Zachód nie był łaskawy dla swoich córek. Ale one się nie poddały i zbudowały nową Amerykę. Katie Hickman prowadzi nas rzez góry i równiny, ku zachodzącemu słońcu – śladami odważnych kobiet, które oswoiły Dziki Zachód.


Szły przez pustynie, góry i odludzia – nie jako bohaterki filmów, ale kobiety z krwi i kości, które miały tylko jedno: odwagę. „Waleczne serca” to reportaż o kobietach, które w XIX wieku podążyły za marzeniem o lepszym życiu – i same musiały je stworzyć.

Walczyły na Dzikim Zachodzie nie tylko o przetrwanie, ale o godność i przyszłość. To opowieść o pionierkach, niewolnicach, migrantkach i rdzennych Amerykankach – tych, które historia próbowała przemilczeć, ale bez których nie byłoby Ameryki, jaką znamy.

Wyruszyły w poszukiwaniu lepszego świata – ale same musiały go sobie stworzyć

W XIX wieku serce Ameryki biło na Zachodzie. Kusił wizją nowego życia, mamił obietnicą złota, tylko czekającego, by po nie sięgnąć. Miliony ludzi ruszyło za horyzont, tysiące kilometrów w nieznane.

Żony i matki miesiącami podróżowały przez pustkowia w poszukiwaniu nowego domu. Niektóre oszalały w drodze. Inne liczyły groby rozsiane po preriach. Niewolnice wbrew swojej woli musiały podążyć za swoimi „właścicielami”. Rdzenne Amerykanki zakopywały żywcem swoje córki, by schować je przed białymi braćmi. Wywiezione siłą z Chin kobiety i dziewczynki z rozpaczy skakały ze statków w mroczną toń, a te, które przetrwały podróż, były sprzedawane w dokach San Francisco.

Katie Hickman
Waleczne serca. Kobiety Dzikiego Zachodu
Przekład: Tomasz Bieroń
Wydawnictwo Znak
Premiera: 9 kwietnia 2025
 
 


Uwagi na temat nazw plemion rdzennych Amerykanów

Słowo „Siuksowie” zostało użyte jako określenie siedmiu spokrewnionych i sprzymierzonych ludów, znanych jako Oceti Sakowin Oyate, co oznacza „Lud Siedmiu Ogni Rady”. Tylko jeden z tych ludów – Lakoci – pojawia się w książce.

Lakoci, zwani również Tetonwan albo Teton, składali się z siedmiu różnych plemion, które z kolei dzieliły się na wiele mniejszych grup, zwanych także szczepami. Część głównych grup Lakotów miała więcej niż jedną nazwę – by uniknąć nieporozumień, w nawiasach umieściłam nazwy francuskie lub angielskie, funkcjonujące równolegle.

Są to Hunkpapa (szczep matki Josephine Waggoner), Minneconjou, Oglalowie, Sans Arcs, Sicangu Oyate (Naród Spalonych Bioder, stąd francuska nazwa Brulé; szczep matki Susan Bordeaux), Sihasapa (Czarne Stopy) i Oohenunpa (Dwa Kociołki, stąd angielska nazwa Two Kettles). W XIX wieku biali zamiennie określali wszystkie te szczepy ogólną nazwą „Siuksowie”.

Lakotów nie należy mylić z Dakotami – to słowo oznaczało cztery wschodnie ludy Oceti Sakowin.

