Zamknięcie opowieści o kolonizacji Marsa, wciągającej, chwalonej przez czytelników i krytyków literackich trylogii autorstwa Kima Stanleya Robinsona.
Mars został w pełni sterraformowany. Genetycznie zmodyfikowane rośliny i zwierzęta żyją przy nowo wybudowanych kanałach wodnych i wciąż młodych, burzliwych morzach. Mars jest też politycznie niezależny, to odważny i tętniący życiem nowy świat.
Większość spośród Pierwszej Setki już nie żyje. Ci, którzy pozostali, są dla marsjańskiej młodzieży niczym chodzące mity.
Tymczasem Ziemia przechodzi kryzys, niszczy ją przeludnienie, konflikty, nacjonalizm oraz dostęp do coraz bardziej skąpych zasobów naturalnych.
Dla zbyt wielu Ziemian Mars jest jednak niedostępnym marzeniem.
Ale warto dla niego żyć i zaciekle o niego walczyć.
Błękitny Mars
Przekład: Ewa Wojtczak
Cykl: Trylogia Marsjańska tom 3
Wydawnictwo Vesper
Premiera: 26 marca 2025
Część 1
Pawia Góra
Kalendarz Marsjański
Rok 1 (rok 2027)
Obecnie Mars jest wolny. Jesteśmy niezależni i nikt nie może nam niczego nakazać – powiedziała stojąca na przodzie pociągu Ann. – Jednak łatwo jest wrócić do starych przyzwyczajeń. Niszczycie hierarchiczny układ, a już pojawia się następny i zajmuje miejsce poprzedniego. Trzeba bardzo uważać, ponieważ zawsze znajdą się ludzie, którzy zechcą tu stworzyć kolejną Ziemię. Areofania oznacza nieustanną, niemal wieczną walkę. Intensywniej niż kiedykolwiek będziemy musieli się zastanowić, co to znaczy być Marsjaninem.
Jej słuchacze siedzieli rozparci w fotelach i oglądali przez okna migające krajobrazy. Byli znużeni, w oczach czuli piasek. Czerwonoocy „czerwoni”. W ostrym świetle brzasku wszystko wokół wyglądało osobliwie świeżo – smagana wiatrem naga ziemia, z rzadka porośnięta niskimi zaroślami i kępami porostów w kolorze khaki.
Marsjanie usunęli ze swojej planety wszystkie ziemskie formacje policyjne i militarne. Kampania była długa, a zakończyły ją miesiące krwawych starć. Na Ziemi w tym okresie szalała wielka powódź. Marsjańscy bojownicy odczuwali zmęczenie.
– Przybyliśmy z Ziemi na Marsa. Podczas przelotu dostąpiliśmy pewnego rodzaju oczyszczenia. Łatwiej nam było dostrzec wiele spraw, zdobyliśmy też swobodę działania, której nie mieliśmy wcześniej. Otrzymaliśmy sposobność pokazania się od najlepszej strony. Podjęliśmy więc wyzwanie i aktualnie tworzymy lepszy świat dla całej naszej społeczności.
Tak wyglądał mit, który towarzyszył dorastaniu wszystkich młodych Marsjan. Teraz, kiedy Ann opowiedziała im go ponownie, wpatrzyli się w nią z uwagą. Przeprowadzili przecież rewolucję, walczyli we wszystkich marsjańskich bitwach, zepchnęli ziemskie siły policyjne do Burroughs, następnie zatopili miasto, a uciekających Ziemian ścigali aż do Sheffield, na Pavonis Mons. Później musieli wypędzić wroga z Sheffield, wpakować do kosmicznej windy i odesłać na Ziemię. Ciągle jeszcze mieli sporo do zrobienia, jednakże udała im się ewakuacja Burroughs, osiągnęli wspaniałe zwycięstwo i na niektórych, z pozoru obojętnych, twarzach młodych ludzi patrzących na Ann lub wyglądających przez okno widać było pragnienie chwili wytchnienia, momentu przerwy dla triumfu. Wszyscy byli wyczerpani.
– Hiroko nam pomoże – rzucił któryś z młodych, przerywając milczenie w sunącym ponad marsjańskim lądem pociągu.
Ann potrząsnęła głową.
– Hiroko jest „zielona” – zauważyła – na wskroś „zielona”.
– Ależ to ona wynalazła areofanię – sprzeciwił się młody tubylec. – Nasza planeta jest dla niej najważniejsza. Hiroko nam pomoże, jestem o tym przekonany. Spotkałem ją kiedyś i tak mi powiedziała.
– Tyle że ona nie żyje – wtrącił ktoś.
Znowu zapadło milczenie.
W końcu wstała wysoka, młoda kobieta. Ruszyła przejściem między fotelami, podeszła do Ann i uściskała ją. Tym gestem odczyniła złe uroki. Zrezygnowano ze słów. Tubylcy wstali i podążyli ku przodowi pociągu, gdzie zbierali się wokół Ann; ściskali ją i chwytali za ręce lub po prostu dotykali jej ubrania. Ann Clayborne – ta, która nauczyła ich kochać Marsa dla niego samego, ta, która poprowadziła ich do walki o uniezależnienie się od Ziemi. I chociaż jej przekrwione oczy pozostały niewzruszone, patrząc pomiędzy zgromadzonymi na sponiewierany skalisty obszar masywu Tyrrhena, stara kobieta się uśmiechała. Ona także ściskała młodych Marsjan i wyciągała ręce, by dotknąć ich twarzy.
– Wszystko będzie dobrze – oświadczyła. – Oswobodzimy nasz świat.
Niemal chórem odkrzyknęli, że tak się stanie, i wzajemnie
sobie gratulowali.
– Do Sheffield – powiedziała Ann. – Dokończyć pracę. Mars sam nam powie, co mamy robić.
– Tyle że ona żyje – oznajmił młody mężczyzna. – Widziałem ją w ubiegłym miesiącu w Arkadii. I znowu się pokaże. Gdzieś na pewno się pojawi.
Tuż przed świtem niebo wciąż jarzyło się takimi samymi pasmami różu jak przed laty. Było blade i jasne na wschodzie, ciemne i jeszcze gwiaździste na zachodzie. Ann oczekiwała na ten moment, gdy tymczasem jej towarzysze wieźli ją ku zachodowi, w kierunku masy wznoszącego się w niebo czarnego wzniesienia – wypiętrzenia Tharsis, za którym widać było rozległy stożek Pavonis Mons. Jadąc z Noctis Labyrinthus, wznieśli się sporo w nową atmosferę. Ciśnienie powietrza u stóp Pavonis wynosiło jedynie sto osiemdziesiąt milibarów, a kiedy znaleźli się na wschodnim stoku wielkiego wulkanu tarczowego, spadło poniżej stu milibarów i nadal się obniżało. Powoli wjechali ponad obszar widocznej roślinności, która dotąd kuliła się na zabrudzonych plamach rzeźbionego wiatrem śniegu, następnie wspięli się ponad śnieg, aż otoczyły ich już tylko skały i towarzyszył słaby, choć nieustanny zimny wiatr. Goła ziemia wyglądała tak samo jak w latach poprzedzających przylot ludzi na Marsa. Czuli się, jak gdyby wjeżdżali w przeszłość.
