Zbrodnia niemożliwa. Niespodziewany detektyw. Pojedynek z zabójcą to tylko pretekst do gry autora z czytelnikiem. Na wyspie, której nikt nie może odwiedzić ani opuścić, nieuchronnie wszyscy stają się podejrzanymi w tej fascynującej powieści-zagadce, w której literatura kryminalna w zdumiewający sposób miesza się z życiem.


Czerwiec 1960

Na idyllicznej wyspie Utakos naprzeciwko Korfu sztorm odcina od świata dziewięć osób. W spokojnym hoteliku nic nie zapowiada tego, co ma się wydarzyć.

Ciało Edith Mander, dyskretnej angielskiej turystki, zostaje znalezione w pawilonie na plaży. Hopalong Basil, aktor u schyłku kariery, który kiedyś wcielił się na ekranie w najsłynniejszego detektywa wszech czasów, wątpi, by była to śmierć samobójcza.

Nikt inny nie zdoła dociec prawdy skrywającej się za klasyczną zagadką zamkniętego pokoju, w końcu Basil latami korzystał z dedukcyjnej metody Sherlocka Holmesa w filmach.

Na wyspie, której nikt nie może odwiedzić ani opuścić, nieuchronnie wszyscy stają się podejrzanymi w tej fascynującej powieści-zagadce, w której literatura kryminalna w zdumiewający sposób miesza się z życiem.

Arturo Pérez-Reverte (ur. 1951) – jeden z najpopularniejszych hiszpańskich pisarzy współczesnych. Debiutował w 1986 roku powieścią Huzar, a pierwszy wielki sukces przyniosła mu Szachownica flamandzka (1990). W swoim dorobku ma ponad 30 powieści, w tym słynny cykl o kapitanie Alatriste, a także reportaże, zbiory felietonów i scenariusze filmowe. Jego dzieła wielokrotnie ekranizowano. Przez wiele lat pracował jako reporter dla hiszpańskiej prasy, radia i telewizji. Dla dziennika „Pueblo” i telewizji TVE relacjonował konflikty zbrojne m.in. w Libanie, na Saharze, Nikaragui, Czadzie, Mozambiku, kryzys w Libii, rewolucję w Rumunii i wojnę na Bałkanach.

Arturo Pérez-Reverte
Ostatnia zagadka
Przekład: Katarzyna Okrasko
Wydawnictwo ArtRage
Premiera: 24 marca 2025
 
 

1. Człowiek, który nigdy nie istniał i nigdy nie umarł

Kłamstwo, Watsonie. Wielkie, kompletne, wierutne, absolutne kłamstwo. Z tym właśnie mamy do czynienia od samego początku!
Dolina strachu

W czerwcu 1960 roku wybrałem się do Genui, żeby zakupić kapelusz. Weszło mi to w zwyczaj, odkąd zacząłem kręcić filmy we Włoszech: spędzałem kilka dni w Grand Hotel Savoia i kupowałem kapelusz borsalino – pilśniowy albo panamę, w zależności od pory roku – w butiku Luciana na via Luccoli. Kręcenie filmów od dawna należało do przeszłości, ale wciąż zachowałem niektóre stare nawyki i dość pieniędzy, żeby je kultywować, Genuę zaś, z przesiadką w Ventimiglii, dzieliły zaledwie cztery godziny podróży pociągiem od mojego domu w Antibes – dość czasu, żebym przeczytał ostatnią powieść, którą mój przyjaciel Graham Greene przysłał mi niedawno z uprzejmą dedykacją. Kupno nakrycia głowy było dobrym pretekstem, żeby spędzić kilka dni w mieście, spacerując po starym porcie i jedząc pastę w swojej ulubionej trattorii. Tym razem zdecydowałem się na klasyczną panamę o szerokości ronda pięć i pół centymetra, z gustowną wstążką w odcieniu tabaczkowym, i godzinę później, odwiedziwszy kilka księgarń, powiesiłem ją na wieszaku w Al Veliero. Po pogawędce z właścicielem, z którym przyjaźniłem się od dawna, rozkoszowałem się przyjemnym spaghetti z małżami i bottargą. Wychodziłem już na ulicę, wkładając kapelusz, kiedy spotkałem Pietra Malerbę. A właściwie prawie na niego wpadłem.
– Cazzo*, Hoppy. Co za niespodzianka!
Nienawidzę, kiedy mówią na mnie Hoppy. Robią to tylko ludzie związani z moimi pierwszymi filmami. Mam na myśli tych, którzy jeszcze żyją. Nie podoba mi się też pseudonim artystyczny, pod którym znają mnie ci, co mnie pamiętają: Hopalong Basil ma w sobie, muszę przyznać, jakąś prostą eufonię – pseudonim zawdzięczam teatralnemu impresario zmarłemu w 1935 – i przez dwadzieścia pięć lat figurował na kinowych afiszach i w napisach końcowych moich filmów, czasem większymi literami niż reszta obsady, nigdy go jednak nie lubiłem. Wolę prawdziwe imię i nazwisko: Ormond Basil, i je właśnie kazałem wyryć na tabliczce, polerowanej zawzięcie przez moją służącą panią Colbert, na drzwiach domu, w którym mieszkam od dawna, z widokiem na Morze Śródziemne.
