wypada: nowe rakiety mają to do siebie, że często wybuchają; SpaceX udało się wytropić i usunąć wszystkie mankamenty; taka jest naturalna kolej rzeczy, gdy realizuje się projekt kosmonautyczny. A tymczasem za zamkniętymi drzwiami mnożyły się poważne obawy. Musk w zastraszającym tempie zużywał prywatne zasoby finansowe i bez większego entuzjazmu udawał się na doroczne konferencje prasowe, na których wyjaśniał, dlaczego SpaceX znów nie udało się dotrzeć na orbitę. Urzędnicy państwowi zaczęli się zastanawiać, czy obecność w centrum kontroli lotów gościa z pomarańczowym irokezem postawionym na kurzym białku, jako przedstawiciela ekscentrycznej kultury korporacyjnej budzącego co najwyżej rozbawienie, nie świadczy tak naprawdę o jej głębokiej dysfunkcji. Do takich wniosków mogły dodatkowo skłaniać rozsiane po całym Omeleku ogromne ilości butelek po piwie i innym alkoholu.
„Po trzecim locie spadliśmy na samo dno” – stwierdził Tim Buzza, jeden z kluczowych pracowników SpaceX, odpowiedzialny za prace nad Falconem 1 na wyspie. „Elonowi kończyły się fundusze. Mnożyły się wątpliwości, a katastrofa wisiała w powietrzu. Po raz pierwszy wielu z nas stanęło przed oczami widmo końca. Wtedy Elon podczas tele­konferencji z całą firmą oznajmił: »Pożyczę trochę pieniędzy. Została nam jedna rakieta i na przygotowanie jej do startu mamy osiem tygodni«”.
Wszystkich zmroziło na wieść, że proces, który do tej pory zajmował rok, trzeba skondensować do dwóch miesięcy. Od tego, czy mimo pośpiechu precyzyjnie wykonają zadanie, zależało wszystko – kariery pracowników oraz przyszłość firmy i pasażerskich lotów kosmicznych. Zespół SpaceX zmobilizował się jednak przed tą ostatnią próbą.
Pierwszym problemem wynikającym z zatrważająco krótkiego terminu na realizację zadania było szybkie przetransportowanie czwartego Falcona 1 z siedziby głównej SpaceX w Kalifornii na wyspę Omelek. Wcześniej rakieta przypływała na transportowcu, który przybijał do brzegu wyspy raz w miesiącu. Tym razem należało skorzystać z drogi powietrznej, a to wymagało użycia bardzo dużego samolotu – wojskowego transportowca C­-17. Buzza z pomocą zespołu znalazł taką maszynę oraz pilotów i czym prędzej załadował na nią rakietę. To była dobra wiadomość.
Zła wiadomość była taka, że za sterami samolotu usiedli byli żołnierze, którzy lubili dla zabawy sprawdzać maksymalne osiągi maszyny. Zamiast łagodnie sprowadzić C­-17 na pas, wylądowali tak, jakby kierowali myśliwcem. Skok ciśnienia spowodował odkształcenie cienkiego metalowego kadłuba Falcona 1. Dwóch inżynierów SpaceX z przerażeniem chwyciło za narzędzia i zaczęło odkręcać zawory w rakiecie, by dostosować ciśnienie w jej wnętrzu do warunków panujących w samolocie. Dzięki szybkiej interwencji udało się zapobiec dalszym uszkodzeniom, mimo to maszyna dotarła na miejsce w stanie dalekim od idealnego.
Ta wpadka dodatkowo osłabiła morale ekipy SpaceX. Część personelu pracującego na wyspie uznała, że tak sponiewieranej rakiety nie uda się przygotować do startu. Jeden z tych nieszczęśników musiał telefonicznie powiadomić o tym, co się stało, Elona Muska. Szef jak zwykle kazał im znaleźć jakieś rozwiązanie i przeć naprzód.
Od początku sierpnia do 28 września 2008 roku inżynierowie i technicy SpaceX nie szczędzili wysiłku podczas pracy nad przeklętą rakietą. Dzień za dniem majstrowali przy kadłubie i eliminowali usterki, dzięki czemu mogli rozpocząć serię żmudnych testów naziemnych. Inżynierowie z przedsiębiorstwa za dobry znak uznali sporadyczne wizyty wyjątkowo dużego – bo niemal metrowego – kraba palmowego zwanego przez nich Elonem, obserwującego krzątaninę wokół maszyny.