No, może nie aż tak… Ale coś w sercu Ann Clayborne zapłonęło na widok tego świata w kolorze żelaza, świata kamiennego i smaganego ciągłym wiatrem. W miarę jak pojazdy „czerwonych” wtaczały się na górę, kolejnych pasażerów, tak samo jak Ann, oczarowywał obserwowany widok. W kabinach zapadło milczenie, podczas gdy słońce rozświetlało leżący przed roverami odległy horyzont.
Po jakimś czasie pochyłość, po której wjeżdżali, stała się łagodniejsza, tworząc idealną sinusoidę, aż znaleźli się na płaskim terenie zaokrąglonego szczytowego płaskowyżu. Tutaj podróżnicy dostrzegli namiotowe miasta otaczające krawędź gigantycznej kaldery; większość skupiła się wokół odległej o mniej więcej trzydzieści kilometrów na południe dolnej części kosmicznej windy.
Marsjanie zatrzymali pojazdy. Milczenie w kabinach z pełnego czci zmieniło się w ponure.
Ann stała przy jedynym oknie górnej kabiny, spoglądała na południe, ku Sheffield – dziecku kosmicznej windy – miastu najpierw zbudowanemu z powodu windy, potem spłaszczonemu pod tonami upadłego kabla, wreszcie wraz z przywróceniem windy odbudowanemu. Do tego miasta Ann przybyła kiedyś, by je zniszczyć, zrównać z ziemią niczym Rzymianie Kartaginę; tak jak „czerwoni” w roku 2061 – zamierzała zerwać nowy kabel. Gdyby jej się udało, znowu zostałaby zniszczona ogromna część Sheffield. Przetrwałby jedynie bezużyteczny fragment usytuowany na szczycie wysokiego wulkanu, w większości ponad atmosferą. Po jakimś czasie mieszkańcy zapewne porzuciliby pozostałe budowle, a następnie zdemontowali je w celu późniejszego wykorzystania. Zostałby jedynie fundament namiotu, być może stacja meteorologiczna i – koniec końców – długi, oświetlony słońcem, milczący wierzchołek góry. Sól była już w ziemi.
Przyłączył się do nich jednoosobowy rover wesołej przedstawicielki „czerwonych” z Tharsis, Iriszki, która pilotowała podróżników przez labirynt magazynów i małych namiotów otaczających skrzyżowanie równikowego toru magnetycznego z torem wokół stożka. Podczas jazdy opisała im lokalną sytuację. Marsjańscy rewolucjoniści odbili już większość Sheffield i pozostałych osad położonych na stożku Pavonis. Niestety winda kosmiczna i otoczenie jej podstawowego kompleksu znajdowały się jeszcze w rękach wrogów i trudno je było odebrać. Siły rewolucjonistów na Pavonis składały się przeważnie z kiepsko uzbrojonych milicjantów, którzy w dodatku nie zawsze działali według tego samego planu, a swe dotychczasowe sukcesy zawdzięczali rozmaitym czynnikom: zaskoczeniu, opanowaniu marsjańskiej przestrzeni, wielu zwycięstwom strategicznym, wsparciu ogromnej części społeczności Marsa, a także niechęci, z jaką Zarząd Tymczasowy Organizacji Narodów Zjednoczonych strzelał do cywili, nawet kiedy masowo demonstrowali na ulicach. Dzięki tej sprzyjającej sytuacji siły bezpieczeństwa ZT ONZ wycofały się wcześniej z całego Marsa do Sheffield – w celu przegrupowania – i teraz większość z nich przebywała w wagonikach windy jadącej na Clarke’a: asteroidę balastową, a równocześnie stację kosmiczną. Reszta Ziemian tłoczyła się wokół betonowego kompleksu podstawowego, zwanego „gniazdem”, zawierającego w sobie pomocnicze urządzenia windy, magazyny przemysłowe oraz część hotelowo-noclegowo-restauracyjną, w której do niedawna mieszkali i żywili się pracownicy stacji.
– Teraz to wszystko się przydaje – powiedziała Iriszka – choć są ściśnięci jak sardynki. Gdyby nie mieli jedzenia i schronienia, prawdopodobnie spróbowaliby się przebić. A tak… Są wprawdzie zdenerwowani i niepewni, ale przynajmniej żyją.
Ann pomyślała, że sytuacja w Sheffield przypomina jej nieco właśnie rozwiązany problem w Burroughs. Uważała, że ten również da się rozstrzygnąć. Trzeba było jedynie znaleźć ochotników, którzy wykonają zadanie, to znaczy zmuszą ZT ONZ do ewakuacji na Ziemię, a następnie zniszczą kabel, zrywając tym samym na dobre połączenie Marsa z Ziemią. Później wystarczy tylko udaremniać każdą próbę zamontowania nowego kabla, ale mogła ona nastąpić dopiero za dziesięć lat, jako że tyle trwało zbudowanie go na orbicie.
Iriszka prowadziła rovery po rumoszu wschodniego Pavonis, aż mała karawana dojechała do stożka kaldery, gdzie pojazdy zaparkowano. Na południowej i zachodniej krawędzi Sheffield przy pewnym wysiłku można było rozróżnić kabel windy, ledwie dostrzegalną linię – jedynie kilka kilometrów z dwudziestu czterech tysięcy. Mimo że był tak trudny do zauważenia, niemal niewidoczny, jego istnienie zdominowało każdy ruch podróżników, każdą ich rozmowę, a nawet każdą myśl. Wszystko obracało się wokół tej czarnej nici łączącej Marsa z Ziemią.
Po rozbiciu obozu i rozlokowaniu się, Ann zadzwoniła przez komputer na nadgarstku do swojego syna, Petera. Był jednym z przywódców rewolucji na Tharsis, dowodził też kampanią przeciw ZT ONZ, która zmusiła ziemskie wojska, by wycofały się, zajmując „gniazdo” i teren wokół niego. Zwycięstwo nie było zbyt spektakularne, uczyniło jednak Petera jednym z bohaterów ubiegłego miesiąca.
Na nadgarstku Ann pojawiła się twarz syna. Był do niej bardzo podobny, co niespodziewanie ją zaniepokoiło. Natychmiast zauważyła, że jest roztargniony. Najwyraźniej absorbowało go coś zupełnie innego niż rozmowa z matką.
– Jakieś nowiny? – spytała.
– Nie. Znaleźliśmy się chyba w swego rodzaju impasie. Pozwalamy im się swobodnie przemieścić w rejon windy i tym samym zdobyć kontrolę nad stacją kolejową, lotniskami na południowym stożku, a także linią kolei podziemnej stąd do „gniazda”.
– Samoloty, które ich ewakuowały z Burroughs, przyleciały?
– Tak. Najwyraźniej większość ludzi odleci na Ziemię. Tutaj jest bardzo tłoczno.
– Wracają na Ziemię czy na naszą orbitę?
– Na Ziemię. Nie sądzę, by jeszcze ufali orbicie.
Peter się uśmiechnął. Sporo działał w przestrzeni, wspomagając między innymi wysiłki Saxa. Jej syn, kosmonauta, reprezentant „zielonych”! Z powodu różnic politycznych przez wiele lat ledwie ze sobą rozmawiali.
– No więc, co zamierzasz teraz zrobić? – spytała Ann.
– Nie wiem. Nie sądzę, żeby udało nam się przejąć windę albo „gniazdo”. Po prostu nie ma takiej możliwości. Zresztą, nawet gdyby była, tamci w każdej chwili mogą zerwać windę.
– A zatem?
– No cóż… – Peter nagle spojrzał na nią z niepokojem. – Ten pomysł nie wydaje mi się dobry. A tobie?
