W „Drugim życiu Czarnego Kota” Stanisław Łubieński pokazuje, jak natura, choć w tle, wpisuje się w miejski krajobraz. Zaproszenie do uważnego patrzenia, które pozwala dostrzec przyrodę tam, gdzie nie spodziewasz się jej znaleźć.
Nowa książka Stanisława Łubieńskiego, autora „Pirata stepowego”, Dwunastu srok za ogon” i „Książki o śmieciach”.
Miasto to pomnik człowieka. Z impetem zderzających się płyt tektonicznych niszczymy stare i tworzymy nowe krajobrazy. Czy można opowiedzieć historię miasta inaczej, by ani człowiek, ani beton, żelazo czy szkło nie były głównymi bohaterami?
Niech będą nimi pozostałości prastarych puszcz, rosnące na pomnikach porosty, ale i ruderalne samosiejki kiełkujące spomiędzy chodnikowych płyt. Ta osobista, poetycka książka nauczy was dostrzegać przyrodę wokoło i sprawi, że odkryjecie swoją okolicę na nowo.
Stanisław Łubieński to kulturoznawca, ukrainista i pasjonat przyrody. Współpracował z takimi wydawnictwami jak „Gazeta Wyborcza”, „Tygodnik Powszechny” i „Dwutygodnik”. Jest autorem książek, w tym „Pirat stepowy”, „Książka o śmieciach” oraz „Drugie życie Czarnego Kota”. Łubieński prowadzi spacery przyrodnicze po Warszawie, a także jest gospodarzem audycji „Księstwo Ptaków” w radiowej Trójce. Pełni funkcję Prezesa Zarządu Ogólnopolskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków.
Drugie życie Czarnego Kota
Wydawnictwo Agora
Premiera: 9 kwietnia 2025
Płaszczyk łasicy
Przemierzałem poranne, zamglone miasto, a puste ulice wydawały się idiotycznie przeskalowane. Jakby nasz świat wreszcie wymarł w jednej chwili i zapomniał po sobie posprzątać. Modele i modelki z reklam ubrań patrzyli głupio w pustkę, umizgując się do nie wiadomo kogo. Zostało pobojowisko. Na chodnikach leżały puste, potłuczone albo niedopite butelki. Wszędzie walały się osmolone opakowania po petardach, niektóre rozerwane na strzępy. Jakby stoczono tu jakąś wielką bitwę, w której cudem obyło się bez ofiar. To był najlepszy, dobrze odespany sylwestrowy poranek w moim życiu.
Rozglądałem się za rozbitymi o szyby ptakami, ale żadnych nie znalazłem. Ochroniarz rencista siedział na ławce z łokciami opartymi na kolanach i ćmiąc papierosa, przyglądał mi się kaprawymi oczami. On nie miał wolnego dnia, musiał strzec tego pustego czterdziestopiętrowego wieżowca. Dzisiaj jednak nawet najpilniejsi złodzieje słodko sobie spali, śniąc swoje złodziejskie sny. O wielkich, otwartych sejfach, o skoku życia, o pięknym, legalnie kupionym samochodzie i o tym, żeby nie musieć już kraść. Policjanci też pewnie spali, a na pewno spali ci na Opaczewskiej, którzy jeszcze nigdy nie złapali żadnego przestępcy.
Trochę zamieszałem w tym bezruchu, zrywając się do sprintu. To był jakiś przypadkowy autobus, a ja nagle zapragnąłem znaleźć się gdzie indziej. Był pusty, cud, że w ogóle prowadził go jakiś kierowca. Wiózł powietrze i mnie dość brawurowo, dynamicznie, rozpędzał się na prostych i zatrzymywał gwałtownie, zakręty brał nonszalancko. Starał się po prostu dobrze bawić. Wysiadłem przy Agrykoli, przeszedłem na czerwonym, nic nie jechało, a policjanci, pierwsi do karania takich zbrodni, spali. Śniło im się, że łapią bandytów, psychopatów i morderców, ratują niewiasty, a prezydenci przypinają im do piersi medale.
Schodziłem w stronę Jana Sobieskiego gromiącego Turka. Skręciłem do Łazienek, skoro brama była otwarta, to znaczy, że ktoś tu jeszcze był. Gdzieś w górze usłyszałem dzwoneczki jemiołuszek, ale mgła była lepka i gęsta jak mleko. Zmarzły mi ręce, mimo to wyciągnąłem aparat. Było ciemno, ustawiłem czas naświetlania na 1/320 sekundy, nie dało się dziś zrobić dobrych zdjęć. Na złamanym klonie siedział niezawodny, rudy puszczyk i mrużył oczy jak kot. Wiedziałem, że patrzy na mnie jak zawsze, a ja jak zawsze wstydziłem się, że patrzę na niego.
Mandarynki pogwizdywały po swojemu, dwie alejki niżej, wymachując rękami, szedł jakiś facet. Nie wiedziałem, czy rozmawia przez telefon na słuchawkach, czy ćwiczy, czy po prostu jest wariatem zażywającym wariactwa w pustym parku. Coś białego prześlizgnęło się na bliższym planie, wydawało się niemożliwie szybkie i giętkie jak mała sprężyna. Uniosłem do oczu lornetkę, która bez ceregieli wyostrzyła pędzącą od drzewa do drzewa łasiczkę. Mały demon ciągnął za sobą widmo gorączkowego, nieprzerwanego ruchu.