28 września wszyscy ponownie zajęli swoje miejsca. Zespół SpaceX zdobył już niemałe doświadczenie, ale spośród wszystkich rakiet, które próbował wysłać na orbitę, ta miała najmniejsze szanse, bo stanęła na wyrzutni w wyjątkowo krótkim czasie. Mimo to o godzinie jedenastej piętnaście uruchomiono silnik i Falcon 1 pomknął po błękitnym niebie w przestrzeń kosmiczną. W centrum kontroli lotów zapanowała grobowa cisza, przerywana tylko sporadycznymi okrzykami: „Zajebiście!”, gdy w kluczowych momentach maszyna zachowywała się zgodnie z oczekiwaniami. W końcu nastał upragniony moment – Falcon 1 spisał się wzorowo i dotarł na orbitę. W przestrzeni kosmicznej jego spiczasty czubek otworzył się niczym muszla małży, a ze środka zamiast satelity wydobyła się tylko kupa żelastwa. Żaden klient nie zaryzykował umieszczenia kosztownego ładunku w maszynie stworzonej przez SpaceX.
Gdy stało się jasne, że udało się osiągnąć cel, pracownicy SpaceX obecni na Omeleku w pierwszej chwili przybili sobie piątki – ale jeszcze nie świętowali sukcesu. Musieli wrócić na platformę startową, by wyłączyć system dostarczania paliwa i inne urządzenia. Tymczasem ich koledzy przebywający na Kwajaleinie wskoczyli do łodzi i ruszyli na drugą wyspę. Kiedy zakończono prace zabezpieczające i zebrała się cała ekipa, ktoś zaczął krzyczeć: „ORBIIIITAAAAA!!!!!!! ORBIIIITAAAAA!!!!!!! ORBIIIITAAAAA!!!!!!!”. Reszta mu zawtórowała, a ich skandowanie brzmiało jak pierwotny okrzyk wojenny. Świętowanie, które rozpoczęło się po południu na Omeleku, przeniosło się na Kwajalein, gdzie trwało do późnej nocy. Co jakiś czas rozlegały się chóralne okrzyki, gdy pijani inżynierowie dawali spektakularny upust emocjom kumulowanym przez sześć lat walki z przeciwnościami losu. Teraz i pracownicy odlecieli.

***

Niniejsza książka nie dotyczy SpaceX – co prowokuje uzasadnione pytanie, czemu poświęciłem tyle miejsca tej firmie i jej rakiecie. Moim zdaniem trzeba mieć wiedzę o Falconie 1 i wszystkich staraniach, które doprowadziły do jego startu, ta maszyna zapoczątkowała bowiem relacjonowany tu ciąg zdarzeń, który prawdopodobnie zmieni bieg ludzkiej historii.
Praktyczną konsekwencją powstania Falcona 1 było to, że SpaceX jako pierwsza prywatna firma zbudowała stosunkowo niedrogą rakietę zdolną dotrzeć do orbity okołoziemskiej. O tym kamieniu milowym inżynierowie aeronautyki marzyli od dziesięcioleci.
Osiągnięcie inżynierów SpaceX miało też wymiar symboliczny, podważyli oni bowiem przyjęty porządek rzeczy. Dotarcie Falcona 1 na orbitę okazało się potężnym impulsem do działania, choć w 2008 roku nikt jeszcze się tego nie spodziewał. Tak jak niegdyś Roger Bannister pokonał 1,6 kilometra w niecałe cztery minuty, tak teraz SpaceX skłoniło wszystkich do przemyślenia na nowo idei lotów w kosmos. Rozbudził tym samym wyobrażenia i aspiracje inżynierów oraz marzycieli na całym świecie. To osiągnięcie wywołało gorączkę w branży kosmicznej.
Od kiedy rozpoczął się wyścig między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim o dotarcie na Księżyc, historię lotów w kosmos pisało zaledwie kilka państw. Na sfinansowanie takich przedsięwzięć mogły sobie pozwolić tylko takie potęgi jak Stany Zjednoczone, Chiny czy Unia Europejska. Za ich sprawą przestrzeń kosmiczna stała się cennym i trudno osiągalnym obszarem. Starania garstki zamożnych prywatnych inwestorów, którzy w przeszłości próbowali budować rakiety i zmienić układ sił, spełzły na niczym. Wprawdzie NASA i armia amerykańska dopingowały i wspierały finansowo SpaceX, jednak Musk, by założyć swoją firmę, musiał wyłożyć z własnej kieszeni sto milionów dolarów. Dowiódł, że zdeterminowana jednostka wspomagana przez sprawny i pracowity zespół może pewnego dnia zdziałać tyle samo co całe państwo – a może nawet więcej.
