Pełna tajemnic powieść Emilii J. Lee, autorki bestsellerowej serii fantasy YA „Zeus”. Życie Elizabeth wydaje się idealne – do dnia, w którym z pozoru niewinny wypadek stawia wszystko pod znakiem zapytania. Kiedy dziewczyna odzyskuje przytomność, jej wspomnienia nie zgadzają się z tym, co pamiętają bliscy.


Życie Elizabeth nie mogłoby układać się lepiej – ma wspaniałego chłopaka, oddaną przyjaciółkę, silną więź z matką.

Pewnego dnia w tej niemal idealnej rzeczywistości pojawia się rysa. W drodze powrotnej z rodzinnego wyjazdu dziewczyna ulega dziwnemu wypadkowi i cudem unika śmierci.

Kiedy odzyskuje przytomność, odkrywa, że jej wspomnienia różnią się od wspomnień jej najbliższych. Lekarze mówią: amnezja. Ale Ellie wie swoje – wydarzyło się coś, czego nie potrafi wyjaśnić. I coś – lub ktoś – nie chce, by to odkryła.

A gdyby każde zdarzenie miało więcej niż jedną wersję? Czy kiedyś coś się wydarza w naszej rzeczywistości, to dzieje się gdzieś indziej? I czy równoległe światy mogą się przenikać?

***

Czy ja zwariowałam? Nic mi się nie przyśniło. […] Widziałam tatę. Naprawdę go widziałam. Jak to wytłumaczyć? On tu był, mówił do mnie. Czułam jego zapach, jego ostrą wodę kolońską. Po jego śmierci tak bardzo pragnęłam zamienić z nim chociaż jedno słowo. Nie było dane nam się pożegnać.
Nie mogłam powiedzieć mu ostatniego „Kocham cię”. Codziennie zastanawiałam się, czy było coś, co zawsze chciał mi powiedzieć, a czego nie zdążył. […] Zawsze myślałam, że mam czas. Wszyscy tak myślimy. Myślimy, że czas będzie dla nas łaskawy, i zapominamy, że jedyna chwila, jaką mamy, to ta teraz. Tutaj. Żadna inna nie istnieje. Przyszłość jeszcze nie nadeszła, a przeszłość jest jedynie wspomnieniem.
– fragment powieści „Niezwykły przypadek Elizabeth Lawson”

Emilia J. Lee – autorka książek z pogranicza fantastyki i science fiction: serii • Zeus i • SANGUIS Księga Upadłych Aniołów oraz wzruszającej powieści obyczajowej • The Midsommar of 1989. Entuzjastka przyrody, niepoprawna romantyczka chodząca z głową w chmurach. Interesuje się duchowością, numerologią, astrologią i starożytnymi wierzeniami.

Emilia J. Lee
Niezwykły przypadek Elizabeth Lawson
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 9 kwietnia 2025
 
 

Prolog

Ktoś kiedyś powiedział, że ci, którzy nie upadają, nie nauczą się wstawać. Gdy przydarzy im się bolesny upadek, nie będą w stanie wykrzesać z siebie siły, by się podnieść.
Bez wątpienia mamy w sobie ogromne pokłady siły – psychicznej, fizycznej, siły ducha. Wszystkie one kompensują się wzajemnie. Zdarzają się sytuacje, gdy czujemy się na przykład tak, jakbyśmy utknęli na dnie, ugrzęźli w gęstym błocie. Ogarniają nas bezsilność, poczucie zagubienia i osamotnienia. Dzięki sile ducha nie poddajemy się, nie odpuszczamy, choć wydaje nam się, że sprzymierzyły się przeciwko nam wszystkie moce świata.
Niedomknięte sprawy ciągną się za nami niczym mroczny cień, który czeka, by zaatakować w najmniej odpowiednim momencie.
Czy los może odwrócić bieg zdarzeń i obdarować nas szansą na zamknięcie boleśnie uchylonych drzwi przeszłości?
Czy gdzieś pomiędzy, gdzieś na granicy odnajdziemy to, co zgubiliśmy na ścieżce życia?
Zacznijmy historię, w której jedna miłość przysłania widok innej, fundamentalnej miłości.

