Subtelna, a jednocześnie zaskakująca historia o obsesji i pożądaniu. Uniwersalna opowieść, w której znajdujemy cząstkę siebie.
Miałem na ciebie ochotę już od pierwszej lekcji jesienią, powiedział tamtego wieczoru w moim mieszkaniu. Jesteś osiemnastolatkiem, masz ochotę na każdego, odpowiedziałam.
W 2020 roku, kiedy świat zatrzymuje się w obliczu pandemii, Mathilde, nauczycielka norweskiego, zapomina o rzeczywistości i się zakochuje. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że osiemnastoletni Jakob jest jej uczniem. Kiedy przychodzi nieuniknione i romans wychodzi na jaw, kobieta postanawia wyjechać z Oslo.
Johs od dzieciństwa mieszka w Telemarku, gdzie wraz z bratem prowadzi farmę mleczarską. Wiodą spokojne, przewidywalne życie, aż do dnia, gdy pojawia się Mathilde. Czy dotychczasowa sielanka obu mężczyzn była tylko iluzją, a może to Mathilde dąży do szczęścia za wszelką cenę, nawet kosztem innych?
Helga Flatland ma wyjątkową umiejętność pisania o ludzkich pragnieniach i tęsknotach w taki sposób, że stają się one uniwersalną opowieścią, w której znajdujemy cząstkę siebie.
Flatland wpisuje swoją powieść w narrację norweskich ballad, jednak jej historia toczy się wbrew tradycji. Mężczyzna i kobieta opowiadają o swoich emocjach wprost i po partnersku, mierząc się z tym, w co zaklęła ich kultura. W tej balladzie morału nie będzie, ale jest nadzieja na nowe zakończenie.
– Karolina Sulej
Helga Flatland – Urodzona w 1984 roku. Jest jednym z najsilniejszych głosów młodego pokolenia norweskich pisarzy. Ukończyła Westerdals School of Communication oraz zdobyła tytuł licencjata w zakresie języków i literatury nordyckiej na Uniwersytecie w Oslo. Jej powieści są szeroko komentowane i wielokrotnie nagradzane, m.in. Nagrodą Norweskich Księgarzy za Współczesną rodzinę.
Pogłos
Przekład: Karolina Drozdowska
Seria: Seria Dzieł Pisarzy Skandynawskich
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 26 marca 2025
– I jeszcze stopy!
Gumowe podeszwy moich tenisówek nie chciały się odkleić od laminowanej podłogi, zupełnie jakby do niej przyrosły.
– Stopy!
Podwinąłem palce, odwzajemniając jego spojrzenie.
– No dalej, Johs, stopy, kurwa mać!
Johannes patrzył mi w oczy, tupnął swoim ciężkim buciorem tak głośno, że między ścianami sali gimnastycznej poniosło się echo.
Palce lewej ręki tańczyły zwinnie, prawy nadgarstek był luźny, swobodny i posłuszny, czułem rytm w piersi, w brzuchu, kolanach i udach, widziałem go w ruchach jego głowy, w dłoni, którą uderzał się lekko w pierś, czułem go w obu kostkach, ale moje stopy ani drgnęły, dopóki pogłos ostatniego przeciągnięcia smyczkiem po strunach nie wybrzmiał w wielkim pomieszczeniu. Dopiero wtedy moja prawa stopa drgnęła kilka razy niepewnie, a moje policzki spłonęły rumieńcem.
– Bez stóp nie da się grać na feli, Johs.
Rytm czterystu nóg tupiących rytmicznie w podłogę wprawia w drżenie cały gmach i mnie samego. Piję wielkie łyki piwa, gapiąc się na felę, która nadal leży w swoim futerale, jakby spała. Zobacz, jak smacznie sobie drzemie, malutka, rzucał często Johannes, otwierając futerał. Jako mały chłopak sądziłem, że było coś nieprzyjemnego w sposobie, w jaki opowiadał o swojej feli, ale dopiero jako dorosły pojąłem, że zawsze był pijany, gdy zabierał się do gry, i że mówił o niej – i do niej – jak do dziecka i jednocześnie jak do kogoś, kogo pożądał.