Podbiegłem kawałek, a potem posuwałem się do przodu powoli, krok za krokiem, z aparatem gotowym do strzału. Poprawiłem na 1/640 sekundy, to i tak było za mało, łasiczka wydawała się nigdy nie przystawać, wiecznie zaaferowana czymś, co kryło się w liściach. Zakradłem się na dwa metry, schowany za wielkim jesionem, a ona zniknęła za korzeniem, po czym niespodziewanie wystawiła głowę metr od mojej nogi. Czyli miała tu norkę, a w każdym razie tunel. Popatrzyła na mnie czarnymi koralikami wyłupiastych oczu, zmarszczyła nos i pobiegła dalej między liście. Biedna, biała łasiczko, mam nadzieję, że doczekasz się śniegu, w końcu na tę okazję włożyłaś swój drogocenny płaszcz. Zimy są teraz tak słabe, że ten letni, brązowy, bardziej by ci się tu przydał.
1. TAJEMNICA SYRENKI
Na początku była syrenka. Lubię tę legendę w prostej, ale czułej wersji Or-Ota, czyli Artura Oppmana. Bard starej Warszawy pisał, że „była to dziewica nadziemskiej urody; w świetle miesięcznym widać ją było doskonale. Miała długie, kruczoczarne włosy, pierścieniami spływające na białą, jak z marmuru wyrzeźbioną szyję; szafirowe jej oczy, wzniesione ku pełni, patrzyły dziwnie przejmująco i smutno”[1]. Jakby tego było mało, jej głos brzmiał „jakby skowronek, jakby dzwonek, jakby skrzypeczki lipowe”. To ze względu na ten dość trudny do wyobrażenia, ale z pewnością piękny śpiew dwaj rybacy, Szymon i Mateusz, za namową pustelnika Barnaby postanowili ją schwytać i zanieść w darze księciu.
„Umiałem sobie dać rady z graniastym byczkiem, choć beskurcyja zły, jak sam diabeł, to i z syreną poradzę” – przechwalał się wyznaczony do pilnowania syreny Staszek, pastuch gromadzkiego bydła. Znamy takich Staszków, wystarczyło, że nieziemska piękność na niego spojrzała, a ten już czuł, „że jest jakiś lepszy, jakiś mądrzejszy, że otwierają się przed nim światy, o których nigdy dotychczas nie pomyślał, światy pełne aniołów i cudów”. Uwolniona przez zbaraniałego pastucha syrena skakała na ogonie aż do rzeki (trudno to sobie wyobrazić na poważnie), gdzie z żalem i pretensją pożegnała się z ludźmi, zapowiadając, że kryje się „na wieki w fale wiślane”. Staszek wybrał dość niejasną przyszłość, skacząc za nią w rzeczny nurt. Wynurzył się jeszcze i po słowach: „Bóg z wami!”, zniknął na dobre.
Skąd w dzisiejszym herbie Warszawy ta urocza panienka, skoro jej starsze wizerunki są mało powabne? Wydaje się, że była raczej potworem niż piękną dziewczyną, przyjęło się powtarzać, że motyw herbowy został prawdopodobnie zapożyczony ze średniowiecznych bestiariuszy. Najdawniejsze syreny, te z greckiej mitologii, były pół kobietami, pół ptakami; uwodziły marynarzy śpiewem, by później ich pożerać. Skąd ryba? Pierwsza terakotowa syrenka w takiej formie pojawiła się jeszcze w antyku, dwieście pięćdziesiąt lat przed Chrystusem[2]. A może pomysłodawcy herbu miasta zapatrzyli się na karty Fizjologa[3], wczesnochrześcijańskiego zbioru anonimowych tekstów opowiadającego między innymi o fantastycznych zwierzętach?
Fizjolog opisuje syrenę, ale też echidnę, mitycznego potwora, w połowie kobietę, w połowie węża. Autor oryginalnego tekstu napisanego w II wieku po grecku trzymał się raczej helleńskiej tradycji; zniekształcenia pojawiały się w tłumaczeniach na łacinę, a z łaciny na języki narodowe[4]. Na ilustracjach do jednej z wersji widzimy dwie postacie: jedną znajomą, rybio-ludzką, drugą z ogonem węża[5]. Żadna z nich nie ma skrzydeł, chociaż tekst opisuje je jako istoty związane z powietrzem. W innej księdze miniatura przedstawia postać z rybim ogonem, ale także czterema parami skrzydeł wyrastającymi z łokci i nadgarstków (oraz po jednym dodatkowym z dłoni)[6].
Wczesne warianty warszawskiego herbu są co najmniej równie tajemnicze jak wersje z Fizjologa. Z biegiem czasu syrena przechodzi dość złożoną ewolucję, prezentując cechy ludzkie, ptasie, rybie, lwie, ale też gadzie i płazie. Wizerunek obecny na pieczęci miasta z 1459 roku przedstawia człowieka (trudno ocenić płeć) z tarczą i mieczem, natomiast od pasa w dół sytuacja się komplikuje. Część ciała wydaje się pokryta łuską, ale wyrastają z niej ptasie skrzydła. Istota stoi na lwich łapach, a jej sylwetkę puentuje lwi ogon. Niemiecki badacz pieczęci i monet Friedrich August Vossberg pisał, że w rzeczywistości jest to zwrócony w lewo gryf z torsem, rękami i głową człowieka[7]. Na niektórych przedstawieniach protosyrenka ma wyraźne cechy gadzie, a nawet smocze. Warszawska syrena jest więc hybrydą skomplikowaną, bo wywodzącą się z różnych mitologii. W ostatecznej postaci spotykamy ją dopiero w wieku XVII – zdaniem badacza transformacja jest wynikiem nieudolności autora pieczęci, który zamienił wojownika w kobietę, symbol słabości[8]. Herb, jak ocenia Vossberg, został zniekształcony. Taki jest chociażby wizerunek z okładki rejestru przychodów i wydatków miejskich z 1652 roku – naga do pasa kobieta ze smoczymi skrzydłami, wężowym ogonem i palcami spiętymi błoną jak u żab.
