Serce – symbol miłości, życia, duszy. Od wieków otaczane czcią i lękiem, długo pozostawało dla medycyny nieodgadnioną tajemnicą. W książce „Serce. Historia” Sandeep Jauhar zabiera nas w fascynującą podróż przez wieki: od filozoficznych spekulacji po przełomowe operacje i odkrycia, które zrewolucjonizowały współczesną medycynę.
Wciągająca opowieść ukazująca piękno, tajemnicę i cud ludzkiego serca.
Od wieków ludzkie serce wydawało się być poza naszym zrozumieniem: nieodgadniona, drżąca masa, która w jakiś sposób jest źródłem emocji i siedzibą duszy. Żaden inny organ, a być może żaden inny przedmiot obecny w życiu człowieka, nie jest tak ciężki od metafor i znaczeń.
Sandeep Jauhar w książce „Serce. Historia” opowiada barwną i mało znaną historię lekarzy, którzy ryzykowali kariery i życie pacjentów, aby poznać i wyleczyć ten najważniejszy organ. Autor zabiera nas w niesamowitą podróż: od filozofów przyrody rozmyślających o metaforycznych znaczeniach serca, przez odkrycie krwiobiegu i pierwszą operację na otwartym sercu, po wynalezienie rozrusznika oraz nowoczesne techniki chirurgiczne i technologie, które zaledwie sto lat temu stanowiłyby tabu ze względu na szczególny status, jaki przyznano sercu w różnych kulturach.
Jauhar zręcznie splata historie odkryć i porażek z poruszającymi opowieściami o pacjentach, których leczył przez wiele lat. Konfrontuje się również z ograniczeniami technologii medycznej, argumentując, że postęp zależy bardziej od tego, jak zdecydujemy się żyć, niż od urządzeń, które wymyślimy.
Serce. Historia
Przekład: Jan Dzierzgowski
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 9 kwietnia 2025
Prolog. Tomografia
Od pewnego czasu często dostawałem zadyszki. Kiedy wdrapywałem się po sfatygowanych schodach do mojego gabinetu na trzecim piętrze, musiałem przystawać na odpoczynek. Niekiedy w nocy mój oddech stawał się świszczący, flegma zalegała mi w gardle i pojawiały się napady kaszlu. Miałem zaszczyt udzielać pierwszej pomocy lekarskiej ofiarom ataku na World Trade Center 11 września 2001 roku; wiele osób, które pracowały wówczas w Strefie Zero, uskarżało się później na problemy z oddychaniem, wybrałem się zatem do mojego przyjaciela Setha, pulmonologa, a ten zlecił badanie czynnościowe układu oddechowego polegające głównie na dmuchaniu z całej siły w plastikową rurkę. Szybkość przepływu powietrza i pojemność płuc okazały się prawidłowe, Seth zdiagnozował za to chorobę refluksową przełyku, która często jest przyczyną przewlekłego kaszlu, więc zalecił, żebym codziennie zażywał leki zmniejszające kwasowość soku żołądkowego. Przekonałem go, by wysłał mnie również na tomografię komputerową klatki piersiowej. Moje objawy wydawały się zbyt poważne, nie przystawały do tak niegroźnej diagnozy. Dręczyła mnie obawa, że dym i pył, których nawdychałem się 11 września i przez kilka następnych dni, uszkodziły mi płuca.
Zgodnie z przewidywaniami Setha tomografia nie wykazała żadnych nieprawidłowości, zwróciłem jednak uwagę na poczynioną mimochodem obserwację zamieszczoną w opisie: „Odnotowano zwapnienia tętnic wieńcowych”. Zwapnienia to oznaka miażdżycy, czyli stwardnienia tętnic. Od wielu lat ta sama incydentalna wzmianka pojawiała się w niezliczonych opisach tomografii starszych pacjentów, którymi zajmowałem się jako kardiolog, i nigdy nie przykładałem do niej większej wagi. Teraz jednak, gdy sam stałem się pacjentem, i to zaledwie czterdziestopięcioletnim, zacząłem zadawać pytania. Jak rozległe były zwapnienia i gdzie dokładnie występowały? Radiolog westchnął, że na podstawie przeprowadzonej tomografii nie da się udzielić odpowiedzi.