– Ja uważam, że kabel powinien spaść.
Teraz w spojrzeniu syna pojawiła się irytacja.
– Lepiej więc trzymaj się z dala od linii ewentualnego jej upadku.
– Będę.
– Nie chcę, żeby ktoś zrywał kabel bez wcześniejszej wnikliwej dyskusji – oświadczył ostrym tonem. – To ważne. Decyzję powinna podjąć cała marsjańska społeczność. Osobiście sądzę, że winda jest nam potrzebna.
– Tyle że w żaden sposób nie potrafimy jej przejąć.
– Zobaczymy. Tymczasem wolałbym, żebyś się nie mieszała. Słyszałem, co się zdarzyło w Burroughs, jednak Sheffield to co innego. Rozumiesz? Razem ustalamy strategię. Taką sprawę trzeba omówić.
– Rzeczywiście, niektórzy są świetni w gadaniu – rzuciła z goryczą Ann.
Zawsze wszystko gruntownie omawiano i w wyniku tych dyskusji ona zawsze przegrywała. Kiedyś można było tak postępować, ale teraz – tak sądziła – trzeba zacząć działać. Peter, niestety, ponownie stracił zainteresowanie rozmową z nią. Odczuła, jak gdyby odrywała go od prawdziwej pracy, wygadując bzdury. Jej syn zapewne sam zamierza podjąć decyzję związaną z windą. Niewątpliwie łączyło się to u niego z ogólniejszym pragnieniem władania planetą. Tacy byli ci pierworodni nisei – stale usiłowali usunąć w cień przedstawicieli pierwszej setki i pozostałych issei. Gdyby żył John, nie byłoby im tak łatwo, lecz król był martwy, a zatem niech żyje nowy król, jej syn, król nisei – pierwszych prawdziwych Marsjan.
Niezależnie jednak od kwestii związanych z władzą, armia „czerwonych” zbierała się na Pavonis Mons. „Czerwoni” stanowili najsilniejsze ugrupowanie militarne, które pozostało na Marsie, i teraz zamierzali dokończyć dzieło rozpoczęte w okresie, gdy Ziemię nawiedziła wielka powódź. Nie wierzyli w jednomyślność ani w kompromis, a zerwanie windy było według nich sprawą oczywistą i niezbędną.
Peter najwyraźniej nie zdawał sobie z tego sprawy. A może po prostu nie chciał zaprzątać sobie myśli. Ann zaczęła mówić mu o tym, jej syn jednak kiwał tylko głową, mamrocząc: „Tak, tak, jasne”. Był równie arogancki jak inni „zieloni”, wiecznie pogodny i głupi, tak jak oni stale stosował wykręty i dyskutował o konieczności kontaktów z Ziemią, sądząc w swej naiwności, że zdoła tak potężnego przeciwnika zmusić do jakichkolwiek ustępstw. Nie, nie. Trzeba natychmiast podjąć działanie, podobnie jak w trakcie zatopienia Burroughs czy w przypadku aktów sabotażu, które doprowadziły do rewolucji. Bez nich nawet by się nie zaczęła albo, gdyby się zaczęła, natychmiast by ją zdławiono, podobnie jak w 2061 roku.
– Tak, tak. Lepiej więc zwołajmy zebranie – oznajmił Peter.
Ann miała wrażenie, że denerwuje go równie mocno jak on ją.
– Tak, tak – smutno powtórzyła za nim Ann. Ciągle tylko zebrania. Chociaż musiała przyznać, że często okazywały się celowe: dzięki nim ludzie sądzili, że ich zdanie się liczy, mimo że prawdziwą pracę wykonywano gdzieś indziej.
– Spróbuję je zorganizować – stwierdził Peter.
Ann zauważyła, że w końcu udało jej się zwrócić uwagę syna. Spojrzenie miał jednak nieprzyjemne, jak gdyby zamierzał jej grozić.
– Zanim wszystko wymknie nam się z rąk – dodał.
– Już się wymknęło – mruknęła i przerwała połączenie.
Ann obejrzała programy informacyjne na różnych kanałach: na Mangalavidzie, w prywatnych sieciach „czerwonych”, skróty wiadomości z Ziemi. Chociaż Pavonis i winda znajdowały się w centrum uwagi wszystkich osób na Marsie, fakt ten nie znajdował odbicia w informacjach.
Ann wydawało się, że na wulkanicznej górze jest więcej partyzanckich oddziałów „czerwonych” niż „zielonych” jednostek Wolnego Marsa i ich sojuszników; trudno jednak było mieć pewność. Kasei i większość przedstawicieli radykalnego skrzydła „czerwonych”, nazywanego Kakaze (czyli „ognisty wiatr”), zajęli ostatnio północny stożek Pavonis, przejmując także stację kolejową i Lastflow, osadę namiotową. Towarzysze podróży Ann (niemal wszyscy pochodzili z dawnego głównego nurtu „czerwonych”) dyskutowali nad problemem ewentualnego objazdu stożka i przyłączenia się do ugrupowania Kakaze; ostatecznie zdecydowali się pozostać we wschodnim Pavonis. Ann obserwowała tę debatę w milczeniu, ale ucieszyła się z rezultatu, ponieważ wolała trzymać się z dala od Kaseia, Dao i ich grupy. Była zadowolona, że zostaje w dotychczasowym miejscu.
Przebywało tu również sporo oddziałów Wolnego Marsa; przeprowadzali się z pojazdów do porzuconych magazynów. Wschodnie Pavonis powoli stawało się głównym skupiskiem wszelkiego rodzaju grup rewolucyjnych. Parę dni po przybyciu Ann weszła do jednego z największych magazynów w namiocie i po ubitym regolicie dotarła na miejsce zebrania; zamierzała wziąć udział w ogólnym spotkaniu strategicznym.
Wyglądało zresztą niemal dokładnie tak, jak się spodziewała. Co jakiś czas przemawiała Nadia, z którą obecnie nie miała zamiaru się spierać. Siedziała więc tylko w fotelu pod tylną ścianą i w milczeniu wysłuchiwała kolejnych opisów sytuacji. Jawnie nikt nie zamierzał powiedzieć głośno tego, co Peter już przyznał w rozmowie z Ann – że nie istnieje sposób usunięcia przedstawicieli ZT ONZ z kosmicznej windy; mimo to zebrani próbowali omówić ów problem.
W dalszej części zebrania do Ann podszedł Sax Russell. Usiadł obok.
– Kosmiczna winda – odezwał się – może być… użyteczna.
Rozmowa z Saxem nie sprawiała jej najmniejszej przyjemności. Ann wiedziała, że przedstawiciele ochrony ZT ONZ uszkodzili mu mózg, po czym poddał się kuracji, która zmieniła jego osobowość; ta myśl w niczym jednak nie pomagała, wręcz przeciwnie – komplikowała wszystko. Czasami Ann wydawało się, że rozmawia z tym samym starym Saxem, równie znajomym, jak bardzo znienawidzony brat; innymi razy naprawdę miała wrażenie, że ciało Russella przejęła całkiem obca osoba. Te dwa sprzeczne odczucia stale się ze sobą mieszały, czasem nawet współistniały. Zanim Sax do niej podszedł, gawędził z Nadią oraz Artem i wówczas wyglądał jak nieznajomy wytworny starzec o przeszywającym spojrzeniu, mówiący głosem Saxa i w jego dawnym stylu. Natomiast teraz, gdy siedział obok niej, stwierdziła, że zmiany w jego twarzy są jedynie powierzchowne i chociaż wyglądał znajomo, w jego wnętrzu znajdował się ktoś nieznajomy – osobnik, który jąkał się i denerwował, potem nagle milkł po nieudanej próbie zwerbalizowania czegoś, wreszcie dorzucał słowo, które ledwie pasowało do wypowiedzianego właśnie zdania.