Dziś najważniejsze są jej dwa wizerunki: pomnik z Rynku Starego Miasta zaprojektowany przez Konstantego Hegla i syrenka z Powiśla autorstwa Ludwiki Nitschowej, odsłonięta w kwietniu 1939 roku. Rzeźbiarce pozowała Krystyna Krahelska, w latach okupacji działaczka podziemia, sanitariuszka, autorka powstańczej pieśni Hej, chłopcy, bagnet na broń. Ja jednak najbardziej lubię betonową syrenkę przy blokach osiedla Za Żelazną Bramą. Rzeźba Ryszarda Kozłowskiego ma formę swobodną, opływową, modernistyczną. Jej ogon mieści w sobie zagłębienie – gdy wypełnia się wodą, kąpią się w nim ptaki.
*
Miliony lat temu nic nie zapowiadało, że będzie jakaś Warszawa, że wymyśli ją i wybuduje nieistniejący jeszcze gatunek zwierzęcia. Ani wielkim płazom, ani wysokim skrzypom, ani olbrzymim ważkom nie śniło się, że będzie kiedyś Homo sapiens, człowiek rozumny. Życie toczyło się i toczyć się będzie również bez nas. Przed milionami lat Polska znajdowała się pod powierzchnią ciepłych mórz, później porastały ją paprociowe lasy. Lądolód przychodził i cofał się, żłobiąc ziemię, aż horyzont zaczął przypominać dzisiejszy.
W 1962 roku przy okazji budowy stołecznej sieci ciepłowniczej robotnicy dogrzebali się do jakichś kości. Nikt by się o nich nie dowiedział, gdyby urobkowi nie przyjrzał się pętający się przy wykopach przypadkowy „nauczyciel z prowincji”[9]. Zawiadomiony przez niego „Express Wieczorny” ochoczo podjął temat. Na miejsce wezwano naukowców z Wydziału Anatomii Zwierząt Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, a także pracowników Muzeum Archeologicznego. Szczątki ogromnego zwierzęcia z Woli trafiły ostatecznie do Muzeum Ziemi. Po drodze wiele kości uległo zniszczeniu, bo robotnicy, jak relacjonował paleontolog, doktor Gwidon Jakubowski, „z właściwą sobie niefrasobliwością rozbijali część ponad metrowej długości kości”. Zapytani, dlaczego nikogo nie zawiadomili o znalezisku, tłumaczyli prostodusznie: „Panie, bo myśmy myśleli, że to kuń”.
Naukowcy orzekli jednak, że był to raczej „słuń”. Słonie leśne, Palaeoloxodon antiquus, jak większość podobnej fauny docierały na ziemie dzisiejszej Polski podczas interglacjałów, czyli trwających kilkanaście tysięcy lat przerw między kolejnymi zlodowaceniami. Prehistoryczne słonie były znacznie większe od dzisiejszych afrykańskich i żyły prawdopodobnie w stadach od pięciu do piętnastu osobników. Dorosłe samce były samotnikami, dlatego to na nie najchętniej polowali ówcześni ludzie. Presja człowieka, fala kolejnego zlodowacenia i zmiana klimatu na suchy i chłodny spowodowały, że słonie leśne wymarły około trzydziestu tysięcy lat temu[10].
W ciągu ostatnich kilkunastu lat na ich kości natrafiały tarcze wiercące tunele drugiej linii warszawskiego metra. Odlew kości miednicy jednego ze słoni leży pod przezroczystym ekranem w posadzce stacji Płocka. Szczątki znaleziono sześć metrów pod ziemią, w miejscu, gdzie przebiega rynna żoliborsko-szczęśliwicka będąca pozostałością długiego i wąskiego jeziora. Mniej więcej sto dwadzieścia tysięcy lat temu podczas interglacjału eemskiego wyżłobiły ją wody z topiącego się lodowca. W innej części rynny, w cegielnianych wyrobiskach na Szczęśliwicach[11], znaleziono kości słonia leśnego i dwóch nosorożców leśnych, Dicerorhinus kirchbergensis.
Podobne pokłady badano w różnych punktach miasta przy okazji budów, przebudów i robót drogowych. W 1972 roku pobrano próbki z wykopu studzienki odwadniającej u zbiegu ulic Karolkowej i Kasprzaka[12]. Drążono wtedy przejście podziemne, obecnie już nieistniejące. Jeziorny muł okazał się bezpieczną kapsułą, która przechowała do naszych czasów nie tylko kości zwierząt, ale także materię tak delikatną jak pyłki roślin.
Co rosło w tej okolicy, na bliskiej Woli, podczas interglacjału eemskiego? Z trzech metrów sprasowanej ziemi i sześćdziesięciu pięciu próbek pobranych na różnych głębokościach można wyczytać opowieść o wahaniach ówczesnego klimatu. W najgłębszych pokładach, niemal osiem metrów pod ziemią, znaleziono pyłki mało wymagających pionierów, między innymi brzozy, rokitnika i jałowca. W dość surowym klimacie te rośliny przygotowywały glebę dla kolejnych gatunków. Po nich przyszedł czas na sosny, pojawiły się wiązy, jesiony i dęby, a z czasem ciepłolubne jemioły i bluszcze.