– Co za niespodzianka – powtarzał Malerba, uszczęśliwiony naszym spotkaniem.
Objął mnie i poklepał dźwięcznie po plecach. Bardzo południowe to wszystko i bardzo dla niego typowe. Bardzo włoskie. Zbyt wylewnie okazywał sympatię, domyśliłem się więc, że chce zrobić wrażenie na swojej towarzyszce, dojrzałej, ale wciąż atrakcyjnej kobiecie, której twarz wydawała mi się bardzo znajoma.
– To Hopalong Basil, pamiętasz go? – Spoglądał na mnie spod siwych brwi, upodabniających go do przewrotnego Mefistofelesa. – A ty musisz znać Najat Farjallah.
Powiedział to dumnym tonem właściciela. Nie mogłem zaprzeczyć, zdjąłem więc kapelusz i z całym ceremoniałem ucałowałem upierścienioną dłoń. Chociaż szał publiczności wielbiącej ją niegdyś niczym boginię nieco osłabł, słynna śpiewaczka obdarzona była urodą może i bliską uwiądu, ale wciąż efektowną: duże ciemne oczy pod jedwabnym turbanem, ładny wykrój ust, niezbyt semicki nos mimo libańskiego pochodzenia, elegancki strój – czytałem gdzieś, że ubierała ją mediolańska przyjaciółka Biki Bouyere – dekolt jednak wydał mi się nieco przesadny jak na kwadrans po drugiej. Dystyngowany sposób bycia kogoś, kto przywykł do przyjmowania hołdów, świadomego własnej wartości.
– Tak, oczywiście – powiedziała. – Pan Sherlock Holmes we własnej osobie.
Uśmiechnąłem się uprzejmie, niemal porozumiewawczo; cóż innego miałem zrobić. Nie był to pierwszy raz, kiedy spotykaliśmy się z diwą – poznałem ją w Rzymie, widziałem w La Scali w roli Medei – i nie uszło mojej uwagi, że podobnie jak przy innych okazjach przygląda mi się z zaciekawieniem, taksując mnie od stóp do głów. Ja skończyłem niedawno sześćdziesiąt pięć lat i mój kręgosłup nie był już taki jak dawniej – z wiekiem człowiek nieco się kurczy – ale wciąż zachowałem dużą część swoich stu osiemdziesięciu siedmiu centymetrów wzrostu, płaski brzuch i kanciastą, szczupłą twarz, która cieszyła się niegdyś wielką popularnością na kinowych ekranach. A także pewną płynność ruchów. Gdyby żył jeszcze Errol – a mam tu oczywiście na myśli Errola Flynna – mógłbym uraczyć go kilkoma pchnięciami, jak podczas prób do sceny na plaży na planie Kapitana Blooda: biedak zawsze był fatalnym szermierzem, mnie natomiast fechtunek przychodził z łatwością. W prawdziwym pojedynku zabiłbym go z pięć, sześć razy, podobnie jak Lesliego Howarda w Żelaznej masce i Tyrone’a Powera w Szpadzie Kastylii. No cóż, to były stare dzieje.
Tymczasem stałem z nowym kapeluszem w dłoni przed Pietrem Malerbą i Najat Farjallah w starym porcie w Genui, zupełnie nieświadomy, że w tej chwili centrum niżu przemieszcza się na wschód Morza Śródziemnego, by zatrzymać się pomiędzy Cyprem a Morzem Czarnym. W rezultacie z Zatoki Tarenckiej powieje dziewiątka w porywach do dziesiątki, wiatr zupełnie nietypowy o tej porze roku, który na Morzu Jońskim i u zachodnich wybrzeży Grecji wywoła tak gwałtowny sztorm, że na wiele dni zawieszona zostanie żegluga wokół Korfu, dużej wyspy nazywanej przez Greków Kerkirą, Malerba zaś właśnie o niej wspomniał w związku ze swoim jachtem „Bluetta”.
– Wybierz się z nami. Kilka tygodni odpoczynku i słońca. Mam na oku pewien projekt, który może cię zainteresować, koprodukcja telewizyjna Warnera i RAI.
Nie zabrzmiało to źle. Minęło już pięć lat, odkąd zagrałem po raz ostatni drugoplanową rolę rosyjskiego arystokraty w Wojnie i pokoju, jeśli nie liczyć innej rólki w serialu telewizyjnym Ivanhoe z Rogerem Moore’em – średni aktor, sympatyczny chłopak – gdzie wcieliłem się w eleganckiego złoczyńcę, postać, która prócz Holmesa należała do moich wykwintnych specjalności zakładu. Zaliczałem się do oszczędnych, a i gusta miałem dyskretne. Poza tym życie czasem bywało trudne, choć nieprzesadnie: moje dwie byłe żony dzięki Bogu umarły. Pierwsza przegrała z alkoholem w posiadłości Pacific Palisades, której właścicielką została po naszym rozwodzie; zaczęliśmy pić niemal jednocześnie, ale jej poszło szybciej niż mnie. Druga zginęła w fortunnym wypadku samochodowym: upadek ze stupięćdziesięciometrowego klifu na drodze do Villefranche, zakończony efektowną petardą z płonącego auta. Wprawdzie już dawno spłaciłem kredyt za swój piękny dom w Antibes, ale nie byłoby źle napełnić sobie portfel, mając w perspektywie niepewne czasy, rychłą starość, zimną wojnę oraz inne, które w tym czasie zaciemniały horyzont. A Malerba był producentem liczącym się zarówno w Cinecittà, jak i w dużych amerykańskich projektach kinowych i telewizyjnych w Europie. Zgodziłem się więc ku jego wyraźnej radości i widocznemu zainteresowaniu boskiej sopranistki, która wciąż robiła do mnie maślane oczy. Poświęciłem resztę popołudnia na zrobienie zakupów, poleciłem przenieść swój bagaż z hotelu do portu i już tej samej nocy spałem w luksusowej kajucie „Bluetty”.
