Zamiast nudnych książek – prawdziwa przygoda! „Dwanaście srok za ogon” Stanisława Łubieńskiego to połączenie ptasich obserwacji, literackich smaczków i historii pełnej emocji. Książka zdobyła NIKE Czytelników 2017.


Ta książka sprawi, że wyciągniecie z szafy starą lornetkę i zaczniecie rozglądać się za atlasem ornitologicznym!

Przyrodnicze lektury, ptasie obserwacje i wyprawy w teren mieszają się w opowieściach Łubieńskiego z oryginalnymi odwołaniami do świata sztuki, literatury, filmu i historii.

Pliszka z wiersza Kapuścińskiego i dropie Chełmońskiego spotykają się z osiedlowymi wróblami. Historia poszukiwania grobu pruskiego ornitologa Friedricha Tischlera splata się z emocjonującą akcją obrączkowania migrujących ptaków.

Wszystko w formie literackiej hybrydy, połączenia dziennika, osobistego eseju i wciągającego reportażu.

Stanisław Łubieński to kulturoznawca, ukrainista i pasjonat przyrody. Współpracował z takimi wydawnictwami jak „Gazeta Wyborcza”, „Tygodnik Powszechny” i „Dwutygodnik”. Jest autorem książek, w tym „Pirat stepowy”, „Książka o śmieciach” oraz „Drugie życie Czarnego Kota”. Łubieński prowadzi spacery przyrodnicze po Warszawie, a także jest gospodarzem audycji „Księstwo Ptaków” w radiowej Trójce. Pełni funkcję Prezesa Zarządu Ogólnopolskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków.

Stanisław Łubieński
Dwanaście srok za ogon
Wydawnictwo Agora
Premiera w tej edycji: 9 kwietnia 2025
 
 

REFERENCJE

Niech to będzie mój list polecający. Ptakami interesuję się od początku podstawówki, ale – przyznaję – moja pasja nie była samorodna. Oczywiście wolałbym wszystko zawdzięczać sobie: swojej inteligencji, ciekawości, oryginalności, ale ja ptakami zainteresowałem się przez imitację. Moim przewodnikiem po świecie ornitologii był starszy o dwa lata brat wujeczny Michaś. Podziwiany i naśladowany. Zabiegałem o jego uwagę i nie odstępowałem na krok.
Co rok jeździliśmy razem na Mazury. Nasłuchiwaliśmy pohukiwania sowy włochatki, w płytkiej zatoczce jeziora Seksty oglądaliśmy z bliska polujące zimorodki. Roztrząsaliśmy, czy widziany z samochodu ptak mógł być drapieżnym gadożerem. I tak powoli zagłębiałem się w świat ptaków. Pierwszą lornetkę wybrałem z mamą z rogu ruskiej obfitości – polowych łóżek na bazarze Banacha. Radziecka optyka była przyzwoita, zresztą właściwie innego wyboru nie mieliśmy.
Wielu znajomych ornitologów ma jakiś mit założycielski związany ze swoją pasją. Kasia od maleńkości wpatrywała się w szarą wypchaną mewę wiszącą nad łóżkiem. Witek hodował kanarka. Nigdy go specjalnie nie lubił, denerwowały go ptasie popisy, to hałaśliwe zabieganie o uwagę. Niechętnie nalewał mu wody do poidełka. Ale kto wie, może gdyby nie przeklęty kanarek, Witek zajmowałby się czymś zupełnie innym? Ja miałem nad łóżkiem dwie pocztówki. Na jednej było zdjęcie młodego wróbla, ojciec przywiózł ją z Włoch. Na drugiej – grafika Dürera przedstawiająca sowę. Dziś nie jestem pewien, czy wisiały tam zawsze, czy pojawiły się już po radzieckiej lornetce.
A może na początku było słowo, a nie obraz? Mama czytała mi dużo, ale szczególnie głęboko przeżyłem O czterech warszawskich pstroczkach Ireny Jurgielewiczowej. Opowieść o czwórce przyjaciół, młodych staromiejskich wróblach: zarozumiałym Czubku, który urodził się pod dachem Domu Literatury, zadziornym Kulce, słabowitym Czarnym Oczku i wycofanym, melancholijnym Cichym. Każdy ptak miał swoje ambicje, sympatie i zupełnie ludzki charakter. Doskonale pamiętam ścisk w gardle przy rozdziale Żal nam małego Szarusia, w którym jeden z pobocznych bohaterów zostaje zabity przez niegrzecznych chłopców. Drżenie, kiedy ranny Czubek trafia do mieszkania staruszki. Jak mogłem nie utożsamiać się z warszawskimi wróblami?