Ogólniej rzecz ujmując, SpaceX zakwestionowało wiele aksjomatów podtrzymywanych przez dawny przemysł kosmiczny wspierany przez rząd. Udowodniło, że nowe podejście do techniki rakietowej może przynieść pożytek. Nie trzeba budować rakiet z wykorzystaniem kosztownych „technologii kosmicznych” o wydajności potwierdzonej przez wyspecjalizowanych kontrahentów. Elektronika użytkowa osiągnęła taki stopień zaawansowania, że wiele produktów dostępnych w wolnej sprzedaży spełnia wymogi podróży kosmicznych. Najnowocześniejsze oprogramowanie i potężne komputery pozwalają dziś inżynierom osiągnąć znacznie więcej niż kiedyś. Wystarczy zrezygnować z biurokratycznych procedur sięgających korzeniami lat sześćdziesiątych i odrzucić zachowawczy sposób myślenia, by otworzyła się droga ku modernizacji i usprawnieniu techniki rakietowej. Nowe może nadejść.
Takie innowacje nie podobały się większości wspólnoty kosmonautycznej. Wciąż uważała ona SpaceX za efemerydę i gracza z niższej ligi. Falcon 1 mógł wynieść na orbitę ładunek ważący niemal pół tony, podczas gdy olbrzymie rakiety budowane przez starą gwardię miały ładowność rzędu kilku ton. SpaceX miałoby pod górkę, gdyby zamierzało stworzyć większą maszynę. Sam koszt opracowania projektu pochłonąłby całe zasoby Elona Muska. Umiejętności inżynierów i nowatorskie metody nie wystarczyłyby do zbudowania bardziej skomplikowanych rakiet. W najlepszym razie przedsiębiorstwo stałoby się rozdętym, kosztochłonnym przedsiębiorstwem, podobnym do swoich poprzedników. W najgorszym – poniósłby sromotną porażkę. I właśnie ten scenariusz uważano za najbardziej prawdopodobny.
Z perspektywy czasu widać, że tradycyjny przemysł kosmonautyczny nie docenił Muska i inżynierów ze SpaceX, że spoglądał na nich z politowaniem, jak stwierdzą niektórzy, lub pogardą, jak powiedzą inni. Nieco ponad dwanaście lat po udanym starcie Falcona 1 firma zbudowała trzy rodziny rakiet, każdą większą od poprzedniej. Falcon 9, flagowy produkt firmy, zdominował branżę komercyjnych lotów kosmicznych i co tydzień wynosi na orbitę jakieś urządzenie. Przedsiębiorstwo do perfekcji opracowało technikę budowy rakiet wielokrotnego użytku, dzięki czemu ich korpusy mogą wracać na ziemię i ponownie startować – podczas gdy pozostałości maszyn budowanych przez konkurencję wciąż wpadają do oceanu. Przedsiębiorstwo SpaceX uruchomiło także produkcję satelitów; wytwarza i wynosi ich więcej niż jakakolwiek inna firma w historii. W 2020 roku, gdy pandemia COVID-19 sparaliżowała cały świat, dzięki przedsiębiorstwu sześcioro kosmonautów dotarło na Międzynarodową Stację Kosmiczną po raz pierwszy od 2011 roku, kiedy to zakończono program lotów wahadłowców. Stany Zjednoczone znów mogły wysyłać swoich ludzi w kosmos. Teraz firma Muska buduje w południowym Teksasie statek kosmiczny Starship, który ma zrealizować największą ambicję Elona Muska i umożliwić założenie kolonii na Marsie.
