Subtelna, a jednocześnie zaskakująca historia o obsesji i pożądaniu. Uniwersalna opowieść, w której znajdujemy cząstkę siebie.


Miałem na ciebie ochotę już od pierwszej lekcji jesienią, powiedział tamtego wieczoru w moim mieszkaniu. Jesteś osiemnastolatkiem, masz ochotę na każdego, odpowiedziałam.

W 2020 roku, kiedy świat zatrzymuje się w obliczu pandemii, Mathilde, nauczycielka norweskiego, zapomina o rzeczywistości i się zakochuje. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że osiemnastoletni Jakob jest jej uczniem. Kiedy przychodzi nieuniknione i romans wychodzi na jaw, kobieta postanawia wyjechać z Oslo.

Johs od dzieciństwa mieszka w Telemarku, gdzie wraz z bratem prowadzi farmę mleczarską. Wiodą spokojne, przewidywalne życie, aż do dnia, gdy pojawia się Mathilde. Czy dotychczasowa sielanka obu mężczyzn była tylko iluzją, a może to Mathilde dąży do szczęścia za wszelką cenę, nawet kosztem innych?

Helga Flatland ma wyjątkową umiejętność pisania o ludzkich pragnieniach i tęsknotach w taki sposób, że stają się one uniwersalną opowieścią, w której znajdujemy cząstkę siebie.

***

Flatland wpisuje swoją powieść w narrację norweskich ballad, jednak jej historia toczy się wbrew tradycji. Mężczyzna i kobieta opowiadają o swoich emocjach wprost i po partnersku, mierząc się z tym, w co zaklęła ich kultura. W tej balladzie morału nie będzie, ale jest nadzieja na nowe zakończenie.
– Karolina Sulej

Helga Flatland – Urodzona w 1984 roku. Jest jednym z najsilniejszych głosów młodego pokolenia norweskich pisarzy. Ukończyła Westerdals School of Communication oraz zdobyła tytuł licencjata w zakresie języków i literatury nordyckiej na Uniwersytecie w Oslo. Jej powieści są szeroko komentowane i wielokrotnie nagradzane, m.in. Nagrodą Norweskich Księgarzy za Współczesną rodzinę.

Helga Flatland
Pogłos
Przekład: Karolina Drozdowska
Seria: Seria Dzieł Pisarzy Skandynawskich
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 26 marca 2025
 
 


– I jesz­cze stopy!
Gu­mowe po­de­szwy mo­ich te­ni­só­wek nie chciały się od­kleić od la­mi­no­wa­nej pod­łogi, zu­peł­nie jakby do niej przy­ro­sły.
– Stopy!
Pod­wi­ną­łem palce, od­wza­jem­nia­jąc jego spoj­rze­nie.
– No da­lej, Johs, stopy, kurwa mać!
Jo­han­nes pa­trzył mi w oczy, tup­nął swoim cięż­kim bu­cio­rem tak gło­śno, że mię­dzy ścia­nami sali gim­na­stycz­nej po­nio­sło się echo.
Palce le­wej ręki tań­czyły zwin­nie, prawy nad­gar­stek był luźny, swo­bodny i po­słuszny, czu­łem rytm w piersi, w brzu­chu, ko­la­nach i udach, wi­dzia­łem go w ru­chach jego głowy, w dłoni, którą ude­rzał się lekko w pierś, czu­łem go w obu kost­kach, ale moje stopy ani drgnęły, do­póki po­głos ostat­niego prze­cią­gnię­cia smycz­kiem po stru­nach nie wy­brzmiał w wiel­kim po­miesz­cze­niu. Do­piero wtedy moja prawa stopa drgnęła kilka razy nie­pew­nie, a moje po­liczki spło­nęły ru­mień­cem.
– Bez stóp nie da się grać na feli, Johs.

