„Boże władztwo”, najbardziej znana książka cenionego brytyjskiego historyka, pisarza i publicysty Toma Hollanda, to wielka i barwna opowieść o tym, jak to się stało, że chrześcijaństwo, wychodząc od wyjątkowego w dziejach skandalu, wywróciło do góry nogami dawny porządek. Zawładnęło myśleniem cywilizacji łacińskiej, lecz przede wszystkim wciąż trwa w rozlicznych przejawach instynktu na wskroś chrześcijańskiego nawet tam, gdzie chętnie wątpi się w religię.
Jak to się właściwie stało, że kult, który zaczerpnął inspirację z wykonania wyroku śmierci na mało znanym przestępcy, gdzieś na krańcach dawno zgasłego imperium, zaczął wywierać aż tak przeobrażający wpływ na świat? Próba odpowiedzi na tak postawione pytanie, którą mam zamiar podjąć na kartach tej książki, nie oznacza pisania dziejów chrześcijaństwa. Zamiast nakreślać panoramiczny przegląd jego ewolucji, postanowiłem prześledzić nurty chrześcijańskich wpływów, które rozlały się najszerzej i przetrwały po dziś dzień.
Na ponad pięciuset stronach wstrząs goni wstrząs, a rewolucja rewolucję: od Hellespontu pięć wieków przed Chr. po Rostock A.D. 2015, od Babilonu po Beatlesów, od krucjat po #MeToo, od heretyków po „Pulp Fiction”. Tom Holland jak nikt inny czyni doskonały użytek z erudycji nie banalizując wywodu.
Doskonale zbudowana, chronologiczna opowieść przeprowadza nas przez zasadniczą rewolucję (za sprawą św. Pawła), kierujący chrześcijaństwo na nowe tory przewrót w XI w., reformację, w końcu rewolucję, która zabiła Boga. A wszystkie one „nosiły na sobie to samo znamię: aspirację do ogarnięcia sobą każdego innego możliwego sposobu widzenia świata, roszczenie o uniwersalizm, ale kulturowo wysoce specyficzny. Że istoty ludzkie mają prawa, rodzą się jako równe sobie wzajem, należą im się środki egzystencji, dach nad głową i schronienie przed prześladowaniami – nie były to nigdy prawdy oczywiste”.
Boże władztwo
czyli jak chrześcijański przewrót zmienił oblicze świata
Przekład: Tristan Korecki
Seria: Rodowody Cywilizacji (CERAM)
PIW Państwowy Instytut Wydawniczy
Premiera: 1 kwietnia 2025
PRZEDMOWA
Trzy, może cztery dziesięciolecia przed narodzeniem Chrystusa zbudowano na Eskwilinie pierwszy na obszarze Rzymu podgrzewany basen. Jego lokalizacja, tuż za starożytnymi murami miasta, była pierwszorzędna. Z czasem obiekt ten, objąwszy ogromną połać luksusowych willi i parków, z których korzystali najzamożniejsi ludzie ówczesnego świata, stał się wizytówką miejsca. Ale grunt za Bramą Eskwilińską nie bez powodu pozostawał wcześniej niezagospodarowany przez bardzo długi czas. W ciągu długich stuleci, począwszy od najpierwszych dni Rzymu, było to miejsce umarłych. Kiedy robotnicy rozpoczęli pierwsze wykopy pod basen, w powietrzu unosił się jeszcze odór zwłok. Tamtejszy rów, będący niegdyś elementem szacownego systemu obronnego miasta, był zawalony szkieletami ludzi nazbyt ubogich, aby ich ciała mogły spocząć w grobach. Wrzucano do tego dołu martwych niewolników: „Kiedyś z kojców tu trupy wyrzucano śmiało”1. Sępy, które gromadziły się tam w liczbie dostatecznej, by zasłużyły na miano „eskwilińskich kruków”2, oskubywały szkielety z mięsa do cna. W żadnym innym miejscu Rzymu proces podnoszenia statusu okolicy nie wiązał się z podobnym dramatyzmem. Marmurowe obudowy, szemrzące fontanny, kwietniki wydzielające naturalny przyjemny zapach – wszystko to wyrosło wprost na grzbietach umarłych.