1. Tato, gdybyś tylko wiedział…

20 lipca

Nigdy nie byłam wylewna. Raczej nazwałabym siebie otwartą introwertyczką, która dzieli się uczuciami tylko z najbliższymi. Być może dlatego postanowiłam pisać pamiętnik. Może kiedyś ktoś go przeczyta, a historia w nim opowiedziana odmieni czyjejś życie.
Znacie to uczucie, gdy budzicie się rano, a powietrze pachnie burzą? Tak było dzisiaj. Mój pokój wypełniony był świeżością, która sprawiała, że w ustach czułam słodki posmak po porannej ulewie.
– Godzina ósma rano, a ja jak zawsze spóźniona – wyszeptałam pod nosem, krzątając się nerwowo po pokoju.
Miałam w ręku plecak. Jest wprawdzie nieco znoszony, ale pakowny, a kilka przetartych miejsc dodaje mu charakteru. Dlaczego zawsze muszę zaspać? – obwiniałam się w myślach.
Mgła za oknem powoli się podnosiła, zostawiając pokryte poranną rosą źdźbła trawy w ogrodzie.
– Ellie! Dylan z rodzicami już jadą, schodź szybko! – zawołała mama z kuchni na dole.
Mieszkaliśmy na przedmieściach miasteczka, prawie tak idealnych, jak te z amerykańskich filmów. Nasze jednak były spokojniejsze, no i nikt z sąsiadów nie miał pozwolenia na broń. Glashfield było niewielkim, ale dość znanym punktem na mapie Anglii. Słynęło ze swoich dziewiczych zielonych terenów i całkiem nieźle rozwiniętej infrastruktury.
Angielskie miasteczka mają to do siebie, że dom stoi przy domu, każdy każdego zna i tak jak w filmach, wszyscy mamy równo skoszone trawniki. Z pozoru każda rodzina wygląda tu na idealną. Taką, której problemy życia codziennego nie dotyczą.
W imponującym jak na brytyjskie standardy wiktoriańskim domu obok naszego rezyduje Walter, miły pan po czterdziestce, z żoną, która pracuje w pobliskiej szkole. Mimo że sąsiad jest sporo starszy ode mnie, zwracam się do niego po imieniu – zresztą jak wszyscy w okolicy. Walter i jego żona są małżeństwem z pozoru bez skazy, ale nie mają dzieci i nikt nie wie dlaczego. Pytanie o to byłoby według mnie niestosowne i wścibskie. Tymczasem jakieś aroganckie, źle wychowane dzieciaki z ulicy obok robią sobie z tego żarty. Wykrzykują, że gdyby Walter miał dzieci, nie musiałby co drugi dzień sam kosić trawy czy pielić grządek.
Naprzeciwko nas mieszkają starsi państwo. Dzieci podorastały i się wyprowadziły. Wszyscy uważają tych naszych sąsiadów za wzór do naśladowania – łącznie ze mną. Pani Anna ma pewnie koło siedemdziesiątki, a zachowuje się jak przebojowa trzydziestolatka. Widuję ich często z okna sypialni: ona pielęgnuje kwiaty w ogrodzie, on przynosi jej ziołową herbatę. Skąd wiem, że ziołową? Cóż, nieraz mnie na nią zapraszali.
Ktoś mógłby pomyśleć, że powinno być na odwrót – że to kobieta przygotowuje napoje, a mężczyzna grzebie w brudnej ziemi. Ja jednak myślę, że to przeurocze. Anna i jej mąż często wychodzą na miasto, ale też zapraszają gości i wtedy grają w pokera. Z mojego okna widać wszystko. Nie żebym specjalnie podglądała!
Trzy domy od nas mieszka moja przyjaciółka Melania Skawinski. Znamy się od lat. Spytacie ilu? Teraz mam dwadzieścia jeden, z czego dziewiętnaście przetrwałam, mając ją u swojego boku. Jej rodzice przeprowadzili się do Glashfield, gdy Mel miała dwa lata. Jej ojciec zatrudnił się wówczas w pobliskiej fabryce produkującej wyroby cukiernicze. Każde wspomnienie z dzieciństwa związane z Mel niesie ze sobą słodką woń lukru, który jej ojciec miał na rękawach, gdy wracał do domu po pracy.
Nasze mamy się przyjaźnią. Moja początkowo uczyła panią Skawinski języka, pomagała jej w zaaklimatyzowaniu się w nowym kraju i znalezieniu pracy.