Nie odziedziczyłem po Johannesie niczego poza imieniem i tym instrumentem. On sam próbował zresztą odebrać mi to dziedzictwo tuż przed śmiercią, nie możesz mu zmienić imienia? – wołał zrozpaczony wiele razy w ciągu tych ostatnich miesięcy. On ma dwadzieścia pięć lat, tato, chyba trochę na to za późno, odpowiadała mama i się do mnie śmiała. A jak go niby mamy nazwać, zapytała innym razem. Jakkolwiek, odwrzasnął Johannes, jakkolwiek, byle tylko nie nosił mojego imienia.
– Gotowy, Johs? – rozlega się głos za moimi plecami.
Pochylam się, podnoszę felę, ruszam za kobietą, której imienia nie pamiętam, z sali do ćwiczeń i przechodzę za kulisy. Czuję zapach rozgrzanego kurzu i potu. Słyszę, jak ktoś po drugiej stronie kurtyny mnie zapowiada, mówi, że kolejny wykonawca to nie byle kto, ba, wiadomo, czyj to wnuk, czyje dziedzictwo, a nawet czyj instrument. Prostuję się, uśmiecham i wychodzę na zalaną światłem scenę. Stoję bez ruchu, czekając, aż aplauz ucichnie, jestem zupełnie spokojny, wreszcie widzę, że wiele osób na widowni zaczyna się niespokojnie wiercić. Johannes też zawsze tak robił, by wzbudzić w słuchaczach zniecierpliwienie.
– Kari Midtigard – mówię w końcu do mikrofonu, uśmiecham się do sali, robię kolejną pauzę, wiem, że moja gra w żaden sposób nie odzwierciedla pewności siebie, którą mogłyby sugerować te wystudiowane przerwy i mój uśmiech. – Kari Midtigard, z Tinn dziewczyna, niech żaden chłopak z nią nie zaczyna, bo ona słodka jest jak malina, miłości mej do niej nadeszła godzina.
Powinni widzieć przed sobą zdarzenia układające się w historię, którą grasz, mawiał często Johannes, słyszeć związek między tonami a opowieścią, jedno powinno podbudowywać drugie. Nie tak, pouczał mnie, opowiadasz o tym, jakbyś się wybierał do sklepu, zupełnie płasko, a twoje słowa mają tańczyć, no dalej, jeszcze raz, wyprostuj się, opowiadaj i graj, jakby ci naprawdę zależało.
Unoszę felę do piersi i gram melodię o Kari Midtigard z Tinn.
•
Dawno już przestałem śledzić wyniki konkursów, wiem, że moje nazwisko widnieje na samym dole listy, to zresztą zupełnie w porządku, nie po to gram – powtarzam to każdemu, kto mógłby się nad tym ewentualnie zastanawiać, a dziś wieczorem jest to Ingrid.
– To po co grasz? – pyta, próbując zdjąć ze mnie kamizelkę od bunadu.
Jestem zbyt pijany, by jej pomóc, nie czuję palców, reszty ciała też zresztą nie.
– Bo muszę, mam to we krwi – odpowiadam. – Wiesz, kim był mój dziadek?
W ogóle się nie wstydzę, że wykorzystuję w ten sposób Johannesa, poza tym to pewnie jedna z niewielu rzeczy w moim życiu, która może spotkałaby się z jego uznaniem. Musisz uważać, żebyś przypadkiem nie skończył nagle w łóżku z jakąś naszą krewną, powiedział kiedyś Andres, to przecież bardzo możliwe, że Johannes zrobił dzieci nie tylko naszej babci, wystarczy pomyśleć, jak się prowadził. Dobrze chociaż, że przyjemnie się na ciebie patrzy, oświadczył kiedyś Johannes, skoro już jesteś takim beztalenciem.
– Oczywiście – rzuca Ingrid i poddaje się przy kamizelce, przenosi dłonie na mój pas, gdzie trafia na nóż. – O rany, jaki on mały i słodki – mówi, wyjmując go z pochwy.
– Moim zdaniem ma całkiem standardowy rozmiar – odpowiadam.