Tymczasem proces rekultywacji tego gruntu trwał wcale długo. Dziesiątki lat po pierwszym etapie zagospodarowywania obszaru położonego za Bramą Eskwilińską nadal widywano tam sępy kołujące nad miejscem zwanym Sessorium: był to „plac dla niewolniczych kaźni ustroniony”, i takim pozostał3. W odróżnieniu od aren, na których uśmiercano złoczyńców ku uciesze wiwatujących tłumów, nie było to miejsce atrakcji. Niesforni niewolnicy tkwili tu przygwożdżeni do krzyży, wystawieni na publiczny widok niczym połcie mięsa zwisające na straganie. Nawet gdy cały wielki parkowy teren Eskwilinu zaczęto obsadzać sadzonkami przywiezionymi z egzotycznych krain, tamtejsze nagie drzewa tkwiły jako oznaka złowrogiej przeszłości tego miejsca. Nie znano wówczas bardziej potwornego i zarazem bardziej godnego pogardy rodzaju zadawanej śmierci niż krzyżowanie. Nieszczęśnika wieszano nago; „przystawiony do owego nieszczęsnego drewna, już okaleczony, już oszpecony i przemieniony w obrzydliwy kadłub, który składa się jedynie z pleców i piersi”4, nie miał żadnej możliwości opędzenia się od hałaśliwego ptactwa. Był to najgorszy z dających się pomyśleć losów; co do tego panowała zgoda w gronie rzymskich intelektualistów. I właśnie to sprawiało, że kara ta była w sam raz odpowiednia dla niewolników. Bez tego rodzaju sankcji cały porządek miasta mógłby lec w gruzach. Luksus i splendor, którymi mógł się Rzym poszczycić, zależały w ostatecznym rachunku od dopilnowania, aby ci, którzy go podtrzymywali, trzymali się swoich miejsc: „[…] dopieroż! narody w czeladziach naszych mamy, czyje odmienne obrządki, obce nabożeństwa, albo żadne są, ściek on jeno strachem w cuglach trzymasz”5.
Niemniej o ile zbawienny skutek ukrzyżowania wykonanego na tych, którzy w przeciwnym wypadku mogliby zagrozić porządkowi w państwie, miano za oczywistość, nad stosunkiem Rzymian do tej kary ciążyły ambiwalentne uczucia. Jeśli miała ona służyć jako czynnik odstraszający, naturalną koleją rzeczy musiała być wykonywana publicznie. Nic tak wymownie nie ukazywało skutków nieudanego buntu jak widok setek zwłok wiszących na krzyżach ustawionych czy to wzdłuż głównej drogi, czy to stłoczonych tuż za bramami zbuntowanego miasta, przy czym okalające je wzgórza były ogołocone z drzew. Nawet w czasie pokoju kaci robili spektakl z udziałem swoich ofiar, zawieszając je na krzyżach na różne, wynalazcze sposoby: „[…] jedni na nich zawiśli z głową zwróconą do ziemi, drudzy nawleczeni na pale w ten sposób, że im one przebodły części wstydliwe, inni ramiona rozpostarli na krzyżu […]”6. A jednak w wystawianiu ukrzyżowanych na widok publiczny czaił się paradoks: fetor tej padliny ich hańby był tak odrażający, że wielu czuło się zbrukanych choćby samym widokiem takiej egzekucji.
Co prawda to Rzymianie ustanowili ukrzyżowanie jako „najokrutniejszą i najstraszniejszą karę śmierci”7, godną jedynie niewolników, wypierali jednak myśl, że to oni mogliby być jej wynalazcami. Tylko ludzie słynący z barbarzyństwa i okrucieństwa mogliby wykoncypować tego rodzaju torturę – może Persowie, albo inni Asyryjczycy czy Galowie. Wszystko, co dotyczyło praktyki przygważdżania człowieka do krzyża – owego crux – było wstrętne i odrażające: „Wszak samo to słowo brutalnym dźwiękiem pobrzmiewa w naszych uszach”8. Ta wywoływana w sposób szczególny za sprawą ukrzyżowania odraza wyjaśniała, dlaczego egzekucje niewolników skazywanych na śmierć wykonywano na najpodlejszym, najnędzniejszym spłachciu ziemi poza obrębem miejskich murów – a także dlaczego, kiedy Rzym rozlał się już poza obszar swoich starodawnych granic, owo skażenie terenu można było przykryć jedynie płaszczem zasadzanych tam najbardziej egzotycznych i aromatycznych roślin świata. Okoliczność ta tłumaczy również, dlaczego pomimo wszechobecności kary ukrzyżowania na całym obszarze rzymskiego świata niewielu w istocie głębiej się nad nią zastanawiało. Liczył się porządek, miły bogom i wyższym urzędnikom administracji państwowej obdarzonym pełnią prerogatyw w największym podówczas mocarstwie na globie, a nie praktyka eliminowania jakiejś hołoty, która śmiała zadawać temu porządkowi kłam. Złoczyńcy połamani na narzędziach tortur: czyż plugastwem? Niektóre z rodzajów zadawanej śmierci były tak podłego i wstrętnego sortu, że najlepiej było spuścić na nie zasłonę milczenia.