 
Rytm czte­ry­stu nóg tu­pią­cych ryt­micz­nie w pod­łogę wpra­wia w drże­nie cały gmach i mnie sa­mego. Piję wiel­kie łyki piwa, ga­piąc się na felę, która na­dal leży w swoim fu­te­rale, jakby spała. Zo­bacz, jak smacz­nie so­bie drze­mie, ma­lutka, rzu­cał czę­sto Jo­han­nes, otwie­ra­jąc fu­te­rał. Jako mały chło­pak są­dzi­łem, że było coś nie­przy­jem­nego w spo­so­bie, w jaki opo­wia­dał o swo­jej feli, ale do­piero jako do­ro­sły po­ją­łem, że za­wsze był pi­jany, gdy za­bie­rał się do gry, i że mó­wił o niej – i do niej – jak do dziecka i jed­no­cze­śnie jak do ko­goś, kogo po­żą­dał.
Nie odzie­dzi­czy­łem po Jo­han­ne­sie ni­czego poza imie­niem i tym in­stru­men­tem. On sam pró­bo­wał zresztą ode­brać mi to dzie­dzic­two tuż przed śmier­cią, nie mo­żesz mu zmie­nić imie­nia? – wo­łał zroz­pa­czony wiele razy w ciągu tych ostat­nich mie­sięcy. On ma dwa­dzie­ścia pięć lat, tato, chyba tro­chę na to za późno, od­po­wia­dała mama i się do mnie śmiała. A jak go niby mamy na­zwać, za­py­tała in­nym ra­zem. Jak­kol­wiek, od­wrza­snął Jo­han­nes, jak­kol­wiek, byle tylko nie no­sił mo­jego imie­nia.
– Go­towy, Johs? – roz­lega się głos za mo­imi ple­cami.
Po­chy­lam się, pod­no­szę felę, ru­szam za ko­bietą, któ­rej imie­nia nie pa­mię­tam, z sali do ćwi­czeń i prze­cho­dzę za ku­lisy. Czuję za­pach roz­grza­nego ku­rzu i potu. Sły­szę, jak ktoś po dru­giej stro­nie kur­tyny mnie za­po­wiada, mówi, że ko­lejny wy­ko­nawca to nie byle kto, ba, wia­domo, czyj to wnuk, czyje dzie­dzic­two, a na­wet czyj in­stru­ment. Pro­stuję się, uśmie­cham i wy­cho­dzę na za­laną świa­tłem scenę. Stoję bez ru­chu, cze­ka­jąc, aż aplauz ucich­nie, je­stem zu­peł­nie spo­kojny, wresz­cie wi­dzę, że wiele osób na wi­downi za­czyna się nie­spo­koj­nie wier­cić. Jo­han­nes też za­wsze tak ro­bił, by wzbu­dzić w słu­cha­czach znie­cier­pli­wie­nie.
– Kari Mid­ti­gard – mó­wię w końcu do mi­kro­fonu, uśmie­cham się do sali, ro­bię ko­lejną pauzę, wiem, że moja gra w ża­den spo­sób nie od­zwier­cie­dla pew­no­ści sie­bie, którą mo­głyby su­ge­ro­wać te wy­stu­dio­wane prze­rwy i mój uśmiech. – Kari Mid­ti­gard, z Tinn dziew­czyna, niech ża­den chło­pak z nią nie za­czyna, bo ona słodka jest jak ma­lina, mi­ło­ści mej do niej na­de­szła go­dzina.
Po­winni wi­dzieć przed sobą zda­rze­nia ukła­da­jące się w hi­sto­rię, którą grasz, ma­wiał czę­sto Jo­han­nes, sły­szeć zwią­zek mię­dzy to­nami a opo­wie­ścią, jedno po­winno pod­bu­do­wy­wać dru­gie. Nie tak, po­uczał mnie, opo­wia­dasz o tym, jak­byś się wy­bie­rał do sklepu, zu­peł­nie pła­sko, a twoje słowa mają tań­czyć, no da­lej, jesz­cze raz, wy­pro­stuj się, opo­wia­daj i graj, jakby ci na­prawdę za­le­żało.
Uno­szę felę do piersi i gram me­lo­dię o Kari Mid­ti­gard z Tinn.