 
W DOMU MIELIŚMY JEDEN ATLAS ORNITOLOGICZNY Jaki to ptak? Černego i Drchala. Nie wiadomo skąd, w rodzinie nikt przecież nie interesował się ptakami ani nie polował. Moi rodzice nie znają się na przyrodzie, a ze zwierząt najbardziej lubimy psy. Jedynym świadectwem jakichś myśliwskich namiętności była skóra aligatora wisząca u wujostwa w Opolu. Poczerniały stwór miał pewnie ze sto lat. Fantazjowałem, że trafił do nas w spadku po krewnym, zoologu Konstantym Jelskim, który jeździł z wyprawami do Ameryki Południowej.
Nie lubiłem tej mojej pierwszej książki o ptakach, nie podobały mi się rysunki, była jakaś ponura i odkąd pamiętam, rozklejona na stronie sto trzydziestej: alki, europejskie pingwiny, słabo latające morskie ptaki pojawiające się nad polskim morzem wyłącznie zimą. Zupełnie nieosiągalne dla warszawskiego dziecka. I nawet kiedy szukałem sikorek, książka w pierwszej kolejności otwierała się na alkach.
Jaki to ptak? szybko trafił na zesłanie; wywiozłem książkę na działkę i właściwie zostawiłem na pastwę wilgoci i pleśni. Ale na jej miejscu wkrótce pojawił się atlas Ptaki Polski Jana Sokołowskiego z dużymi barwnymi ilustracjami (mimo że na niektórych trochę rozjechały się kolory) i ciekawymi, choć raczej nieaktualnymi informacjami. Szybko zapamiętałem, że sęp płowy gniazdował w Pieninach w 1913 roku. Książka była niezbyt gruba, opisy miała zwięzłe, a na stronie pozostawało dużo wolnego miejsca. Dzisiaj wiadomości upchnięte są szczelnie, atlasy przypominają małe cegły.

Przez jakiś czas myślałem o zakupie papugi nimfy, ale jakoś nie byłem przekonany, czy chcę mieć w domu więźnia. W sklepach zoologicznych sprzedawano wyłącznie ptaki egzotyczne, nie te, które mogłem spotkać w swojej okolicy, a to właśnie je chciałem poznać bliżej. Te w klatkach to właściwie nie były ptaki, tylko mizdrzące się do ludzi, żebrzące o jedzenie imitacje. Chciałem mieć dzikie zwierzę. Michaś znalazł młodego gawrona, którego karmiliśmy białym serem i bezskutecznie próbowaliśmy skłonić do latania. Podrzucaliśmy ptaszysko, a ono pokrakiwało z pretensją, rozkładało skrzydła i miękko lądowało w trawie. Coś było z nim nie tak, pewnie rodzice zorientowali się, że pisklę nie rokuje, i wyrzucili je z gniazda.
Atlasy, czyli klucze, nazywa się często w skrócie od nazwisk ich twórców. Tak więc lubiłem swojego Sokołowskiego, ale prawdziwym przełomem były Ptaki Europy pod redakcją Kazimierza A. Dobrowolskiego z tablicami Władysława Siwka. Atlas był nowoczesny i co najważniejsze – aktualny. Układem przypominał amerykańskie przewodniki Petersona, ilustracje były czytelne i kolorowe. Obok opisów kolejnych gatunków pojawiały się czarno-białe rysunki typowych ptasich zachowań. Pracowicie kopiowałem „sposób łowów rybitwy zwyczajnej” albo „lot tokowy kszyka”. Wzorem poważnych ornitologów prowadziłem notatnik obserwacji: „1 sierpnia: Kilka krzyżówek i łysek widziałem w parku. 2 sierpnia: Dzisiaj tylko mewy śmieszki”.

 
MAM W DOMU ZESZYT W FORMACIE A4, kupiła mi go babcia Janka. „Stanisław Łubieński, PTAKI”. Przez jakiś czas, gdzieś około 1993 roku (na okładce naklejka Animals Opole ’93), zbierałem i wklejałem do niego artykuły o zwierzętach (niekiedy, sądząc po okrągłych, tłustych plamach, zamiast szkolnego kleju w sztyfcie używałem gumy arabskiej). Babcia dostarczała teksty z „Kulis” i „Przekroju”. Są podpisane profesjonalnie, w końcu babcia pracowała jako bibliotekarka. Na przykład Ostatnie pisklęta – o tym, że w pełni polskiego lata wiele gatunków zaczyna już wędrówkę do Afryki. Pod spodem chwiejnym babcinym pismem: „»Przekrój« z 8 sierpnia 1993 r.”.
Ja wycinałem głównie artykuły z „Gazety Wyborczej”. Najwięcej mam tekstów Adama Wajraka. Interwencyjne – o tym, że w dolinie Omulwi w ówczesnym województwie ostrołęckim strzela się do tokujących cietrzewi. Krajoznawcze – w Bieszczadach można oglądać orlika kołującego nad budką z zapiekankami. Edukacyjne – o dobrych obyczajach podczas spaceru w lesie. Przez rok o ptakach pisał do „Gazety” Krzysztof Filcek. Cykl nazywał się Na spacer z lornetką i opowiadał o tym, gdzie i jak rozwijać ornitologiczne hobby. Wciągające, rzeczowe teksty pisane przez prawdziwego pasjonata.