Tradycyjne przedsiębiorstwa kosmiczne nie wprowadziły rewolucyjnych zmian pod wpływem sukcesów SpaceX. Ta opieszałość nie ograniczyła jednak wpływu Falcona 1, który oddziaływał daleko poza imperium Muska i zmienił relację ludzkości z kosmosem. Inżynierowie, przedsiębiorcy i inwestorzy obserwujący dokonania SpaceX zaczęli snuć własne odważne wizje przyszłych osiągnięć. Na fali postępu w dziedzinie elektroniki, komputerów i oprogramowania mogli również stworzyć swoje firmy kosmonautyczne. Wielu ludzi na całym świecie z lepszym lub gorszym skutkiem zaczęło uważać się za następców Muska.
„Grube ryby sprawowały kontrolę nad wszystkim” – stwierdził Fred Kennedy, były pułkownik Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych i niegdysiejszy dyrektor Departamentu Obrony Agencji Rozwoju Kosmonautyki. „Z przerażeniem myślałem o tym, że nic nie zdziałamy bez współpracy z dużymi kontrahentami. Tymczasem Elon pokazał, że można się przebić. Dowiódł, że można pójść inną drogą. Rozbudził naszą wyobraźnię”.
W poczytnych gazetach doniesienia o wzroście aktywności w prywatnym sektorze kosmicznym z reguły koncentrowały się na Musku i przedsiębiorcach jego kalibru, takich jak Jeff Bezos, Richard Branson i – nieżyjący już – Paul Allen z Microsoftu. Finansowali oni całą gamę przedsięwzięć: od firm produkujących rakiety po samoloty kosmiczne. Fascynację budzą przede wszystkim miliarderzy, którzy próbują rozkręcić turystykę kosmiczną, albo – jak Musk – zainicjować kolonizację Księżyca lub Marsa.
Opinia publiczna mniej uwagi poświęca gorączkowym poczynaniom setek innych przedsiębiorstw budujących nowe modele rakiet i satelitów, rozsianych po całym świecie. Firmy toczą wyścig o coś znacznie bardziej bezpośredniego i namacalnego niż spacery po Księżycu czy pranie ubrań na Marsie. Starają się stworzyć cały sektor gospodarczy na niskiej orbicie okołoziemskiej, rozciągającej się na wysokości od niecałych dwustu do dwóch tysięcy kilometrów nad powierzchnią naszej planety. Zasadniczo to tam może powstać kolejny plac zabaw w ewolucji technologicznej ludzkości.
Od lat sześćdziesiątych XX wieku do 2020 roku liczba satelitów umieszczonych na orbicie okołoziemskiej wzrastała powoli – w 2020 roku było ich dwa i pół tysiąca. Większość z nich wysyłano w przestrzeń kosmiczną, by realizowały zadania dla jednostek wojskowych, przedsiębiorstw komunikacyjnych i naukowców. Przed startem każdego satelitę traktowano jak cud techniki. Trzeba było wielu lat, by zaprojektować i zbudować maszynę wielkości furgonetki albo autobusu. Tradycja kosmonautyczna nakazywała nie szczędzić środków na sprzęt, który przez dekadę lub dwie miał funkcjonować w trudnych warunkach i mknąć w przestrzeni kosmicznej. Dlatego jeden satelita pochłaniał koszty rzędu co najmniej miliarda dolarów.
Między 2020 a 2022 rokiem stało się coś zdumiewającego: liczba satelitów podwoiła się i obecnie wynosi pięć tysięcy. W ciągu następnej dekady ma wzrosnąć do pięćdziesięciu, a może nawet stu tysięcy – zależnie od tego, w czyj biznesplan uwierzymy. (Warto na chwilę zatrzymać się przy tych statystykach, by pojąć ich znaczenie). Garstka przedsiębiorstw, w tym SpaceX i Amazon, i zaledwie kilka krajów zamierza umieścić na orbicie dziesiątki tysięcy satelitów, by stworzyć internet kosmiczny. Zapewnią one szybkie połączenia trzem i pół miliardom ludzi tam, dokąd obecnie nie da się doprowadzić kabli światłowodowych. Co więcej, te firmy chcą otulić całą planetę bezustannie pulsującą siecią internetową, dzięki której drony, samochody, samoloty i różnego typu urządzenia czy czujniki cyfrowe będą wysyłać i odbierać dane z każdego miejsca na świecie.