Dawno już prze­sta­łem śle­dzić wy­niki kon­kur­sów, wiem, że moje na­zwi­sko wid­nieje na sa­mym dole li­sty, to zresztą zu­peł­nie w po­rządku, nie po to gram – po­wta­rzam to każ­demu, kto mógłby się nad tym ewen­tu­al­nie za­sta­na­wiać, a dziś wie­czo­rem jest to In­grid.
– To po co grasz? – pyta, pró­bu­jąc zdjąć ze mnie ka­mi­zelkę od bu­nadu.
Je­stem zbyt pi­jany, by jej po­móc, nie czuję pal­ców, reszty ciała też zresztą nie.
– Bo mu­szę, mam to we krwi – od­po­wia­dam. – Wiesz, kim był mój dzia­dek?
W ogóle się nie wsty­dzę, że wy­ko­rzy­stuję w ten spo­sób Jo­han­nesa, poza tym to pew­nie jedna z nie­wielu rze­czy w moim ży­ciu, która może spo­tka­łaby się z jego uzna­niem. Mu­sisz uwa­żać, że­byś przy­pad­kiem nie skoń­czył na­gle w łóżku z ja­kąś na­szą krewną, po­wie­dział kie­dyś An­dres, to prze­cież bar­dzo moż­liwe, że Jo­han­nes zro­bił dzieci nie tylko na­szej babci, wy­star­czy po­my­śleć, jak się pro­wa­dził. Do­brze cho­ciaż, że przy­jem­nie się na cie­bie pa­trzy, oświad­czył kie­dyś Jo­han­nes, skoro już je­steś ta­kim bez­ta­len­ciem.
– Oczy­wi­ście – rzuca In­grid i pod­daje się przy ka­mi­zelce, prze­nosi dło­nie na mój pas, gdzie tra­fia na nóż. – O rany, jaki on mały i słodki – mówi, wyj­mu­jąc go z po­chwy.
– Moim zda­niem ma cał­kiem stan­dar­dowy roz­miar – od­po­wia­dam.
– Do­brze wie­dzieć – kwi­tuje In­grid, szcze­rząc zęby w uśmie­chu.
Na­stęp­nego ranka bu­dzę się sam w ho­te­lo­wym łóżku, bolą mnie plecy, mu­szę coś z nimi zro­bić przed wio­sen­nymi sia­no­ko­sami, bo prze­cież przyj­dzie mi spę­dzić nie­skoń­cze­nie wiele go­dzin na trak­to­rze. Się­gam po te­le­fon, wi­dzę wiel­kie na­główki o ko­lej­nych przy­pad­kach za­ka­że­nia, An­dres pew­nie trzę­sie te­raz por­t­kami, boi się ko­ro­na­wi­rusa, od­kąd o nim w grud­niu usły­szał. Odzie­dzi­czył skłon­ność do lęku po Jo­han­ne­sie – a ra­zem z nią wszyst­kie te sub­telne drga­nia drob­nych mię­śni wo­kół ust, scep­tyczne spoj­rze­nie i nie­spo­kojne ru­chy; wła­śnie tym naj­bar­dziej go przy­po­mina. Na­wet bar­dziej niż ja, je­steś jak wielki, spo­kojny głaz, po­wie­działa mi kie­dyś mama, sta­teczny i mil­czący, za­wsze taki by­łeś i po­wi­nie­neś się z tego cie­szyć. Ale mu­zyka sie­dzi w ner­wach, po­wta­rzał Jo­han­nes, więc te nerwy mo­głyby zo­stać ja­koś spra­wie­dli­wiej mię­dzy nas roz­dzie­lone, bo An­dres jest osten­ta­cyj­nie nie­za­in­te­re­so­wany mu­zyką jako taką, a mu­zyką lu­dową to już wcale, mimo że ma wła­ści­wie słuch ab­so­lutny. Do­staje gę­siej skórki, gdy tylko sły­szy fał­szywy ton, mógł­byś grać czy­sto, do kurwy nę­dzy, wrzesz­czał czę­sto przez ścianę mię­dzy na­szymi po­ko­jami, gdy by­li­śmy młodsi, a ja ćwi­czy­łem na feli. Sam sły­szę róż­nicę mię­dzy dźwię­kiem czy­stym a fał­szy­wym, ale nie wy­ła­puję wszyst­kich niu­an­sów jak An­dres, bo dla niego to kwe­stia zu­peł­nie fi­zjo­lo­giczna, coś, co sie­dzi w ner­wach.
Wy­sy­łam mu wia­do­mość, że zdążę do domu na wie­czorny opo­rzą­dek. An­dres od­pi­suje po dwóch mi­nu­tach, pyta, czy nie mógł­bym za­je­chać do spół­dzielni rol­ni­czej po wapno. Uspo­ka­jam się, bo naj­wy­raź­niej jest w sta­nie, kiedy po­trafi na chwilę prze­stać my­śleć o wszyst­kich symp­to­mach po­ja­wia­ją­cych się u niego, w miarę jak na­pły­wają ko­lejne do­nie­sie­nia me­dialne o za­ra­zie, i idę pod prysz­nic.