 
W SZKOLE MOJE ZAINTERESOWANIA budziły wesołość kolegów. To, że kogoś ciekawią ptaki, zawsze może być przedmiotem żartów (do dziś zresztą bywa). Nie powiem, że szczególnie z tego powodu cierpiałem – zawsze płaci się jakąś cenę za swoje dziwactwa. Na lekcjach biologii nie mogłem się doczekać zoologii, ale kurs tylko prześlizgiwał się po ptasich tematach. Nauczycielka nie wiedziała zbyt wiele o życiu ptaków i nie rozpoznawała podstawowych gatunków. Pamiętam jej bezradność, kiedy jakieś dziecko przyniosło z parku pisklęta modraszki. Pewnie skończyły marnie, jak myszoskoczki z zaplecza sali biologicznej. Któregoś ranka odkryliśmy, że stworzenia stoczyły bratobójczą walkę: jeden leżał martwy z odgryzioną nogą, drugi spokojnie grzebał w trocinach.
A ja tropiłem ptaki na działce, w parku, nawet podczas gry w piłkę potrafiłem się zagapić, kiedy na niebie mignęła mi nieznana sylwetka. Pamiętam podziw rodziny, gdy w jakimś materiale w „Wiadomościach” dostrzegłem przelatującego dzięcioła. „Lot falisty”, wyjaśniłem niedbale, chociaż moja diagnoza domagała się nieco szerszego przypisu. Brat do dziś wspomina znaleziony w moim atlasie zapis głosu któregoś z ptasich drapieżników: „Glie-glie-glieon”. W 1994 roku z Mamą, wujem Tomkiem i Michasiem pojechaliśmy na Węgry, na pierwszy zagraniczny wyjazd na ptaki. Organizował je Maciej Zimowski, znany później w krakowskim światku literackim jako Maciej Kaczka.
W naszej czterdziestoosobowej grupie byli doświadczeni ornitolodzy w średnim wieku, trochę młodych adeptów i kilka osób niezwiązanych z ptakami. Nie pamiętam konfliktów, narzekań ani reklamacji – przyrodnicy to raczej ludzie odporni na niedogodności. Zresztą natura wynagradzała. Już na gałęzi nad namiotem zobaczyliśmy gniazdo dzierzby czarnoczelnej, a tuż za bramą kobczyki, niewielkie sokoły polujące głównie na owady. Nocą okazało się, że ochronę kempingu zapewniają trzy gatunki sów. Piękna biała dama – płomykówka, i rodzina drobnych pójdziek. Ich dziecko niemal spadło nam na głowy, kiedy niezgrabnie próbowało usiąść na rynnie. Był też krępy puszczyk, najbardziej skryty z towarzystwa, przesiadujący samotnie na palikach ogrodzenia gdzieś na skraju obozu.
Moje wrażenia z wakacji były nieco inne niż rówieśników. Nie pamiętałem z Węgier miast, zabytków ani sklepów, tylko obraz spalonego słońcem stepu, wspomnienie nieludzkich upałów i opalonych na czerwono twarzy towarzyszy podróży. Spacer po spękanej politurze błota na wyschniętym jeziorze i zakopany w pyle dziób w kształcie łyżki. Z jego właścicielki, warzęchy, nie zostało nic więcej. No i jeszcze kokieteryjny bon mot mojej Mamy z wieczorku zapoznawczego: „Jestem tak stara, że widziałam dodo”. Przed oczami wyświetlają mi się slajdy z ptakami.
Olbrzymie dropie, napuszone i przycupnięte na skraju rzepakowego pola. Spotkanie z kulonem, długonogim, brązowym ptakiem z oczami jak złote spodki, niemal niewidocznym w wysokiej trawie. Wypatrzony w debreczyńskim parku dzięcioł białoszyi, zwany też syryjskim, w Polsce wtedy jeszcze bardzo rzadki, dziś niewzbudzający już wielkiej ekscytacji. No i szafirowe kraski wypatrujące zdobyczy z każdego przydrożnego drutu. W połowie lat dziewięćdziesiątych gatunek ten przeżywał w Polsce wyraźny kryzys, dziś, po dwóch dekadach, jest już o krok od wymarcia.
Rok później byliśmy w Skandynawii. I znowu nie mam we wspomnieniach ludzi ani miast. Te zresztą z rozmysłem omijaliśmy. Z tranzytu przez Oslo pamiętam jedynie pasące się w miejskim parku bernikle. Przed oczami stają mi za to świerkowe lasy, gałęzie oplecione brodami porostów, karłowate brzozy, różnokolorowe poduchy mchów. I ptaki. Zamaskowane w tundrze pardwy, samotny nur na jeziorze pośród melancholijnej pustki. Skaliste klify wyspy Runde, a tam pingwinowate, słabo latające alki – rysunki ze strony sto trzydziestej wreszcie ożyły.
Delta Dunaju. Po drodze okute blachą domy Transylwanii i stada bezpańskich psów na postojach. Nasz autobus PKS Przemyśl z zardzewiałą dziurą w prawej burcie i pasek klinowy zerwany na jakimś forsownym podjeździe. U celu podróży nie było właściwie nic poza przyrodą. Jaskółki wpadały przez otwarte drzwi do kempingowego baru, przelatywały nad stolikami i zawisały na gniazdach pod sufitem. Przyroda nie odpoczywała nawet nocą. Trawy jak wielki improwizujący instrument ożywały głosem milionów świerszczy, w różnych rejestrach i rytmach. Muzyka natury nie zawsze jest logiczna dla ludzkiego ucha.
Później jeszcze parę razy śniła mi się wyprawa łodziami po delcie. Zagłębianie się w trzcinowe tunele, niewidoczne przesmyki, hektary podmokłych lasów. Deltą rządziły rośliny. Strażnikami rzecznej krainy były ptaki. Ogromne pelikany, spokojne i pewne siebie, jak awionetki sunęły w milczeniu nad naszymi głowami. Połyskujące metalicznie ibisy z zagiętymi dziobami przepychały się w kałużach. Na brzegu nieruchomo zaczajone czaple. To był mój ostatni rodzinny wyjazd na ptaki. Powoli zaczynałem domagać się autonomii.