Tydzień później, wbrew wszelkim przewidywaniom, utknąłem na małej wyspie Utakos naprzeciwko Korfu. A właściwie utknęliśmy we troje. Pietro Malerba, Farjallah i ja wysiedliśmy na ląd, żeby zjeść obiad w hotelu Auslander, którego restauracja cieszyła się renomą, i wtedy sprawy się skomplikowały. Z tarasu zobaczyliśmy, jak pierwsze bałwany niespodziewanego sztormu zaczynają marszczyć morze, wiatr zaś kołysze cyprysami, jęczącymi jak pokutujące dusze. Pogoda nie pozwalała wrócić na pokład, bo zapowiadała się trudna noc, Malerba zarezerwował więc trzy pokoje: jeden dla Farjallah, drugi dla siebie, połączone drzwiami – żył w separacji ze słynną włoską aktorką, bo w Italii nie było rozwodów i wolał zachowywać pozory – a trzeci dla mnie. Zamierzaliśmy znów odpłynąć, kiedy sztorm ucichnie, ten jednak przybrał na sile tak bardzo, że kiedy następnego ranka chcieliśmy opuścić hotel, poinformowano nas, że całą żeglugę w okolicy wstrzymano do czasu poprawy pogody, a kapitan „Bluetty” został zmuszony do podniesienia kotwicy i schronienia się po zawietrznej stronie Korfu.
– Jakie to emocjonujące, Ormondzie – mówiła Farjallah, trzymając za rękę Malerbę, ale mrugając do mnie. – Zupełnie jak w waszych filmach.
Malerba pozwalał jej mnie kokietować, dobrodusznie ironiczny, bo znał mnie aż za dobrze. Diwy, bardziej lub mniej rozwiązłe, były mi zupełnie obojętne. Mój czas łowów minął, poza tym jestem angielskim dżentelmenem ze starej szkoły: nigdy nie przyszło mi do głowy wchodzić na terytorium przyjaciela ani znajomego, tym bardziej jeśli miał jakikolwiek związek z moją pracą. David Niven, stary i kochany druh – graliśmy role główne w kilku dobrych filmach, między innymi w Dwóch dżentelmenach i blondynce z Ginger Rogers – zwykł mawiać o tym pomiędzy jedną kolejką a drugą: lepiej, żeby nie stawał ci w stronę kieszeni, w której nosisz forsę. Co w ustach brytyjskiego w każdym calu Dave’a brzmiało o wiele bardziej elegancko.
Ale naprawdę ważne dla tej historii jest to, że zostałem, a raczej Malerba, Farjallah i ja zostaliśmy uwięzieni na wysepce o powierzchni niewiele większej niż kilometr kwadratowy. Chociaż marne to pocieszenie, znaleźli się tu również inni goście w podobnej sytuacji: jedni dlatego, że nie mogli wsiąść na prom kursujący z Korfu na Patras; inni, ponieważ zamierzali zostać tu dłużej. W sumie było nas dziewięcioro, różnych narodowości. I wszyscy zatrzymaliśmy się, z własnej woli lub z przymusu, w jedynym nadającym się do tego miejscu. Jak w powieściach Agathy Christie.
Nawet w takich okolicznościach wyspa Utakos była piękna: miniaturowy raj drzew oliwnych, cedrów, bugenwilli, przystań przy falochronie pod ruinami dawnego weneckiego fortu, wzgórze gęsto porośnięte drzewami, na którym zachowały się pozostałości greckiej świątyni, a w zagłębieniu tegoż wzgórza prawie całkiem osłonięty od wiatrów hotel Auslander – dziewiętnastowieczna willa ze wspaniałymi widokami na wybrzeże Albanii i górzysty profil Korfu, który każdego ranka rysował się w oddali na tle zapierających dech wschodów słońca. Nawet sztorm nie odbierał krajobrazowi ani krzty piękna, bo intensywny północnowschodni wiatr wzburzający morze sprawiał, że niebo było bezchmurne, przejrzyste, niebieskie i świetliste.

Drugiego dnia, pięć po dwunastej, po tym, jak na balkonie przy swoim pokoju czytałem przez chwilę Mani, wędrówki po Peloponezie Patricka Leigh Fermora, zszedłem do restauracji i maître Gérard poprowadził mnie do tego samego stolika, który zajmowaliśmy poprzedniego dnia z Malerbą i Farjallah.
– Pańscy przyjaciele nie zejdą, mister Basil?