Przedmowa

Środek lata 1836 roku. Wysoko w niezmierzonych ostępach Gór Skalistych karawana ciężko obładowanych jucznych zwierząt powoli zmierzała na zachód. Czterystu mułom, dziesiątkom koni i bydła, dziewięciu wozom i wózkom* towarzyszyło ponad siedemdziesięcioro ludzi. Po ponad trzech miesiącach trudnej podróży tabor prawie dotarł do celu: do Horse Creek, szczególnego miejsca nad brzegiem Green River, rzeki w dzisiejszym stanie Wyoming, wijącej się przez łagodnie pofałdowany płaskowyż otoczony ze wszystkich stron ośnieżonymi górami. Karawana, poruszająca się gęsiego, była tak bardzo rozciągnięta, że osobom z zewnątrz mogła przypominać ruchomą wioskę.
Mężczyźni jadący w tym pylistym konwoju byli pracownikami Amerykańskiej Kompanii Futrzarskiej. Tej wiosny wyruszyli z St. Louis w stanie Missouri, a ich cel stanowiły niezwykłe targi zwane Rendezvous**.
Każdego roku przez dwa tygodnie czterystu traperów, wielu z rdzennoamerykańskimi żonami i dziećmi, zbierało się w wyznaczonym miejscu nad brzegiem Green River, aby oczekiwać na przybycie karawany. Dla tych ludzi gór, jak nazywano traperów, targi Rendezvous były nie tylko okazją do sprzedaży futer zwierząt – bobrów, bizonów, kun i norek, wydr, skunksów, piżmaków i borsuków – pozyskiwanych przez cały rok albo ich wymiany na niezbędne towary z St. Louis, lecz także towarzyskim wydarzeniem roku. Podczas tej szalonej dwutygodniowej fiesty mężczyźni, którzy przez poprzedni rok wiedli ciężkie, wypełnione chłodem i często samotne życie w dziczy, mogli spotkać się z przyjaciółmi, pić, bawić się, uprawiać hazard i brać udział w wyścigach konnych.
Na Rendezvous przyjeżdżali nie tylko okoliczni traperzy. Tego roku, podobnie jak w poprzednich latach, zgromadziło się tam aż pięć tysięcy rdzennych Amerykanów. Na kilka dni przed przybyciem karawany do odludnej doliny zjechali także mężczyźni, kobiety i dzieci z narodów Szoszonów, Banoków, Nez Percé, Kajusów i Płaskich Głów (Flathead), wraz z psami oraz dziesięcioma tysiącami koni i mułów ciągnącymi ciężko obładowane travois. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki niemal z dnia na dzień w okolicy wyrosło ogromne miasto namiotowe. Po obu stronach Green River namioty ciągnęły się przez niemal dziesięć kilometrów, a ich biała skóra połyskiwała w niezbyt mocnym górskim słońcu.
W powietrzu unosił się dym tysiąca ognisk. Mężczyźni, kobiety i dzieci swobodnie przemieszczali się między obozami. Wojownicy, z twarzami ozdobionymi trzema kolorami farb: cynobrową, białą i ochrową, pędzili na koniach. Mieli długie włosy – u niektórych sięgały one prawie do ziemi – spięte muszlami i trzepoczącymi piórami cietrzewi preriowych oraz koszule i nogawice „ozdobione małymi niebieskimi i białymi koralikami, a także kolorowymi igłami jeżozwierza”. Przy szwach spodni czasem wisiały skórzane frędzle, a czasem, jak opisał to jeden z ówczesnych amerykańskich obserwatorów, „farbowane na różne kolory ludzkie włosy, pozyskiwane ze skalpów wrogów”. Niektórzy wtykali w uszy wisiorki z muszli, a inni przerzucali przez jedno ramię ognistoczerwony koc. Wielu nosiło na plecach strzelby albo łuki i strzały w kołczanach ze skóry wydry.
Nie mniej wystrojone były kobiety. Miały na sobie długie suknie z miękkiej skóry, „niezliczone koraliki na szyi i ramionach, krótkie nogawice, mokasyny i luźno, ale z wdziękiem zarzucone na ramiona lekkie opończe. Podobnie jak mężczyźni, kobiety „bardzo lubiły ozdoby, cynober, bibeloty, muszle itp.” przypięte do sukienek1. Nierzadko damski ubiór obciążało aż „cztery–pięć kilogramów różnych rozmiarów dużych szklanych korali ze rżniętego szkła”2. Nogawice i czubki mokasynów zdobiono igłami jeżozwierza albo małymi koralikami. „Wystroiły się bardzo elegancko, zapewniam was” – napisał inny obserwator. Pewna kobieta jechała na „pięknym białym koniu z siodłem udekorowanym koralikami i licznymi dzwoneczkami, a zachwycająca końska derka z białej owczej skóry była obszyta półmetrowymi frędzlami i ozdobiona podobnymi do koralików dzwoneczkami, które wspaniale pobrzękują podczas jazdy. Inna amazonka, dosiadająca konia okrakiem, miała szkarłatny koc, pomalowaną twarz i chustę na głowie”3.
W oczach rdzennych Amerykanów nie mniej szykownie prezentowali się ludzie gór, w ubraniach i czapkach uszytych ze zdobytych przez siebie futer, zwykle tańszych gatunków skunksa, borsuka i piżmaka. Na nogach nosili mokasyny z twardej skóry bizona, podgrzanej nad ogniem w celu utrwalenia jej kształtu. Po długim pobycie w górach ich włosy były długie i zwichrzone, a brody sięgały do piersi. „Jeśli ktoś przyglądał im się z bliska, tak jak my, dzieci, miałyśmy w zwyczaju – wspominała jedna z kobiet z plemienia Lakota – to nie wyglądali jak ludzie. Przypominali bardziej zwierzęta z krzaczastymi głowami, ponieważ nie dało się dostrzec żadnej części twarzy poza świdrującymi niebieskimi oczami”4. Traperom wszędzie towarzyszyła muzyka. „Zbliżając się do jednego z tych obozowisk, można było usłyszeć przepiękne dźwięki skrzypiec. Czasami basowy głos intonował nieznaną piosenkę, a refren kończył się okrzykami i śmiechem”5.
Rendezvous z 1836 roku okazało się jednak inne od wszystkich pozostałych – do obozu po raz pierwszy zajechały dwie białe kobiety.
Narcissa Whitman i Eliza Spalding były prezbiteriańskimi misjonarkami ze Wschodu. Ich przybycie na Rendezvous 6 lipca wywołało sensację. „Karawanie Amerykańskiej Kompanii Futrzarskiej towarzyszyli doktor Marcus Whitman z małżonką, pan H. H. Spalding z małżonką i pan W. H. Gray, […] wszyscy zmierzali do [Oregonu], gdzie zamierzali założyć misję wśród tamtejszych Indian – odnotował jeden z traperów obecnych na targach tego dnia. – Te nieokrzesane dzikusy wpatrywały się w dwie panie z zaskoczeniem i osłupieniem. Były to pierwsze białe kobiety, jakie w życiu widzieli ci Indianie, a także pierwsze białe kobiety, które kiedykolwiek zaplątały się w te dzikie i skaliste regiony”*** 6.
Zastanawia fakt, że chociaż obie kobiety podczas całej sześciomiesięcznej podróży pisały o swoich doświadczeniach, Rendezvous – z pewnością jeden z największych i najniezwyklejszych spektakli na amerykańskim Zachodzie – ledwo zasłużyło sobie na wzmiankę w dziennikach misjonarek oraz ich licznych listach do rodziny i przyjaciół. Mimo że spędziły we własnym obozie nad brzegiem Green River dwa tygodnie, w trakcie których organizowały spotkania modlitewne, rozdawały Biblie i przygotowywały się do ostatniego, bez mała tysiąckilometrowego etapu podróży do Oregonu, żadna z kobiet nie odczuwała potrzeby opisania tych doświadczeń.
Ale być może nie powinno to zaskakiwać. Z jednej strony misją Narcissy Whitman i Elizy Spalding było nie tyle obserwowanie Zachodu, ile zmienianie go. Z drugiej zaś żaden uczestnik Rendezvous – a już na pewno nie same kobiety – nie mógł przewidzieć, jak wielkie okażą się to zmiany.
Do tej pory uważano, że biała kobieta nie wytrzyma wyczerpującej lądowej wędrówki na Zachód przez Góry Skaliste, liczącej ponad trzy i pół tysiąca kilometrów7. W 1836 roku Narcissa Whitman i Eliza Spalding udowodniły, że można to zrobić. A skoro im się udało, było tylko kwestią czasu, aż w ich ślady pójdą inne.
Drzwi na Zachód zostały uchylone – i już nigdy nie miało być tak samo.