– Dobrze wiedzieć – kwituje Ingrid, szczerząc zęby w uśmiechu.
Następnego ranka budzę się sam w hotelowym łóżku, bolą mnie plecy, muszę coś z nimi zrobić przed wiosennymi sianokosami, bo przecież przyjdzie mi spędzić nieskończenie wiele godzin na traktorze. Sięgam po telefon, widzę wielkie nagłówki o kolejnych przypadkach zakażenia, Andres pewnie trzęsie teraz portkami, boi się koronawirusa, odkąd o nim w grudniu usłyszał. Odziedziczył skłonność do lęku po Johannesie – a razem z nią wszystkie te subtelne drgania drobnych mięśni wokół ust, sceptyczne spojrzenie i niespokojne ruchy; właśnie tym najbardziej go przypomina. Nawet bardziej niż ja, jesteś jak wielki, spokojny głaz, powiedziała mi kiedyś mama, stateczny i milczący, zawsze taki byłeś i powinieneś się z tego cieszyć. Ale muzyka siedzi w nerwach, powtarzał Johannes, więc te nerwy mogłyby zostać jakoś sprawiedliwiej między nas rozdzielone, bo Andres jest ostentacyjnie niezainteresowany muzyką jako taką, a muzyką ludową to już wcale, mimo że ma właściwie słuch absolutny. Dostaje gęsiej skórki, gdy tylko słyszy fałszywy ton, mógłbyś grać czysto, do kurwy nędzy, wrzeszczał często przez ścianę między naszymi pokojami, gdy byliśmy młodsi, a ja ćwiczyłem na feli. Sam słyszę różnicę między dźwiękiem czystym a fałszywym, ale nie wyłapuję wszystkich niuansów jak Andres, bo dla niego to kwestia zupełnie fizjologiczna, coś, co siedzi w nerwach.
Wysyłam mu wiadomość, że zdążę do domu na wieczorny oporządek. Andres odpisuje po dwóch minutach, pyta, czy nie mógłbym zajechać do spółdzielni rolniczej po wapno. Uspokajam się, bo najwyraźniej jest w stanie, kiedy potrafi na chwilę przestać myśleć o wszystkich symptomach pojawiających się u niego, w miarę jak napływają kolejne doniesienia medialne o zarazie, i idę pod prysznic.
Gospodarstwo, które prowadzimy z Andresem, należy do rodziny naszej matki od XVII wieku. Mama ma dwóch starszych braci, ale Johannes wyznaczył ją na swoją dziedziczkę, już gdy była małą dziewczynką, i rzecz jasna nikomu nie przyszło do głowy protestować. Był pionierem feminizmu, mawia czasami mama. Przeciwko temu też nikt nie protestuje, ale to w najlepszym razie pochlebna reinterpretacja jego chaotycznego i dość autorytarnego stylu zarządzania najbliższym otoczeniem. Sam nigdy nie prowadził gospodarstwa, robił to jego brat – który mieszkał w niewielkim domku dla dożywotników, podczas gdy Johannes, babcia i troje ich dzieci zajmowali duży dom, czyli główny budynek mieszkalny. Sam tak chciał, mawiał Johannes, tak to sobie wymyślił. Nigdy nie rozumiałem, jak w tamtych czasach wyglądał podział obowiązków, pracy i dochodów; w 1987 roku, gdy brat Johannesa nagle zmarł, a mama oficjalnie przejęła zarządzanie gospodarstwem, miałem cztery lata. Johannes z babcią przenieśli się do domu dla dożywotników, a my przeprowadziliśmy się z gospodarstwa rodzinnego taty do majątku mamy, oddalonego o jakieś trzy kilometry. Do samego serca Telemarku, powiedział Johannes, który – choć nie miał pojęcia, od której strony podejść do kosiarki, albo nawet do krowy, skoro już o tym mowa – używał gospodarstwa, ile tylko wlezie, do kreowania swojego wizerunku. Zarówno na scenie, jak i poza nią opowiadał historie o swoim rodzie, majątku, ludziach i zwierzętach, umieszczając siebie w centrum tego wszystkiego: bogaty gospodarz w długim ciągu innych znacznych chłopów. Powtarzał tyle zmyślonych historii o gospodarstwie i moich przodkach, że nie sposób było stwierdzić, co jest prawdą, a co tylko kontynuacją i modyfikacją opowieści, które sam kiedyś usłyszał. Jedna z jego ulubionych historii traktowała o tym, jak któryś z naszych praszczurów osobiście przyłożył rękę do tego, że Telemark był długo uznawany za terra incognita. Otóż zabił wędrownego kartografa, snuł gawędę Johannes, a potem przez wiele lat nikt nie ważył się nawet zbliżyć do naszego okręgu. Powtarzał tę historię dość często, z dumą, jakby było czym się chlubić, i wracał do niej raz za razem, zupełnie niewzruszony, mimo że ówczesna dziewczyna Andresa – historyczka – wytknęła mu kiedyś błędy podczas wieczerzy wigilijnej, którą wszyscy nadal pamiętają, choć nikt o niej nie mówi.