 
ATLASY PRZYRODNICZE SĄ PISANE szczególnym językiem. Już w dzieciństwie oswoiłem się z nim na tyle, że fachowe terminy stały się dla mnie przezroczyste. Były czystym znaczeniem bez brzmienia, nie dostrzegałem ich komicznego potencjału. To dziwne, bo w szkolnych wypracowaniach słowa dobierałem rozważnie. Szybko zrozumiałem, że wbrew temu, czego uczą polonistki, czasem lepiej powtórzyć jakiś wyraz, niż siłować się z niezręcznym synonimem. Słowa „ptak” nie zamierzałem zastępować jakąś pokraką w rodzaju „skrzydlatego wędrowca”.
Właściwie należałoby powiedzieć, że język atlasu bywa wyjątkowo niezgrabny dla kogoś, kto zawsze lubił czytać. A jednocześnie nie sposób tego słownika zastąpić neutralną, codzienną polszczyzną. Słowa należące do języka atlasów są precyzyjne i celowe: samiec, samica, pożywienie, żerowanie. Trudno przecież polemizować z faktem, że ptaki nie jedzą jak ludzie. Że nie są panami ani paniami. Mechaniczne przenoszenie zwierząt do świata ludzkich pojęć to wpadanie w pułapkę infantylizmu. Ptaki nie kochają się, nie uprawiają miłości ani nawet seksu. Kopulują. Ten nieludzko techniczny termin oddaje istotę rzeczy. Tu nie ma żadnej romantyki, bo chodzi wyłącznie o rozmnażanie i przekazanie genów. Kopulacja. Nie można nazwać tej czynności inaczej.
Ale te słowa zna każdy, kto uczył się biologii albo obejrzał dokument przyrodniczy. Jest jednak jeszcze drugi, mniej oczywisty słownik. Każda część ptasiego ciała i każda partia upierzenia mają własne nazwy. Pióra układają się w szaty. Szczególnie lubię to słowo, które dla postronnego pachnie kadzidłem i niedzielnym czytaniem. Szaty zależą od wieku, pory roku i płci ptaka. Mogą być świeże albo znoszone. Każdy gatunek ma swoje szaty i zmienia je (czyli pierzy się) we właściwym sobie porządku.
Interesujące są słowa przeniesione z opisu ludzkiej postaci. W którymś z atlasów natrafiłem na określenie „barczysty”. Przymiotnik ten nie odnosił się jednak wcale do gatunków okazałych i emanujących siłą. Orły niekoniecznie są barczyste. Ptaki często charakteryzuje się przez opozycję do gatunków podobnych.
Chodzi zwykle o subtelne różnice proporcji, ulotne, trudne do określenia wrażenie. I tak świstunka leśna jest przedstawiona w atlasie Larsa Jonssona jako „bardziej barczysta” niż podobny do niej piecuszek. Przeczytałem kiedyś ten opis kolegom i przez moment nie mogłem zrozumieć, co ich tak rozbawiło. Wystarczy rzut oka na oba mierzące niewiele ponad dziesięć centymetrów ptaki, by zorientować się, że nie o ludzką „barczystość” tu chodzi.
Podobnie jest z „wyrazem twarzy”. Ptaki nie mają oczywiście twarzy w naszym rozumieniu, ale układ rozmaitych kresek, brewek, rozjaśnień czy zaciemnień na głowie nadaje im pozór rysów i emocji. Uderzającym przykładem jest para blisko ze sobą spokrewnionych najmniejszych ptaków Europy – mysikrólika i zniczka. Ten pierwszy ma wokół oka rozjaśnienie, które nadaje mu miły, niewinny wygląd. Zniczek wygląda jak jego zły brat bliźniak. Szeroka biała brew podkreśla czarną, demoniczną kreskę prowadzącą przez czarne jak węgielek oko. Obrazu dopełnia szare pole poniżej. Ważący sześć gramów ptaszek wygląda, jakby zarwał kilka nocy.
Intrygujące są terminy opisujące szanse zobaczenia określonego gatunku. „Pospolity” nie znaczy wcale zwyczajny, banalny, nudny. Gatunek jest pospolity, jeśli jego populacja jest liczna. Z kolei „zalatujący” to taki, którego trasy migracyjne zasadniczo nie prowadzą przez nasz kraj, ale zdarza mu się do nas „zalecieć”. Co innego „sporadyczny” – ten to prawdziwy rarytas. Zjawia się od wielkiego dzwonu, najczęściej przypadkiem, na przykład kiedy nad wybrzeże zwieje go sztorm. Lubię jeszcze „inwazyjnego”. Ten jest nieprzewidywalny. Którejś zimy najedzie nasze strony wielką masą, a za rok – cisza, raptem kilka ptaków.
Ryszard Kapuściński napisał kiedyś taki wiersz:
 
[…] Pliszka górska
ma ładne upierzenie
podgardle czarne
skrzydła ciemnobrązowe
dziób czarny
żyje nad potokami
zwraca uwagę swą ruchliwością
i nieustannym śpiewem
tsissis
tsissis
tsier
tsissis […]

Mottem są słowa Edwarda Stachury: „Wszystko jest poezja”.