– Winda to, to środek. Do… wznoszenia się… Narzędzie.
– Nie, jeśli jej nie kontrolujemy – odparła Ann ostrożnie, jakby pouczała dziecko.
– Kontrola… – odezwał się Sax, po czym zamyślił się nad tym słowem, jak gdyby było dla niego zupełnie nowe. – Wpływ? Jeśli windę może zerwać każdy, kto tego naprawdę chce, w takim razie… – Przerwał i ponownie zatracił się w myślach.
– W takim razie co? – podsunęła Ann.
– W takim razie można powiedzieć, że windę kontrolują wszyscy. Zgodna egzystencja. Czy to oczywiste?
Miała wrażenie, że słucha kogoś, kto tłumaczy z innego języka. To nie był Sax. Ann potrafiła jedynie potrząsać głową i łagodnie spróbować wyjaśnić, że winda to środek lokomocji, za pomocą którego metanarodowcy docierają na Marsa. Jest teraz w posiadaniu tamtych, a rewolucjoniści nie mają możliwości usunięcia z niej ich sił policyjnych. Jedyną sensowną decyzją w takiej sytuacji było zerwanie kabla. Trzeba ostrzec pasażerów, przedstawić im plan działania, a następnie wykonać zadanie.
– Straty w ludziach byłyby minimalne. Ci, którzy zginą, staną się ofiarą własnej głupoty, pozostając na kablu albo na równiku…
Na nieszczęście słowa Ann usłyszała stojąca na środku sali Nadia. Potrząsnęła głową tak gwałtownie, że kosmyki siwych włosów podfrunęły jak kołnierz klauna. Od czasu Burroughs Nadia ciągle jeszcze gniewała się na Ann bez żadnego konkretnego powodu, dlatego teraz Ann, widząc, jak Rosjanka podchodzi do nich, obrzuciła ją piorunującym spojrzeniem.
– Potrzebujemy windy – odezwała się uprzejmie Nadia. – Stanowi nasz środek transportu na Ziemię, tak samo jak dla Ziemian – środek lokomocji na Marsa.
– Ależ nie musimy się kontaktować z Ziemią – odparła Ann. – Nie wiąże nas z nią fizyczne pokrewieństwo, nie widzisz tego? Nie mówię, że nie powinniśmy mieć wpływu na Ziemię, nie jestem izolacjonistką jak Kasei czy Kojot. Zgadzam się, że trzeba nad tym popracować, ale zrozum, to nie jest coś „fizycznego”. Raczej kwestia pomysłów, rozmów i może kilku wysłanników. Chodzi o wymianę informacji. Wtedy przynajmniej wszystko jest jasne. Natomiast gdy dochodzą kwestie fizyczne, takie jak wymiana zasobów, masowa emigracja albo kontrola policyjna, wtedy winda staje się elementem użytecznym, a nawet niezbędnym. Więc jeśli ją zdemontujemy, powiemy: „Będziemy współpracować jedynie na naszych warunkach”.
Cała sprawa wydawała się oczywista, Nadia jednak ponownie pokręciła głową. Ann nie mogła uwierzyć, że tamta się z nią nie zgadza.
Sax odchrząknął i w swoim starym stylu – tonem, jak gdyby wymieniał pierwiastki układu okresowego – powiedział:
– Potrafimy ją zerwać, więc wyobraźmy sobie po prostu, że już jej nie ma…
Zamrugał w specyficzny sposób, przypominając dawnego siebie. Był niczym duch, nagle pojawiał się u boku Ann, jak uosobienie terraformowania; wróg, którego się pozbywała i który stale powracał: Saxifrage Russell, taki sam jak zawsze. Mogła jedynie znowu się z nim kłócić, przegrywać, czuć, że wypowiada nieodpowiednie słowa… Mimo wszystko spróbowała:
– Ludzie kierują się tym, co widzą, Sax. Metanarodowi dyrektorzy, przedstawiciele ONZ i rządów państw podniosą oczy na Marsa, zobaczą, co się tu dzieje, i uzależnią od tego swoje postępowanie. Jeśli kabel zniknie, nie dotrą do nich nasze zasoby. Po prostu przestaniemy być dla tych ludzi interesujący. Dopóki kabel jest na swoim miejscu, jesteśmy im potrzebni. Będą myśleli: „No cóż, moglibyśmy się nimi zająć”. Na pewno wiele osób zacznie wykrzykiwać, że trzeba tu przylecieć.
– Przylot zawsze będzie możliwy. Kabel to tylko sposób oszczędzenia paliwa.
– Oszczędzające paliwo urządzenie, które umożliwia przenoszenie masy.
Sax tracił poczucie rzeczywistości i wydawał się coraz bardziej obcy. Przez dość długi czas nikt nie zwracał uwagi na Ann, a Nadia kontynuowała wypowiedź na temat znaczenia kabla w kontroli orbity, przesyłaniu informacji i tym podobnych zagadnieniach.
W pewnej chwili „obcy Sax” przerwał Nadii, jak gdyby w ogóle jej nie słuchał.
– Obiecaliśmy… pomóc im odejść.
– Wysyłając im więcej metali? – spytała Ann. – Czy naprawdę ich potrzebują?
– Można by… przyjąć ludzi. To mogłoby pomóc.
Ann pokręciła głową.
– Nigdy nie zdołalibyśmy ich w tym względzie zaspokoić.
Sax zmarszczył brwi. Nadia zauważyła, że jej nie słuchają, i odwróciła się w stronę stołu. Sax i Ann zamilkli.
Zawsze się kłócili. Nigdy nie przyznali się przed sobą do błędu, nigdy nie wchodziły w grę żadne kompromisy, nigdy nie osiągali porozumienia. Spierali się, używając stale tych samych słów, które dla każdego z nich oznaczały zupełnie coś innego; właściwie nawet nie zwracali się do siebie. A przecież kiedyś było inaczej, kiedyś mówili tym samym językiem i się rozumieli. Miało to jednak miejsce tak dawno temu, że Ann nawet nie potrafiła sobie przypomnieć kiedy. Na Antarktydzie? Gdzieś. Ale nie na Marsie.
– Wiesz – rzekł Sax przyjacielskim tonem, jak gdyby znowu zmienił się w kogoś innego – to nie milicja „czerwonych” skłoniła Zarząd Tymczasowy do ewakuacji z Burroughs i reszty planety. Gdyby dokonali tego nasi partyzanci, wówczas Ziemianie ścigaliby ich i nawet mogliby schwytać. Z masowych demonstracji w namiotach jasno wynika, że prawie wszyscy na planecie są przeciwko nim. Oto, czego rządy obawiają się najbardziej – masowych protestów w miastach. Gdy setki tysięcy ludzi wychodzą na ulice i manifestują za odrzuceniem aktualnego systemu. To właśnie Nirgal ma na myśli, kiedy mówi, że potęgę władzy danego kraju widać w spojrzeniach ludzi, jego mieszkańców. A nie w lufach karabinów.
– A więc? – spytała Ann.