 
Go­spo­dar­stwo, które pro­wa­dzimy z An­dre­sem, na­leży do ro­dziny na­szej matki od XVII wieku. Mama ma dwóch star­szych braci, ale Jo­han­nes wy­zna­czył ją na swoją dzie­dziczkę, już gdy była małą dziew­czynką, i rzecz ja­sna ni­komu nie przy­szło do głowy pro­te­sto­wać. Był pio­nie­rem fe­mi­ni­zmu, ma­wia cza­sami mama. Prze­ciwko temu też nikt nie pro­te­stuje, ale to w naj­lep­szym ra­zie po­chlebna re­in­ter­pre­ta­cja jego cha­otycz­nego i dość au­to­ry­tar­nego stylu za­rzą­dza­nia naj­bliż­szym oto­cze­niem. Sam ni­gdy nie pro­wa­dził go­spo­dar­stwa, ro­bił to jego brat – który miesz­kał w nie­wiel­kim domku dla do­ży­wot­ni­ków, pod­czas gdy Jo­han­nes, bab­cia i troje ich dzieci zaj­mo­wali duży dom, czyli główny bu­dy­nek miesz­kalny. Sam tak chciał, ma­wiał Jo­han­nes, tak to so­bie wy­my­ślił. Ni­gdy nie ro­zu­mia­łem, jak w tam­tych cza­sach wy­glą­dał po­dział obo­wiąz­ków, pracy i do­cho­dów; w 1987 roku, gdy brat Jo­han­nesa na­gle zmarł, a mama ofi­cjal­nie prze­jęła za­rzą­dza­nie go­spo­dar­stwem, mia­łem cztery lata. Jo­han­nes z bab­cią prze­nie­śli się do domu dla do­ży­wot­ni­ków, a my prze­pro­wa­dzi­li­śmy się z go­spo­dar­stwa ro­dzin­nego taty do ma­jątku mamy, od­da­lo­nego o ja­kieś trzy ki­lo­me­try. Do sa­mego serca Te­le­marku, po­wie­dział Jo­han­nes, który – choć nie miał po­ję­cia, od któ­rej strony po­dejść do ko­siarki, albo na­wet do krowy, skoro już o tym mowa – uży­wał go­spo­dar­stwa, ile tylko wle­zie, do kre­owa­nia swo­jego wi­ze­runku. Za­równo na sce­nie, jak i poza nią opo­wia­dał hi­sto­rie o swoim ro­dzie, ma­jątku, lu­dziach i zwie­rzę­tach, umiesz­cza­jąc sie­bie w cen­trum tego wszyst­kiego: bo­gaty go­spo­darz w dłu­gim ciągu in­nych znacz­nych chło­pów. Po­wta­rzał tyle zmy­ślo­nych hi­sto­rii o go­spo­dar­stwie i mo­ich przod­kach, że nie spo­sób było stwier­dzić, co jest prawdą, a co tylko kon­ty­nu­acją i mo­dy­fi­ka­cją opo­wie­ści, które sam kie­dyś usły­szał. Jedna z jego ulu­bio­nych hi­sto­rii trak­to­wała o tym, jak któ­ryś z na­szych pra­sz­czu­rów oso­bi­ście przy­ło­żył rękę do tego, że Te­le­mark był długo uzna­wany za terra in­co­gnita. Otóż za­bił wę­drow­nego kar­to­grafa, snuł ga­wędę Jo­han­nes, a po­tem przez wiele lat nikt nie wa­żył się na­wet zbli­żyć do na­szego okręgu. Po­wta­rzał tę hi­sto­rię dość czę­sto, z dumą, jakby było czym się chlu­bić, i wra­cał do niej raz za ra­zem, zu­peł­nie nie­wzru­szony, mimo że ów­cze­sna dziew­czyna An­dresa – hi­sto­ryczka – wy­tknęła mu kie­dyś błędy pod­czas wie­cze­rzy wi­gi­lij­nej, którą wszy­scy na­dal pa­mię­tają, choć nikt o niej nie mówi.