Internet kosmiczny to pieśń przyszłości. Ale już dziś wokół Ziemi krążą setki maszyn i godzina po godzinie rejestrują na zdjęciach i filmach wszystko, co dzieje się na dole. W przeciwieństwie do istniejących satelitów szpiegowskich, przekazujących obrazy instytucjom rządowym, nowe satelity obserwacyjne należą do start­-upów, które niemal każdemu sprzedają fotografie wykonane z kosmosu. Wiele organizacji zaczęło gromadzić i analizować dziesiątki tysięcy takich obrazów, by zyskać informacje o znaczeniu politycznym lub handlowym. W ten sposób zdobywają dane dotyczące rozmaitych problemów – od działań militarnych Korei Północnej, przez wydobycie ropy w Chinach, po ruch w centrach handlowych na początku roku szkolnego czy tempo wycinki amazońskiej dżungli. Satelity wspomagane przez sztuczną inteligencję monitorują pełne spektrum ludzkiej działalności. Na dobrą sprawę ewidencjonują Ziemię w czasie rzeczywistym.
Dzieje się tak w głównej mierze dlatego, że zmniejszyły się gabaryty tego typu urządzeń i koszty ich produkcji. To również pokłosie rozwoju elektroniki i komputeryzacji, dokonującego się na naszych oczach w innych dziedzinach życia i biznesu. Na nowego satelitę nie trzeba wykładać miliarda dolarów. Wystarczy od stu tysięcy do kilku milionów. Zmniejszył się również ich rozmiar. Niektóre mają wielkość talii kart, inne – pudełka na buty albo lodówki. Projektuje się je tak, by współpracowały ze sobą w tak zwanych konstelacjach i po trzech lub czterech latach pracy w przestrzeni kosmicznej w wyniku deorbitacji spalały się w atmosferze ziemskiej. Niski koszt sprawia, że producentów stać na częste wysyłanie w kosmos nowego sprzętu, by przestarzałą technologię zastąpić najnowocześniejszą. Nie muszą stawać na głowie, by poprawić osiągi dziesięcio­- czy dwudziestoletnich urządzeń. Oznacza to również, że coraz więcej firm stać na inicjowanie w przestrzeni kosmicznej rozmaitych przedsięwzięć, takich jak między innymi rozwój systemów telekomunikacyjnych i obserwacyjnych czy realizacja projektów naukowych. W konsekwencji setki start­-upów z branży kosmicznej czeka w gotowości i opracowuje szalone pomysły zawojowania niskiej orbity okołoziemskiej.
Zazwyczaj w ciągu roku około setki rakiet wynosi ładunek na orbitę. Mniej więcej trzy czwarte startów odbywa się w Chinach, Rosji i Stanach Zjednoczonych, reszta – w Europie, Indiach i Japonii. Ale w przestrzeni kosmicznej dokonują się ogromne zmiany. Maszyn jest o wiele za mało, by sprostać potrzebom firm i organizacji rządowych, które planują wyniesienie na orbitę dziesiątków tysięcy satelitów.
Z tego powodu w ciągu ostatnich kilku lat powstało około stu start­-upów, które w założeniu mają świadczyć usługi kurierskie w przestrzeni kosmicznej. Twórcy tych mnożących się firm wpadają na radykalne pomysły. Nie zamierzają budować wielkich rakiet, których jeden lot pochłania od sześćdziesięciu do trzystu milionów dolarów. W przeciwieństwie do tradycyjnych producentów nie planują comiesięcznych startów. Wolą konstruować mniejsze maszyny, które kosztują od miliona do piętnastu milionów dolarów i które można będzie wysyłać w przestrzeń raz w tygodniu, a może nawet codziennie. (Najbardziej radykalnym pomysłem z tej dziedziny jest katapulta kosmiczna, która osiem razy dziennie wyrzucałaby rakiety na orbitę, co kosztowałoby dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów za start. Wielu inteligentnych ludzi uważa to rozwiązanie za korzystne).
Początkowo planowano wykorzystać Falcona 1 jako transporter. Tuż po pierwszym udanym starcie w 2008 roku Musk zrezygnował jednak z produkcji rakiet małogabarytowych, a całe zasoby i energię przeznaczył na budowę dużych maszyn. W 2008 roku taka strategia miała sens. Wtedy istniało niewiele małych satelitów, a SpaceX, by przetrwać, potrzebowało pokaźnych zysków z wynoszenia na orbitę dużych obiektów na zlecenie organizacji rządowych i firm telekomunikacyjnych. Poza tym długofalowy plan Muska przewidywał loty załogowe i transport tysięcy ton ładunku na Marsa. Takich zadań nie zrealizują małe rakiety.