W najcieplejszym okresie rosło dużo leszczyny, w lasach można było spotkać też lipy, a dominującym gatunkiem stały się graby. Gdy przyszło stopniowe ochłodzenie, wzrosła obecność świerków i jodeł. W ostatniej fazie interglacjału, której ślady znajdują się dziś pięć metrów pod ziemią, klimat był już mroźny. Lasy sosnowo-świerkowo-brzozowe zaczęły się z wolna przerzedzać.
Nadchodzące zlodowacenie nie oznaczało jednak, że z dnia na dzień nastała zima trwająca sto tysięcy lat. Nie był to proces gwałtowny, temperatura wahała się i przez większość tego okresu z ludzkiej perspektywy była zupełnie znośna. Klimat był chłodny i raczej suchy, dlatego krajobraz przypominał nie dzisiejszą tundrę, ale step. Pięćdziesiąt tysięcy lat temu tereny dzisiejszej Polski przemierzała majestatyczna megafauna – bizony stepowe (prażubry), mamuty, renifery i dzikie konie. Uganiały się za nimi ogromne bezgrzywe lwy jaskiniowe i całkiem znajome wilki.
Naprawdę nieprzyjemnie zrobiło się nieco ponad dwadzieścia tysięcy lat temu, kiedy większość terenów, które dziś nazywamy Polską, zamieniła się w arktyczną pustynię. Gładkie, śnieżne pustkowia przebiegały może lisy polarne, białe na białym błyskały pokrywy skrzydłowe, sterówki i lotki śnieguł. To wcale nie paradoks, że z czasów ostatniego zlodowacenia trwającego przeszło sto tysięcy lat na temat roślin mamy mniej danych niż z eemskich jeziorek. Zwierzęce kości się zachowały, ale delikatne pyłki nie przetrwały szorowania niesionymi przez lodowiec kamieniami i piachem ani spłukiwania wodą z topniejących lodów.
Jęzory ostatniego zlodowacenia już tu nie dotarły. Po poprzednich zostały pamiątki w postaci głazów narzutowych, które lądolód przywlókł z Fennoskandii, czyli krainy obejmującej Skandynawię i Półwysep Kolski. Spotykamy je w wielu miejscach miasta, niedocenione podobnie jak wszystko, co odwieczne i oczywiste. Pozornie milczą, a przecież opowiadają nadzwyczajne historie: na podstawie materiału, z którego są zbudowane, możemy określić, skąd pochodzą. Na przykład charakterystyczny czerwonawy granit rapakiwi przybył do nas z terenów dzisiejszych Wysp Alandzkich, Karelii lub fińskiego wybrzeża Zatoki Botnickiej. Znajdziemy go choćby w megalitycznym kręgu przed Biblioteką Narodową.
Kilkanaście tysięcy lat temu, pod koniec ostatniego zlodowacenia, równoleżnikowo zaczęła płynąć Prawisła, pradoliną warszawsko-berlińską uchodząca wówczas do Morza Północnego. Minie jeszcze kilka tysięcy lat, zanim skieruje swoje wody do Bałtyku, a właściwie do Bałtyckiego Jeziora Lodowego. Za kolejne tysiące jezioro połączy się z Morzem Północnym i ulegnie stopniowemu zasoleniu. Szeroka roztokowa Wisła wyrzeźbi koryto już w wysokiej, gliniastej skarpie, na której stanie później pierwsza, najstarsza Warszawa.
Niemal wszystko, co formowało miasto, wszystkie przyrodzone zalety sprawiające, że ludzie zechcą się tu osiedlić – ukształtowanie terenu, bieg doliny rzecznej, układ hydrograficzny czy rozkład gleb – mają prehistoryczny rodowód. A prehistoria miejsca to również rozpisane na miliony lat dzieje zmian klimatu, który rzeźbił tutejszy krajobraz.
*
Warszawa zaczyna się wraz z człowiekiem, ale nas interesują nie tylko ludzie. Stare kości i kamienie opowiadają o procesach, które kształtowały to miejsce, o niewidocznych rynnach istniejących jedynie w świadomości geologów. Ta perspektywa, jak każdy nieoczywisty punkt widzenia, wydaje się interesująca. Przychodzimy więc do piaskarni na kwadrans przed wyłączeniem maszyn. Za chwilę kierowcy i operatorzy skończą pracę i nie będziemy już nikomu przeszkadzali. Mój przewodnik Grzesiek, gawędziarz i paleopasjonat, wyciąga metalowe grabki z krótką, upiłowaną rączką – dobrze nadają się do przeczesywania sterty kamieni. Krajobraz jest, jak to się mówi, księżycowy albo raczej przypomina ciasno kadrowane, niskobudżetowe wyobrażenie o powierzchni księżyca.
Potężna rura pod ciśnieniem zasysa piach z koryta rzeki, a spychacze usypują z niego wielką hałdę. Stąd taśmociągi transportują urobek do separatorów, które wypłukują to, co zbędne. Piasek wędruje na schludny stożek, a odpadki na dwie mniej foremne kupki z frakcją większą i drobniejszą. My grzebiemy w grubo ciosanych gabarytach, w masie kawałków cegieł, potłuczonych kafelków, patyków, jakichś łatwiej czy trudniej identyfikowalnych śmieci, w ułamkach czarnego, pasiastego krzemienia oblepionego wapiennym ciastem. Dla pracujących tutaj ludzi przedmiotem pożądania jest czysty wiślany piasek, ale nas on akurat nie obchodzi. Nas interesują odpadki.