Na­sze go­spo­dar­stwo składa się z du­żego domu, domku dla do­ży­wot­ni­ków, sta­rej owczarni, którą An­dres wła­śnie prze­bu­do­wuje, by za­cząć pro­duk­cję mięsa, a także z no­wej, za­awan­so­wa­nej tech­no­lo­gicz­nie obory z do­jar­nią. Do ma­jątku na­leży po­nadto czter­dzie­ści hek­ta­rów ziemi i lasu. An­dres, który jest ode mnie dwa lata star­szy i ma prawo dzie­dzi­cze­nia, bar­dzo długo – w ty­powy dla sie­bie spo­sób – neu­ro­tycz­nie wzbra­niał się przed pod­ję­ciem de­cy­zji, aż w końcu, krótko przed trzy­dziestką, do­szedł do wnio­sku, że naj­bez­piecz­niej bę­dzie jed­nak wró­cić do domu i prze­jąć go­spo­dar­stwo, zgod­nie z tym, co tak czy ina­czej dawno już po­sta­no­wił Jo­han­nes. Sam skoń­czy­łem szkołę rol­ni­czą, pra­co­wa­łem jako zmien­nik i pro­wa­dze­nie go­spo­dar­stwa – tego czy ja­kie­goś in­nego – było dla mnie oczy­wi­sto­ścią, od­kąd tylko pa­mię­tam. To w tym je­stem do­bry, to po­tra­fię. Wie­dział o tym Jo­han­nes, wie o tym mama, a już na pewno An­dres, bo on ze swoim uwią­dem de­cy­zyj­nym nie może pro­wa­dzić biz­nesu, w któ­rym ka­prysy po­gody, zmie­nia­jące się kie­runki wia­tru oraz pory roku wy­ma­gają po­dej­mo­wa­nia de­cy­zji każ­dego dnia. Nie dam rady bez cie­bie, po­wie­dział mi, za­nim się osta­tecz­nie zde­cy­do­wał, prze­cież o tym wiesz. Nie chcę go, po­wie­dział o du­żym domu, na­prawdę, wolę już miesz­kać w domku do­ży­wot­ni­ków, Kri­stin zresztą też, bo ona uważa, że w du­żym domu jest za dużo prze­strzeni, za dużo do ogar­nię­cia. Nie po­tra­fi­łem stwier­dzić, czy to prawda, czy może po pro­stu drę­czą go wy­rzuty su­mie­nia, bo się­gnął po swoje prawa dzie­dzica tak późno, gdy ja już prak­tycz­nie pro­wa­dzi­łem go­spo­dar­stwo od wielu lat. Ale tak czy owak by­łem zda­nia, że to ade­kwatna cena, którą po­wi­nien za­pła­cić, i ni­gdy już o tym nie roz­ma­wia­li­śmy.
Żeby go­spo­dar­stwo się zwra­cało, trzeba je pro­wa­dzić z roz­ma­chem – mama wbi­jała nam to do głowy przez całe na­sze dzie­ciń­stwo, stop­niowo po­sze­rzała za­kres na­szej dzia­łal­no­ści, ku­pu­jąc ko­lejne zwie­rzęta, ma­szyny, zwięk­sza­jąc kwoty mleczne i bio­rąc w dzier­żawę wię­cej ziemi pod pa­stwi­ska i uprawę ro­ślin na pa­szę. Jo­han­nes może nie do końca był pio­nie­rem, ale mama pod wie­loma wzglę­dami już tak. To dla­tego, że je­stem ko­bietą, ma­wiała wiele razy, ko­biety le­piej so­bie ra­dzą jako rol­niczki, mamy lep­szą in­tu­icję – a w tym za­wo­dzie in­tu­icja jest co naj­mniej tak samo ważna jak siła mię­śni. Poza in­tu­icją mama dys­po­nuje jesz­cze ogrom­nym in­stynk­tem ry­wa­li­za­cji, cały czas czuje, że musi się wy­ka­zać czymś wię­cej albo ko­muś coś udo­wod­nić, a to samo w so­bie przy­czy­niło się do po­więk­sze­nia na­szego parku ma­szy­no­wego o co naj­mniej pięć­dzie­siąt pro­cent i wielu dy­plo­mów za wy­soką ja­kość mleka wi­szą­cych w jej ga­bi­ne­cie.