Zaskoczenie budzi zatem nie to, że starożytna literatura przynosi nam tak niewiele szczegółowych opisów tego, co mogło się wiązać z karą ukrzyżowania, ile fakt, że w ogóle dysponujemy jakimkolwiek tego rodzaju opisem*. Ciała ukrzyżowanych, kiedy dostarczyły już ochłapów zgłodniałym ptakom, wrzucano zazwyczaj do wspólnego grobu. W Italii ubrani na czerwono grabarze zwykli wlec takie zwłoki za pomocą haków, podzwaniając podczas tej czynności dzwonkami. Miejsce spoczynku skazańców pieczętowało zapomnienie, które było niczym ziemia luźno rozrzucana po ich umęczonych ciałach; było to wpisane w ich los. Pośród ogólnego milczenia pojawił się jednak jeden potwierdzający regułę wyjątek. Z czasów starożytnych przetrwały cztery szczegółowe relacje pewnego przebiegu zdarzeń, w którym widzimy możliwy sposób skazania podsądnego na krzyż, a następnie cierpień, które przechodzi, w miarę jak dopełnia się jego los. Co znaczące, wszystkie one opisują tę samą egzekucję – ukrzyżowanie, które wydarzyło się około sześćdziesięciu, może siedemdziesięciu lat po wybudowaniu w Rzymie pierwszego podgrzewanego basenu. Areną był tym razem nie Eskwilin, lecz inne wzgórze – Golgota, „co się wykłada: miejsce trupich głów”9, za murami Jerozolimy. Ofiara, Żyd imieniem Jezus, wędrowny kaznodzieja z nieznanego szerzej miasteczka o nazwie Nazaret, położonego na północ od Jerozolimy, w krainie zwanej Galileą, został obwiniony o podlegające karze śmierci przestępstwo przeciw rzymskiemu porządkowi. Cztery najwcześniejsze relacje z wykonania wyroku, spisane w kilka dziesięcioleci po jego śmierci, uszczegółowiają, co to oznaczało w praktyce. Po otrzymaniu wyroku skazańca przekazano żołnierzom, aby go ubiczowali. Następnie, jako że ogłosił się „królem żydowskim”, strażnicy szydzili z niego, opluwali go, wreszcie wcisnęli mu na głowę koronę z cierni. Dopiero później, posiniaczony, okrwawiony, został on wyprowadzony na swą ostatnią drogę. Ciągnąc krzyż, szedł chwiejnym krokiem, potykając się, przez Jerozolimę – jako widowisko i zarazem ostrzeżenie dla wszystkich, którzy byli tego świadkami; przeszedł w ten sposób całą drogę wiodącą na Golgotę** Tam przebito jego dłonie i stopy gwoźdźmi i w ten sposób go ukrzyżowano.