 
POD KONIEC PODSTAWÓWKI ORIENTOWAŁEM SIĘ JUŻ w ptakach całkiem dobrze, ale coraz mniej chciało mi się o nich czytać. Kiedy zdałem do liceum, zacząłem odkrywać atrakcje związane ze zmniejszoną kontrolą rodzicielską. Wciąż chodziłem na ptaki, ale raczej na zasadzie odruchu bezwarunkowego. Coraz rzadziej, automatycznie i bez przyjemności, powtarzałem czynności, których nauczyłem się przez lata. Zapał się ulatniał.
Po pierwszej klasie namówiłem na wycieczkę do północnej Skandynawii dwóch Michałów, moich najlepszych kolegów. To wciąż był niby wyjazd na ptaki, ale zupełnie niepodobny do poprzednich. Urwany film po cieniutkim fińskim piwie, wspinaczki po zwietrzałych, nadmorskich skałach, kradzież jakiegoś drobiazgu w przydrożnym sklepiku. Dreszcz strachu i łobuzerska emocja stały się miarą atrakcyjności. Ptaki schodziły na drugi plan, choć wciąż jeszcze potrafiłem zachwycić się widokiem siewek złotych w wątłym świetle podbiegunowej nocy.
Moi koledzy nie byli specjalnie zainteresowani ptakami, ale to nie miało znaczenia. Wolność i niemałe kieszonkowe spodobały się nam do tego stopnia, że w następnym roku pojechaliśmy we trójkę na Korsykę i Sardynię. Przez rok zbieraliśmy zachłannie pijackie doświadczenia, więc tym razem nie padaliśmy już z nóg od byle czego. W zasadzie uważaliśmy się za dorosłych. Bez lęku weszliśmy do korsykańskiego baru, w którym kilkunastu mężczyzn śpiewało jakąś smutną pieśń. Pili alkohol, a oczy mieli szkliste. W ogóle nie zwrócili na nas uwagi. Nawet nie wiem, czy przez te dwa tygodnie udało mi się zobaczyć endemicznego kowalika korsykańskiego.
Ptaki schodziły na trzeci plan, na wyjazdy przestałem nawet zabierać lornetkę. Rzadko już ich widok skłaniał mnie do zatrzymania. Po klasie maturalnej pojechaliśmy z Michałem B. w ukraińskie Karpaty. We dwóch. Prawdziwa męska przygoda. Z tej pierwszej wizyty na Ukrainie pamiętam głównie strach. Wrażenie, że wszyscy czyhają na nasze życie i działają w zmowie. Naszego samopoczucia nie poprawiał fakt, że ledwie sylabizowaliśmy cyrylicę.
Niezdolność porozumienia prowadziła do idiotycznych sytuacji. Dziesięć minut odmawiałem w sklepie „wodiczki”, myśląc, że bezwstydna kobieta chce mnie napoić wódką. Sympatyczny facet z klawiaturą złotych zębów, który zagadywał nas w pociągu, wydawał się bardzo podejrzany. W napięciu czekaliśmy, aż zaatakuje. Pod koniec pierwszego dnia wędrówki, wyczerpany przeżyciami, naprawdę ucieszyłem się na widok dzięcioła trójpalczastego, który zupełnie ignorował nasze towarzystwo. Jakby nigdy nic patrolował pień świerka tuż nad naszym namiotem.
A jednak uparłem się na tę Ukrainę, zapełniałem paszport stemplami: Rawa Ruska, Jahodyn, Szeginie, Mościska. Kilka lat później odwiedziłem znajome miejsca w rumuńskiej delcie Dunaju. W trakcie niezgrabnych pertraktacji z rybakami wynajmującymi łodzie zorientowałem się, że rozumiem ich prywatne rozmowy. To byli potomkowie Kozaków zaporoskich, których przodkowie wypędzeni z Siczy przez Katarzynę II postanowili osiąść w tych stronach. Mówili archaicznym językiem, który znałem z XIX-wiecznej trawestacji Eneidy autorstwa Iwana Kotlarewskiego, ojca literatury ukraińskiej. Pelikany na rozlewiskach były tak samo stateczne, czaple podobnie nieruchome. Z wyjazdu wyniosłem jednak głównie wspomnienie o ukraińskiej enklawie na bagnach.

 
CZYTANIE OBOJĘTNYM GŁOSEM zapisu ptasiego śpiewu jest zawsze bardzo zabawne. „Kjaukjaukjaukjaukjaukkajkja” – krzyczy mewa srebrzysta u Sokołowskiego. W atlasie Svenssona wydaje z siebie „powszechnie znany, egzaltowany chichot tokowy”: „Aał… kyjaaa-kyja-kyja-kyja-kyja-kyja kyja kyjał”. To wielka sztuka zapisać głos, jego subtelną rytmikę i barwę. Spróbujcie oddać naszym ludzkim alfabetem wibrację sędziowskiego gwizdka. Goła onomatopeja brzmi trochę niezdarnie, ale połączona z trafnym opisem daje dobre wyobrażenie o mechanice dźwięku.
„Równo, w takcie i niezbyt szybko spływają miękkie i słodkie tony fletowe, jak kołysanka trochę smętna, lecz niezmiernie miła. Śpiew ten należy do najlepszych w ogóle. Można go dość dobrze odtworzyć słowami »lulululu ljul djil djil djil lililili« itd. Już od dawna musiał skowronek borowy zwrócić na siebie uwagę śpiewem, skoro istnieje tak wiele nazw ludowych, naśladujących jego tony, jak np. firlej, ledwucha, filuszka, suliszka. Najtrafniejsza jest jednak łacińska nazwa Lullula”, czytamy w Ptakach ziem polskich. Autor Jan Sokołowski bardzo lubił te ludowe interpretacje głosów. Trzciniak na przykład zdziera gardło tak:
 
Ryba ryba ryba,
rak rak rak,
świerzbi świerzbi świerzbi,
drap drap drap,
stary stary stary,
kit kit kit.