 
Gdy za­trzy­muję auto na pod­jeź­dzie, tata stoi na po­dwó­rzu i wy­pro­wa­dza szcze­niaki. Miesz­kają te­raz z mamą w domu po jego ro­dzi­cach, ale spę­dzają w na­szym go­spo­dar­stwie wię­cej czasu niż u sie­bie. Tata jest głu­chy na jedno ucho i nie­do­sły­szy na dru­gie. Ma co prawda mały, do­sko­nale dzia­ła­jący apa­rat słu­chowy, ale twier­dzi, że mu on prze­szka­dza w każ­dej ak­tyw­no­ści fi­zycz­nej i ko­rzy­sta z niego tylko w za­mknię­tych po­miesz­cze­niach, jak sam to okre­śla: w sy­tu­acjach spo­łecz­nych. A po­nie­waż ani mama, ani An­dres czy ja nie za­li­czamy się do osób uczest­ni­czą­cych w tym, co tata uznaje za sy­tu­acje spo­łeczne, zda­rza mu się za­kła­dać apa­rat mniej wię­cej raz na pół roku.
Nie sły­szy, że przy­je­cha­łem. Sie­dzę przez chwilę w au­cie, ob­ser­wu­jąc go przez szybę; ma sie­dem­dzie­siąt pięć lat, ale jego ru­chy na­dal są szyb­kie i zwinne, po­chyla się i pod­nosi za­bawkę, rzuca ją, kuca i mówi coś do trzech szcze­nia­ków, wska­zuje pal­cem, śmieje się i roz­kłada ręce, gdy pie­ski, za­miast biec za za­bawką, ska­czą na niego, ich małe ogonki wi­brują z za­chwytu. Tata ho­duje el­khundy, od­kąd pa­mię­tam, ale sam prze­stał po­lo­wać wiele lat temu. Nie są­dzę, by kie­dy­kol­wiek ustrze­lił ło­sia, nie byłby w sta­nie. Za bar­dzo ko­cha zwie­rzęta, za­wsze tak było, jesz­cze na długo za­nim lu­dzie za­częli się sno­bo­wać na ochronę ich praw.
– Coś mi się wy­daje, że mo­żesz po pro­stu od­pu­ścić – mó­wię do jego zdrow­szego ucha, zbli­żyw­szy się na od­po­wied­nią od­le­głość.
Może jed­nak sły­szał, jak przy­je­cha­łem, albo to wy­czuł, a czę­sto po­dej­rze­wam, że tak wła­śnie robi, bo wcale nie drgnął ani nie pod­sko­czył wy­stra­szony, mój wi­dok w ogóle go nie za­sko­czył. Uśmie­cha się do szcze­nia­ków, na­wet na mnie nie pa­trząc.
– No może. I tak są jesz­cze za małe, głów­nie cho­dzi o to, żeby dać jej chwilę prze­rwy. – Ru­chem głowy wska­zuje sukę wy­grze­wa­jącą się pod ścianą obory. – Jak trasa?
Za­wsze pyta o trasę, gdy wra­cam skądś au­tem, na­wet w sa­mym środku lata, to ta­kie otwarte za­pro­sze­nie, że­bym opo­wie­dział, jak się mie­wam, co ro­bi­łem, albo bym fak­tycz­nie mó­wił o tra­sie.
– Bar­dzo do­bra, zero śniegu – od­po­wia­dam.
– Chyba mi­nie tro­chę czasu, za­nim znów się gdzieś wy­bie­rzesz… Mó­wią, że wszystko się te­raz za­mknie.
– Wszystko?
– Tak, przez tego ko­ro­na­wi­rusa. – Wy­po­wiada słowo „ko­rona” z an­giel­ska.
– Roz­ma­wia­łeś z An­dre­sem? – py­tam.
– Ow­szem, sie­dzi przy­kle­jony do te­le­wi­zora i wia­do­mo­ści, mó­wi­łem mu, żeby to ustroj­stwo wy­łą­czył, że mogę mu prze­ka­zać, jak się sta­nie coś, o czym po­wi­nien wie­dzieć. No ale sam wiesz…
Wy­bu­cham śmie­chem.
– Ten wi­rus i tak by się mu­siał bar­dzo po­sta­rać, żeby tu do­trzeć – stwier­dzam. – Zjesz obiad? Ku­pi­łem mro­żone pizze.
– Nie, nie mam od­wagi – od­po­wiada tata. – Mama go­tuje swój gu­lasz rybny.
– Współ­czuję z ca­łego serca – mó­wię i wcho­dzę do środka.
Dom wy­gląda do­kład­nie tak jak wtedy, gdy ro­dzice się wy­pro­wa­dzili i gdy An­dres prze­jął go­spo­dar­stwo. Jest za duży dla mnie sa­mego, ma trzy po­koje dzienne, trzy ła­zienki, pięć sy­pialni, piw­nicę i strych. Czuję to, gdy inni mnie od­wie­dzają, na przy­kład gdy dzieci An­dresa wy­peł­niają po­koje albo kiedy mama i tata zaj­mują swoje dawne miej­sca przy stole ja­dal­nia­nym.
Mam plany za­cząć tu re­mont, przy­naj­mniej jed­nej ła­zienki, ale pie­nią­dze idą na bie­żące wy­datki, a prze­cież miesz­kam tu sam i nie mam więk­szych wy­ma­gań. I tak poza ła­zienką nie­wiele tu mogę zmie­nić, duże czę­ści domu są pod nad­zo­rem kon­ser­wa­tora za­byt­ków. Ściany z bali, ory­gi­nalne, po­cho­dzą z XVII wieku, a przy­krę­cane do nich ma­lo­wane szafy stoją we wszyst­kich sa­lo­nach, po­dob­nie jak ławy, kre­densy i za­byt­kowe łóżka. Jako dziecko są­dzi­łem, że dom jest brzydki, sta­ro­świecki. Sta­ro­świecki, po­wta­rzała mama i wy­bu­chała śmie­chem za każ­dym ra­zem, gdy się na to skar­ży­łem, kła­dła dłoń na krą­głych ba­lach ściany, cza­sem na­wet przy­tu­lała do nich po­li­czek, sły­sza­łaś, mó­wiła do drew­nia­nej kłody, wcale nie je­steś sta­ro­świecka, je­steś kla­syczna.