Po jego zgonie bok jego przebito włócznią. Nie ma żadnego powodu, dla którego można by powątpiewać w zasadnicze wątki tej opowieści; nawet najbardziej sceptycznie nastawieni historycy przyjmują je zazwyczaj do wiadomości: „Śmierć Jezusa z Nazaretu na krzyżu jest faktem stwierdzonym, być może jedynym ustalonym z pewnością faktem dotyczącym tej postaci”10. Jego cierpienia bezsprzecznie nie były niczym wyjątkowym: ból i poniżenie, przedłużająca się trwoga „tak haniebnej śmierci”11 były losem, który podzieliła w ciągu rzymskich dziejów cała masa ludzi. Z pewnością jednak nie było wspólnym losem masy ludzi to, co się stało z ciałem zmarłego Jezusa. Zdjętym z krzyża zwłokom oszczędzono wrzucenia do wspólnego grobu. Wykupione przez zamożnego admiratora, ciało to zostało z namaszczeniem przygotowane do pochówku i złożone w grobie, który zasunięto ciężkim głazem. Tak w każdym razie sprawozdają wszystkie cztery najwcześniejsze opowieści o śmierci Jezusa, które w grece zyskały miano euangelia [εὐαγγέλια], czyli „dobra nowina”*. Relacje te nie mają cech nieprawdopodobieństwa. Na podstawie materiału archeologicznego wiemy, że ciało ukrzyżowanego człowieka mogło okazjonalnie dostąpić przywileju godnego pochówku w ossuariach ulokowanych za murami Jerozolimy. Wszakże bardziej zadziwiające, by nie rzec: zgoła niespotykane, są opowieści dotyczące tego, co zdarzyło się później: że kobiety, które podążały ku grobowi Jezusa, zastały głaz odsunięty na bok; że podczas kolejnych czterdziestu dni Jezus ukazywał się swoim wyznawcom – nie w postaci ducha czy też ożywionego na powrót ciała, lecz jako zmartwychwstały, w nowej, chwalebnej postaci; że wstąpił do nieba i zapowiedział powtórne swe przyjście. W dalszym biegu dziejów miał on być wielbiony – nie jako człowiek, lecz jako istota boska. Przeszedłszy przez wręcz niewyobrażalne męczarnie, pokonał śmierć jako taką. „Dlatego też Bóg Go nad wszystko wywyższył i darował Mu imię ponad wszelkie imię, aby na imię Jezusa zgięło się każde kolano istot niebieskich i podziemnych”12.
Dla znacznej większości ludzi rzymskiego świata skrajna osobliwość tych zdarzeń i zjawisk nie polegała na idei, że istota śmiertelna może się stać istotą boską, granica bowiem między tym, co niebiańskie, a tym, co ziemskie, powszechnie uchodziła za przenikalną. W Egipcie, najstarszej z monarchii, królowie byli przedmiotem ubóstwienia poprzez niezgłębione eony. W Grecji opowiadano historie o „bogu-herosie”13 imieniem Herakles, umięśnionym pogromcy potworów, który, po wypełnionym spektakularnymi wyczynami żywocie, został zmieciony z rozpalonego stosu pogrzebowego, aby dołączyć do grona nieśmiertelnych. Rzymianie przekazywali sobie podobną opowieść o założycielu swego miasta, Romulusie. Na dziesiątki lat przed ukrzyżowaniem Jezusa tempo tego rodzaju awansów w szeregi bóstw przyspieszyło. Rzymskie mocarstwo stało się na tyle potężne, że ten, któremu udało się zostać jego panem i władcą, mógł być postrzegany bardziej jako istota boska niż ludzka. Wstąpienie na niebiosa jednego z takich mężów, wielkiego wojownika i dygnitarza imieniem Juliusz Cezar, zostało zapowiedziane przeszywającym nieboskłon błyskiem gwiazdy o ognistym ogonie; wniebowstąpienie drugiego, adoptowanego syna Cezara, który zdobył sobie tytuł Augusta, zaanonsował widok ducha unoszącego się z pogrzebowego stosu, na podobieństwo Heraklesa. Nawet sceptycy, gardzący wersją, jakoby ich współbrat-śmiertelnik mógł rzeczywiście stać się bogiem, z chęcią przystawali przynajmniej na obywatelski walor takiej ewentualności: „Duch albowiem ludzki, który przeświadczony jest o boskim swym pochodzeniu, będzie za jego sprawą ośmielony do podejmowania czynów potężnych, większą energię przejawiać będzie w ich spełnianiu, a za sprawą uwolnienia od zatroskania uzdolniony będzie do skuteczności tym większej w ich dokazywaniu”14.