Grzesiek ostrzega, żebym nie stawał pod taśmociągiem, bo może mi zlecieć na głowę deska, cegła albo kamień, zachowuję więc dystans, próbując wyczuć, jak spadają przedmioty z wysokości kilku metrów. I wtedy po kupie toczy się coś, co wygląda inaczej, na pierwszy rzut oka jak kawałek gumy, a może węgla. Na płaskim wierzchu wiją się jakby litery nieznanego alfabetu. Grzesiek bierze przedmiot z mojej dłoni i stwierdza władczo: „Sorry, ale to zabieram”. Przed chwilą trzymałem w ręce ząb trzonowy z dolnej szczęki nosorożca włochatego, który czekał na mnie w piachu kilkanaście, a może kilkadziesiąt tysięcy lat. Gładkie, czarne różki u podstawy to korzeń, szkliwo jest szorstkie i porowate.
Nie protestuję, co mi po tym zębie, za to Grzesiek przygląda mu się uważnie, a oczy mu świecą. Za ten ząb nosorożca dostanę następnym razem dwa kawałki mamuciego ciosa – gładkie, błyszczące, jakby plastikowe, bo zaraz po znalezieniu zatopione w kleju. Mamucia kość po wyjęciu z wody szybko rozsycha się, rozwarstwia i rozpada na kawałki. Dobrze zachowane szczątki to tutaj rzadkość. Duże ciśnienie wyciąga je na powierzchnię razem z kamieniami i cegłami, a to, co twarde i ciężkie, druzgoce delikatniejsze materiały. Później kotłują się razem w separatorach, a na końcu spadają jeszcze z taśmociągu i po chwili są przygniatane przez kolejne odpadki. Po Warszawie i jej okolicy lodowiec szorował brzuszyskiem kilkukrotnie, za każdym razem zrywając poprzednie warstwy ziemi. Naniesiony materiał wypłukiwały strumienie ciurkające z topniejących lodów, pozostałości dawnych epok tarł piach i zmywał rzeczny nurt.
Pokład piachu zasysany teraz przez wielką rurę jest najwyraźniej bogaty. Po godzinie grzebania w stosach kamieni uczę się z grubsza odróżniać coś ciekawego od rzeczy niewartych uwagi. W stercie są kawałki glinianych naczyń, jakieś skorupy z nieokreślonych czasów, niektóre ewidentnie toczone na kole, z wyrytym z boku prostym wzorkiem. Inne z kolei gruboziarniste, jakby ulepione z innej gliny. Niektóre są szkliwione, w odcieniu zielonkawym, co podobno pozwala datować je na okolice XVII wieku. Znajduję też kawałek ucha jakiegoś topornego naczynia, może dzbana.
Kości jest sporo, trafiają się krowie zęby i pogruchotane jelenie udo, a nawet kawałek bardzo starej ludzkiej czaszki. Nie przechodzi mnie żaden dreszcz, ta sterta to cmentarzysko wszelkiego dawno już nieżywego życia. Kilka razy mieni się drogocennym blaskiem masa perłowa z wnętrza muszli morskiego ślimaka. To może być skręp perłowy. Nie jest on jednak pamiątką sprzed milionów lat – te muszle sprowadzano z Indo-Pacyfiku nawet sto lat temu jako surowiec do produkcji guzików. Opiłowane, uszkodzone skorupki to odpad poprodukcyjny z jakiegoś zakładu w górnym biegu rzeki. Nie wiem, skąd trafiły do Warszawy, ale w okolicach Nasielska podobne są pozostałościami po założonej pod koniec XIX wieku parowej fabryce guzików Arona i Borucha Filarów.
W stolicy po ślady niedawnej ludzkiej historii wystarczy wybrać się nad Wisłę w czasie letniej niżówki. Rzeka jest wtedy ciepła, leniwa i raczej się sączy, niż płynie, podśmierdując glonami i schnącym błotem. Gdzieś tam leżą pewnie jeszcze stare pomniki, sztukaterie i rzeźby, których Szwedzi nie zdołali wywieźć w czasie potopu. Tak było w przypadku delfina z ogrodów Villi Regii, czyli Pałacu Kazimierzowskiego – poszedł na dno razem ze szkutą, którą spławiano łupy w stronę Gdańska. Szwedzki wandal wyrył w szarym marmurze głupawy podpis: „Joachim Schwebs”. Taki delfin jest tylko jeden, ale gdziekolwiek się spojrzy, na płyciznach tuż przy brzegu leżą fragmenty starych kamiennych rynsztoków, jakichś architektonicznych detali nie do rozpoznania. I cegły z literami, sylabami, inicjałami oraz pełnymi, zrozumiałymi nazwami. Po wojnie gruzy, prochy miasta, rozsypano na odcinku 361 kilometrów wiślanego brzegu od Puław do Torunia[13].
*
„Wie pan, archeologia polega na szczęściu” – powiedział mi doktor Wojciech Borkowski, kiedy pytałem go o najstarsze ślady człowieka w Warszawie. Rozmawialiśmy o wykopaliskach prowadzonych w 2005 roku w miejscu tak zwanej donicy przed Zamkiem Królewskim. Rosła tam topola, pomnik odrodzenia miasta i przyrody, samosiejka wyrosła na gruzowisku tuż po wojnie. Kiedy drzewo uschło i zostało ścięte, archeolodzy wykopali spod niego resztki dawnych budowli, kafli, skorup, podłogę królewskich stajni i ślady po słupach podtrzymujących kładkę przerzuconą przez Strumień Świętojański. Największy skarb ukryty był jednak głębiej. W najniższej, nienaruszonej przez człowieka warstwie żółtego piasku leżały szczątki ceramiki sprzed pięciu tysięcy lat[14]. Po zakończeniu prac dół zasypano, a w miejsce topoli posadzono kilkunastometrowy, wówczas już pięćdziesięcioletni dąb.