Odparłem, że nie. Śpiewaczka miała w zwyczaju wstawać bardzo późno, Malerba zaś przeglądał umowę swojego wspólnika Samuela Bronstona na film, który chcieli nakręcić w Hiszpanii z Charltonem Hestonem i Sophią Loren. Byłem sam i poprosiłem o menu. Trochę dalej jadł, również sam, z głową pochyloną nad talerzem, jegomość niski i gruby, o bliskowschodnich rysach, a przy stole obok rozmawiała dojrzała para o wyglądzie germańskim; po języku konwersacji poznałem, że to Szwajcarzy, Niemcy albo Austriacy. Jeśli zaś chodzi o Gérarda, był on szczupły, dystyngowany i bardzo francuski, nosił z surową powściągliwością czarny garnitur i muszkę właściwą dla swojej godnej szacunku profesji. Miał piękne siwe włosy, arystokratyczny orli nos i złoty ząb, który, kiedy maître się uśmiechał, lśnił po lewej stronie pod cienkim wąsikiem. Był również niezłym pianistą: poprzedniego wieczoru, po kolacji, umilał nam czas w salonie, brzękając w klawisze starego steinwaya.
– Polecam panu rybę, mister Basil – zaproponował usłużnie.
– A co to za ryba?
– Dorada, przywieziona zaledwie dwa dni temu. – Spojrzał z ukosa na salę i dyskretnie zniżył głos. – I polecam ją tym bardziej, że jeśli pogoda się nie zmieni, nieprędko będziemy mieli świeżą rybę.
– Postanowione – powiedziałem. – Ta rybka już nie wyślizgnie mi się z rąk.
– Doskonały wybór, proszę pana, muszę jednak prosić, żeby wybaczył pan pewne niedociągnięcia. Kucharka i druga kelnerka musiały zostać na Korfu i pani Auslander sama zajmuje się kuchnią. Ryba z konieczności będzie z rusztu.
– Rozumiem. Nie przeszkadza mi to.
Utkwił we mnie pytające spojrzenie.
– Podać wino? Goumenissa boutari na przykład?
– Nie, dziękuję, nie piję alkoholu – przypomniałem mu.
W odpowiedzi skrzywił się lekko, czemu towarzyszył złoty błysk. W jego przemilczanej śródziemnomorskiej opinii niepopijanie ryby winem było świętokradztwem. Ale ja zdążyłem już zobaczyć dno: od pięciu lat siłą woli trzymałem się z dala od mocnych trunków. I słabszych też. Z dala od wszystkich.
– Na deser mamy ciasto z jeżynami, bardzo smaczne. Jeżyny zebrane na naszej wyspie.
– Będę miał to na uwadze. Dziękuję.
Odszedł do innych stolików. Jeśli jestem z czegoś dumny, nawet bardziej niż z Orderu Imperium Brytyjskiego, którego nigdy nie wpiąłem sobie w klapę – królowa Elżbieta była moją zagorzałą wielbicielką w latach wczesnej młodości – to ze swoich stosunków z podrzędnym personelem. Od małego wiedziałem, że to oni rozwiązują prawdziwe problemy, a ich dobra lub zła wola zależy od tego, jakie zrobisz na nich wrażenie. Dwie wojny przeżyte w czasie mojej długiej już egzystencji – pierwsza bardziej dotkliwa niż druga, bo spędziłem ją w błotach Flandrii z Ronniem Colmanem, Herbertem Marshallem i kilkoma innymi starymi przyjaciółmi – pozwoliły mi sformułować pogląd potwierdzony ostatecznie w kinie: to sierżanci, nie generałowie, to znaczy elektrycy, stolarze i makijażystki zatrudnieni w studiu, żeby wymienić tylko niektórych, decydują o losach bitew i filmów.
Śledziłem Gérarda wzrokiem, kosztując przystawek: czarnych oliwek, białego sera i ośmiornicy duszonej w winie – pani Auslander była dobrą kucharką. Przyjemnie się patrzyło, jak maître pracuje, jak przemieszcza się z elegancką swobodą od stolika do stolika, poważny i profesjonalny, uważny na wszystko, odkorkowując butelki, nadzorując Evangelię i Spirosa, młodych kelnerów obsługujących salę.
Wtedy otworzyły się prowadzące do holu przeszklone drzwi i do restauracji wszedł przystojny mężczyzna. Gérard go zauważył.
– O, pan Foxá – powiedział.
Wyszedł mu na spotkanie z zębem lśniącym na całą restaurację, po czym zaprowadził go do stolika nieodległego od mojego. Nowo przybyły był dość przystojny i miał niewiele więcej niż czterdzieści lat. Widziałem go już ubiegłej nocy, podczas kolacji. Teraz miał na sobie granatową sportową marynarkę, koszulę w kratę bez krawata i płócienne spodnie. Obserwowałem go dyskretnie, kiedy przyjemny aromat ryby sprawił, że odwróciłem głowę. Evangelia, kelnerka, chodziła cicho jak kotka.
– Pańska dorada.
– Ach tak… Dziękuję.