 
Viggo sie­dzi przed do­mem kul­tury i czeka na mnie przed każdą lek­cją gry na skrzyp­cach. Po­wta­rzam mu, że może po pro­stu wejść do środka i za­cze­kać pod da­chem, może na­wet po­ćwi­czyć tro­chę przed moim przyj­ściem, ale ni­gdy tego nie robi. Wiem, że sie­dzi na tej ławce przez dwie go­dziny, od końca lek­cji w szkole do chwili, aż się po­ja­wię. Gdy wy­ła­niam się zza za­krętu, cała jego bu­zia za­czyna pro­mie­nieć, a ja za każ­dym ra­zem czuję to samo bo­le­sne ukłu­cie w piersi. Viggo nie umie grać na skrzyp­cach, wcale się nie uczy. Ćwi­czy­łeś? – py­tam za każ­dym ra­zem. A on kiwa głową. I wcale nie­wy­klu­czone, że fak­tycz­nie ćwi­czył, ale nic mu nie zo­staje w gło­wie, to zu­peł­nie bez sensu. Palce ma krót­kie i grube, ni­gdy nie tra­fia nimi w struny tak, jak trzeba, przy­kro się tego słu­cha, a jesz­cze go­rzej jest tak de­spe­racko się iry­to­wać całą jego po­stawą, nie je­stem się w sta­nie po­wstrzy­mać i zda­rza się, że od­po­wia­dam mu zbyt la­ko­nicz­nie albo na­wet drwiąco. Cały czas na zmianę chcę go albo za­brać ze sobą do domu, umyć i ostrzyc, albo zro­bić mu w ja­kiś spo­sób krzywdę.
Ale to o Viggu przede wszyst­kim my­ślę, otrzy­maw­szy wia­do­mość, że za­my­kają się szkoły, ustają wszyst­kie za­ję­cia po­za­lek­cyjne, dzia­łal­ność za­wie­sza za­tem rów­nież dom kul­tury. Wy­sy­łam mu wia­do­mość, pi­szę, żeby w mię­dzy­cza­sie ćwi­czył, po­oglą­daj fil­miki na YouTu­bie, w tym prze­cież je­steś do­bry, koń­czę żar­tem i do­daję ikonkę unie­sio­nego kciuka.
Dla mnie to dzień jak każdy inny, nie je­stem w sta­nie wczuć się w ota­cza­jącą mnie po­wagę, która udziela się naj­wy­raź­niej wszyst­kim in­nym. An­dres boi się wyjść za drzwi, dzwoni, gdy wy­jeż­dżam po bele siana.
– By­łeś w ze­szły week­end na tym kon­kur­sie! – krzy­czy.
Nie je­stem w sta­nie po­wstrzy­mać śmie­chu.
– Tam się nie bar­dzo ro­iło od glob­tro­te­rów – oświad­czam i za­trzy­muję trak­tor. Sły­szę, jaki jest wy­stra­szony.
Nic mi na to nie od­po­wiada.
– Boli mnie gar­dło i ka­sła­łem całą noc – oświad­cza.
Nie wąt­pię, że to prawda. An­dres za­wsze wy­ka­zuje ob­jawy wszyst­kich cho­rób, któ­rych się boi, a ja już się na­uczy­łem, że nie ma sensu su­ge­ro­wać mu, że tylko je so­bie wma­wia. Nie wma­wia ich so­bie zresztą, wiem, że po­trafi siłą woli wy­wo­łać go­rączkę i wy­sypkę, w pew­nym sen­sie wy­daje się na­wet, że kon­kretne fi­zyczne ob­jawy cho­roby uspo­ka­jają jego strach, za­miast go wzma­gać.
– Jak te­raz bę­dziemy żyć? – pyta. – Mu­simy prze­cież sie­dzieć w domu.
– Chyba za­cho­wu­jesz się tro­chę ir­ra­cjo­nal­nie – mó­wię, choć wiem, że tylko go to roz­zło­ści. – W obo­rze ni­czym się nie za­ra­zisz.
– Ten wi­rus jest roz­no­szony przez nie­to­pe­rze, Johs, prze­ska­kuje ze zwie­rząt na lu­dzi i na od­wrót pew­nie też. Każdy może po­za­ra­żać krowy, na przy­kład ta cho­lerna mia­stowa da­mulka we­te­ry­narka, czy ona przy­pad­kiem nie była wła­śnie na urlo­pie we Wło­szech?
– Nie, ra­czej w Szwe­cji – od­po­wia­dam.