W tej okolicy, na wysokiej, bezpiecznej skarpie, ludzie musieli mieszkać od niepamiętnych czasów. Tam, gdzie załatwiali się mezolityczni łowcy-zbieracze, wyrastały azotolubne pokrzywy, bylice i komosy. Z pojawieniem się pierwszych rolników na nasze ziemie trafiły rośliny segetalne, tak zwane chwasty, związane z pierwszymi uprawami. Ich znaczenie rosło w miarę postępowania wycinek i wypalania lasów. To one i rośliny ruderalne, zajmujące podłoża zmienione przez człowieka, kolonizowały skraje pól, miedze, nieuprawiane fragmenty karczowisk i pobocza ścieżek. Już w neolicie trafiło do Polski proso kurze, trawa pochodząca z Azji Południowo-Wschodniej[15]. Jak? Nigdy się nie dowiemy. Znacznie krótszą drogę mieli do pokonania imigranci z południa, nieodmiennie kojarzący się z polskim krajobrazem rolniczym: kąkol i mak polny.
W średniowieczu na prawym brzegu wykwitają kolejne osady. W X wieku pojawia się otoczone wałem i nieprzebytymi bagnami wydmowe grodzisko na Bródnie. W jego pozostałościach archeolodzy odkryją nasiona zbóż, konopi i ogórków, a także szczątki zwierząt gospodarskich. W paleniskach znajdą zwęglone kości upolowanych i zjedzonych dzikich tarpanowatych koni[16]. Nieco dalej na południe powstaną wsie Gościsław (Gocław) i Kamion, na lewym brzegu stanie zaś „dworzyszcze myśliwskie książęce”[17] Jazdów, którego historię zakończy najazd wielkiego księcia litewskiego Mendoga. Niżej, nad samą rzeką, rozsiądzie się jeszcze Solec, gdzie przybijać będą barki z solą z Wieliczki. Wszystkie te miejsca są jednak dalekimi krewnymi przyszłej Warszawy.
Nie myli się całkiem Józef Siemieński, gdy pisze, że „niczem Minerwa z głowy Jowisza ukazuje się Warszawa od razu w postaci dojrzałej”[18]. Faktycznie nie za dużo wiemy o dawnej historii osady. Nawet etymologia nazwy przez lata wywoływała dyskusje. Legendarni Wars i Sawa mieli być rybakami, czy też dziećmi rybaków, którym imiona nadał przejeżdżający tędy król. Istnieje również wersja patriarchalna, zgodnie z którą Sawę zaganiano do garów okrzykiem: „Warz, Sawo!”. Dziś przyjmuje się, że nazwa miasta pochodzi od niejakiego Warsza z Rawiczów, którego protoplastami byli członkowie morawskiego rodu Wrszowców. Językoznawca Zdzisław Gołąb zwracał również uwagę, że „warsz” oznaczało dawniej samca dzikiej świni[19]. Z tego korzenia wywodzą się słowa „warchlak” i „warchoł”. Historia spuszcza zasłonę milczenia na tego rodzaju stare etymologie.
*
Nikt na całym świecie nie ma takiego Starego Miasta. Jego najstarsze fragmenty mają kilkadziesiąt lat. Za plecami po raz trzeci słyszę tę samą historię – tym razem po rosyjsku. Trzeci raz o najwęższym domu w Warszawie, na szerokość okna. Zaraz będzie o tym dzwonie pośrodku placu, co pękł ludwisarzowi i nigdy nie zadzwonił. Niektórzy przewodnicy wspominają jeszcze o ostatniej powstańczej barykadzie, której batalion „Bończa” bronił do 1 września. Nikt nie opowiada o tym, jak w komisariacie kilkadziesiąt metrów stąd skatowano Grzegorza Przemyka, to mniej uniwersalna historia.
Nie stoję tu dla dzwonu ani wąskiego domu, bo jak większość warszawiaków traktuję Stare Miasto jak atrapę bez życia, scenografię dla wycieczek. Słyszę, jak turyści przystają za moimi plecami i zastanawiają się, co robię odwrócony dupą do historii. Mnie zatrzymały akurat pająki, krzyżaki gromadne, z odwłokiem w kolorze i deseniu jesiennego liścia. Ich sieci są wszędzie, na całej powierzchni ściany, pokrywają tynk cienkim filmem, który błyszczy w słońcu. W tych poszarpanych pirackich żaglach wiszą tysiące martwych, wypłowiałych od słońca chruścików z rodzaju Hydropsyche. Ze złożonymi skrzydłami wyglądają jak pijaczkowie, którzy zasnęli w długich prochowcach na parkowej ławce.
Chruściki to drobne owady przypominające szarobrązowe ćmy z długimi czułkami. Przywiało je na tę ścianę znad rzeki, niecałe trzysta metrów w linii prostej. Co roku jest taki czas: dwa, może trzy tygodnie na przełomie kwietnia i maja, kiedy chruściki wylatują apokaliptyczną chmarą z wiślanej wody, gdzie rozwijają się ich larwy. Ich ciałami usłane są chodniki, a kelnerzy nadrzecznych knajp z rutyniarskim spokojem wymiatają je spod krzeseł i stolików. Dla chruścików to czas miłości, dla wielu innych stworzeń czas żniw. Szpaki na betonowym nabrzeżu poruszają się w przyśpieszonym tempie, żeby wykarmić owadami pisklęta. W jednym dziobie mieści się na oko kilkadziesiąt chruścików zbitych w ciasną kulkę. Ptaki chwytają, co podleci, jak ogłupiali klienci wpuszczeni do wielkich sklepów podczas wyprzedaży.