Przez chwilę skupiłem się na operowaniu widelcem i zwykłym nożem – nienawidzę noży do ryb – rozkoszując się daniem i szklanką zimnej wody. Potem przyjrzałem się pozostałym gościom. Patrzyłem na nich, kiedy do sali weszła kobieta: trzydziestolatka, która zbliżała się już do przylądka Horn, czyli czterdziestki, typowa okazjonalna turystka na greckich wyspach. Miała na sobie lekką sukienkę na ramiączkach z drukowanej tkaniny, odsłaniającą opalone ramiona, a w ręku słomkowy kapelusz z szerokim rondem i czerwoną wstążką. Jej włosy były bardzo jasne, nogi ładne, a oczy szare lub niebieskie; znajdowałem się nie dość blisko, by stwierdzić to z całą pewnością. Nie należała do piękności, ale jak na Angielkę nie wyglądała źle.
Usiadła przy stoliku wskazanym przez uprzejmego Gérarda, ale nie zrobiła tego beztrosko. Rozglądała się i sprawiała wrażenie niespokojnej. Zamieniła z kelnerem kilka słów, których nie zdołałem usłyszeć, a on pokręcił głową. Znów się rozejrzała, zmartwiona, i utkwiła wzrok w drzwiach, jakby czekała, aż ktoś się w nich pojawi. Domyśliłem się, że czeka na swoją towarzyszkę podróży, inną kobietę bardzo do niej podobną. Dzieliły pokój, tak mi się przynajmniej zdawało, zwróciłem na nie uwagę poprzedniego dnia.
Poprosiłem Evangelię, żeby podała mi kawę na tarasie, odłożyłem serwetkę, wstałem i ruszyłem przez restaurację w kierunku przeszklonych drzwi. Idąc obok stolików i nie patrząc na nikogo w szczególności, zdałem sobie sprawę, że wszyscy mnie obserwują. Przyzwyczajony do ciekawości publiki – chociaż, jak wspominałem, o wiele mniejszej ostatnimi czasy – odpowiedziałem lekkim skinieniem głowy.
Widok z tarasu był wspaniały i w pełni usprawiedliwiał lokalizację hotelu. Stara willa została zbudowana w niezwykłym otoczeniu – widać z niej było ruiny greckiej świątyni na wzgórzu gęsto zadrzewionym cyprysami i czarnymi cedrami, gaj drzew oliwnych, mimoz i bugenwilli schodzący na plażę, a dalej morze, które słońce i wiatr zmieniały w kobaltową toń upstrzoną białymi grzywami, dalekie góry Albanii i strome wybrzeże Korfu, wyraźne pomimo odległości.
Evangelia przyniosła mi kawę, orientalną, po turecku. Wyjąłem z kieszeni pudełko cygaretek Panter i zapaliłem jedną, używając złotej zapalniczki marki Dupont, podarowanej mi przed dwudziestu laty przez Marlene Dietrich podczas zdjęć do Agentki i oszusta, kiedy połączyło nas coś więcej niż słowa i celuloidowa taśma. Taras był osłonięty od słońca płóciennym daszkiem, nieruchomym, bo nie docierał tu nawet podmuch bryzy. Kawa, gęsta jak smoła, poparzyła mi wargi i język. Postanowiłem zaczekać, aż ostygnie.
Inni goście wpadli na ten sam pomysł co ja. Para o wyglądzie germańskim – później dowiedziałem się, że są Niemcami i nazywają się Hans i Renate Klemmerowie – przeszła obok mnie, żeby zająć stolik przy schodach z białego kamienia, pod gałęziami rozłożystej magnolii, niedaleko bezwstydnej marmurowej Wenus, po której dyskretnie wspinał się bluszcz. Z tyłu, schowany za krzewami mimozy, znajdował się agregat na ropę, który za dnia i przez część nocy zaopatrywał hotel w prąd.
Poczułem czyjąś obecność w pobliżu i uniosłem wzrok. Nade mną stał mężczyzna, którego Gérard nazwał Foxą. Uśmiechał się uprzejmie.
– Pewnie jest pan zmęczony tym, że ciągle zawracają panu głowę – powiedział.
Mówił dobrze po angielsku, choć z hiszpańskim akcentem. Grzecznie zaprzeczyłem i wskazałem krzesło obok siebie. Wydawał się wahać przez chwilę.
– Nie chcę się narzucać.
– W żadnym wypadku. Nalegam, niech pan usiądzie.
– Francisco Foxá – przedstawił się. – Tak naprawdę Paco. Wszyscy tak na mnie mówią.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Jego uścisk był szczery, energiczny. Foxá był opalony, a czarne, delikatnie kręcone włosy upodobniały go do filmowego amanta. Wyglądał na kogoś, kto doskonale umie odróżnić sambę od mambo. Bardzo przypominał młodzieńca, który zaczynał wtedy robić karierę w Hollywood, Cliffa Robertsona.
Usiadł na jednym z plecionych foteli, a kiedy podeszła Evangelia, zamówił koniak.
– Dla pana też?
– Nie teraz – odparłem. – Dziękuję.
Wyjąłem pudełko cygaretek i poczęstowałem go, zaoferował mi ogień, wziąwszy ze stołu pudełko hotelowych zapałek. Paliliśmy, podczas gdy on sączył swój koniak, i rozmawialiśmy o banałach. Gawędziliśmy dobrą chwilę. Robiło na nim wrażenie, powiedział ze śmiechem – miał przyjemny śmiech – słuchanie mojego głosu, tyle razy słyszanego w kinie: cechowała mnie, według jego słów, „precyzyjna i solidna angielska wymowa”, taka sama, jakiej używałem w filmach, żeby powiedzieć takie rzeczy jak: „Zaczyna się zabawa, Watsonie!” albo „Wie pan, że aby umrzeć, wystarczy stracić trzy litry krwi?”.