Nasze gospodarstwo składa się z dużego domu, domku dla dożywotników, starej owczarni, którą Andres właśnie przebudowuje, by zacząć produkcję mięsa, a także z nowej, zaawansowanej technologicznie obory z dojarnią. Do majątku należy ponadto czterdzieści hektarów ziemi i lasu. Andres, który jest ode mnie dwa lata starszy i ma prawo dziedziczenia, bardzo długo – w typowy dla siebie sposób – neurotycznie wzbraniał się przed podjęciem decyzji, aż w końcu, krótko przed trzydziestką, doszedł do wniosku, że najbezpieczniej będzie jednak wrócić do domu i przejąć gospodarstwo, zgodnie z tym, co tak czy inaczej dawno już postanowił Johannes. Sam skończyłem szkołę rolniczą, pracowałem jako zmiennik i prowadzenie gospodarstwa – tego czy jakiegoś innego – było dla mnie oczywistością, odkąd tylko pamiętam. To w tym jestem dobry, to potrafię. Wiedział o tym Johannes, wie o tym mama, a już na pewno Andres, bo on ze swoim uwiądem decyzyjnym nie może prowadzić biznesu, w którym kaprysy pogody, zmieniające się kierunki wiatru oraz pory roku wymagają podejmowania decyzji każdego dnia. Nie dam rady bez ciebie, powiedział mi, zanim się ostatecznie zdecydował, przecież o tym wiesz. Nie chcę go, powiedział o dużym domu, naprawdę, wolę już mieszkać w domku dożywotników, Kristin zresztą też, bo ona uważa, że w dużym domu jest za dużo przestrzeni, za dużo do ogarnięcia. Nie potrafiłem stwierdzić, czy to prawda, czy może po prostu dręczą go wyrzuty sumienia, bo sięgnął po swoje prawa dziedzica tak późno, gdy ja już praktycznie prowadziłem gospodarstwo od wielu lat. Ale tak czy owak byłem zdania, że to adekwatna cena, którą powinien zapłacić, i nigdy już o tym nie rozmawialiśmy.
Żeby gospodarstwo się zwracało, trzeba je prowadzić z rozmachem – mama wbijała nam to do głowy przez całe nasze dzieciństwo, stopniowo poszerzała zakres naszej działalności, kupując kolejne zwierzęta, maszyny, zwiększając kwoty mleczne i biorąc w dzierżawę więcej ziemi pod pastwiska i uprawę roślin na paszę. Johannes może nie do końca był pionierem, ale mama pod wieloma względami już tak. To dlatego, że jestem kobietą, mawiała wiele razy, kobiety lepiej sobie radzą jako rolniczki, mamy lepszą intuicję – a w tym zawodzie intuicja jest co najmniej tak samo ważna jak siła mięśni. Poza intuicją mama dysponuje jeszcze ogromnym instynktem rywalizacji, cały czas czuje, że musi się wykazać czymś więcej albo komuś coś udowodnić, a to samo w sobie przyczyniło się do powiększenia naszego parku maszynowego o co najmniej pięćdziesiąt procent i wielu dyplomów za wysoką jakość mleka wiszących w jej gabinecie.