* Ang. carts, tutaj: dwukołowe wózki ręczne (przyp. tłum.).
** W rekordowych latach Rendezvous odbywały się w trzynastu różnych miejscach (jeśli nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od autorki).
*** Należały do zaledwie garstki nierdzennoamerykańskich kobiet, które wzięły udział w Rocky Mountain Rendezvous, zlikwidowanym po zaledwie czterech latach. Ostatnie Rendezvous nad Green River odbyło się w 1840 roku.
1 Warren Angus Ferris, Life in the Rocky Mountains. A Diary of Wanderings on the Sources of the Rivers Missouri, Columbia and Colorado, 1830–1835, ed. LeRoy R. Hafen, Denver 1983.
2 Ibidem.
3 Misjonarka Sarah Smith, cytowana w: The Rocky Mountain Journals of William Marshall Anderson, ed. Dale L. Morgan, Eleanor T. Harris, California 1967.
4 Ibidem.
5 Susan Bordeaux Bettelyoun, Josephine Waggoner, With My Own Eyes. A Lakota Woman Tells Her People’s History, ed. Emily Levine, Nebraska 1988.
6 Osborne Russell, Journal of a Trapper; or Nine Years in the Rocky Mountains, 1834–1843, New York 1921.
7 Szacunki dotyczące długości podróży lądowej do Oregonu są różne. W zależności od obranej trasy szlak może liczyć do nieco ponad trzech tysięcy ośmiuset kilometrów.