Atrybut boskości był zatem przeznaczony dla największych z wielkich: zwycięzców, herosów i królów. Miarą jego była – w odróżnieniu od przeżywania katuszy samemu – władza zadawania mąk wrogom: przybijania ich do górskiej skały, zamieniania w pająki, oślepiania i krzyżowania w następstwie zawojowania świata. Ale żeby człowieka, którego ukrzyżowano, sławiono jako boga? Coś takiego nie mogło być postrzegane przez mieszkańców rzymskiego świata inaczej niż jako rzecz skandaliczna, nieprzyzwoita, groteskowa. Jednemu zaś narodowi jawiło się to jako skrajna obelżywość: temu mianowicie, z którego Jezus wyszedł. W przeciwieństwie do swoich władców, Żydzi nie wierzyli, aby człowiek mógł zostać bogiem; wierzyli bowiem, że istnieje jedno tylko, wszechmocne i odwieczne bóstwo. Czcili owego stworzyciela nieba i ziemi jako Boga Najwyższego, Pana Zastępów, władcę całej ziemi. Posłuszne były mu cesarstwa, a góry topiły się z jego woli niczym wosk. Możliwość, że taki bóg nad bogami mógłby mieć syna i że syn ów, zniósłszy los godny niewolnika, zostałby zamęczony na krzyżu na śmierć – były to twierdzenia wprawiające w osłupienie, iście odrażające dla większości Żydów. Niepodobna byłoby sobie wystawić bardziej wstrząsającego wywrócenia na nice ich fundamentalnych, najgorliwiej i najpobożniej podtrzymywanych założeń. Coś podobnego było nie tylko bluźnierstwem – było szaleństwem.
Nawet ci, którzy rozpoznali w Jezusie Christosa – Pomazańca Pana Boga, mogli się wzdragać na kolącą w oczy prawdę o sposobie zadania mu śmierci. „Chrześcijanie” owi, bo takim mianem ich określono, rozumieli konotacje ukrzyżowania nie gorzej niż ktokolwiek inny. „My, którzy zostaliśmy wezwani przez Boga poprzez wzgardzoną i haniebną tajemnicę krzyża […]”15 – brzmiały słowa świętego Justyna Męczennika, czołowego chrześcijańskiego apologety swego pokolenia, zapisane półtora stulecia po narodzeniu Jezusa. Zamęczenie Syna Boga Najwyższego na śmierć było straszliwością nazbyt szokującą, aby można zdarzało się czasem nakreślić nad greckim słowem oznaczającym „krzyż” delikatny piktogram, wskazujący na ukrzyżowanego Chrystusa, choć skądinąd ilustrowanie jego egzekucji był domeną czarowników albo satyryków. Dla wielu na obszarze rzymskiego świata nie było to jednak aż tak głębokim paradoksem, jak mogłoby się wydawać. Niektóre z tajemnic były tak przepastne, że śmiertelni, z braku innego wyjścia, musieli je woalować lub ukrywać; naga promienistość bogów była nazbyt oślepiająca dla ludzkiego oka. Dla odmiany – nikt nie oślepł od widowiska, w którym Syna Boga Najwyższego zamęczono na śmierć. A jednak chrześcijanie, choć przyzwyczajeni do czynienia znaku krzyża jako pobożnego gestu, jak i do rozważania, w zdumieniu i ze czcią, ewangelicznych relacji o katuszach swego Zbawiciela, odsuwali od siebie – jak się zdaje – myśl o możliwym ich fizycznym odzwierciedleniu.
Dopiero kilka wieków po śmierci Jezusa – kiedy to, o dziwo, nawet cezarowie doszli do uznania go za Chrystusa – egzekucja jego stała się motywem akceptowanym przez artystów. Z czasem, około roku 400 po Chr., krzyż przestano postrzegać jako coś niegodziwego. Zakazane jako kara kilka dziesięcioleci wcześniej przez Konstantyna, pierwszego chrześcijańskiego cesarza, ukrzyżowanie jęło służyć rzymskiej ludności jako symbol triumfu nad grzechem i śmiercią. Ciosając tę scenę w materii kości słoniowej, rzeźbiarz mógł przedstawić Jezusa w skąpym nabiodrniku atlety, umięśnionego nie gorzej od dowolnego antycznego boga. Nawet gdy zachodnia część imperium zaczęła się wyślizgiwać spod władztwa cezarów, padając łupem barbarzyńskich najeźdźców, we wschodniej jego połowie Krzyż stanowił dla osaczonego ludu gwarancję, że zwycięstwo będzie ostatecznie należało do niego. Męczarnie Chrystusa były niechybnym znakiem jego zwycięstwa nad złem. Dlatego też, zwycięski nawet na narzędziu swej męki, nigdy nie był on ukazywany jako cierpiący ból. Jego fizjonomia wyrażała pogodę ducha – zobrazowanie godne Pana Wszechświata. W końcu na obszarze cesarstwa, które – chociaż zwiemy je dziś Bizantyjskim – do końca upierało się przy swej