Start­-upy kosmiczne, przekonane, że oto nastała era tanich rakiet gotowych do lotu na zawołanie, na wyścigi próbowały zapełnić lukę po Falconie 1. Wśród nich przoduje firma Rocket Lab, założona przez Petera Becka w Auckland w Nowej Zelandii. Beck nie chadza na randki ze słynnymi aktorkami, nie zajmuje się produkcją samochodów elektrycznych i nie zamieszcza na Twitterze (dziś X – przyp. red.) szumnych deklaracji. Mimo to tak jak Musk jest postacią niezwykłą i zaskakującą. Na własną rękę, mimo że nie ukończył studiów uniwersyteckich, zgłębił tajniki inżynierii rakietowej i założył przedsiębiorstwo w Nowej Zelandii, choć nie istniał tam przemysł kosmiczny. W 2017 roku Rocket Lab zaczęło wypuszczać w przestrzeń charakterystyczne czarne siedemnastometrowe rakiety Electron, a od 2020 roku jako druga obok SpaceX prywatna firma regularnie wynosi satelity prywatnych zleceniodawców.
Mnóstwo innych producentów małych rakiet próbuje płynąć na tej fali. Większością tych firm zawiadują pasjonaci aeronautyki, którym – mimo braków kadrowych i finansowych – marzą się szczytne dokonania. Dziesięcioro z nich ma dość zasobów, by stanąć w szranki z konkurencją. Kilkoro z nich założyło siedziby w Stanach Zjednoczonych, a pozostałe w Australii, Europie i Azji. Za sprawą Muska i Becka upowszechniło się przekonanie, że każdy, kto wykaże się inteligencją i nieustępliwością, może produkować rakiety w dowolnym miejscu na świecie.
Producenci mniejszych maszyn borykają się z jednym podstawowym problemem: za pomocą takiego sprzętu nie da się transportować w kosmos dużych ładunków. Jeśli do rakiety SpaceX za sześćdziesiąt milionów dolarów załaduje się setki lub tysiące małych satelitów, to dotrą one do przestrzeni kosmicznej jednocześnie, a koszt za kilogram będzie niższy niż w przypadku małych rakiet. (Tak jak bardziej opłaca się transport siedemnastokołową ciężarówką niż tuzinem minivanów). Producenci mniejszych maszyn liczą jednak na to, że tańsze kursy na orbitę skłonią mnóstwo przedsiębiorstw i organizacji rządowych do częstszego wysyłania ładunków w kosmos. Zamiast z dużym, osiemnastomiesięcznym wyprzedzeniem ubiegać się o miejsce w rakiecie SpaceX, będzie można zarezerwować za pośrednictwem strony internetowej Rocket Lab lot, który odbędzie się w ciągu dwóch tygodni. Gdy ludzie przekonają się, że taki system się sprawdza, na niskiej orbicie okołoziemskiej rozkwitnie działalność gospodarcza. Kiedy powstanie odpowiednia infrastruktura, skończą się walki o dostęp do kilku szlaków przewozowych i nastanie era transportu masowego.
W 2008 roku w prywatne przedsięwzięcia w branży kosmicznej inwestowano niewiele. Głównymi graczami na rynku prywatnych rakiet byli Musk oraz Bezos, założyciel Blue Origin, a start­-upy produkujące satelity można było policzyć na palcach jednej ręki. W ciągu ostatniej dekady do prywatnego sektora kosmicznego napłynęły dziesiątki miliardów dolarów. Teraz kapitał dostarcza nie państwo, ale miliarderzy i prywatni inwestorzy. Realizacja projektu w kosmosie nie wymaga już zgody Kongresu i żaden marzyciel o gorączkowym spojrzeniu nie musi rzucać na szalę swojej fortuny. Wystarczy, że kilka osób zgromadzi się i postanowi wydać cudze pieniądze oraz ponieść ogromne ryzyko.
Za sprawą pasjonatów kosmonautyki na horyzoncie majaczy przyszłość, w której rakiety będą startować codziennie, by umieszczać tysiące satelitów tuż nad naszymi głowami. Gdy internet dotrze do wszystkich miejsc na Ziemi, nieuchronnie zmieni się oblicze tele­komunikacji. Satelity będą również obserwować każdy zakątek i w nowy sposób analizować informacje. Bazy danych, które przekształciły życie na naszej planecie, przeniosą się na orbitę. Na dobrą sprawę budujemy wokół Ziemi cyfrowy pancerz.