Wprowadzenie

Słyszałam kiedyś, że wszyscy amerykańscy bohaterowie to bohaterowie westernów, a – jak wiadomo – prawie każdy z nich był mężczyzną.
Mimo ogromu pracy na rzecz częściowego wyrównania proporcji wykonanej przez historyków w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat w powszechnej wyobraźni „Dziki Zachód” pozostaje męskim światem. Sensacyjne, chociaż historycznie nierzetelne męskie obrazy Zachodu – traperów i myśliwych, rewolwerowców i ludzi wyjętych spod prawa, rabusiów pociągów, kowbojów i poszukiwaczy złota – serwowane nam w formie rozrywki są nieodłącznym elementem mitu założycielskiego Ameryki. Mężczyźni zostali uwiecznieni w tysiącach ballad, powieści, filmów i programów telewizyjnych, a nazwiska tych postaci – Buffalo Bill, Wyatt Earp, Butch Cassidy i Sundance Kid – wciąż znają wszyscy. Ale chociaż nadal świecą pełnym blaskiem, odegrali jedynie epizodyczną rolę w epickiej historii, która sięga znacznie dalej.
Bez uświadomienia sobie udziału kobiet w tych wydarzeniach nie sposób zrozumieć amerykańskiego Zachodu. Opowieść o nim jest opowieścią nie o rewolwerowcach i kowbojach – mimo że pełnią oni ważną funkcję – lecz o jednej z największych i najbardziej burzliwych migracji w historii. W 1840 roku, kiedy rozpoczęła się ta wielka wędrówka, Stany Zjednoczone Ameryki składały się z zaledwie dwudziestu sześciu stanów, a ówczesna powierzchnia kraju stanowiła tylko ułamek obecnej. W tamtych czasach „pogranicze” było raczej ideą zdefiniowaną ogólnikowo, a nie rzeczywistym miejscem – a na dodatek idea ta podlegała ciągłym zmianom. Niektórzy Amerykanie za pogranicze uważali obszary na zachód od rzeki Missisipi, a zwłaszcza najodleglejsze granice nowo utworzonych stanów: Missouri i Arkansas, jak również tereny do lipca 1836 roku znane jako Terytorium Michigan. Dla wielu innych granicę wyznaczał jednak konkretny odcinek rzeki Missouri – wielkiego dopływu Missisipi – na zachodnich krańcach dzisiejszych stanów Iowa i Missouri*.
Dalej ciągnęło się ponad trzy tysiące kilometrów prerii, gór i pustyń, w większości oznaczonych na ówczesnych mapach jako „Terytorium Indiańskie” lub „Terytorium Niezorganizowane”**. Kalifornia, Nevada, Utah, Arizona, Nowy Meksyk, części Kolorado i Wyoming oraz cały Teksas wciąż należały do Meksyku. Dzisiejsze stany Oregon i Waszyngton oraz duże części Idaho i Montany stanowiły przedmiot sporu między Stanami Zjednoczonymi a Wielką Brytanią, ale jak dotąd nie wchodziły w skład żadnego z tych państw. Kompania Zatoki Hudsona***, należąca do Brytyjczyków, miała niewielką, lecz prężną osadę, Fort Vancouver, nad rzeką Kolumbia, na północno-zachodnim wybrzeżu Pacyfiku. Pomijając jednak niewielką liczbę kupców i traperów, a także paru misjonarzy, reszta tych rozległych ziem – niemal niewyobrażalnie wielkiego i pięknego pustkowia – była domem ponad ćwierci miliona rdzennych Amerykanów, podzielonych być może nawet na trzysta plemion****.
Migracje na Zachód początkowo przebiegały bardzo powoli. W 1836 roku, w którym misjonarki Narcissa Whitman i Eliza Spalding przekroczyły Góry Skaliste, podróż lądem na Zachód uchodziła – jak już wspomniano – za niewykonalną dla białej kobiety. W 1838 roku cztery inne misjonarki, zachęcone sukcesem Whitman i Spalding, dołączyły do nich wraz z mężami na północno-zachodnim wybrzeżu Pacyfiku.
Wieści o tych przełomowych wyprawach rozchodziły się szybko. Skoro misjonarki zniosły trudy podróży, to dlaczego miałyby ich nie wytrzymać inne osadniczki?
Już wcześniej na Zachód udawała się niewielka liczba amerykańskich mężczyzn, ale większość z nich przebywała tam albo tymczasowo, albo sezonowo – zgodnie z kalendarzami łowieckim i traperskim. Było oczywiste, że trwałe osadnictwo na tych ziemiach nie dokona się bez udziału kobiet. Zapuszczanie korzeni stało się możliwe dopiero po przekonaniu żon do tego, aby pojechały na Zachód z mężami*****. Od tego czasu można było budować zagrody i farmy, orać i siać, hodować zwierzęta, a co najważniejsze – mogły rodzić się kolejne pokolenia, które kontynuowały pracę rozpoczętą przez rodziców. Obecność białych kobiet na Zachodzie miała wszystko zmienić.
W 1840 roku w ślady misjonarek odważyła się pójść co najmniej jedna rodzina emigrantów – Mary i Joel Walkerowie, którzy z czwórką dzieci wyruszyli w podróż drogą lądową do Oregonu po darmową ziemię i nowe życie******.
W 1841 roku trasę tę pokonało stu emigrantów. W 1842 roku – dwustu. W 1843 roku – tysiąc. Rok później ich liczba ponownie się podwoiła. Historie o kraju oregońskim szybko przeniknęły na Wschód. Każda kolejna opowieść okazywała się bardziej przesadzona od poprzedniej i w końcu ludzie zaczęli wyobrażać sobie Oregon jako niemal mityczny raj – była to pierwsza z wielu utopii, których biali Amerykanie szukali na Zachodzie. Mówiono, że ziemie oregońskie to kraina mlekiem i miodem płynąca, w której warzywa osiągają ogromne rozmiary, a deszcz zawsze przybiera postać delikatnej rosy. Liczba pełnych nadziei podróżników wyruszających na Zachód z pogranicza za rzeką Missouri wzrastała z każdym rokiem.
Ludzie ci wiedzieli, że tworzą historię. Z mojej kwerendy archiwalnej wynika, że wczesne migracje na Zachód, jak również te późniejsze, są wyjątkowo dobrze udokumentowane nie tylko przez mężczyzn, lecz także przez kobiety – ale czyją wersję historii opowiadają? Miliony kilometrów kwadratowych pustkowia w rzeczywistości wcale nie były puste, a ziemia, którą upatrzyli sobie emigranci, nie była „darmowa” w żadnym rzeczywistym znaczeniu tego słowa. Przez tysiące lat przed przybyciem Europejczyków tereny te zamieszkiwało może nawet pięć milionów ludzi. W połowie XIX wieku ich liczba była już znacznie uszczuplona przez wojny i choroby przywleczone przez białych – według jednego z ówczesnych szacunków na zachód od Missisipi mieszkało od dwustu pięćdziesięciu tysięcy do trzystu tysięcy rdzennych Amerykanów*******. Zorganizowani w setki różnych narodów i posługujący się językami z aż siedmiu rodzin językowych, tworzyli oni świat złożony politycznie i kulturowo. We wszystkich kierunkach ciągnęły się sieci szlaków handlowych, istniejących z dawien dawna i obejmujących wszystkie zakątki tych ziem. Chociaż niektóre lokalne społeczeństwa wiodły stosunkowo proste, łowiecko-zbierackie życie, inne – na przykład siedem ściśle ze sobą powiązanych grup Lakotów z północnych równin – władały imperiami równie wyrafinowanymi i kosmopolitycznymi jak u ich białych sąsiadów z połowy XIX wieku. Ponadto – co jest może istotniejsze – ziemia zamieszkiwana przez te ludy była nie tylko źródłem władzy i bogactwa, lecz także „wyśnionym krajobrazem pełnym świętych zjawisk”1.
Światy te dalece przerastały wyobraźnię emigrantów. Rdzenne narody przez stulecia mieszkały w zakamarkach amerykańskiej wyobraźni – jako swoista „ciemna materia” historii, by posłużyć się zapadającym w pamięć sformułowaniem historyka Pekki Hämäläinena. „Naukowcy na ogół patrzą wskroś nich na ludy i zjawiska, które uważają za ważniejsze”. Rdzenni Amerykanie, pisze Hämäläinen, byli „rozmytym pogranicznym tłem – tym niezbędnym »innym«, którego groźna obecność zaostrza kolonialny dramat związany z budowaniem nowego narodu w nowym świecie”2.