Pokiwałem głową z zadowoleniem. Pocieszające było, że pamiętano mnie z takich rzeczy.
– Przepraszam, że tak na pana patrzę – wytłumaczył się – ale to cudownie siedzieć naprzeciwko pana. Oczywiście filmy o Sherlocku Holmesie lubiłem najbardziej… Ile pan nakręcił?
– Piętnaście.
– Mój Boże, chyba widziałem je wszystkie. Nie dziwię się, że wielkiego detektywa wyobrażamy sobie z pańską twarzą.
Teraz to ja się roześmiałem.
– Jak pan widzi – dotknąłem twarzy dwoma palcami – pański detektyw się postarzał. Nie nakręciłem już żadnego filmu o Holmesie od czasu Psa Baskerville’ów, a to było dziesięć lat temu. Prawie nie bywam już w studiach telewizyjnych ani na scenach teatrów. Ten rodzaj filmów, opartych na powieściach detektywistycznych, przestał interesować publiczność. Teraz wymaga się pościgów samochodowych, strzelanin, zaskoczenia i widowiska… Już nie chodzi o to, żeby elegancko zapalić papierosa, ale by mierzyć z pistoletu. A ja fatalnie posługuję się bronią palną.
Foxá zrobił sympatyczną minę.
– Widziałem nie tak dawno, w serialu telewizyjnym.
W odpowiedzi uśmiechnąłem się z wdzięcznością.
– Niewielka rólka, grałem czarny charakter, tylko tyle. Nic poważnego.
– Wszystko jedno, co pan robi i czego nie robi, wciąż jest pan Sherlockiem Holmesem.
Pomiędzy kolejnymi łykami koniaku wyjaśnił mi dlaczego. Kilka zmarszczek więcej wokół powiek i na czole, powiedział wyrozumiale, i trochę wyraźniejszy skurcz skupienia albo zmęczenia w kącikach ust. To zmiany najbardziej rzucające się w oczy, w rzeczywistości nieznaczne. Teraz miałem siwe pasma, ale wciąż czesałem włosy do tyłu z wysokim przedziałkiem, goliłem się starannie, a znoszona tweedowa marynarka – oczywiście Anderson & Sheppard – oraz krawat z dzianiny zawiązany na szarej koszuli przydawały mi, jego zdaniem, aury eleganckiej nonszalancji. Moje ciemne oczy o żywym spojrzeniu, trochę wyłupiaste, nadal patrzyły na świat z przenikliwym zainteresowaniem. Przynajmniej on odnosił takie wrażenie.
– To oczy Holmesa, zapewniam pana. – Rozejrzał się. – Człowiek spodziewa się nawet, że za moment pojawi się doktor Watson… Jak nazywał się ten aktor? – Wytężył pamięć. – A, tak. Bruce Elphinstone.
Pokiwałem głową ze smutkiem. Mój drogi Bruce, który we wszystkich piętnastu częściach wcielił się w rolę doktora Watsona, zmarł na raka przed czterema laty. Powiedziałem to Foksie, który nie miał o tym pojęcia. Złożył mi kondolencje, a potem uniósł kieliszek, jakby wznosił za niego toast.
– Wspaniały aktor – powiedział.
– I dobry chłopak – dodałem. – Wątpię, by bez niego filmy ze mną w roli głównej odniosły tak wielki sukces.
Mój rozmówca obserwował mnie z niezwykłą uwagą. Poczułem zmieszanie.
– Na Boga, błagam pana – powiedział nagle. – Niech pan to zrobi dla mnie.
Zaskoczył mnie.
– Co niby miałbym zrobić?
– Nie wiem. Kiedy sztorm się skończy, pan stąd wyjedzie i już nigdy się nie zobaczymy.
– Co chce pan przez to powiedzieć?
– Niech mi się pan przyjrzy. Co może pan wydedukować?
Chwilę zajęło mi zrozumienie, o co mu chodzi. Roześmiałem się.
– Szanowny przyjacielu, jestem tylko aktorem.
– Proszę. Nie wyobraża pan sobie nawet, jak wiele to dla mnie znaczy.
Przyglądałem mu się długo, ciągle zaskoczony. W końcu się uśmiechnąłem. Czemu nie, pomyślałem. Jest miły, a ja nie mam nic lepszego do roboty.
– Uprawia pan sport – powiedziałem. – Być może tenis.
– To prawda.
– I jest pan leworęczny.
Obrzucił krótkim spojrzeniem swoje dłonie.
– No, no. To takie oczywiste?… Od dziecka starano mi się wpoić używanie prawej ręki. Nawet zegarek noszę tak, jakbym był praworęczny. Jak pan to zauważył?
– W kinie nazywamy to przesunięciem osi.
Podniosłem ze stołu pudełko zapałek i rzuciłem, by złapał je w locie. Patrzył na mnie, nic nie rozumiejąc.
– Wszystkie intuicyjne gesty – wyjaśniłem mu – wykonuje pan lewą ręką.
Wybuchnął śmiechem.
– Niech mnie diabli.