Wprawdzie proces ten trwa od dziesięcioleci, ale w ostatnich latach nabrał zawrotnego, porywającego, a zarazem niepokojącego tempa. Postacie odpowiedzialne za ten wzmożony ruch w branży kosmicznej nie przypominają swoich poprzedników – zachowawczych biurokratów. Na przykład w start­-upach rakietowych prędzej można spotkać spawacza, który niegdyś pracował na wieży wiertniczej, albo budowniczego silników do pojazdów Formuły 1 niż astrofizyka z doktoratem Massachusetts Institute of Technology. To prawda: ci ludzie konstruują rakiety zaprojektowane do transportu ładunku na orbitę. Zarazem jednak budowane przez nich maszyny można zaklasyfikować jako międzykontynentalne pociski balistyczne do użytku prywatnego. Z kompetencji tych fachowców skorzysta ten, kto da najwięcej. Branża kosmiczna niewiele się różni od Dzikiego Zachodu. Jeden z producentów satelitów bez uprzedniego uzyskania oficjalnych zgód zdołał już przemycić swój sprzęt na pokład rakiety i wbrew panującym obyczajom wysłać go w kosmos. Ten, kto chce zagarnąć dla siebie kawałeczek niskiej orbity ziemskiej, najpierw wysyła ładunek, a potem prosi o wybaczenie.
Zmieniła się też retoryka wypowiedzi o lotach kosmicznych. Niegdyś instytucje państwowe wydawały grube miliardy dolarów, by pochwalić się dokonaniami swoich naukowców i zapewnić bezpieczeństwo obywatelom. Kosmonautyka splotła się z nacjonalizmem i patriotyzmem. Tacy miliarderzy jak Musk i Bezos przedstawiają wyprawy w kosmos jako szlachetne i konieczne przedsięwzięcie, dzięki któremu wypełni się przeznaczenie ludzkości. Przekonują, że dokonywanie odkryć leży w naszej naturze, a przekraczanie granic ludzkiego umysłu i technologii pozwala z optymizmem poszybować w nieznane – choćby po to, by nasz gatunek przetrwał i rozkwitł na nowo. Oczywiście za tymi przedsięwzięciami w przestrzeni kosmicznej stoją również mniej szczytne motywacje. Mieszkańcy Doliny Krzemowej, bezustannie dążący do bogactwa, kontroli i władzy, zwrócili wzrok w górę. Mówiąc wprost, przestrzeń kosmiczna otworzyła się na biznes. Niebo – tak jak wszystko inne – wystawiono na sprzedaż.

***

Od kilku lat mam okazję z bliska śledzić te osobliwe wydarzenia o historycznym znaczeniu. Podróż, która rozpoczęła się od przyglądania się Elonowi Muskowi i SpaceX, zaprowadziła mnie do Kalifornii i Teksasu, na Alaskę, do Nowej Zelandii, Ukrainy, Indii, Anglii, na Svalbard i do Gujany Francuskiej, a także do pomieszczeń, do których zazwyczaj nie wpuszcza się dziennikarzy. Całymi nocami towarzyszyłem inżynierom w ponurych halach produkcyjnych, próbującym po raz pierwszy uruchomić silniki rakietowe. Oglądałem spektakularne starty rakiet w południowoamerykańskich dżunglach. Poza tym przeczytacie o prywatnych samolotach, domach wspólnotowych, ochroniarzach wymachujących bronią, halucynogenach, trupie striptizerów, szczątkach walenia gnijących w wannie, dochodzeniu i nalotach funkcjonariuszy federalnych, kosmicznych hipisach i miliarderach zapijających ból po stracie pokaźnej części fortuny.
W tej książce próbowałem wprowadzić czytelników w samo centrum akcji, gdy ludzie na całym świecie wyruszyli po nowe, wspaniałe przygody. Śledzę przebieg misji realizowanych przez cztery firmy – Planet Labs, Rocket Lab, Astrę i Firefly Aerospace – które zbudowały nowe typy satelitów i rakiet. Przedsiębiorstwa te, ich szefowie i inżynierowie wyruszyli w nieznane, tak jak wcześniej twórcy komputerów osobistych czy internetu konsumenckiego. Poczuli, że mogą osiągnąć coś wielkiego i odegrać historyczną rolę.