W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat wiele się pod tym względem zmieniło, zwłaszcza w środowiskach naukowych. Rdzenni Amerykanie odzyskali swoje miejsce w historii jako ważni protagoniści. Dziedzictwo wielkich wodzów, takich jak Siedzący Byk, Czerwona Chmura i Szalony Koń, jest obecnie znane równie dobrze jak spuścizna Custera, Sheridana i Shermana. Znacznie trudniej jednak poznać doświadczenia kobiet. Jak one odbierały te burzliwe wydarzenia? W ciągu zaledwie czterech dekad cały świat rdzennych narodów zmienił się nie do poznania. Wśród europejskich i amerykańskich autorów relacji z tamtych czasów, zwłaszcza tych dotyczących wojen z autochtonami, znajdziemy prawie wyłącznie białych mężczyzn.
Załączone tutaj świadectwa rdzennych Amerykanek, chociaż względnie nieliczne, uważam za najważniejsze elementy tej książki. Ich relacje, które zarazem powielają i odzwierciedlają doświadczenie emigrantów, są niezbędne dla zrozumienia Zachodu z połowy XIX wieku. Misjonarki Narcissa Whitman i Eliza Spalding wyruszyły w 1836 roku do Oregonu, ponieważ plemiona Kajusów i Nez Percé chciały tam ich obecności, a nawet rywalizowały o ich usługi – mimo że później mogły tego bardzo żałować. Połączone grupy Lakotów, początkowo tolerujące emigrantów ze względu na stwarzane przez nich możliwości handlowe, później nie tylko walczyły z armią amerykańską, lecz także przez wiele lat ją pokonywały, dzięki czemu zmuszały rząd w Waszyngtonie do zaakceptowania warunków rdzennej ludności.
Niezwykła Josephine Waggoner, córka Irlandczyka i kobiety z plemienia Hunkpapa, przez wiele lat gromadziła świadectwa swoich współplemieńców, aby biała wersja historii nie była jedyną, która się ostanie (chociaż znakomite dzieło Waggoner, Witness. A Hunkpapa Historian’s Strong-Heart Song of the Lakotas, zostało opublikowane dopiero w 2013 roku, ponad siedemdziesiąt lat po jej śmierci). To jej zawdzięczamy wspaniały opis lata, które spędziła w dzieciństwie w kraju rzeki Powder, mateczniku Lakotów – opis letnich miesięcy ostatniego roku, w którym jej naród wciąż mógł wieść półkoczowniczy żywot uświęcony tradycją i mieszkać w ogromnych wioskach złożonych nawet z dziesięciu tysięcy tipi. Z kolei Susan Bordeaux Bettelyoun, przyjaciółce i współpracowniczce literackiej Waggoner, zawdzięczamy obraz niezwykle żywego, hybrydowego świata północnych równin, w którym krewni jej matki, zwanej Kobieta Czerwony Kormoran, z plemienia Brulé, żyli ramię w ramię z francusko-amerykańskimi traperami, takimi jak ojciec Bettelyoun – obraz tego, jak kiedyś wyglądało życie na Zachodzie i jak być może nawet dalej by wyglądało, gdyby nie przeszkodziły w tym prądy historii.
Niestety jednak przeszkodziły. W ciągu dekady po wyprawie Narcissy Whitman i Elizy Spalding podróż uważana za niewykonalną dla białej kobiety stała się czymś niemal powszechnym. „Ostatniej zimy rozpętała się tutaj dziwna gorączka: »gorączka oregońska« – napisała wiosną 1847 roku Keturah Penton Belknap. – Wydaje się zaraźliwa i strasznie szaleje. Wygląda na to, że może ją wyleczyć tylko wyruszenie w półroczną podróż przez równiny z zaprzęgami wołów nad Ocean Spokojny. […] Wszystko, co ludzie robili i mówili, wiązało się z Oregonem, krosna stukały, kołowrotki buczały i od świtu do nocy zawierano transakcje”3.
Większość ówczesnych emigrantów zmierzała do kraju oregońskiego, ale niektórzy wybierali Kalifornię, chociaż marszruta była trudniejsza i jeszcze słabiej znana. W 1849 roku jednak, po odkryciu w Sutter’s Mill złota, około trzydziestu tysięcy osób – jak mówią szacunki – wyruszyło na Zachód. „Gorączkę Oregonu” zastąpiła w amerykańskiej wyobraźni „gorączka złota” (której sprzyjał fakt, że po wojnie meksykańsko-amerykańskiej Kalifornia należała do Stanów Zjednoczonych). Podczas gdy najwcześniejsi podróżnicy nie mieli map ani przewodników, a informacje o trasie były tak skąpe, że musieli „poruszać się na węch”, w latach pięćdziesiątych XIX wieku zdarzały się karawany z dwunastoma wozami obok siebie i długie na setki kilometrów.
Szacuje się, że przez prawie trzy dekady – od wczesnych lat czterdziestych do późnych lat sześćdziesiątych XIX wieku – około pół miliona emigrantów, takich jak Keturah Belknap i jej rodzina, przeprawiło się przez rzekę Missouri i wyruszyło pieszo na Zachód, co złożyło się na jedną z największych w dziejach świata masowych migracji w czasie pokoju********.
W ciągu około dwudziestu lat po ukończeniu w 1869 roku budowy kolei transkontynentalnej za pierwszymi emigrantami podążyły miliony kolejnych, które zapełniły obszary między Missouri a terenami już zasiedlonymi. W trakcie zaledwie czterech dekad „pogranicze” straciło swój kresowy charakter.
Ikonografia tej gigantycznej zawieruchy jest nie tylko bardzo męska, lecz także bardzo biała. Kiedy piszę te słowa, mam na biurku klasyczną fotografię zrobioną na „szlaku oregońskim”, jak nazwano to miejsce. Zdjęcie przedstawia kobietę w czepku przeciwsłonecznym, stojącą obok krytego wozu. Pochylona lekko do przodu, z twarzą niemal ukrytą w cieniu, zajmuje się rozkładaniem na czystej białej ścierce drugiego śniadania dla swojego męża: bochenka chleba i kawy w blaszanym kubku; być może za chwilę dojdzie do tego trochę fasoli, a jeśli mężczyzna ma szczęście – również kawałek bekonu. Biała plandeka wozu – możliwe, że własnoręcznie przez tę kobietę pozszywana, a nawet utkana – została z przodu podciągnięta i odsłoniła wnętrze: zapasy żywności i odzieży, pewnie także jakieś cenne pamiątki (porcelanowe talerze czy rodzinną Biblię), jej koszyk do szycia, narzędzia pracy jej męża. Cokolwiek to było, prawdopodobnie obejmowało cały dorobek życia tej kobiety. Konie, pasące się na otwartej prerii, nadal sprawiają wrażenie zdrowych i dobrze odżywionych, a prowizoryczny obrus jest nieskazitelnie czysty, więc zdjęcie przypuszczalnie powstało na początku podróży.
Natknęłam się na nie zupełnie przypadkowo. Podczas wizyty w słynnej paryskiej księgarni Shakespeare & Co. odebrałam podniszczony, używany egzemplarz książki Cathy Luchetti Women of the West – zbiór czarno-białych fotografii, nacechowanych wysublimowanym pięknem, przedstawiających kobiety podczas migracji na Zachód. Książka leży u mnie na półce od ponad dziesięciu lat i często sięgam po tę pozycję, aby przyjrzeć się tym zapomnianym już życiom.
Czy kobieta z mojego zdjęcia – podobnie jak wiele innych podróżniczek – niedawno pożegnała się z rodzicami, rodzeństwem i wszystkimi przyjaciółmi, których w życiu miała, z prawie całkowitą pewnością, że już nigdy ich nie zobaczy? Kto wie, ile miesięcy podróży jeszcze ją czekało. Kto wie, jaką część skromnego dobytku, który jeszcze jej pozostał, musiała wyrzucić po drodze, aby odciążyć niedożywione i wyczerpane zwierzęta. Kto wie, czy zapasów w ogóle wystarczyło. Może ta kobieta, jak wielu innych emigrantów, umarła w drodze z głodu? A może dopadła ją jakaś inna katastrofa: cholera, zwana również „gorączką obozową”, powikłania ciążowe, atak czy może nawet wpadnięcie w ręce „dzikusów”, o których przypuszczalnie słyszała wiele makabrycznych historii – wychowywała się na nich i od małego była nimi straszona. A może po prostu się zgubiła?