Sax wskazał na ludzi w magazynie.
– Oni wszyscy są „zieloni”.
Pozostali kontynuowali dyskusję. Przechyliwszy głowę, Sax obserwował swoją rozmówczynię.
Ann wstała i wyszła z zebrania, na osobliwie spokojne ulice wschodniego Pavonis. Na narożnikach rozlokowały swe posterunki grupy przedstawicieli milicji. Wypatrywali w kierunku południowym, ku Sheffield i końcowej stacji kabla. Zadowoleni, nastawieni optymistycznie, poważni młodzi tubylcy. Stojąca na jednym rogu grupka osób pogrążona była w ożywionej dyskusji i kiedy Ann ich mijała, jakaś młoda kobieta, której twarz była bardzo skupiona i zaróżowiona od zapalczywie wyrażanych przekonań, wykrzyknęła:
– Nie możecie po prostu robić, co chcecie!
Ann się nie zatrzymała. Im dalej szła, tym bardziej czuła się nieswojo, choć nie potrafiła wyjaśnić przyczyny swego niepokoju. Rozmyślała o tym, jak ludzie się zmieniają: w małych przejściach kwantowych, porażeni zewnętrznymi wydarzeniami; żadnego celu, żadnego planu. Ktoś mówi: „Spojrzenia w oczach ludzi” i to zdanie łączy się nagle z obrazem – twarz rozjarzona zapalczywie wyrażanym przekonaniem – oraz z inną frazą: „Nie możecie po prostu robić, co chcecie!”. Pod wpływem widoku twarzy owej młodej kobiety Ann przyszło do głowy, że tutaj decyduje się nie tylko o losie kabla, że młodzi i starzy Marsjanie usiłują rozstrzygnąć bardziej ogólną kwestię, ostry postrewolucyjny problem, ważniejszy chyba niż jakakolwiek poszczególna sprawa, nawet los kabla. Chodziło mianowicie o sposób podejmowania wszelkich decyzji. Do teraz większość członków podziemia działała według roboczej zasady brzmiącej: „Skoro się z tobą nie zgadzamy, będziemy z tobą walczyć”. Ann doszła do wniosku, że właśnie owo nastawienie pchało ludzi do podziemia. Przyzwyczaili się do tej metody i teraz trudno im było znaleźć inną. Niedawno udowodnili, że się dobrze sprawdza, nie widzieli więc powodu, by jej unikać. Ann bardzo dobrze ich rozumiała.
Jednak potęga władzy… powiedzmy, że naprawdę widać ją w spojrzeniach ludzi. Możesz ciągle walczyć, lecz jeśli nie towarzyszy ci poparcie ludu…
Wjeżdżając roverem do Sheffield, Ann nadal rozmyślała nad tym problemem (zdecydowała się opuścić farsową popołudniową sesję strategiczną we wschodnim Pavonis). Chciała rzucić okiem na „miejsce akcji”.
Ciekawe, jak pozornie mało zmieniło się w codziennym życiu Sheffield. W tym najbardziej zatłoczonym z namiotowych miast ludzie ciągle chodzili do pracy, jadali w restauracjach, rozmawiali, siedząc na trawie w parkach, zbierali się w miejscach publicznych. W sklepach i lokalach panował straszliwy tłok. Większość przedsiębiorstw w Sheffield do niedawna należała do metanarodowców i obecnie mieszkańcy śledzili na ekranach swoich komputerów długie kłótnie na temat przyszłości – dywagowano, jaki powinien być stosunek pracowników do dawnych właścicieli firm, gdzie powinno się kupować surowce, komu powinno się sprzedawać produkty, czyich przepisów należy przestrzegać, komu płacić podatki. Jak wskazywały debaty obserwowane na monitorach oraz wieczorne programy informacyjne i wiadomości nadawane w sieci komputerów naręcznych, panowało ogólne zamieszanie.
Jednakże plac, na którym stworzono targ żywnościowy, wyglądał, jak gdyby nigdy nie pełnił innej funkcji. Większą część jedzenia wytwarzały i rozdzielały spółdzielnie; istniały sieci rolne, nadal działały też oranżerie na Pavonis i za produkty płacono na rynku tak jak wszędzie – dolarami
ZT ONZ lub kredytami. Raz czy dwa Ann widziała sprzedawców w fartuchach, którzy z czerwonymi twarzami wrzeszczeli na klientów, a ci natychmiast odpłacali im tym samym, spierając się o jakąś sprawę związaną z polityką rządu. W pewnej chwili, gdy mijała pogrążonych w takiej kłótni (która niewiele się różniła od sporów, jakie na Pavonis prowadzili przywódcy ugrupowań), dyskutanci nagle umilkli i spojrzeli na nią. Rozpoznali ją.
– Gdybyście wy, „czerwoni”, dali sobie spokój – oświadczył głośno sprzedawca warzyw – tamci po prostu grzecznie by się wynieśli!
– Ach, odczep się – odparował ktoś. – Ona się tym nie zajmuje.
Jakie to prawdziwe, pomyślała Ann, idąc dalej.
Dostrzegła tłumek osób czekających na przyjazd tramwaju. Transport nadal działał, gotów na autonomię. Namiot również funkcjonował, co wcale nie było takie oczywiste; najwyraźniej większość Marsjan przyjmowała ten fakt za rzecz naturalną. Prawda była jednak taka, że każda z osób obsługujących namiot musiała przedkładać pracę ponad wszystko inne. Sami zdobywali niezbędne surowce, przeważnie czerpiąc z powietrza; ich słoneczne kolektory i reaktory atomowe wytwarzały całą potrzebną moc. Konstrukcja namiotów była więc krucha, ale gdyby pozostawić je samym sobie, bez problemów mogłyby istnieć w systemie politycznej niezależności; nie potrzebowały prywatnego właściciela, mało tego, nie było żadnego usprawiedliwienia dla takiego rozwiązania.
W mieście nikt nie narzekał na brak artykułów pierwszej potrzeby ani na usługi. Codzienne życie toczyło się jak przedtem, rewolucja niemal niczego nie zmieniła.
Tak się w każdym razie wydawało na pierwszy rzut oka. Przyjrzawszy się bliżej, na ulicach można było dostrzec zbrojne grupy młodych tubylców, którzy po trzech, czterech lub pięciu stali na narożnikach ulic. Przy wyrzutniach pocisków i odczytach teledetekcyjnych trwali przedstawiciele rewolucyjnej milicji – częściej „zieloni” niż „czerwoni”. Przechodnie przyglądali się im albo zatrzymywali ich, by pogawędzić i zapytać, co robią. Uzbrojeni tubylcy odpowiadali, że nie spuszczają oka z „gniazda”. Ann zauważyła jednakże, że pełnią również funkcję policjantów, co ogólnie akceptowano i popierano. Mieszkańcy uśmiechali się podczas rozmów z żołnierzami; to była przecież ich własna policja, ich towarzysze-Marsjanie, którzy znajdowali się tutaj, by ich chronić, by strzec dla nich Sheffield. Wydawało się, że mieszkańcy pragną obecności żołnierzy w mieście. Gdyby ich zabrakło, wtedy każdy podchodzący nieznajomy mógłby stanowić zagrożenie, a każde przepełnione złością spojrzenie – oznaczać atak, który rozpędziłby członków milicji na cztery wiatry. W oczach ludzi widniała absolutna jednomyślność; rządziła tym światem.