rzymskiej tożsamości, zwłoki zaczęły służyć jako ikona majestatu. Bizancjum nie było jednakże jedynym obszarem chrześcijańskiego władztwa. Po ponad tysiącleciu od narodzin Chrystusa buzował na łacińskojęzycznym Zachodzie zupełnie nowy przewrót: oto przybywało chrześcijan, którzy miast usuwać z pola widzenia brutalne okrucieństwo śmierci krzyżowej, zapragnęli wpatrywać się weń całymi sobą. „Czemuż, o duszo moja, nie przebywałaś tamże, aby ugodził cię miecz gorzkiego żalu; abyś znieść nie mogła przebodzenia włócznią boku Zbawcy twego? Czemuż nie mogłaś znieść widoku gwoździ bezczeszczących dłonie i stopy Stwórcy twego?”16 Modlitwa ta, zapisana gdzieś około roku 1070, nie była skierowana do Boga, który włada w chwale na wysokościach, lecz do przestępcy-skazańca, którym ten się stał, znosząc męki swej poniżającej śmierci. Autor jej, znakomity uczony pochodzący z północnych Włoch, o imieniu Anzelm, był człowiekiem szlachetnie urodzonym; wymieniał żąt Kościoła – owej ecclesia, to jest „zgromadzenia” chrześcijan. W Anzelmie spotkały się dobre urodzenie, umiejętności i sława imienia. Nawet jednak gdy wytrwale starał się wpłynąć na kształt chrześcijańskiej cywilizacji, dostrzegał w swojej renomie przyczynę trwogi, która to okoliczność była dlań źródłem udręki. Powołany na przywódcę angielskiego Kościoła, doznał przygnębienia, które natychmiast objawiło się spektakularnym krwotokiem z nosa. „Samo już miano prywatnej własności straszliwą było dlań rzeczą”17. Spostrzegłszy osaczonego zająca, wybuchał płaczem, nakazując, aby przerażone zwierzę zostało puszczone wolno. Jakkolwiek rósł w znaczenie pośród spraw tego świata, nigdy nie tracił świadomości, że Zbawiciel odkupił go w niskości, nagości i pośród prześladowań. W swojej modlitwie do ukrzyżowanego Chrystusa, przepisywanej i czytanej na całym łacińskim Zachodzie, wyartykułował Anzelm nowe, doniosłe pojmowanie chrześcijańskiego Boga, postrzeganego nie przez pryzmat swego triumfu, lecz cierpiącej ludzkiej postaci.
„W obliczu tego lamentu stajemy znienacka wobec pewnego wstrząsającego pęknięcia…”18. Jezus, jakim przedstawiali go średniowieczni artyści – poskręcany, zakrwawiony, w agonii – zostałby rozpoznany jako ofiara ukrzyżowania przez swoich rzeczywistych katów: już nie pogodny i zwycięski, lecz poddany agonalnym katuszom, na kształt każdego wystawionego na tę torturę niewolnika. Jednak reakcja na to widowisko daleka była tym razem od mieszanki odrazy i wzgardy – typowego objawu stosunku starożytnych do ukrzyżowania. Patrząc na wizerunek swego Pana przybitego do krzyża, na gwoździe przeszywające ścięgna i kości jego stóp, na ramiona rozpięte tak mocno, że zdało się, iż zostały wyrwane z panewek stawów, na przygiętą do klatki piersiowej głowę spowitą cierniową koroną, mężczyźni i kobiety nie odczuwali pogardy; już raczej współczucie, litość i strach. W średniowiecznej Europie z pewnością nie brak było chrześcijan chętnych utożsamiać się z kaźnią swego Boga. Bogaci nadal rozdeptywali biednych. Szubienice tkwiły na wzgórzach. Sam Kościół, w znacznej mierze za sprawą wysiłków ludzi pokroju Anzelma, był władny rościć sobie pretensje do starożytnego prymatu Rzymu – co więcej, podtrzymywał go. Przy tym wszystkim coś jednak uległo zmianie, i to w sposób fundamentalny. „Udręk znoszenie cierpliwe, drugiego policzka nadstawianie, za wrogów modlitwa, i onych miłowanie, co nas nienawidzą”19: oto chrześcijańskie cnoty w ujęciu Anzelma, wszystkie wprost wywiedzione z zapisanych nauk samego Jezusa. Żaden zatem chrześcijanin, niechby najbardziej bezduszny czy obojętny, nie mógł lekceważyć tych wskazań bez choćby nieznacznego dyskomfortu sumienia. To, że Syn Boży, zrodzony z niewiasty i skazany na śmierć przystojną niewolnikowi, sczezł nierozpoznany przez swoich sędziów, zmuszało do namysłu nawet najbardziej butnych spośród monarchów. Świadomość ta, otaczana nimbem czci w samym sercu zrodzić jakże ważką ideę: oto Bóg bliższy był słabym niż możnym, bliższy nędzarzom niż bogaczom. Każdy żebrak i każdy łotr mógł być Chrystusem; „tak ci będą ostatni pierwszymi, a pierwsi ostatnimi”20.