Gdy zatrzymuję auto na podjeździe, tata stoi na podwórzu i wyprowadza szczeniaki. Mieszkają teraz z mamą w domu po jego rodzicach, ale spędzają w naszym gospodarstwie więcej czasu niż u siebie. Tata jest głuchy na jedno ucho i niedosłyszy na drugie. Ma co prawda mały, doskonale działający aparat słuchowy, ale twierdzi, że mu on przeszkadza w każdej aktywności fizycznej i korzysta z niego tylko w zamkniętych pomieszczeniach, jak sam to określa: w sytuacjach społecznych. A ponieważ ani mama, ani Andres czy ja nie zaliczamy się do osób uczestniczących w tym, co tata uznaje za sytuacje społeczne, zdarza mu się zakładać aparat mniej więcej raz na pół roku.
Nie słyszy, że przyjechałem. Siedzę przez chwilę w aucie, obserwując go przez szybę; ma siedemdziesiąt pięć lat, ale jego ruchy nadal są szybkie i zwinne, pochyla się i podnosi zabawkę, rzuca ją, kuca i mówi coś do trzech szczeniaków, wskazuje palcem, śmieje się i rozkłada ręce, gdy pieski, zamiast biec za zabawką, skaczą na niego, ich małe ogonki wibrują z zachwytu. Tata hoduje elkhundy, odkąd pamiętam, ale sam przestał polować wiele lat temu. Nie sądzę, by kiedykolwiek ustrzelił łosia, nie byłby w stanie. Za bardzo kocha zwierzęta, zawsze tak było, jeszcze na długo zanim ludzie zaczęli się snobować na ochronę ich praw.
– Coś mi się wydaje, że możesz po prostu odpuścić – mówię do jego zdrowszego ucha, zbliżywszy się na odpowiednią odległość.
Może jednak słyszał, jak przyjechałem, albo to wyczuł, a często podejrzewam, że tak właśnie robi, bo wcale nie drgnął ani nie podskoczył wystraszony, mój widok w ogóle go nie zaskoczył. Uśmiecha się do szczeniaków, nawet na mnie nie patrząc.
– No może. I tak są jeszcze za małe, głównie chodzi o to, żeby dać jej chwilę przerwy. – Ruchem głowy wskazuje sukę wygrzewającą się pod ścianą obory. – Jak trasa?
Zawsze pyta o trasę, gdy wracam skądś autem, nawet w samym środku lata, to takie otwarte zaproszenie, żebym opowiedział, jak się miewam, co robiłem, albo bym faktycznie mówił o trasie.
– Bardzo dobra, zero śniegu – odpowiadam.
– Chyba minie trochę czasu, zanim znów się gdzieś wybierzesz… Mówią, że wszystko się teraz zamknie.
– Wszystko?
– Tak, przez tego koronawirusa. – Wypowiada słowo „korona” z angielska.
– Rozmawiałeś z Andresem? – pytam.
– Owszem, siedzi przyklejony do telewizora i wiadomości, mówiłem mu, żeby to ustrojstwo wyłączył, że mogę mu przekazać, jak się stanie coś, o czym powinien wiedzieć. No ale sam wiesz…
Wybucham śmiechem.
– Ten wirus i tak by się musiał bardzo postarać, żeby tu dotrzeć – stwierdzam. – Zjesz obiad? Kupiłem mrożone pizze.
– Nie, nie mam odwagi – odpowiada tata. – Mama gotuje swój gulasz rybny.
– Współczuję z całego serca – mówię i wchodzę do środka.
Dom wygląda dokładnie tak jak wtedy, gdy rodzice się wyprowadzili i gdy Andres przejął gospodarstwo. Jest za duży dla mnie samego, ma trzy pokoje dzienne, trzy łazienki, pięć sypialni, piwnicę i strych. Czuję to, gdy inni mnie odwiedzają, na przykład gdy dzieci Andresa wypełniają pokoje albo kiedy mama i tata zajmują swoje dawne miejsca przy stole jadalnianym.