Podczas następnych kilku dni Ann sporo rozmyślała; jeszcze intensywniej, gdy wsiadła do pociągu jadącego po stożku w lewo, do północnego łuku stożka. Tam Kasei, Dao i inni Kakaze zajmowali mieszkania w małym namiocie o nazwie Lastflow. Wcześniej usunęli przemocą niebiorących udziału w walce mieszkańców, którzy natychmiast pojechali pociągiem do Sheffield, gdzie wściekle żądali, by oddać im domy, oraz poinformowali Petera i pozostałych przywódców „zielonych”, że „czerwoni” przyholowali ciężarówkami wyrzutnie rakietowe i umieścili je na północnym stożku; rakiety wycelowali w windę i, ogólnie rzecz biorąc, w Sheffield.
Ann wysiadła na małej stacji Lastflow; była w kiepskim nastroju, wściekła na arogancję Kakaze, która wydała jej się tak samo idiotyczna jak impertynencja „zielonych”. Radykalni „czerwoni” radzili sobie całkiem dobrze podczas kampanii Burroughs, w sposób bardzo spektakularny – jako ostrzeżenie – zajmując dajkę; później podjęli się niewdzięcznego zadania zniszczenia jej, mimo że towarzyszyły im protesty wszystkich innych frakcji rewolucyjnych, które zebrały się na południowych wzniesieniach, a podczas wycofywania się zmuszonych do odwrotu sił bezpieczeństwa metanarodowców gotowe były ocalić cywilną ludność miasta. Kakaze sami podjęli decyzję i nie grzęznąc w zbędnych dyskusjach, przerwali dajkę. Gdyby się zawahali, być może rewolucjoniści nadal otaczaliby Burroughs, a metanarodowcy zdążyliby już zorganizować przybycie posiłków z Ziemi, które zupełnie zmieniłyby sytuację. Posunięcie Kakaze było zatem śmiałe i perfekcyjne.
Teraz jednak najwyraźniej sukces uderzył im do głów.
Lastflow zawdzięczało swą nazwę położeniu w zagłębieniu terenu, magmowym wylewie w kształcie wachlarza opadającego po północno-wschodnim stoku góry na ponad sto kilometrów. Było to jedyne zapadlisko w idealnie kulistym stożku wierzchołka i kalderze, które prawdopodobnie pojawiło się w końcowym okresie ery wybuchów wulkanicznych. Stojąc na dnie wgłębienia, obserwator nie widział pozostałej części wierzchołka i miał wrażenie, że znajduje się w płytkiej, wiszącej dolinie, z której w żadnym kierunku niewiele było widać. Dopiero gdy wyszło się do stromego zejścia na krawędzi stożka, można było dostrzec ogromny walec kaldery wbity w powierzchnię planety, a na dalekim stożku – zarys wieżowców Sheffield na tle nieba; wyglądały jak maleńki Manhattan odległy o ponad czterdzieści kilometrów.
Ograniczony widok wyjaśniał, dlaczego wgłębienie Lastflow było jedną z ostatnich wykorzystanych części stożka. Teraz wypełniał je dość spory namiot (sześć kilometrów średnicy, sto metrów wzwyż); jak wszystkie na tej wysokości, był intensywnie wzmocniony. Osadę zamieszkiwali głównie przedstawiciele rozmaitych przemysłów i okresowi robotnicy pracujący na stożku. Obecnie dzielnicę na froncie stożka zajmowali Kakaze; przed namiotem stał szereg wielkich roverów i z pewnością to one wywołały plotki o wyrzutniach rakietowych.
Domysł ten potwierdzili Ann przewodnicy, którzy poprowadzili ją do restauracji – siedziby Kaseia. Rovery rzeczywiście przyholowały tu wyrzutnie rakietowe, przygotowane, by zniszczyć ostatnią kryjówkę ZT ONZ na Marsie. Przewodnicy Ann byli wyraźnie zadowoleni z istnienia tej możliwości i opowiadali jej o tym z dumą. Cieszyli się z przyjazdu Ann i chętnie oprowadzali ją po swoim terenie. Stanowili mieszaną grupkę – w większości tubylcy, kilka osób nowo przybyłych z Ziemi oraz najstarsi, „dinozaury”, reprezentujący różne rasy. Wśród nich Ann dostrzegła kilka znajomych twarzy: Etsu Okakurę, al-Khana, Yussufa. Przed drzwiami restauracji zatrzymywało ją wielu zupełnie jej obcych młodych tubylców, którzy pragnęli uścisnąć jej dłoń, triumfalnie się przy tym uśmiechając. Ach, ci Kakaze! Dla tego skrzydła „czerwonych” czuła najmniej sympatii. Gniewni byli Ziemianie lub idealistyczni młodzi tubylcy z namiotów! Podczas uśmiechu kamienne kły połyskiwały im mrocznie, a oczy błyszczały, gdy uświadamiali sobie, że spotkali Ann Clayborne, oraz kiedy mówili o kami, o potrzebie czystości, wewnętrznych wartościach skalnego świata, prawach planety i tym podobnych sprawach. Po prostu: fanatycy. Ann ściskała im dłonie i kiwała głową, starając się nie pokazać po sobie, że nie czuje się wśród nich najlepiej.
Kasei i Dao siedzieli w restauracji przy oknie i pili ciemne piwo. Kiedy Ann weszła do środka, wszyscy w sali znieruchomieli. Nieco czasu minęło, zanim się sobie przedstawili, ponieważ Kasei i Dao uściskali ją na powitanie, a następnie wrócili do przerwanego posiłku i rozmowy. Zamówili w kuchni jedzenie dla Ann, a wówczas obsługa restauracji także wyszła, by się z nią przywitać; oczywiście oni również należeli do Kakaze. Ann czekała, aż odejdą, a goście wrócą do swoich stolików; była zniecierpliwiona i skrępowana. Media stale powtarzały, że Kakaze są jej duchowymi dziećmi. Poglądy Ann zawsze były „czerwone”, tu niestety czuła się nieswojo.
Kasei był we wspaniałym nastroju, podobnie jak na początku rewolucji.
– Mniej więcej za tydzień chcemy zerwać kabel – oświadczył.
– Och, doprawdy?! – wykrzyknęła Ann. – A po cóż tak długo czekać?
Dao zlekceważył jej sarkazm i odparł po prostu:
– Trzeba ostrzec ludzi, żeby mieli czas na opuszczenie równika.
Ten mężczyzna, chociaż zwykle zgorzkniały, dziś był równie wesoły jak Kasei.
– Co z tymi na kablu?
– Powiadomimy ich. Jednak nawet jeśli się ewakuują i poddadzą, i tak go zerwiemy.
– W jaki sposób? Naprawdę macie wyrzutnie rakietowe?
– Tak. Użyjemy ich jednak tylko wtedy, gdy tamci zjadą na powierzchnię i spróbują odbić Sheffield. A co do zerwania kabla: nie sposób go zerwać tu, przy podstawie.
– Rakiety kontrolne mogłyby wyregulować rozerwanie przy dnie – wyjaśnił Kasei. – Trudno powiedzieć, co się zdarzy. Jednak przerwa tuż ponad punktem areosynchronicznym zmniejszyłaby szkody na równiku. Poza tym dzięki niej Nowy Clarke nie odleci tak szybko jak pierwszy. Wiesz, chcemy jak najbardziej zminimalizować straty. Niepotrzebni nam męczennicy. Ma to być coś w rodzaju rozbiórki budynku. Zbędnego już budynku.