No tak… Ale nie tylko pierwsze kroki stawiałyśmy razem. Wszystkie pierwsze razy dzieliłyśmy ze sobą. No, może poza jednym. Tak – tym, o którym właśnie pomyśleliście! Urodziny obchodzimy w odstępie trzech dni – ja urodziłam się dwudziestego pierwszego września, ona dwudziestego czwartego. Obie kochamy sztukę. Ja głównie maluję i rzeźbię, ona zakochała się w rysunku i ilustrowaniu komiksów. Lubimy tę samą muzykę i filmy, często gramy w siatkówkę. To jedyny sport, który obie tolerujemy. Należymy do tej samej grupy na uczelni, jesteśmy dobre z tych samych przedmiotów, a i obie oblewamy zazwyczaj te same testy. Myślę, że w poprzednim życiu byłyśmy prawdziwymi siostrami, dzięki temu teraz jesteśmy bratnimi duszami, niezwiązanymi wprawdzie krwią, ale mocnym supłem przyjaźni i bliskości. Tak… Inaczej nie wiem, jak wytłumaczyć naszą więź.
Ach! Jedyne, co nas dzieli, to gust względem mężczyzn – ale to chyba dobrze?
– Ellie! Masz pięć sekund! Schodź szybko! – Mama nie dawała za wygraną.
Gdybym tylko wstała od razu, gdy zadzwonił budzik… Nastawiam go zawsze na punkt siódmą i zawsze zamykam oczy jeszcze na minutkę, którą jakaś magiczna siła zamienia w godzinę.
Pod domem zatrzymywał się właśnie samochód.
– Najwyraźniej wciąż nie wymienili klocków hamulcowych – mruknęłam do siebie.
Wychyliłam się z okna, oparłam łokcie o mokry od deszczu parapet, a moim oczom ukazał się najprzystojniejszy mężczyzna na ziemi – Dylan, mój chłopak.
Jesteśmy ze sobą od pięciu lat, a znamy się od przedszkola, ale iskra między nami nie gaśnie. Wszyscy powtarzają, że zakochanie trwa chwilę, potem człowiek po prostu przyzwyczaja się do bycia z drugą osobą. Jeśli ma się szczęście, to jest szansa na stały związek – bez romantycznych porywów, ale przyjacielski. Nie zgadzam się. Tak daleko, jak sięgam swoją doskonałą, niezawodną pamięcią, Dylan zawsze był moim najlepszym przyjacielem. Poznaliśmy się jeszcze w przedszkolu, w podstawówce trafiliśmy do jednej klasy i od tej pory jesteśmy nierozłączni. W liceum połączyło nas coś więcej niż przyjaźń. Gdy chorowałam – a naprawdę było ze mną źle – Dylan przychodził codziennie. Na zmianę z Melanią dotrzymywali mi towarzystwa i starali się podnieść na duchu. Ważyłam wtedy jakieś trzydzieści trzy kilogramy, mimo że jak na swój wiek byłam dość wysoka. Depresja, która szła w parze z anoreksją, prawie mnie wtedy pokonała. Była jak demon, który wyznaczył sobie za cel zabranie mnie z tego świata. Nie tylko zabranie, ale i wymęczenie przed podróżą. Wsparcie tych dwojga mnie ocaliło, dzięki nim wyrwałam się ze szponów choroby i wróciłam do normalnego życia. To właśnie wtedy zrozumiałam, że od zawsze kochałam Dylana. Dziecięcy zachwyt zamienił się w szczerą przyjaźń, a szczera przyjaźń ewoluowała w prawdziwą miłość. Na dodatek miałam szczęście: on czuł dokładnie to samo.
Dylan ma brata bliźniaka, Lucasa. Kiedy byli mali, trudno było ich od siebie odróżnić. Teraz za to nie powiedzielibyście, że są bliźniakami, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Dylan przefarbował swoje ciemnoblond włosy na prawie czarny odcień brązu i nosi je dłuższe z przodu, za to głowę Lucasa przyozdabia burza złotych fal sięgających do ramion. Według mnie zawsze się różnili: inne oczy, inny uśmiech, chociaż obaj śmieją się uroczo. Wraz z ustami rozpromienia im się cała twarz, a przy oczach tworzą się płytkie, ale dość wyraźne zmarszczki. Niewielu spotkałam ludzi z takim uśmiechem – niewinnym, promienistym – takim, który poprawia nawet najgorszy dzień.
Wkładałam do plecaka ostatnie klamoty, w tym kosmetyczkę i ładowarkę do telefonu, kiedy usłyszałam delikatne pukanie.
– Puk, puk. Czy jest tu jakaś śpiąca i bardzo spóźniona królewna? – Dylan wychylił się zza drzwi z zawadiackim uśmiechem.
Podszedł i pocałował mnie czule na powitanie, łaskocząc rozczochraną, niesforną grzywką moje czoło.