Postanowiłem odważyć się na więcej. Ten Hiszpan wydawał mi się interesujący, a zabawa zaczynała sprawiać mi przyjemność.
– Poza tym – zaryzykowałem – ogolił się pan podczas półgodzinnej przerwy w dostawie prądu, jaką mieliśmy tego ranka.
Teraz patrzył na mnie z otwartymi ustami. Zareagował dopiero po chwili.
– To już zdumiewające – powiedział w końcu. – Jak mógł pan…
Dotknąłem swojego policzka, ogolonego staranniej niż drugi.
– Mnie też to spotkało. Domyślam się, że w świetle padającym z okna pańskiej łazienki widział pan lepiej prawą stronę twarzy niż lewą.
– Tak! – wykrzyknął zachwycony.
– Ja widziałem lepiej lewą.
– To zdumiewające!
– Nie. To oczywiste.
– Drogi Watsonie?
– Tak.
Roześmialiśmy się głośno. Bawiłem się doskonale. Zapaliliśmy dwie kolejne cygaretki z mojego pudełka, a on zamówił jeszcze jeden koniak. Starałem się omijać wzrokiem jego kieliszek i nie myśleć o cudownie francuskim aromacie docierającym do moich nozdrzy.
– Naprawdę tak mocno wniknął pan w swoją postać? – zastanawiał się.
– Przez piętnaście lat żyłem z nią. Przeczytałem każdą powieść i opowiadanie dziesiątki razy. To był dobry sposób, żeby wejść w rolę. Prawie nic z tego, co właśnie powiedziałem, nie pochodzi z moich własnych dedukcji.
– Mówi pan to z pewnym smutkiem. Jakby nie był pan zadowolony.
– Ależ nie. Jestem zadowolony. Ta rola sprawiła mi wiele satysfakcji, ale też stałem się jej więźniem. Obawiam się, że nie pamięta się innych moich postaci, tylko tę.
– Ja owszem, pamiętam inne pańskie role; grał pan doskonale czarne charaktery. W Przygodzie z Sumatry na przykład albo ten szermierz z Zemsty Pardellanów… Nie mówiąc już o perfidnym poborcy podatków z Królowej Kastylii. – Popatrzył na mnie z prawie nabożnym szacunkiem. – Jaka jest Greta Garbo?
– Piękna. Nieśmiała. Bardziej wrażliwa niż sejsmograf.
– A to prawda, co mówią, że jak każda Szwedka lubi mocne alkohole?
– Pije wódkę, jakby to było piwo.
Odpowiedziałem nieco rozkojarzony, bo Angielka, którą widziałem wcześniej w restauracji, znów przykuła moją uwagę. Wyszła na taras w towarzystwie Gérarda i oboje wypytywali o coś Evangelię. Kobieta sprawiała wrażenie zdenerwowanej.
– To bardzo miło z pana strony, że pamięta pan moje filmy – powiedziałem.
– W każdym razie inni też grali Sherlocka Holmesa i nadal to robią, ale nikt tak jak pan.
– Powiem panu, że nie czyni to szczęśliwym człowieka, który był aktorem klasycznym – odrzekłem z goryczą. – Trzydzieści dwie role w siedemnastu sztukach Szekspira, dwa tuziny filmów, w których wcieliłem się w inne postacie… Wszystko to popadło w zapomnienie. Pożarte przez słynnego detektywa.
Skrzywiłem się, zrezygnowany, i znów spojrzałem na Angielkę. Stanęła w przeszklonych drzwiach, jakby na coś czekała. Gérard chyba starał się ją uspokoić. Zobaczyłem, że Evangelia przemierza taras, schodzi po stopniach i kieruje się do ogrodu przylegającego do hotelowej plaży.
– A pan, co pan tu robi? – Skierowałem znów uwagę na swojego rozmówcę.
Opowiedział o tym wprost, bez ogródek. Utknął na Utakos niemal przypadkiem, w wyniku miłosnej przygody z niezbyt szczęśliwym zakończeniem. Ona, mężatka, postanowiła zakończyć romans, rozjuszona jego odmową wsparcia jej w wysiłkach, by rozwieść się z mężem. Więc dwa dni wcześniej, po nocy kłótni i pretensji, spakowała walizki i kazała je znieść na prom. Miała szczęście i wsiadła na ostatni statek, który odbił z Utakos, zanim sztorm odciął wyspę od świata. On czekał na następny i już mu się nie udało.
– Więc nie ma pan żony – domyśliłem się.
– Dzięki Bogu.
– A czym pan się zajmuje?
– Piszę powieści.
– No, no. Może coś pańskiego czytałem.
– Wątpię. To pospolite historie, kryminały i opowieści z Dzikiego Zachodu, wydawane w Hiszpanii i Ameryce Łacińskiej. Żadna, z wyjątkiem krótkiego opowiadania, nie została przetłumaczona na inne języki… Powieści popularne, proszę sobie wyobrazić, piszę pod różnymi pseudonimami: Frank Finnegan i Fox Creek. – Porozumiewawczo puścił do mnie oko. – Podobają się panu?
Uśmiechnąłem się.
– Który z nich pisze o Dzikim Zachodzie?
– Oczywiście Creek. Ten drugi, Finnegan, specjalizuje się w platynowych blondynkach i zapijaczonych prywatnych detektywach.