Kiedy do­ra­sta­li­śmy, An­dres cały czas ma­rzył o ucieczce. Nie­na­wi­dził wsi, wszyst­kiego, co małe i wą­skie, wą­skich ho­ry­zon­tów, wą­skich am­bi­cji. Pre­nu­me­ro­wał za­gra­niczne cza­so­pi­sma, oglą­dał szwedzką te­le­wi­zję, śle­dził ame­ry­kań­ską ligę ko­szy­kówki, far­bo­wał włosy, pró­bu­jąc na­dą­żyć za Den­ni­sem Rod­ma­nem, pierw­szy w oko­licy ku­pił de­sko­rolkę i de­skę do snow­bo­ardu oraz spra­wił so­bie za duże bluzy Mi­ghty Ducks i Chi­cago Bulls, sze­ro­kie spodnie DC no­sił opusz­czone tak ni­sko, że le­d­wie wcho­dził po scho­dach. Tu jest tak cia­sno, ma­wiał, tak cho­ler­nie cia­sno. W tych ciu­chach nie wy­glą­dasz, jakby ci było cia­sno, ko­men­to­wała mama. Oboje z tatą po­zwa­lali mu wy­czy­niać te wszyst­kie dzi­wac­twa, szu­kać toż­sa­mo­ści, jak ma­wiała mama ku wiel­kiej iry­ta­cji An­dresa, aż do pew­nego ranka, kiedy brat prze­stał mó­wić dia­lek­tem i za­czął się po­ro­zu­mie­wać z nami ję­zy­kiem książ­ko­wym. Nie no, te­raz to mu­sisz so­bie dać na wstrzy­ma­nie, po­wie­działa mama i wal­nęła pię­ścią w ku­chenną ławę, gdy An­dres od­mó­wił mleka na śnia­da­nie. Oka­zało się, że to tata na­le­gał na li­be­ralne po­dej­ście do buntu An­dresa, bo gdy struna zo­stała już raz prze­cią­gnięta, mama wy­ka­zała się naj­wyż­szą bez­względ­no­ścią. Za kogo ty się w ogóle masz? – po­wie­działa na po­czątku. Nie bądź głu­pia, od­parł An­dres i przy­niósł so­bie sok z lo­dówki. Se­rio py­tam: za kogo ty się masz? – po­wtó­rzyła mama. An­dres nie od­po­wie­dział. A wiesz w ogóle, kim je­steś? – cią­gnęła. Wiesz, co sie­dzi w tych ścia­nach, skąd po­cho­dzisz? Chcę być tam, gdzie coś się dzieje – rzu­cił An­dres w końcu. Gdzie coś się dzieje – po­wtó­rzyła mama. A co ta­kiego mia­łoby się wła­ści­wie dziać, pro­duk­cja non­sen­sow­nych głu­pot? To tu się dzieją rze­czy, tu się wszystko za­czyna, mó­wiła mama. An­dres wzru­szył ra­mio­nami. Był to po­czą­tek mil­czą­cego kon­fliktu trwa­ją­cego co naj­mniej trzy ty­go­dnie, w któ­rym to cza­sie mama kon­se­kwent­nie od­ma­wiała od­po­wie­dzi na py­ta­nia An­dresa, je­śli nie zwra­cał się do niej dia­lek­tem. W końcu mu­siał od­pu­ścić, ale przez wiele lat nie roz­ma­wiał w dia­lek­cie z ni­kim poza mamą.
Nie wiem, kiedy mu się od­mie­niło, mu­siało się to dziać stop­niowo w ostat­nich la­tach przed jego po­wro­tem do domu: pew­nego dnia wpi­sał so­bie na­gle miej­sce po­cho­dze­nia w pro­fil na Fa­ce­bo­oku, zmie­nia­jąc jed­no­cze­śnie zdję­cie pro­fi­lowe na prze­sad­nie idyl­liczną fo­to­gra­fię wsi i go­spo­dar­stwa. Co­raz czę­ściej do nas przy­jeż­dżał, wy­py­ty­wał mamę o ro­dzinę, o na­szą hi­sto­rię, wrzu­cał na YouTube’a stare filmy z kon­cer­tów Jo­han­nesa. Po po­wro­cie do domu i prze­ję­ciu go­spo­dar­stwa w ogóle już zmie­nił front, te­raz po­gar­dza wszyst­kim, co mu pach­nie mia­stowo, bie­rze udział w non­sen­sow­nie spo­la­ry­zo­wa­nych de­ba­tach pod ga­ze­to­wymi ar­ty­ku­łami, pi­sząc ko­men­ta­rze o mie­ście i wsi, wil­kach i owcach, sku­te­rach śnież­nych i nie­ska­żo­nej na­tu­rze. Gdy się przy czymś bar­dzo upiera, nie za­wsze mogę się po­wstrzy­mać i za­czy­nam mu się sprze­ci­wiać albo tro­chę z niego żar­to­wać. Ale ni­gdy nie ko­men­tuję oczy­wi­stego po­wią­za­nia mię­dzy jego lę­kiem a pa­trio­ty­zmem lo­kal­nym, które za­wsze wzbie­rają syn­chro­nicz­nie.
– Uspo­kój się tro­chę, to tylko bu­rza w szklance wody – mó­wię do An­dresa.
– I tu się my­lisz – od­po­wiada brat ci­cho. – Zo­ba­czysz, roz­pęta się praw­dziwa za­wie­ru­cha.

 
Wesprzyj nas