Mam plany zacząć tu remont, przynajmniej jednej łazienki, ale pieniądze idą na bieżące wydatki, a przecież mieszkam tu sam i nie mam większych wymagań. I tak poza łazienką niewiele tu mogę zmienić, duże części domu są pod nadzorem konserwatora zabytków. Ściany z bali, oryginalne, pochodzą z XVII wieku, a przykręcane do nich malowane szafy stoją we wszystkich salonach, podobnie jak ławy, kredensy i zabytkowe łóżka. Jako dziecko sądziłem, że dom jest brzydki, staroświecki. Staroświecki, powtarzała mama i wybuchała śmiechem za każdym razem, gdy się na to skarżyłem, kładła dłoń na krągłych balach ściany, czasem nawet przytulała do nich policzek, słyszałaś, mówiła do drewnianej kłody, wcale nie jesteś staroświecka, jesteś klasyczna.
Viggo siedzi przed domem kultury i czeka na mnie przed każdą lekcją gry na skrzypcach. Powtarzam mu, że może po prostu wejść do środka i zaczekać pod dachem, może nawet poćwiczyć trochę przed moim przyjściem, ale nigdy tego nie robi. Wiem, że siedzi na tej ławce przez dwie godziny, od końca lekcji w szkole do chwili, aż się pojawię. Gdy wyłaniam się zza zakrętu, cała jego buzia zaczyna promienieć, a ja za każdym razem czuję to samo bolesne ukłucie w piersi. Viggo nie umie grać na skrzypcach, wcale się nie uczy. Ćwiczyłeś? – pytam za każdym razem. A on kiwa głową. I wcale niewykluczone, że faktycznie ćwiczył, ale nic mu nie zostaje w głowie, to zupełnie bez sensu. Palce ma krótkie i grube, nigdy nie trafia nimi w struny tak, jak trzeba, przykro się tego słucha, a jeszcze gorzej jest tak desperacko się irytować całą jego postawą, nie jestem się w stanie powstrzymać i zdarza się, że odpowiadam mu zbyt lakonicznie albo nawet drwiąco. Cały czas na zmianę chcę go albo zabrać ze sobą do domu, umyć i ostrzyc, albo zrobić mu w jakiś sposób krzywdę.
Ale to o Viggu przede wszystkim myślę, otrzymawszy wiadomość, że zamykają się szkoły, ustają wszystkie zajęcia pozalekcyjne, działalność zawiesza zatem również dom kultury. Wysyłam mu wiadomość, piszę, żeby w międzyczasie ćwiczył, pooglądaj filmiki na YouTubie, w tym przecież jesteś dobry, kończę żartem i dodaję ikonkę uniesionego kciuka.
Dla mnie to dzień jak każdy inny, nie jestem w stanie wczuć się w otaczającą mnie powagę, która udziela się najwyraźniej wszystkim innym. Andres boi się wyjść za drzwi, dzwoni, gdy wyjeżdżam po bele siana.
– Byłeś w zeszły weekend na tym konkursie! – krzyczy.
Nie jestem w stanie powstrzymać śmiechu.
– Tam się nie bardzo roiło od globtroterów – oświadczam i zatrzymuję traktor. Słyszę, jaki jest wystraszony.
Nic mi na to nie odpowiada.
– Boli mnie gardło i kasłałem całą noc – oświadcza.
Nie wątpię, że to prawda. Andres zawsze wykazuje objawy wszystkich chorób, których się boi, a ja już się nauczyłem, że nie ma sensu sugerować mu, że tylko je sobie wmawia. Nie wmawia ich sobie zresztą, wiem, że potrafi siłą woli wywołać gorączkę i wysypkę, w pewnym sensie wydaje się nawet, że konkretne fizyczne objawy choroby uspokajają jego strach, zamiast go wzmagać.
– Jak teraz będziemy żyć? – pyta. – Musimy przecież siedzieć w domu.
– Chyba zachowujesz się trochę irracjonalnie – mówię, choć wiem, że tylko go to rozzłości. – W oborze niczym się nie zarazisz.
– Ten wirus jest roznoszony przez nietoperze, Johs, przeskakuje ze zwierząt na ludzi i na odwrót pewnie też. Każdy może pozarażać krowy, na przykład ta cholerna miastowa damulka weterynarka, czy ona przypadkiem nie była właśnie na urlopie we Włoszech?