– Tak. – Ann sapnęła. Doznała ulgi, gdy stwierdziła, że mężczyźni kierują się zdrowym rozsądkiem. Chociaż, co ciekawe, była zaszokowana, słuchając, jak ktoś inny przedstawia jej pomysł jako własny. – Co z innymi… z „zielonymi”? Co, jeśli się sprzeciwią? – spytała. Ten problem niepokoił ją najbardziej.
– Nie sprzeciwią się – odparł Dao.
– Ależ tak! – powiedziała ostro Ann.
Dao potrząsnął głową.
– Rozmawiałem z Jackie. Może niektórzy z „zielonych” są naprawdę przeciwni temu pomysłowi, ale jej grupa mówi tak tylko oficjalnie, ponieważ chce, by Ziemianie uważali ich za ugrupowanie o poglądach umiarkowanych. Cieszą się, że mogą zrzucić winę za niebezpieczne działania na radykałów, na których postępowanie nie mają wpływu.
– Na nas – zauważyła Ann.
Obaj skinęli głowami.
– Dokładnie jak w Burroughs – odezwał się z uśmiechem Kasei.
Ann zastanowiła się i nie miała wątpliwości, że to prawda.
– Jednak niektórzy z nich są szczerze przeciwni. Spieram się z nimi o to. Bez rezultatów.
– No, no, no – powiedział powoli Kasei.
Zarówno on, jak i Dao wpatrzyli się w nią.
– Cóż, zrobicie to tak czy owak – oznajmiła w końcu.
Nadal na nią patrzyli. Zrozumiała nagle, że nie będą już wykonywać jej poleceń. Przypominali samowolnych chłopców, którym wydaje rozkazy zgrzybiała staruszka. Udobruchali ją. Wymyślili, w jaki sposób najlepiej mogliby wykorzystać jej osobę.
– Musimy – stwierdził Kasei. – W najlepszym interesie Marsa. Nie tylko dla „czerwonych”, ale dla nas wszystkich. Potrzebna nam pewna przerwa w kontaktach z Ziemią, a grawitacja świetnie przywróci właściwą odległość. Bez odpowiedniego dystansu wciągną nas do swego bagna.
Była to jedna z tez Ann, wyłuszczyła ją na zebraniu we wschodnim Pavonis.
– Co się jednak stanie, jeśli spróbują was powstrzymać?
– Nie sądzę, by byli w stanie – mruknął Kasei.
– Ale jeśli spróbują?
Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie. Dao wzruszył ramionami.
No tak, pomyślała Ann, obserwując ich, chcą zacząć wojnę domową.
Ludzie ciągle wjeżdżali po zboczu Pavonis na szczyt, zapełniając Sheffield, wschodnie Pavonis, Lastflow i inne namioty na stożku. Przyjechali Michel, Spencer, Wład, Marina i Ursula, Michaił i cała brygada bogdanowistów, Kojot (sam), grupa z Praxis, wielki pociąg pełen Szwajcarów, arabskie karawany roverowe: zarówno sufickie, jak i świeckie, a także tubylcy z innych miast i osad na Marsie. Czekali na ostateczną rozgrywkę. We wszystkich innych miejscach na Marsie tubylcy utrwalali władzę, elektrownie obsługiwali przedstawiciele lokalnych zespołów współpracujących z Séparation de l’Atmosphére. Oczywiście pozostały pewne maleńkie centra oporu metanarodowców; w terenie działały też grupki Kakaze, które systematycznie niszczyły projekty terraformowania. Z pewnością jednak punkt centralny stanowiło Pavonis. Tu mogła się zakończyć rewolucja lub – czego Ann zaczęła się obawiać – rozpocząć wojna domowa. Albo jedno i drugie. To nie byłby pierwszy raz.
Ann chodziła więc na zebrania, a w nocy kiepsko spała; budziła się z dręczących ją snów lub z drzemek, na które pozwalała sobie w przelocie między jednym spotkaniem a drugim. Zebrania zaczynały jej się zlewać w jedno – kłótliwe, płytkie, chybione. Czuła się coraz bardziej zmęczona, a przerwy we śnie bynajmniej nie poprawiały samopoczucia. Miała w końcu prawie sto pięćdziesiąt lat i od ćwierćwiecza nie poddawała się kuracji gerontologicznej; przez cały czas odczuwała więc znużenie. Zapewne dlatego – gdy obserwowała, jak inni zastanawiają się nad sytuacją – rosła w niej obojętność.
Na Ziemi ciągle panowało zamieszanie. Wielka powódź spowodowana załamaniem się zachodnio-antarktycznej pokrywy lodowej rzeczywiście okazała się idealnym zapalnikiem, na który niegdyś czekał „generał Sax”. Ann świetnie wiedziała, że Russell nie ma najmniejszych wyrzutów sumienia, że wykorzystał trudną sytuację Ziemi. Z pewnością nigdy nie zastanawiał się nad tym, jak wiele śmierci spowodowała powódź na jego rodzimej planecie. Ann potrafiła odczytywać z jego twarzy myśl po myśli, kiedy wypowiadał się na ten temat. Uważał zapewne, że wyrzuty sumienia nie mają sensu. Powódź to był przypadek, geologiczna katastrofa, taka jak nadejście epoki lodowcowej albo uderzenie meteorytu. Nikt nie powinien marnować czasu na użalanie się z tego powodu, nawet jeśli wykorzystał to do własnych celów. Najlepiej czerpać z chaosu lub zamieszania to, co dobre, i niczym się nie przejmować. Wszystkie owe idee były wyraźnie widoczne na twarzy Saxa, kiedy dyskutował o następnych koniecznych posunięciach wobec Ziemi. Sugerował, by wysłać tam delegację, misję dyplomatyczną, pojawić się osobiście, coś zorganizować. Mówił z pozoru chaotycznie, lecz Ann potrafiła interpretować jego stwierdzenia, jak gdyby był jej bratem. Sax, ten jej odwieczny wróg! Cóż, Sax… stary Sax… zawsze starał się postępować racjonalnie, toteż nietrudno było czytać jego myśli. Ann pomyślała, że z pewnością łatwiej go zrozumieć niż młodych fanatyków z Kakaze.
Żeby jednak w pełni zinterpretować jego słowa, trzeba było wejść na jego grunt i przyjąć jego warunki. Dlatego Ann podczas zebrań siadała naprzeciwko Saxa i próbowała się skoncentrować na tym, co mówił. Jej umysł nie był już tak giętki jak kiedyś, miała wrażenie, że dziwnie skamieniał, trwając nieruchomo w jej głowie. Kłótnie obracały się wciąż wokół tych samych pytań: Co zrobić na Pavonis? Pavonis Mons, Pawia Góra… Kto zasiądzie na Pawim Tronie? Potencjalnych władców było wielu – Peter, Nirgal, Jackie, Zeyk, Kasei, Maja, Nadia, Michaił, Ariadne, nieobecna Hiroko…
Teraz ktoś przywołał kongres w Dorsa Brevia jako podwaliny do dyskusji, z których powinni skorzystać. Ann pomyślała, że niestety, wraz z Hiroko, zniknęło moralne centrum, Japonka była bowiem jedyną (poza Johnem Boone’em) osobą w całej marsjańskiej historii, którą szanowali bezwzględnie wszyscy. Jednak Hiroko i Johna nie było, odeszli wraz z Arkadym i Frankiem. Och, Frank bardzo by się teraz przydał, oczywiście gdyby stanął po jej stronie, chociaż chyba by tego nie zrobił… Wszystko przepadło, pozostała jedynie anarchia. Ann uznała za interesujący fakt, że przy zatłoczonym stoliku łatwiej dostrzec brakujące osoby niż obecne. Na przykład Hiroko. Wielu mówców powoływało się na nią. Być może przebywała gdzieś w terenie, jak zwykle opuściwszy ich w godzinie potrzeby. Znowu wyrzuciła ich z gniazda.