 
DZIŚ W INTERNECIE MOŻNA ZNALEŹĆ TYSIĄCE doskonałej jakości nagrań. Ptasi śpiew inspirował zresztą ludzi wszystkich epok. Próbowano go zapisywać za pomocą nut, znaków alfabetu, wymyślnych diagramów. Zadania podejmowali się naukowcy, poeci, muzycy. Słynna anegdota mówi, że początek V Symfonii podpowiedział Beethovenowi usłyszany gdzieś ortolan. Vivaldi napisał Szczygła – koncert na flet poprzeczny. Olivier Messiaen z ptasiego koncertu usłyszanego w czasie porannej warty w okopach II wojny światowej stworzył Kwartet na koniec czasu. Utwór miał premierę 15 stycznia 1941 roku w stalagu VIII A w Zgorzelcu, do którego trafił kompozytor.
Mnie niezmiennie zachwycają polifoniczne pieśni Clémenta Janequina z pierwszej połowy XVI wieku. Autor, katolicki duchowny, pod koniec życia mianowany „kompozytorem króla”, napisał kilka utworów, w których rozbrzmiewają głosy ptaków. Najbardziej znana pieśń – Le chant des oiseaux – opiewa cud przebudzenia wiosennej przyrody. Szczęście i radość wlewają się w nasze serca za sprawą głosu drozda śpiewaka, słowika, a także „zdrajczyni” kukułki. Wykonawcy naśladują w pieśni ptasie trele, kląskania, gwizdy i kwilenia: „[…] Frian, frian, frian, frian, frian, frian, frian, frian, ticun, ticun, ticun, ticun, ticun, ticun, qui la ra, qui la ra, qui la ra, huit, huit, huit, huit, huit, huit, huit, huit […]”.

 
POD KONIEC STUDIÓW MÓJ ORNITOLOGICZNY SEJSMOGRAF odnotował kilka silnych drgnięć. W księgarni natrafiłem na kolejne polskie wydanie Ptaków Europy Larsa Jonssona. Chociaż miałem w domu angielską wersję, kupioną za ciężkie pieniądze w Londynie, nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności. Wiedziałem o polskim tłumaczeniu od dawna, ale kiedy przekartkowałem książkę, zrozumiałem, że muszę ją mieć. W owym czasie był to najlepszy atlas terenowy, zanim przeskoczył go bardziej praktyczny, kompletny Collins.
Jonsson nie jest zwykłym przewodnikiem. Uważam, że jest raczej dziełem sztuki. Ilustracje autora są precyzyjne, a jednocześnie pełne artystycznej swobody. Zachwyca mnie ich kunsztowna szczegółowość, przenikanie się kolorów, refleksów, najdrobniejszych faktur. Nadzwyczajne wyczucie ruchu, pierwszego wrażenia. „Wizerunek ptaka jest w istocie interpretacją jego wyglądu, który może odzwierciedlić tylko jakąś część złożonej rzeczywistości – bez względu na to, jak wnikliwie ptak byłby studiowany”, pisze we wstępie autor. W swojej interpretacji nie szuka jednak najprostszych rozwiązań, dlatego ustawia ptasich bohaterów w nietypowych pozach, stosuje brawurowe skróty. Wspaniały jest ten dziób wpatrzonego w czytelnika płaskonosa.
Dobra ilustracja w atlasie ma przedstawiać ptaka wiernie i możliwie szczegółowo. W większości przewodników terenowych autorzy tablic pomijają więc tło albo zaznaczają je tylko tam, gdzie to absolutnie niezbędne. Dzięcioł musi przecież wczepiać się w pień drzewa. Ale pozostałe ptaki są najczęściej wyabstrahowane z otoczenia i umieszczone na obojętnej, jednolitej płaszczyźnie. A u Jonssona najbardziej lubię właśnie tła. Uproszczone, czasem ledwie zarysowane, innym razem pogłębione, same w sobie ciekawe, zdają się równorzędnymi bohaterami ilustracji.
Tło u Jonssona ma niemal namacalną teksturę. Suche, cierniste zarośla wysadzane skorupami ślimaków, chrzęszczący, kruchy chrobotek na gałęzi. Autor przedstawia ptaki w odpowiednim środowisku, w ich naturalnym kontekście. Rozpięta na palisadzie trzcin wąsatka czy wtopiony w korę oliwki żółtooki syczek. Mistrzowsko oddaje też kolorystykę: akwarelowy, rozmyty błękit północnych mórz albo gliniastą zieleń jesiennego pola. Każdej, nawet najbardziej konwencjonalnej scenie Jonsson potrafi nadać dynamikę. Samica gila skubie nonszalancko naszkicowane owoce. Jeżyny? Są tak uproszczone, że wydają się zbędne, a przecież to dzięki nim ilustracja żyje.
Zachwyt Jonssonem nie sprawił jednak, że zapragnąłem złapać lornetkę i wyjść z domu. Był przeżyciem estetycznym. Zdarzyło mi się parę razy przeglądać książkę przez cały wieczór, ale wciąż nie odzyskałem zapału do chodzenia za ptakami. Wolałem, by same do mnie przyleciały. Podczas pisania pracy magisterskiej na wsi prowadziłem zeszyt obserwacji. Przez dwa tygodnie zapisywałem tylko te ptaki, które widziałem przez okno wychodzące na brzozowy zagajnik. Wyszło czterdzieści jeden gatunków.