– Łał! – Teatralnie potarł brodę. – Czyżby tornado nawiedziło twój pokój? U nas w okolicy było dość spokojnie. Widzę, że pakowanie się do domków przyszło z drobnym opóźnieniem? – Rozglądał się z przesadnym przerażeniem w oczach.
– Zaspałam… – Rzuciłam okiem dookoła.
Rzeczywiście sypialnia wyglądała jak po przejściu huraganu. Wszędzie, gdzie wzrok sięgał, rozrzucone były ubrania, a kosmetyki zajęły już całe biurko. Cóż… Nie mogłam się zdecydować, co ze sobą zabrać. Wczoraj wyrzuciłam na podłogę połowę zawartości szafy, żeby sprawdzić, czy coś z jej czeluści przyda się na wyprawie.
– Nastawiłam budzik na siódmą, wstałam nieco później. Wiesz… Chciałam dać oczom odpocząć jeszcze chwilkę, a Morfeusz porwał mnie w swoje sidła na dłużej. – Spojrzałam na niego zalotnie.
Wziął plecak, zarzucił go na ramię i wskazał dłonią na biurko.
– Nie spakowałaś szczotki do włosów? Wiesz, że moją nic nie zdziałasz. – Podszedł do biurka i podniósł zaokrągloną sporą szczotkę. – Chyba że umówiłaś się z mamą, że będziecie się dzielić? – Posłał mi półuśmiech.
– Nie liczę na twój cienki grzebyczek, kochanie. Szczotkę spakowałam… tylko inną. – No tak. Ta inna szczotka leżała sobie spokojnie na regale. Zawsze odwzajemniam jego uśmiechy. Tyle lat jesteśmy ze sobą, a one wciąż ożywiają motylki w moim brzuchu. – Leć na dół i zrób kawę, a ja za chwilę zejdę – obiecałam.
Dylan cmoknął mnie w policzek i zniknął za drzwiami.
Czy wspomniałam już, że jedziemy do pensjonatu oferującego wynajem domków? Są to małe, ale urocze drewniane chatki stojące wokół wielkiego jeziora. Co roku jeździliśmy tam z tatą. Niestety, trzy lata temu ciężko zachorował i odszedł. Od tamtej pory nie byłyśmy z mamą w górach. Nie widziałyśmy sensu – a może po prostu nie byłyśmy gotowe zmierzyć się ze wspomnieniami. W tym roku Dylan zaproponował wspólny wyjazd. Nigdy tam z nami nie był, a tym razem wymyślił, że zorganizujemy rodzinny wypad. Spory, bo do ekipy zaliczaliśmy się ja, moja mama oraz jego rodzice i brat.
Skoro już wspomniałam o rodzicach… Nasi znają się od wielu lat. Nie nazwałabym tego przyjaźnią, ale zawsze gdy mają okazję porozmawiać, robią to z nieukrywaną przyjemnością.
– Jedziemy na dwa samochody? – Nareszcie zeszłam na dół, w myślach wciąż analizując zawartość swojego plecaka. Co najmniej pięć razy sprawdzałam tylną kieszeń, czy aby na pewno znajduje się w niej komórka. Nie tylko mój pokój tonął w chaosie, ale i moja zmęczona, zakręcona głowa. – No tak, w sumie jak inaczej byśmy się pomieścili? – burknęłam do siebie. Trochę się wygłupiłam pytaniem o coś tak oczywistego.
Na dole Dylan czekał już z trzema kubkami kawy. Dwa trzymał w dłoniach, a jeden postawił na masce granatowego, świeżo wypolerowanego samochodu. Jego rodzice również byli na zewnątrz. Stali naprzeciwko na wpół otwartego garażu i o czymś zawzięcie dyskutowali.
– Hm… – mruknął Dylan. – Teraz tylko musimy ustalić, kto z kim jedzie. – Podał mi kubek.
– Mogę poprowadzić – zaproponowałam i wzruszyłam ramionami.
Dyskretnie podniosłam wieczko swojego kubka. Zawsze upewniam się, że jest szczelnie i ciasno zamknięte. Nie będę opowiadać całej historii, bo nie chcę was na wstępie zanudzać, ale kilka lat temu oblałam się wrzątkiem i na dekolcie do tej pory mam drobne blizny pooparzeniowe.
– Po miesiącu od zrobienia prawa jazdy raczej nie jesteś gotowa na strome drogi w górach, aniołku. Ja poprowadzę. Ty rób to, na czym znasz się najlepiej. Pstrykaj zdjęcia i dokuczaj Lucasowi.
Uśmiech mojego ukochanego wystarczył, by dzień nagle nabrał bardziej nasyconych barw. Gdy się uśmiechał, unosił lekko brwi, zaczepnie, żartobliwie, ale bez cienia drwiny. W sercu robiło mi się ciepło na samą myśl o wspólnym wyjeździe.

 
Wesprzyj nas