Rzymskim arystokratom, którzy w ciągu dziesięcioleci poprzedzających narodziny Jezusa zainicjowali zagospodarowywanie Eskwilinu marmurowymi instalacjami i kwietnikami, tego rodzaju uczucia jawiłyby się jako groteskowe. A jednak – stało się. Poza samym Rzymem nigdzie nie można było prześledzić tego zjawiska w aż tak spektakularnej postaci. W roku 1601, we wnętrzu kościoła, który zbudowano niegdyś po to, aby móc wypędzić ducha Nerona – wyjątkowo ekstrawaganckiego a szkodliwego cesarza – zainstalowano malowidło składające hołd wyrzuconym ongiś na margines początkom chrześcijańskiego ładu miasta. U autora dzieła, młodzieńca rodem z Mediolanu o nazwisku Caravaggio, zamówiono namalowanie sceny ukrzyżowania – nie Chrystusa jednak, lecz głównego jego ucznia. Piotr, rybak, który wedle świadectwa Ewangelii porzucił swą łódź i sieci i poszedł za Jezusem, miał później zostać „nadzorcą” – episcopos albo „biskupem” pierwszej wspólnoty chrześcijan w Rzymie, co następnie przypłacił życiem z rozkazu Nerona. Od czasu egzekucji Piotra do ekwiwalentnej rangi biskupiej wyniesiono ponad dwustu mężczyzn; wiązała się ona ze sprawowaniem prymatu nad całym Kościołem i dzierżeniem honorowego tytułu Pappas – „Ojciec”, czyli „papież”. Podczas z górą piętnastu stuleci, które upłynęły od śmierci Piotra, autorytet papieży raz wzrastał, a raz malał; w czasach Caravaggia budził on jednak nieprzerwanie respekt. Artysta ten jednak wiedział, że lepiej jest uniknąć celebrowania pompy, splendoru i bogactw związanych z tym urzędem. Postawił on na głowie doczesną wielkość papiestwa, i to w całkiem dosłownym znaczeniu. Jak głosi opowieść, Piotr zażądał przybicia do krzyża głową w dół, nie chcąc podzielić losu swego Pana. Obrawszy za temat obrazu chwilę podciągania ciężkiego krzyża w górę, Caravaggio sportretował pierwszego z papieży w jego autentycznej, wieśniaczej postaci. Żadnemu ze starożytnych artystów do głowy by nie przyszło uczcić któregokolwiek z cezarów, przedstawiając go w podobny sposób: umęczonego, poniżonego, obnażonego niemalże do naga. Tymczasem w stolicy cezarów człowieka, któremu zgotowano taki właśnie los, otaczano czcią jako dzierżącego „klucze królestwa niebieskiego”21. Tak to, w samej rzeczy, ostatni stał się pierwszym.