Usiadłem do komputera i włączyłem kalkulator oceny ryzyka opracowany na podstawie badań z Framingham, służący do szacowania prawdopodobieństwa, że w ciągu następnych dziesięciu lat człowiek dostanie zawału serca. Podałem moją wagę i wzrost, ciśnienie krwi, poziom cholesterolu, zaznaczyłem, że nie palę papierosów i nie mam cukrzycy. Program oznajmił, że w moim przypadku prawdopodobieństwo zawału serca na przestrzeni następnej dekady wynosi 2 procent, a prawdopodobieństwo jakiegokolwiek zdarzenia mogącego oznaczać problemy z sercem (w tym dławicy piersiowej i udaru) około 7 procent, czyli niewiele, co powinno dodać mi otuchy. Z drugiej storny zdawałem sobie sprawę, że zapewne należy tu podejrzewać pewne niedoszacowanie, bo po pierwsze, jestem imigrantem z Indii, więc dane zebrane na podstawie badań populacji miasteczka Framingham nie do końca trafnie ilustrują moją sytuację, a po drugie, w mojej rodzinie wiele osób chorowało na serce.
Mój brat Rajiv, również kardiolog, zasugerował próbę wysiłkową, ale uznałem, że nie ma to sensu. Co weekend grałem przecież w tenisa i nie męczyły mnie wówczas żadne objawy, ponadto próba wysiłkowa mogła wykazać jedynie co najmniej siedemdziesięcioprocentowe zwężenie światła naczyń wieńcowych, a moja choroba na pewno nie była jeszcze tak zaawansowana. Zdecydowałem się zatem na specjalną nieinwazyjną tomografię komputerową naczyń krwionośnych. Każdego roku w okolicach Dnia Ojca na moją skrzynkę mailową trafiały spamowe reklamy zachęcające mnie do takich badań („Upewnij się, że Twój Tata nie jest jednym z setek tysięcy Amerykanów, którzy wydają się w pełni zdrowi, lecz tak naprawdę są niczym tykające bomby zegarowe”. Dziwnie się czułem na myśl, że może faktycznie też się do nich zaliczam). Zatelefonowałem do doktor Trost, radiolożki z naszego oddziału, i umówiłem się na tomografię. Zapewniła mnie, że jeśli chodzi o choroby serca, jestem w grupie niskiego ryzyka, ale dodała:
– Dla świętego spokoju pewnie powinieneś się zbadać.
Tak więc pewnego czerwcowego poranka znalazłem się w gabinecie zabiegowym. Położyłem się na przesuwanym stole przed skanerem w kształcie litery C, a technik wkłuł mi się w żyłę i założył wenflon. Skaner przesuwający się z prędkością 200 milimetrów na sekundę miał wykryć milimetrową blaszkę miażdżycową w narządzie wielkości grejpfruta. Podano mi dożylnie β-blokery, żeby spowolnić pracę serca i w ten sposób uzyskać ostrzejsze obrazy, do tego doszła jeszcze tabletka nitroglicerynowa pod język, po której rozszerzyły się tętnice w klatce piersiowej, dzięki czemu skaner mógł je lepiej zobrazować. Po zrobieniu kilku próbnych tomogramów pielęgniarka wstrzyknęła mi do żyły kontrast pochłaniający promienie rentgenowskie. „Poczuje pan teraz ciepło rozchodzące się po całym ciele”, powiedziała, ja tymczasem miałem wstydliwe wrażenie, jak gdybym się zmoczył. Ostatecznie przeskanowanie moich tętnic wieńcowych zajęło niecałą minutę.
Doktor Trost zapoznała się z tomogramami i zaprosiła mnie do gabinetu, w którym sporządzano opisy. Na dużym monitorze widniały szaro-białe zdjęcia. We wszystkich trzech naczyniach wieńcowych zobaczyłem białe drobinki. Światło głównej tętnicy odpowiedzialnej za ukrwienie mojego serca zwęziło się o jakieś 30–50 procent blisko odcinka początkowego i o blisko 50 procent w odcinku środkowym. Znaleziono też niewielkie ilości blaszki miażdżycowej w dwóch pozostałych tętnicach. Siedziałem odrętwiały w tym ciemnym pokoju i czułem, że najprawdopodobniej patrzę na pierwszą zapowiedź mojej śmierci.