– Jestem pod wrażeniem.
Wybuchnął radosnym śmiechem.
– Nie wiem, czy mówi pan serio. Ale proszę mi wierzyć, że dobrze mi się powodzi.
– Mówiłem szczerze. O powieściach o Indianach i kowbojach nie mam zielonego pojęcia, ale zawsze interesowała mnie struktura powieści kryminalnych. Powróciłem do wielu z nich w czasach kręcenia Holmesa, oczywiście do różnych autorów.
– Powrócił pan? – Mój rozmówca wydawał się zadowolony.
Potwierdziłem z rozbawieniem.
– W tego typu powieściach lubię to, że jako jedyne, z wyjątkiem wielkich klasyków, dają się czytać dwa razy.
– Rozumiem. Raz, żeby odkryć tajemnicę, a drugi, żeby zobaczyć, jak została skonstruowana… To miał pan na myśli?
– Tak, właśnie to. I najbardziej fascynuje mnie sztuka narracyjna oszustwa.
Przytaknął z przekonaniem.
– Podoba mi się, że widzi pan to w ten sposób, bo ma pan całkowitą rację. W dobrych powieściach-zagadkach rozwiązanie od początku jest na widoku.
– Tyle że stosownie ukryte – dopowiedziałem.
– Właśnie. Musi pan być dobrym czytelnikiem.
Próbowałem udawać skromność albo skromność, na jaką może pozwolić sobie aktor. Czyli niezbyt wielką.
– Umiarkowanie dobrym i tylko ze względów biograficznych – odparłem. – Grając w takich, a nie innych filmach, wytworzyłem sobie pewne nawyki.
– Nie mogę w to uwierzyć. – Przyglądał mi się z uwielbieniem. – Hopalong Basil we własnej osobie…
– W każdym razie domyślam się, że powieści kryminalne wymagają doskonałej znajomości technik narracyjnych.
Dostrzegłem u niego ambiwalentny grymas.
– Raczej trzeba być gotowym odrzucić to, co niektórzy nazywają poważną powieścią.
Uniosłem brwi.
– Uważam, że to niesprawiedliwa ocena.
– Cieszę się, że pan to mówi, bo Zbrodnia i kara jest takim samym dziełem sztuki jak Zabójstwo Rogera Ackroyda. Ale w klasycznych historiach kryminalnych, tych opartych na zagadce, głębia psychologiczna bardziej szkodzi, niż pomaga: namiętność, miłość czy nienawiść są zbyteczne. Nie mieszczą się w tym gatunku opowieści, bo tutaj pisarz musi zapomnieć o pewnej koncepcji literatury i skupić się na innych rzeczach… Nie wiem, czy wyrażam się jasno.
– Myślę, że tak.
– Tu skomplikowana ludzka natura służy tylko napędzaniu akcji, bo chodzi o to, żeby pobudzać inteligencję i emocje czytelnika.
– A pan jest w tym dobry? W wymyślaniu zawiłych fabuł?
– Och, niespecjalnie. Czytelnicy są teraz mniej wymagający. Byli inni w czasach powieści zagadek, w których więcej było refleksji niż akcji… I mówię było, bo dziś wyszły z mody: zbyt wielu naśladowców Conan Doyle’a zdewaluowało gatunek, a ostatnie wojny odebrały nam resztki niewinności, które jeszcze mieliśmy.
– Tak było z panem?
– Oczywiście. Zacząłem od opowiadań z zagadką intelektualną, bo pożerałem je jako dziecko, ale zmieniłem gatunek na współczesną powieść kryminalną. Na powieść zwaną noir: więcej mięśni niż mózgu.
– Dołożył pan do niej jakąś ważną cegiełkę?
Wykrzywił usta w nieco zadziornym grymasie.
– Niewielką.
– Ale coś dobrego pan napisał, prawda?
Zobaczyłem, jak na jego twarzy powoli pojawia się uśmiech.
– Jeśli miałbym być szczery: z moich trzydziestu kilku powieści nawet pół tuzina nie przeszłoby przez filtr jakości. Piszę książkę w niecały miesiąc.
– Na Jowisza!
– Tak… Mój rekord to dwanaście dni.
– I dobrze się sprzedają?
– Nie narzekam. Wydaję powieści kryminalne w dwóch kolekcjach, jedna nosi tytuł „FBI”, druga to „Służby Wywiadowcze”, obie są bardzo popularne. Rzadko zdarza się kiosk na stacji albo stoisko z gazetami bez kilku moich książek.
– I z żadnej nie jest pan dumny albo zadowolony?
– Jestem przeciętnym myśliwym, obawiam się.
– To ciekawe, że tak pan mówi – zdziwiłem się. – Zawsze kojarzyłem ideę polowania raczej z detektywem niż autorem. Mówił to nawet Sherlock Holmes.
– Lubię myśleć, że pierwszym opowiadającym historie kryminalne był prehistoryczny myśliwy: siedział przy ogniu i relacjonował sekwencję zdarzeń, odczytywanie znaków i śladów pozostawionych przez ofiarę, którą tropił.
– Błyskotliwe – przyznałem. – Ale proszę mi opowiedzieć o pańskich powieściach.
Zastanowił się chwilę.

* Cazzo – włoskie przekleństwo.

 
Wesprzyj nas