– Nie, raczej w Szwecji – odpowiadam.
Kiedy dorastaliśmy, Andres cały czas marzył o ucieczce. Nienawidził wsi, wszystkiego, co małe i wąskie, wąskich horyzontów, wąskich ambicji. Prenumerował zagraniczne czasopisma, oglądał szwedzką telewizję, śledził amerykańską ligę koszykówki, farbował włosy, próbując nadążyć za Dennisem Rodmanem, pierwszy w okolicy kupił deskorolkę i deskę do snowboardu oraz sprawił sobie za duże bluzy Mighty Ducks i Chicago Bulls, szerokie spodnie DC nosił opuszczone tak nisko, że ledwie wchodził po schodach. Tu jest tak ciasno, mawiał, tak cholernie ciasno. W tych ciuchach nie wyglądasz, jakby ci było ciasno, komentowała mama. Oboje z tatą pozwalali mu wyczyniać te wszystkie dziwactwa, szukać tożsamości, jak mawiała mama ku wielkiej irytacji Andresa, aż do pewnego ranka, kiedy brat przestał mówić dialektem i zaczął się porozumiewać z nami językiem książkowym. Nie no, teraz to musisz sobie dać na wstrzymanie, powiedziała mama i walnęła pięścią w kuchenną ławę, gdy Andres odmówił mleka na śniadanie. Okazało się, że to tata nalegał na liberalne podejście do buntu Andresa, bo gdy struna została już raz przeciągnięta, mama wykazała się najwyższą bezwzględnością. Za kogo ty się w ogóle masz? – powiedziała na początku. Nie bądź głupia, odparł Andres i przyniósł sobie sok z lodówki. Serio pytam: za kogo ty się masz? – powtórzyła mama. Andres nie odpowiedział. A wiesz w ogóle, kim jesteś? – ciągnęła. Wiesz, co siedzi w tych ścianach, skąd pochodzisz? Chcę być tam, gdzie coś się dzieje – rzucił Andres w końcu. Gdzie coś się dzieje – powtórzyła mama. A co takiego miałoby się właściwie dziać, produkcja nonsensownych głupot? To tu się dzieją rzeczy, tu się wszystko zaczyna, mówiła mama. Andres wzruszył ramionami. Był to początek milczącego konfliktu trwającego co najmniej trzy tygodnie, w którym to czasie mama konsekwentnie odmawiała odpowiedzi na pytania Andresa, jeśli nie zwracał się do niej dialektem. W końcu musiał odpuścić, ale przez wiele lat nie rozmawiał w dialekcie z nikim poza mamą.
Nie wiem, kiedy mu się odmieniło, musiało się to dziać stopniowo w ostatnich latach przed jego powrotem do domu: pewnego dnia wpisał sobie nagle miejsce pochodzenia w profil na Facebooku, zmieniając jednocześnie zdjęcie profilowe na przesadnie idylliczną fotografię wsi i gospodarstwa. Coraz częściej do nas przyjeżdżał, wypytywał mamę o rodzinę, o naszą historię, wrzucał na YouTube’a stare filmy z koncertów Johannesa. Po powrocie do domu i przejęciu gospodarstwa w ogóle już zmienił front, teraz pogardza wszystkim, co mu pachnie miastowo, bierze udział w nonsensownie spolaryzowanych debatach pod gazetowymi artykułami, pisząc komentarze o mieście i wsi, wilkach i owcach, skuterach śnieżnych i nieskażonej naturze. Gdy się przy czymś bardzo upiera, nie zawsze mogę się powstrzymać i zaczynam mu się sprzeciwiać albo trochę z niego żartować. Ale nigdy nie komentuję oczywistego powiązania między jego lękiem a patriotyzmem lokalnym, które zawsze wzbierają synchronicznie.
– Uspokój się trochę, to tylko burza w szklance wody – mówię do Andresa.
– I tu się mylisz – odpowiada brat cicho. – Zobaczysz, rozpęta się prawdziwa zawierucha.