Lunch na szlaku oregońskim, hrabstwo Greenwood w stanie Kansas
Kansas Historical Society

Ta fotografia to klasyka – niektórzy powiedzą, że stereotyp – emigracji na Zachód, można by pomyśleć, że uchwycona postać wyskoczyła spośród stronic Małego domku na prerii Laury Ingalls Wilder. Historie kobiet, które wyruszyły na Zachód, unosiły się w tych samych nurtach fabularnych co historie mężczyzn. Wilder oczywiście sama była dzieckiem pionierów pozostających w ciągłym ruchu, a niezwykła siła jej opowieści leży w umiejętności wplatania w kanwę własnego doświadczenia takich samych szczegółów, jakie można znaleźć w licznych wspomnianych tutaj pamiętnikach i dziennikach. Historie tej autorki – tak uwielbiane przez miliony ludzi nie tylko w Ameryce, lecz także na całym świecie – chociaż znacznie spokojniejsze i mniej awanturnicze niż filmy o „kowbojach”, w nie mniejszym, a może nawet w większym stopniu ukształtowały nasze postrzeganie tamtego świata, ponieważ zamknęły (by zacytować Caroline Fraser, biografkę Wilder) złożony i niejednoznaczny obraz emigracji na Zachód w „zupełnie niewinnym naczyniu” opowieści dla dzieci4.
Wiele kobiet, o których tutaj piszę, to białe kobiety, które – tak jak postać na moim zdjęciu – mogły już nazywać się Amerykankami, lecz o wielu innych nie da się powiedzieć ani jednego, ani drugiego. Stanowią one niezwykle szeroki przekrój społeczeństwa: należą do wszystkich możliwych klas społecznych, mają bardzo zróżnicowane pochodzenie rodzinne i etniczne, często rzadko reprezentowane w historiach o Zachodzie. Od najwcześniejszych lat emigracji w szpony „gorączki oregońskiej” wpadło wiele wolno urodzonych Afroamerykanek. One również – chociaż ich doświadczenie miało się okazać zasadniczo różne od doświadczenia białych kobiet – wyruszyły na Zachód, silnie motywowane poczuciem braku wolności na Wschodzie, wrogim wobec czarnych. W późniejszym okresie emigracji do białych i czarnych Amerykanów dołączały na coraz liczniejszych szlakach setki tysięcy Europejczyków, imigrantów z tak odległych regionów jak Skandynawia, Niemcy, Rosja, Irlandia i Wielka Brytania – wszyscy pragnęli zdobyć ziemię i zacząć nowe życie. Inne kobiety – takie jak Ah Toy, jedna z wielu tysięcy chińskich niewolnic seksualnych przemycanych wbrew ich woli i najzupełniej jawnie sprzedawanych w dokach San Francisco, czy Biddy Mason, niewolnica z Missisipi – nie miały wyboru. Mason, jako jedna z pierwszych Afroamerykanek podróżujących na Zachód, zaliczała się do grupy niewolnic, które towarzyszyły swoim właścicielom, świeżo nawróconym mormonom, w wyprawie na solne równiny Utah. Kilka lat później trafiła dalej na zachód, do Kalifornii, niedawno utworzonego „wolnego stanu”. Historia walki Mason o wolność swoją i swoich dzieci należy do najbardziej przejmujących opowieści w tej książce.
Większość kobiet, które tutaj opisuję, wyjechała jednak na Zachód z własnej woli. Wiele z nich skłoniły do tego perspektywa nabycia darmowej albo bardzo taniej ziemi rolnej i chęć ucieczki od recesji, która w latach trzydziestych XIX wieku doprowadziła sporo farmerów na Wschodzie do ruiny********. Te kobiety, które pojechały do Kalifornii, znęciło złoto. Dla innych, takich jak Catherine Haun, były to podróż poślubna i (trudno uwierzyć) zalecenie lekarza. Inne miały bardziej złożone powody. Miriam Davis Colt marzyła o założeniu utopijnej wegetariańskiej społeczności na równinach Kansas. Priscilli Evans, Walijce nawróconej na mormonizm, chodziło o wolność religijną i perspektywę udziału w budowie Miasta Świętych na pustynnych solnych równinach Utah. W 1856 roku Evans i jej mąż, po przepłynięciu z Liverpoolu do Bostonu, znaleźli się wśród prawie trzech tysięcy „pionierów z wózkami na pych” – konwertytów z Niemiec, Walii, Szkocji, Szwecji i Danii – którzy odbyli pięciomiesięczną pieszą wędrówkę z Iowa do Salt Lake City. Zbyt biedni, aby stać ich było na wozy ciągnięte przez woły, z których korzystała większość emigrantów, przemierzali do dwudziestu pięciu kilometrów dziennie, a cały swój dobytek przewozili na wózkach.
Doświadczenia innych okazały się tak ekstremalne, że ich historie zawładnęły publiczną wyobraźnią jeszcze za ich życia. Trzynastoletnia Virginia Reed, której grupa Donner-Reed, uwięziona przez zimowe śniegi w górach Sierra Nevada, posunęła się do kanibalizmu; Olive Oatman z tajemniczymi tatuażami na twarzy, adoptowana przez plemię Mojave, u którego mieszkała w Arizonie przez kilka lat po wymordowaniu jej rodziny. Późniejsza relacja Oatman z jej doświadczeń natychmiast stała się bestselerem. Life Among the Indians pozostaje jedną z najbardziej znanych „opowieści o niewoli”, a sama Olive Oatman – ze swoją nieziemską gotycką urodą – została dzięki tej książce jedną z pierwszych amerykańskich gwiazd mediów.
Wygląda na to, że jeszcze inne kobiety nie wiedziały, po co w ogóle wyjeżdżają, i dręczył je mglisty niepokój, który nie bardzo umiały uzasadnić. Zastanawiała się nad tym na przykład Sarah Herndon, młoda kobieta, która wyruszyła na Zachód w 1865 roku, tuż po zakończeniu wojny secesyjnej. Pod koniec pięknego majowego dnia – „[kiedy] niebo jest przepięknie błękitne, powietrze rozkosznie czyste, ptaki świergoczą radośnie, zdaje się, że ziemię wypełniają radość i szczęście” – usiadła w cieniu swojego wozu, trzymając w rękach pusty zeszyt i pióro, gotowe do spisania wrażeń z pierwszego dnia podróży. „Dlaczego tu jesteśmy? – napisała na pierwszej stronie swojego dziennika. – Dlaczego opuściliśmy dom, przyjaciół, krewnych, współpracowników i bliskich, którzy mieli tak duży udział w naszym życiu i wnieśli w nie tak wiele szczęścia?”
„Kiedy ludzie dobrze sytuowani zwijają manatki i zostawiają wszystko albo prawie wszystko, dla czego warto żyć, aby wyruszyć w długą, mozolną, a być może niebezpieczną podróż i szukać domu w obcej krainie, pośród obcych ludzi, i nie mają innych pobudek oprócz poprawy swojej sytuacji poprzez zdobycie bogactwa i zgromadzenie majątku, […] zaiste, wydaje się dziwne, że tak wielu ludzi to robi”5. Wymienione pobudki nie jawiły się jako uzasadnienie licznych niedogodności i niebezpieczeństw związanych z tą podróżą. „Ale czy bez tego udałoby się zaludnić wielki Zachód?” – napisała. Chociaż Herndon nie powiedziała tego wprost, ogromna liczba Euro-Amerykanów uwierzyła, podobnie jak ona, że ich „oczywistym przeznaczeniem” jest przenieść się na Zachód********.