Półtora kilometra stąd jest miejsce, które odwiedzam co roku w czasie Miesiąca Chruścików. Nad brzegiem rzeki, na przedpolu Cytadeli można się wtedy nasycić zwiewną elegancją rybitw, które robią z grubsza to samo co szpaki, tylko że w locie. Najlepiej przyjść tu pod wieczór, kiedy miękkie, pomarańczowe światło powoli sunie po praskim brzegu. Siadam wtedy po żoliborskiej stronie, na ostatnim, mniej glamurnym, lekko zdziczałym odcinku wiślanych bulwarów. Kilkaset metrów stąd zaczyna się łęg. Ten odcinek rzeki i jej brzegów, pomiędzy mostami Gdańskim a Grota, nazywamy sobie Międzymościem. My, którzy przychodzimy tu patrzeć na rybitwy.
*
Stara Warszawa jest miastem bez papierów. Nie zachował się żaden dokument potwierdzający lokację, ale przyjmuje się, że dokonano jej na początku XIV wieku. Początki toną w pomroce dziejów, wielokrotnie ulegano więc pokusie, by lepić je na nowo i zgodnie z aktualną potrzebą. Przyjmuje się obecnie, że Warszawa była faktorią handlową założoną za pieniądze toruńskich patrycjuszy rodem z Düsseldorfu i Soestu[20]. To oni za zgodą księcia mazowieckiego zbudowali tu gród.
Nic dziwnego, że miejsce wpadło im w oko. Warszawa była położona idealnie: nad rzeką, ale z obszernym brodem, do tego w sąsiedztwie bezpiecznej, wysokiej skarpy. Dolina Wisły była pewnie słabiej zalesiona, a żyzne, regularnie zalewane nadbrzeżne tereny doskonale nadawały się do uprawy. Drewno pod budowę i do ogrzania domostw wycinano z otaczającej gród puszczy (węgiel przyjedzie do miasta koleją dopiero w XIX wieku). W książce Wstecz. Historia Warszawy do początku Błażej Brzostek twierdzi więc, że ojcem Warszawy jest Toruń. A skoro tak, to jej matką z pewnością była Wisła. Warszawa jest zatem hybrydą miasta i rzeki, cywilizacji i natury, co poniekąd tłumaczy obecność tajemniczej syrenki w jej herbie.
Toruńscy kupcy zaczęli budować nowe miasto w miejscu, w którym mogły skrzyżować się szlaki. Skóry, jedwab i wosk z Rusi Halickiej czy miedź z Koszyc płynęły do Brugii, ówczesnej stolicy europejskiego handlu. W drugą stronę posyłano sukno. Warszawa nie stała się jednak metropolią, długo pętała się z tyłu, ścigała się na przykład z Czerskiem, obecnie niewielkim miasteczkiem. Płockowi, dziś miastu powiatowemu, nie dorastała do pięt. Sytuacja zmieniła się jednak w 1413 roku, kiedy została ogłoszona stolicą Księstwa Mazowieckiego.
Przejmuje mnie to, że Mazowsze, dzisiaj centrum Polski, miało osobnych władców, własne sojusze i zupełnie niepolskie interesy. Częścią Korony stało się dopiero w wieku XVI i to wtedy nastał czas dynamicznego rozwoju. Właśnie tu, a nie w kilkukrotnie większym Krakowie, osiądzie dwór Zygmunta Augusta i powstaną najważniejsze urzędy, tu odbywać się będą wolne elekcje. W 1573 roku oba brzegi Wisły połączy pierwszy most – dzieło tak doniosłe, że Jan Kochanowski poświęci mu kilka utworów. We fraszce Na most warszewski butnie zwróci się do Wisły: „krom wioseł, krom prumów już dziś suchą nogą / Twój grzbiet nieujeżdżony wszyscy deptać mogą”[21].
Jest w tej satysfakcji z deptania grzbietu rzeki coś nieprzyjemnie znajomego, ponadczasowe zamiłowanie do podboju i oczekiwanie, że przyroda będzie posłuszna naszej woli. Most będzie liczył pięćset metrów długości, sześć szerokości i pomieści dwukierunkową jezdnię. Połączy nie tylko dwa brzegi, ale także dwie rzeczywistości, rozrastające się miasto i wieś szlachecką zbudowaną na wypalonym lesie: nazwa Praga pochodzi właśnie od „prażyć”. Dzikie zwierzę z fraszki okaże się jednak krnąbrne – w 1603 roku wiślana kra zerwie most. Przez kolejne sto pięćdziesiąt lat przeprawa na drugi brzeg będzie się odbywać na promach i po prowizorycznych łyżwowych konstrukcjach.
Do Gdańska Wisłą płynąć będą ogromne ilości drewna, ale też żywicy, popiołu, terpentyny, wosku, miodu czy potażu, surowca w produkcji mydła, szkła i ceramiki. Jakkolwiek chcielibyśmy idealizować dawne dzieje, wiek XVI był czasem gospodarki rabunkowej w polskich lasach – nikt jeszcze nie myślał o ich sadzeniu, chociaż w Niemczech już wtedy stosowano takie praktyki[22]. Bogactwo polskich puszcz wydawało się nieprzebrane. To z okresu tej prosperity pochodzi jeden z nielicznych przykładów polskiego wpływu na język angielski. Słowo „spruce”, czyli świerk, to nic innego jak sklejone i zanglicyzowane „z Prus”. Być może to wzruszający przykład nieporozumienia między niepotrafiącymi się dogadać kupcami. „Sir, what kind of wood is this?”, pyta jakiś John Smith, a Jan Kowalski odpowiada mu poczciwie: „Z Prus, panie”.