Większość moich relacji jest inspirująca. Na przykład Planet Labs w nie mniejszym stopniu niż SpaceX zrewolucjonizowało technologię kosmiczną i działalność gospodarczą na niskiej orbicie okołoziemskiej. Zarazem tacy ludzie jak generał brygady Pete Worden zjawili się na scenie na długo przed Elonem Muskiem i za kulisami przygotowywali grunt pod tę rewolucję. Wielu idealistów, społeczników i ludzi nauki dokonało niezwykłych rzeczy. Niektórzy bohaterowie mojej książki niczym herosi zmierzyli się z ogromnymi przeciwnościami losu. I nie wszyscy dotarli do szczęśliwego zakończenia. W tych historiach komedia i tragedia mieszają się w równych proporcjach. Próbuję w nich uchwycić spektakularne szaleństwo tych wydarzeń.
Tak – to istne szaleństwo. Wprawdzie, jak dowodzę, w przestrzeni kosmicznej rozwija się działalność biznesowa, wciąż jednak niewiele osób decyduje się zarabiać w ten sposób. Nie bez przyczyny Falcon 1 przypominał plemienny totem. Ta prometejska tuba pełna ognia symbolizowała istotę ludzkich dążeń. Nawet najbardziej cynicznemu spawaczowi, który twierdzi, że pracuje do drugiej w nocy tylko po to, by odebrać pokaźną wypłatę, skrzydeł dodaje wyobrażenie, że pewnego dnia opowie przyjaciołom, jak to przyłożył rękę do wyniesienia wielkiej machiny w próżnię rozciągającą się nad naszymi głowami. Inżynierowie, dyrektorzy i zamożni inwestorzy uważają się za poszukiwaczy przygód. Podejmują ogromne ryzyko, by pokonać kumulujące się przeszkody. Naginają prawa fizyki, by udowodnić, że cała planeta musi poddać się ich woli. Żądza podboju to impuls płynący z trzewi. Zarazem wyprawiamy się w przestrzeń kosmiczną, by stać się częścią historii i spleść swój los z nieskończonością.
Doszedłem do wniosku, że najnowsza inkarnacja przemysłu kosmicznego żywi się zbiorowymi halucynacjami. Właściciele przedsiębiorstw zapytani o to, czy budowa rakiet i satelitów na sens i czy spodziewają się dużych zysków, odpowiadają, że to dopiero pokaże czas. Mimo to wciąż wydają miliardy dolarów na kolejne inicjatywy, a każda z nich jest osobliwsza niż poprzednie. Jak zawsze idealizm, pasja, inwencja, ego i chciwość to główne motory działań tych osób. Ścigają one swoje marzenia, ale zarazem trzymają się kilku niepisanych zasad – nie zadają zbyt wielu pytań, nie zastanawiają się nad konsekwencjami i czekają, aż rzeczywistość zweryfikuje ich nadzieje i marzenia. W końcu chodzi o kosmos. Najlepiej powiedzieć sobie: „Pieprzyć to! Zróbmy to, bo i tak nie mamy innego wyjścia”.

1 Start oglądało za pośrednictwem internetu około pięciu tysięcy osób.

2 Dowódca wojskowy na Kwajaleinie, zaintrygowany eksplozją, wezwał do siebie Tima Buzzę, wiceprezesa SpaceX do spraw startów i lotów testowych. „Głównodowodzący na wyspie zadzwonił do mnie i kazał mi się natychmiast stawić w swoim domu” – powiedział Buzza. „Pomyślałem sobie: »O Boże, wpadłem w tarapaty«. Ten pułkownik dopiero co walczył w Iraku. Pojechałem do niego rowerem, a on już czekał na ganku z dwoma piwami. Usiadłem, a on mówi: »Cóż, to nie był wasz dzień, ale staniecie na nogi. Chciałbym pogadać o tym, co zobaczyłem na nagraniu wideo«”. Nie tylko nie udzielił Buzzie reprymendy, lecz także jeszcze chciał się dowiedzieć, „jaką siłę rażenia ma ta rakieta”. Zapytał: „Czy ten sprzęt może się przydać wojsku?”.

 
Wesprzyj nas