„Bóg wie najlepiej – podsumowała. – Tego ducha przygody i niezaspokojonej tęsknoty lub ambicji, jeśli wola, bez wątpienia zaszczepił nam w swojej bezkresnej mądrości Stwórca, który zaludnił całą ziemię”.
To przekonanie, które dzisiaj może się wydawać oburzające, z pewnością podzielali wszyscy jej towarzysze podróży. Fakt, że „wielki Zachód” był już obficie zaludniony, nie wywoływał u przybyszów najmniejszych skrupułów. Nic więc dziwnego, że w ciągu roku od podróży Sarah Herndon na szlakach emigranckich, niegdyś spokojnych, wybuchła przemoc i doszło do rozlewu krwi.
Doświadczenia tych kobiet i role odegrane przez nie w transformacji Zachodu są tak zróżnicowane, że nie poddają się łatwej kategoryzacji. Łączy je tylko jedno: bez względu na to, kim były i skąd pochodziły, decyzja o porzuceniu wszystkiego, co miało dla nich wartość, i wyjeździe na Zachód, okazała się decydującym momentem w ich życiu. Dysponujemy ponad ośmiuset pamiętnikami i dziennikami napisanymi przez kobiety, zarówno opublikowanymi, jak i zachowanymi w formie rękopisów********. Jeszcze bardziej niezwykły jest fakt, że teksty te mieszczą się w przedziale od literackich dywagacji kobiet z klasy średniej, dobrze sytuowanych i wykształconych, po przejmujące strumienie świadomości podróżniczek, które ledwo potrafiły pisać. W odniesieniu do tych, które pisać albo nie umiały, albo nie mogły – na przykład afroamerykańskim niewolnikom prawo zabraniało nawet takich prób – istnieje mnóstwo innych świadectw: przekazy ustne, lecz także dokumenty statystyczne, prawne i wojskowe oraz tysiące artykułów w gazetach i czasopismach.
Zapiski są typowe dla kobiet: mówią nam, jak naprawdę wyglądało codzienne życie. Żywo opisują realia konkretnego czasu i miejsca, niekiedy drastycznie, ale często rozkosznie szczegółowo. Możemy na przykład przeczytać, że kobiety gromadziły się na szlaku, stawały w kręgu i wszystkie podciągały spódnice, aby zapewnić sobie nawzajem trochę tak bardzo pożądanej prywatności. Z innego zapisku dowiadujemy się o połogu młodej kobiety, która powiła dziecko na prerii w trakcie burzy z piorunami, a przyjaciółki brodziły po kolana w błotnistej wodzie, by przyjść rodzącej z pomocą. Jeszcze inne zapiski odnotowują, jak to jest, kiedy ziemia drży pod stopami podczas zbliżania się stutysięcznego stada bawołów – oglądanego z bezpiecznej odległości przez lornetkę operową. Kobieca wersja wydarzeń – nawet zupełnie zwyczajnych, ale w najmniejszym stopniu nierozmytych przez czas – łączy w sobie świeżość i dramatyzm.
Jeszcze większe wrażenie robią relacje rdzennych Amerykanek, chociaż ta lektura na ogół nie jest zbyt rozrywkowa. Któż mógłby zapomnieć przejmujące świadectwo Cokawiŋ, starszej kobiety z plemienia Brulé, którą uznano za martwą i zostawiono, kiedy amerykański żołnierz postrzelił ją w bitwie pod Blue Water, a która potem obwiązała sobie rany paskami ze skóry skunksa? Albo Sally Bell z plemienia Sinkyone w Kalifornii – cała wioska kobiety, w tym prawie cała jej rodzina, została wymordowano przez straż obywatelską w okresie gorączki złota. Albo Sarah Winnemukki z ludu Północnych Pajutów: wspomnieniem z dzieciństwa, które najgłębiej wbiło jej się w pamięć, było zakopanie jej po szyję w ziemi przez matkę, która chciała ukryć córkę przed grupą białych.
Relacje rdzennych Amerykanek pokazują, że za emigrantami zawsze ciągnął się pas zniszczeń nie tylko ludzkich, lecz także ekologicznych. W swojej zwodniczo prostej przypowieści Stara Klacz z plemienia Kiowa zawiera rozdzierający lament nad stadami bizonów, którymi żywiło się jej plemię – kiedyś po preriach wędrowało około trzydziestu milionów tych zwierząt, ale na oczach autorki opisu zupełnie zniknęły one z południowych równin, wytrzebione przez białych.
Książka ta obejmuje okres od 1836 roku, w którym Narcissa Whitman i Eliza Spalding wyruszyły w podróż na Zachód, do 1880 roku, w którym Biuro Spisu Ludności Stanów Zjednoczonych ogłosiło, że „pogranicze” już nie istnieje. Nie zamierzyłam jej jako wyczerpującej historii tamtych czasów. Zdaję sobie sprawę, że ponieważ ograniczyłam się przede wszystkim do najważniejszych szlaków emigracyjnych: kalifornijskiego i oregońskiego, wiele rzeczy musiałam pominąć (poza zakres tej publikacji wykraczają na przykład wydarzenia, do których doszło na terenach dzisiejszego Teksasu). Mam jednak nadzieję, że za sprawą opowiedzenia losów tylko niektórych kobiet z wyznaczonego przeze mnie okresu uda mi się stworzyć ogólny obraz historii.
Tej książki nie pisało mi się łatwo, ale jest ona dla mnie najważniejszą ze wszystkich dotychczasowych. Mimo że materiał często mnie przytłaczał – również w sensie emocjonalnym – i mimo że na podstawie tych świadectw napisałam historię zupełnie inną od zamierzonej, poczułam głęboką więź z tymi kobietami. Były one żonami i córkami, matkami i babciami – tak jak ja i tak jak wiele z was, czytelniczek. Robiły to, co zawsze robią kobiety: nie poddawały się, dbały o swoje rodziny najlepiej, jak potrafiły, bez względu na okoliczności. Wiele bohaterek tych opowieści przeżyło i mogło opowiedzieć o swoim udziale w migracji na Zachód, lecz wiele innych nie doczekało tego momentu. Zawarłam tutaj jedne z najbardziej drastycznych historii, z jakimi się w życiu zetknęłam; w wyjątkowym stopniu czułam się zobowiązana, by wiernie je przekazać. Historie te nie składają się na jednostronny obraz. Każdy moment heroizmu i wytrwałości znajduje przeciwwagę w momencie okrucieństwa i zdrady, a każda chwila nadziei i nowego początku – w chwili cierpienia i śmierci. Ale po drodze zdałam sobie również sprawę, że opisać każdą stronę jedynie jako bohaterów albo złoczyńców to skarykaturyzować jednych i drugich – jakże ludzką złożoność charakterów zastąpić tekturowymi wycinankami.
Na dobre i na złe – kobiety były w samym sercu tego wszystkiego.
Oto ich historia.