 
DO PTAKÓW WRÓCIŁEM NA SERIO PARĘ LAT TEMU i gorliwie zabrałem się do nadrabiania straconych lat. Zacząłem od kupienia nowej lornetki. Cieszyłem się jak pan młody z radioodbiornika: zaglądałem do mieszkań sąsiadów, ekscytowałem się odczytywaniem rejestracji samochodowych. Wybrałem model o klasycznym kształcie, wypełniony azotem, odporny na parowanie i przez to trwalszy. Dobry sprzęt, chociaż może nieco za ciężki. Dzisiaj kupiłbym lornetkę z mniejszym powiększeniem, za to poręczniejszą i bardziej uniwersalną.
W drugiej kolejności kupiłem wspomniany już przewodnik autorstwa Larsa Svenssona (tak zwany Collins), małą cegłę pełną doskonale skondensowanych informacji. Rysunki może bez szczególnej finezji, ale trafnie oddające charakterystyczne cechy przedstawionych gatunków. Trudno też narzekać na język. Porównanie profilu puszczyka mszarnego do „nawiewnika parowca” wydaje się może nieco przeszarżowane, ale świadczy o poszukiwaniu nowego sposobu opisu. Mniej technicznego, a odwołującego się do wyobraźni. Bo w karkołomnym porównaniu sylwetki sowy do części parowca coś niewątpliwie jest.
Zaczęło się też zawieranie nowych znajomości, przyłączanie do jakichś grupek, wspólne wyjazdy. Rzuciłem się na ptaki z gorliwością neofity. Każdy wiosenny weekend spędzałem w terenie, śledziłem doniesienia z kraju. Jako posiadacz starego, ale sprawnego samochodu mogłem liczyć na powodzenie towarzyskie. Ostatni raz tylu ludzi, których łączyła jedna sprawa, poznałem w szkole. Wtedy był to przymus nauki, teraz – wspólne hobby. Okazało się, że pasja zmienia na zawsze. Możesz już nie chodzić po bagnach i lasach, ale twój wzrok zawsze przykuje przelatujący dzięcioł. Nigdy nie pozostaniesz obojętny na połyskliwe piękno pierwszych wiosennych szpaków. Zawsze przystaniesz na dźwięk nieznajomego śpiewu. Nigdy nie przestaniesz obserwować.

 
 

JASTRZĄB CHEŁMOŃSKIEGO

Późna jesień, a widziane ze skarpy łąki wciąż wydają się zielone. Podobno wieczorami zlatują się tu żurawie, ale o dziewiątej rano widzę tylko sarny ganiające się wokół snopków. Wracam przed zmierzchem. Żurawi szukam na słuch: co kilkaset metrów gaszę silnik i nasłuchuję. Gonię przez minutę parę ptaków, ale kiedy obniżają lot, nikną mi za łoziną. Nie słychać już donośnego klangoru, siadły gdzieś w okolicy. Wkrótce nadlatują kolejne, tym razem nie staram się ich ścigać, śledzę je tylko do momentu, aż wylądują.
Kiedy po słońcu pozostaje jedynie różowy odblask, wilgotna trawa staje się szara. Nie ma chmur, szykuje się pogodna noc. Idę w stronę rozsypanego snopka, jedynej kryjówki na skoszonej łące. I kiedy jestem dziesięć kroków od celu, kupka siana zaczyna się poruszać i wychodzi z niej zaskoczona sarna. Przez chwilę mierzy mnie wzrokiem i rzuca się do ucieczki. Co parę metrów wyskakuje wysoko jak afrykańska antylopa. Siano jest wygrzane, rozsiadam się i widzę całe stado, pewnie ze sto ptaków. Żurawie nie stoją w ciszy, tylko popiskują, gulgoczą i trąbią. Na łące słychać też kwękanie kszyków, czasem któryś zrywa się i mija mnie zygzakowatym lotem. Obraz w lornetce wciąż jest jasny, widzę długi dziób, a potem bekas rozpływa się w ciemnościach.
Ze wschodu nadlatuje kolejne jedenaście żurawi. Nawołują z wysoka i zaraz dostają odpowiedź z łąki. Udzielono pozwolenia na lądowanie. Ptaki robią niewielkie kółko i ostro schodzą w dół. Wystawiają nogi jak podwozie, na długo zanim dotkną ziemi. Na moim nieostrym zdjęciu wyglądają jak olbrzymie komary. Na ciemnym niebie widać następne ptaki. I znowu te na ziemi zapraszają nadlatujących. W grupie panuje hierarchia, najmniej prestiżowe są pozycje na skraju gromady. Tu najłatwiej zostać zjedzonym, trzeba być czujnym, wypatrywać zagrożeń. Bardziej zasłużeni dostają miejsce w środku.
Żurawie uspokajają się i przez kilka minut słyszę już tylko delikatne kumkanie któregoś ptaka. Większość schowała głowy pod skrzydłami. I nagle wybucha afera. Dziesięć żurawi, trąbiąc z oburzeniem, odlatuje. Za chwilę, po namyśle, dołącza do nich jeszcze kilkanaście. Zupełnie jakby któryś ptak, niezadowolony z przydzielonego mu miejsca, zrobił gospodarzom awanturę, a potem zabrał się wraz z rodziną. Urażony żuraw i solidarni krewni. Dalej, z pewnym ociąganiem – znajomi. Secesjoniści lądują na sąsiednim polu. Żurawie mają podobno rozwinięte stosunki społeczne, ale nie wiem, czy są obrażalskie i przewrażliwione na punkcie honoru.
Sarny przestały się przejmować – bez skrępowania paradują kilkanaście metrów ode mnie. Zapada noc, wytworna szaroniebieskość nieba powoli przechodzi w granat. W ciszy huk i czerwona błyskawica przeszywa powietrze horyzontalną pręgą. Tak niestosownie zachowują się tylko ludzie. W ciemności z kwakaniem i świstem skrzydeł przelatują spłoszone kaczki, gdzieś nieopodal tętnią drobne raciczki, ale nie widzę już białych, podskakujących sarnich tyłków. Nie chcę być wzięty za śpiącego w sianie dzika i powoli się wycofuję.