*
Tak jak czapla została stworzona, by czekać bez ruchu na przepływającą rybę, tak rybitwa jest po to, by latać. Rybitwa zrozumiale rymuje się z historią miasta. Jak pisze Aleksander Janowski, zanim jeszcze powstała Warszawa, osada, która ją poprzedzała, „na pewno zwała się Rybaki, Rybitwy, lub Rybitwi”[23]. Ten ptak łapki ma zbyt krótkie i niezdarne, by przysiadać na trawiastym brzegu, odpoczywa raczej na piaszczystych łachach albo flisuje na porwanych przez nurt kłodach. Lot rybitwy nie ma w sobie nic z widocznego, choć skutecznego wysiłku, z jakim utrzymuje się w powietrzu kaczka. Rybitwa unosi się tak, jakby powstrzymywała się, by nie ulecieć do nieba. Jej tułów porusza się miarowo w górę i w dół jak ciało żółwia wiosłującego płetwami w morskich głębinach. Podczas Miesiąca Chruścików nie ma w Warszawie lepszego miejsca niż Międzymoście, żeby przyjrzeć się, jak latają rybitwy.
Ten ptak jest ucieleśnieniem wdzięku. Kiedy zamknę oczy i pomyślę: „rybitwa”, w pierwszej kolejności wyświetla mi się ta najpospolitsza, rzeczna, Sterna hirundo. Srebrzyste pióra, elegancka, wydłużona sylwetka i rozwidlony jak u jaskółki ogon. Skojarzenie musi być powszechne i automatyczne, skoro hirundo to po łacinie jaskółka, a jaskółką morską nazywał w XVI wieku rybitwę pradziadek polskiej ornitologii Mateusz Cygański. Kiedy leci gdzieś celowo, z wyraźną intencją, bije skrzydłami głęboko, zamaszyście, jakby nie chciała tracić czasu. A kiedy poluje, porusza się ostrożnie ze wzrokiem wbitym w lustro wody, uderza płytko, właściwie kreśli kółka jedynie spiczastymi końcówkami skrzydeł.
Rybitwa rzeczna często przecina taflę po skosie, znienacka, czasem na krótko zawisa w powietrzu ponad upatrzoną ofiarą. Nie gustuje szczególnie w owadach, ale też nie wybrzydza, skoro jedzenie samo wpada do dzioba. Chruścikami pożywią się chętnie drobniejsze rybitwy bagienne z rodzaju Chlidonias – czarna, białoskrzydła czy białowąsa. Ta ostatnia cieszy mnie zawsze najbardziej. Częściej niż kontrast białych policzków i brzucha w kolorze burzowej chmury zdradza ją zgrzytliwy głos. Białowąsa jest w tej grupie najrzadsza, w tłumie dziesiątek, a może i setek polujących ptaków to zwykle zaledwie kilka osobników.
Jest jeszcze ta najbardziej charakterystyczna, nie do pomylenia z żadną inną, najszybsza i najmniejsza rybitwa białoczelna. Dopiero na własnym zdjęciu dostrzegłem, że jej popielate skrzydła zakończone są czarnym paskiem skrajnej lotki. Białoczółka zbudowana jest mniej harmonijnie, na sporej głowie dźwiga nieproporcjonalnie masywny dziób i w jakiś sposób przypomina zimorodka. Władysław Taczanowski trafnie zauważa, że polując, zawisa pionowo i trzepocze skrzydłami jak srokosz. Natomiast Zosia, koleżanka ilustratorka, brawurowo dostrzega w jej sylwetce dalekie podobieństwo do storczyka.
Teraz jest lipiec, rybitwy bagienne rozleciały się po kraju, a po Miesiącu Chruścików pozostało tylko cmentarzysko z tysięcy zasuszonych trupów. Chociaż nie, pod parapetami znajduję jeszcze kilka niemrawych, ale żywych owadów, wyglądają jak wystraszeni uciekinierzy. Pająki czekają cierpliwie. Ich sieci tworzą skomplikowaną, wielowymiarową strukturę, którą może budować wspólnie kilka osobników. Obserwuję zmierzch ich imperium. Czas największej prosperity minął, jego wspomnieniem są dziesiątki wylinek, pustych pokrowców, z których wychodziły coraz to większe pająki. Krzyżaki czekają na noc, by w świetle latarni łapać ostatnie, ogłupiałe od światła chruściki. Jesienią dzieła dokończą migrujące przez miasto sikorki i wróble, które wygrzebią z zakamarków każdy jadalny kawałek owada.
Przy pordzewiałej rynnie błyska zielonkawo malutki bezgłowy tułów. Wyciągam go ostrożnie i wrzucam do pudełka razem z trupami chruścików. Jest kruchy i drobny jak mysi bobek. Wieczorem w okularze mikroskopu będę patrzył na to jubilerskie dzieło sztuki – pancerzyk pokrywają tysiące ułożonych w pasy szmaragdowych kulek. Jak starodawna paradna zbroja, zbyt misterna, by użyć jej w bitwie. Z tułowia wychodzą brązowe, włochate nóżki pokryte złotym pyłkiem. Wszystko to widzę wyłącznie dzięki systemowi pryzmatów, który otwiera przede mną drzwi do nieznanego świata. W snopie światła ledowej lampki leży przede mną zdekapitowany ryjkowiec, kruszczak jedwabisty, maleńki zjadacz pączków roślin.