* Po lipcu 1836 roku w ramach przygotowań do włączenia wschodniej części terytorium do Unii jako stan Michigan nazwę jego wschodniej części zmieniono na Terytorium Wisconsin.
** Po zakupie Luizjany w 1803 roku Stany Zjednoczone miały teoretyczne prawo do wszystkich ziem od swoich pierwotnych granic aż po Góry Skaliste. W globalnej rozgrywce geopolitycznej, w tamtych czasach dotyczącej głównie ziem za oceanem, Napoleon Bonaparte, któremu bardzo zależało na tym, żeby to ogromne terytorium – ponad dwieście dziesięć milionów hektarów – nie wpadło w ręce brytyjskie, „sprzedał” je rządowi amerykańskiemu za piętnaście milionów dolarów, czyli zaledwie siedem centów za hektar. Oznaczało to, że Stany Zjednoczone kupiły prawo do „prewencyjnego” włączenia tych wszystkich ziem do państwa amerykańskiego drogą podboju albo poprzez traktaty z rdzennymi mieszkańcami, z wyłączeniem wszystkich innych państw kolonialnych. Nie muszę chyba dodawać, że z autochtonami zamieszkującymi te tereny się nie konsultowano, ponadto – jak zwracają uwagę niektórzy historycy – kupno Luizjany na tym etapie było w gruncie rzeczy „imperialną fikcją”, ponieważ w rzeczywistości prawie całe to terytorium kontrolowali rdzenni Amerykanie, „a największa jego część należała do Siuksów”. Zob. Pekka Hämäläinen, Lakota America. A New History of Indigenous Power, Yale 2019.
*** Hudson’s Bay Company (HBC) – jedna z najstarszych na świecie firm handlujących futrami, została założona w 1670 roku, za panowania Karola II.
**** Szczególnie skomplikowana sytuacja panowała na dużych obszarach bezpośrednio na zachód od Missouri (dzisiejsze Kansas i Oklahoma). W połowie XIX wieku tereny te zamieszkiwało nie tylko wiele autochtonicznych plemion, lecz także aż sto tysięcy przedstawicieli innych rdzennych narodów – między innymi dobrze wykształceni plantatorzy czirokescy, którzy mieli niewolników – w 1830 roku przymusowo przesiedlonych tam z Georgii i innych stanów południowych po wywłaszczeniu ziem tych ludów na cele uprawy bawełny. Tak zwane usunięcie Indian, wyjątkowo haniebny epizod w dziejach USA, nazwano Szlakiem Łez, ponieważ wiele tysięcy uczestników tych przymusowych marszów zmarło, przede wszystkim z głodu lub na skutek choroby.
***** Sporo traperów żeniło się z rdzennymi Amerykankami, ale większość tych związków – nawet jeśli traktowano je poważnie – z założenia nie miała trwałego charakteru. Na wielu z tych mężczyzn czekały na Wschodzie białe żony i dzieci.
****** Ludzi podejmujących tę podróż nazywa się zwykle „emigrantami”, czyli osobami, które opuszczają swój kraj, aby osiąść na stałe w innym. Z perspektywy rdzennych Amerykanów należałoby raczej nazywać takie osoby „osadnikami” lub „kolonistami”, ponieważ rząd amerykański – zwłaszcza w późniejszym okresie – aktywnie dążył do zastąpienia rdzennej ludności nowym społeczeństwem białych osadników. Ale by uniknąć zamieszania, wszędzie stosuję termin „emigrant”.
******* Liczby zaczerpnęłam z książki: Helen Hunt Jakcson, A Century of Dishonour. A Sketch of the United States Government’s Dealings with Some of the North American Tribes, London 1881.
******** Liczby zaczerpnęłam z książki: Merrill J. Mattes, Platte River Road Narratives, Illinois 1988.
******** W XIX wieku Kongres Stanów Zjednoczonych uchwalił szereg ustaw o przyznawaniu ziemi. Dla terytorium Oregonu najważniejsza była ustawa z 1850 roku, poprzedniczka bardziej znanej Homestead Act z 1862 roku, pozwalająca każdemu białemu mężczyźnie w wieku powyżej osiemnastu lat, który przybył do Oregonu przed 1850 rokiem, ubiegać się o sto trzydzieści hektarów bezpłatnej ziemi, o ile mieszkał i pracował na niej przez co najmniej cztery lata. Małżeństwa mogły ubiegać się o dwieście sześćdziesiąt hektarów, a żona i mąż otrzymywali po połowie. Był to zatem jeden z pierwszych aktów prawnych, które zezwalały zamężnym kobietom na posiadanie własności. Po 1855 roku ziemia nie była już „darmowa”, ale obszar do dwustu sześćdziesięciu hektarów dało się kupić od rządu USA za cenę około trzech dolarów za hektar.
******** Termin „oczywiste przeznaczenie” i związaną z nim ideę, że Bóg ma dla Amerykanów szczególne plany na Zachodzie, po raz pierwszy zaproponował John O’Sullivan, nowojorski dziennikarz.
******** Łącznie 2637 osobistych relacji o podróży drogą lądową, przechowywanych w ponad 30 bibliotekach i archiwach, w około jednej trzeciej napisanych przez kobiety, jest wymienionych w: Across the Plains, Mountains and Deserts, ed. Will Bagley, Salt Lake City 2015.
1 Ken Burns, The West, odc. 1: The People (miniserial dokumentalny PBS), 1996.
2 Pekka Hämäläinen, Lakota America. A New History of Indigenous Power, Yale 2019.
3 Keturah Belknap, w: Women of the West, ed. Cathy Luchetti, Carol Olwell, Utah 1982.
4 Caroline Fraser, Prairie Fires. The American Dreams of Laura Ingalls Wilder, London 2017.
5 Sarah Raymond Herndon, Days on the Road. Crossing the Plains in 1865, New York  1902.

 
Wesprzyj nas