 
ZAWSZE MIAŁEM SŁABOŚĆ DO CHEŁMOŃSKIEGO za żywą, nieudrapowaną przyrodę na jego obrazach. „Odznaczał się niezwykłą pamięcią kształtu i ruchów, wielką wrażliwością i umiejętnością intymnego, bezpośredniego obcowania z naturą”, pisał o nim Jan Wegner. Talent objawił wcześnie, choć te pierwsze płótna, konwencjonalne i kolorystycznie mdłe, nie zapowiadały niczego szczególnego. W 1870 roku dwudziestojednoletni malarz zaprezentował Odlot żurawi. Mroczny, jesienny pejzaż z podrywającym się stadem ptaków.
Żurawie pokazał Chełmoński w różnych fazach ruchu: część już ginie w porannej mgle, inne zaraz oderwą się od ziemi. Scenę obserwuje nieruchomy, samotny ptak ze zwieszonym bezwładnie skrzydłem. Dla niego wędrówka się skończyła. Obraz z ducha jakby już młodopolski, a może jeszcze romantyczny? Niepokojący, ponury. Podoba się. Krytycy piszą, że malarz „chwyta prawdę z łatwością”.
Co z tego – Chełmoński, student Wojciecha Gersona, jeszcze przez lata żyje w nędzy. Znajomi załatwiają mu obiady w jakiejś jadłodajni, skąd wynosi ukryte po kieszeniach kawałki chleba. Ale jest zdeterminowany. Studiuje zdobytą u rzeźnika końską nogę tak drobiazgowo, że pokój wypełnia się smrodem gnijącego mięsa. Współlokatorzy każą mu wyrzucić model.
W 1871 roku wyjeżdża do Monachium, gdzie rezyduje spora polska kolonia artystów. Jest tu kogo podpatrywać. Choćby zafascynowanego Kozakami Józefa Brandta, batalistę Juliusza Kossaka i genialnego Maksymiliana Gierymskiego (ten niestety umrze młodo). Wielu malarzy ma za sobą doświadczenia powstania styczniowego, może dlatego na ich obrazach często widać szare mundury i smętne, równinne krajobrazy. Chełmoński jednak źle się czuje w Monachium, tęskni za Polską i znajomymi pejzażami. Wzrusza go ujrzany gdzieś niespodziewanie zapuszczony, zarośnięty pokrzywami ogród. W liście skarży się mistrzowi Gersonowi: „U nas inaczej, inaczej, inaczej”. W 1873 roku maluje Sprawę przed wójtem. Chałupa pod strzechą i tłum w ludowych strojach to zapowiedź całej serii przedstawień utrzymanych w „czerniach, brązach, ugrach, szarościach, spopielonych bielach, przetartych zieleniach i błękitach oraz oszczędnych akcentach czerwieni lub żółci”.
Wyjeżdża do Paryża i dopiero po tej przeprowadzce staje na nogi. Jego obrazy kupują znani marszandzi, kolekcjonerów urzekają zimowe krajobrazy i ogorzałe twarze mazowieckich chłopów. Ale sukces finansowy niestety rzadko sprzyja sztuce. Chełmoński zaczyna malować pod gusta kupujących, powtarza i ogrywa popularne motywy. Znajomi martwią się, że zmarnuje talent. Ale w 1886 roku tworzy wspaniałe Dropie. „Płócienko szare, zielonawe, chaotyczne, mające niby przedstawiać dropie na stepie, chociaż w gruncie rzeczy nic nie przedstawia”, pisze z dezaprobatą recenzent „Kłosów”.

 
Wesprzyj nas