Relację chrześcijaństwa ze światem, który je zrodził, należy zatem postrzegać w kategoriach paradoksu. Najtrwalszym elementem dziedzictwa klasycznego antyku jest bezsprzecznie wiara; jest nim także wskaźnik jej dogłębnych przekształceń. Będąc fuzją kilku tradycji – perskiej i żydowskiej, greckiej i rzymskiej – przez długi czas trwała po załamaniu się imperium, na którego terenie się poczęła, aby przeobrazić się (wedle słów jednego z żydowskich uczonych) w „najpotężniejszy z hegemonicznych systemów kulturowych w dziejach świata”22. W wiekach średnich żadna z cywilizacji na obszarze Eurazji nie przystawała w tak ścisłym stopniu do jednego dominującego zespołu wierzeń, jak działo się to w przypadku łacińskiego Zachodu, z jego charakterystyczną formą chrześcijaństwa. Poza tym obszarem – czy to na ziemiach islamu, w Indiach czy też w Chinach – występowało różne rozumienie boskości, wraz z licznymi instytucjami, które służyły precyzowaniu tych koncepcji. Tymczasem w Europie, na obszarach, gdzie uznawano papieski prymat, jedynym urozmaiceniem skądinąd monopolistycznego krajobrazu ustanowionego przez rzymski Kościół była okresowo tam występująca wspólnota Żydów. Tej wyłączności surowo strzeżono. Ci, którzy ją zakłócali, odmawiając skruchy i odpokutowania takich poczynań, mogli się spodziewać uciszenia, wypędzenia albo i przyprawienia o śmierć. Kościół, który czcił Boga straconego z ręki niefrasobliwej władzy, sprawował teraz pieczę nad – jak to trafnie określono – „społeczeństwem prześladowczym” czy też „represyjnym”*. W przekonaniu, że wierzenia mają służyć za narzędzie definiujące danego mężczyznę bądź kobietę, leżał kolejny wskaźnik transformującego wpływu chrześcijańskiego przewrotu. Okoliczność, że chrześcijanie mieli chęć umierać śmiercią męczenników jako świadkowie swych wierzeń, czyniła z nich w oczach rzymskich władz ludzi złowrogich i anormalnych. Ale wszystko to z czasem uległo zmianie, a triumf, który nadszedł, miał charakter wywrotowy. W świecie średniowiecznego chrześcijaństwa kości męczenników stały się bardzo cenne, wiary zaś pilnie strzegł Kościół. Być człowiekiem oznaczało: być chrześcijaninem; być chrześcijaninem oznaczało – wierzyć.
Kościół rzymski miał w sumie pełne prawo tytułowania siebie „katolickim”, a więc – „powszechnym”. Mało który rytm życia pozostawał poza obrębem ustanawianych przezeń reguł. Od świtu do zmierzchu, od pełni lata po głęboką zimę, od godziny swych narodzin do najostatniejszego tchu mężczyźni i kobiety średniowiecznej Europy pozostawali przeniknięci jego założeniami do szpiku kości. Nawet kiedy w stuleciu poprzedzającym Caravaggia tkanka katolickiego chrześcijaństwa zaczęła pękać, wyłaniając z siebie nowe formy chrześcijaństwa, panujące wśród Europejczyków przekonanie co do powszechnego charakteru ich wiary było nadal głęboko zakorzenione. Było dla nich natchnieniem do eksplorowania kontynentów, o których nie śniło się ich przodkom; w podbojach ziem, którymi byli zdolni zawładnąć, i ponownej ich konsekracji jako Ziemi Obiecanej; w wysiłkach na rzecz nawracania mieszkańców terenów, którymi zawładnąć nie mogli. Czy to na obszarze Korei, Ziemi Ognistej, Alaski czy też Nowej Zelandii krzyż, na którym zamęczono Jezusa, począł służyć jako najpowszechniej na świecie rozpoznawalny symbol Boga, który był i który jest: „Zgromiłeś narody, zgubiłeś bezbożnych, / imię ich wymazałeś na wieki wieków”23. Tym, który z radością powitał wieści o poddaniu się wojsk japońskich w roku 1945, cytując Pismo, i wzniósł modlitwę do Chrystusa, był nie Truman ani Churchill, ani generał de Gaulle, lecz chiński przywódca Czang Kaj-szek. Nawet obecnie, w XXI wieku, kiedy fala zachodniej dominacji jest w wyraźnym odwrocie, założenia wyrosłe na podglebiu europejskiej wiary przodków w dalszym ciągu nadają kształt samoorganizacji świata. Niewielu znalazłoby się aż tak ideologicznie motywowanych oponentów, którzy nie byliby, przynajmniej czasami, obowiązani skorzystać z międzynarodowego systemu datowania – nawet w Korei Północnej czy w strukturach dowodzenia dżihadystycznych terrorystycznych komórek. Kiedykolwiek zeń korzystają, podprogowo otrzymują sygnał przypominający o chrześcijańskich roszczeniach wynikłych z narodzin Jezusa; tak oto i czas poddano chrystianizacji.