Ann zastanowiła się także nad Kaseiem. Jedyne dziecko zaginionych marsjańskich bohaterów, Johna i Hiroko, niezwykle radykalny przywódca, człowiek, który ją niepokoił, mimo że stał po jej stronie. Spojrzała na niego. Siedział, lekko się uśmiechając i potrząsając siwą głową w kierunku Arta. Nie był podobny ani do ojca, ani do matki. No… miał może w sobie trochę arogancji Hiroko i trochę naiwności Johna. Najgorsze ich cechy. Wyróżniał się też charyzmą; robił, co chciał, a wielu ludzi za nim podążało. Tyle że zupełnie nie przypominał swoich rodziców.
Podobnie Peter, który siedział dwa miejsca od Kaseia, nie przypominał ani jej, ani Simona. Ann trudno było dostrzec pokrewieństwo krwi; nie zauważała żadnego związku, nic. Serce jej pękało, gdy słuchała słów syna spierającego się z Kaseiem. W każdej sprawie przeciwstawiał się „czerwonym” i opowiadał się za czymś w rodzaju międzyplanetarnego kolaboracjonizmu. Nigdy podczas debat nie zwracał się do niej, nawet na nią nie patrzył. Może uważał takie zachowanie za kurtuazję („Publicznie nie będę się z tobą kłócił”), Ann czuła się jednak zlekceważona („Nie będę się z tobą kłócił, ponieważ dla mnie się nie liczysz”).
Peter upierał się, by nie zrywać kabla. Zgadzał się z Artem w kwestii znaczenia dokumentu z Dorsa Brevia, co było oczywiste, jeśli wziąć pod uwagę, jaką przewagę dawał „zielonym”; utrzymali ją zresztą do dziś. Zgodnie z tym dokumentem kabel powinien przetrwać, choć oznaczał dalszą obecność przedstawicieli Zarządu Tymczasowego Organizacji Narodów Zjednoczonych na Marsie. I rzeczywiście, niektóre z osób otaczających Petera mówiły o statusie „półautonomii” (zamiast całkowitej niezależności) w relacjach z Ziemią, a Peter najwyraźniej popierał to stanowisko (Ann sama myśl przyprawiała o mdłości), ponieważ kiwał głową, nie patrząc matce w oczy. Tym milczącym zachowaniem przypominał jej o Simonie. Bolesne wspomnienie bardzo rozgniewało Ann.
– Nie ma powodu, by omawiać długoterminowe plany, dopóki nie uzgodnimy sprawy kabla – odezwała się nagle, wchodząc w słowo synowi, który natychmiast posłał jej chmurne spojrzenie, jak gdyby zerwała nić jakiegoś cichego porozumienia. Tyle że Ann nie zawierała z nim żadnych umów, więc nie widziała powodu, dla którego nie mieliby się spierać. W gruncie rzeczy, nic ich przecież nie łączyło… Nic poza biologią?
Art oświadczył, że ONZ popiera marsjańską półautonomię, o ile oczywiście Mars pozostanie w układzie „ścisłej konsultacji” z Ziemią i będzie aktywnie wspomagał Ziemię podczas kryzysu. Nadia oświadczyła, że co jakiś czas kontaktuje się z Derekiem Hastingsem, który przebywa obecnie na Nowym Clarke’u. Po prawdzie, Hastings opuścił Burroughs bez walki i teraz, zdaniem Nadii, pragnął kompromisu. Bez wątpienia dalszy odwrót nie byłby dla niego ani łatwy, ani przyjemny, na Ziemi bowiem panowały głód, zaraza i kradzieże – nastąpiło załamanie się układów społecznych, które okazały się bardzo kruche. Na Marsie również mogło dojść do tragedii. Ann przypominała sobie o tym zagrożeniu, ilekroć rósł jej gniew. Tak jak teraz, gdy chciała powiedzieć Kaseiowi i Dao, by porzucili dyskusje i zerwali kabel. Gdyby im kazała, zapewne by jej posłuchali. Zawładnęła nią nagle dziwna świadomość własnej siły. Równocześnie przypatrywała się niespokojnym, rozgniewanym, nieszczęśliwym twarzom zebranych wokół stolika. Wiedziała, że potrafi zniszczyć panującą równowagę; mogłaby łatwo przewrócić ten stół.
Każdy mówca przemawiał pięć minut; opowiadali się za tym bądź tamtym rozwiązaniem. Więcej osób, niż Ann się spodziewała, popierało oderwanie kabla. I to nie tylko „czerwoni”, ale także przedstawiciele kultur lub ruchów najbardziej przerażonych porządkiem metanarodowym albo masową emigracją z Ziemi: Beduini, Polinezyjczycy, mieszkańcy Dorsa Brevia, niektórzy ostrożniejsi tubylcy. Stanowili jednak mniejszość. Nie wyraźną mniejszość, lecz mniejszość. Izolacjonizm kontra interakcjonizm – do wielu innych rozdzierających marsjański ruch niezależnościowy przeciwieństw doszło jeszcze jedno.
Wstała Jackie Boone i przez piętnaście minut przedstawiała argumenty za utrzymaniem kabla; wszystkie osoby, które pragnęły go zestrzelić, straszyła wydaleniem z marsjańskiej społeczności. Jej wystąpienie było oburzające, ale spotkało się z wielkim poparciem. Później podniósł się Peter i dodał swoje trzy grosze, tyle że nieco subtelniej. Ann rozzłościła się tak bardzo, że natychmiast gdy skończył, wstała i zaczęła tłumaczyć, dlaczego należy zerwać kabel. Peter posłał jej kolejne jadowite spojrzenie, ale ledwie je zauważyła, ponieważ mówiła w gorączkowym podnieceniu, zapominając zarówno o pięciominutowym limicie, jak i o wszystkich wokół. Nikt nie próbował jej przerywać, dlatego przemawiała i przemawiała, chociaż nie miała pojęcia, o czym zamierza powiedzieć za chwilę, i nie pamiętała, o czym już wspomniała. Może jej podświadomość ułożyła wcześniej całe to przemówienie niczym adwokat swoją mowę (miała nadzieję, że tak właśnie jest). Z drugiej strony jednak, jakaś część jej świadomości była stale pogrążona w myślach, podczas gdy usta się poruszały, może więc Ann powtarzała tylko w kółko słowo „Mars” lub coś bełkotała, a widzowie pobłażliwie udawali, że jej słuchają, lub w cudowny sposób rozumieli jej wdzięczny słowotok. Może nad ich głowami lśnią niewidoczne aureole. Ann miała wrażenie, że włosy przedstawicieli widowni to skręcony metal, natomiast łyse czaszki starców wyglądały dla niej jak kloce jaspisu; wyobrażała sobie, że umysły słuchaczy z równą łatwością rozumieją wszystkie języki – żywe i martwe. Przez moment wydawało się jej, że za nią nadążają, postanowiwszy trwać wewnątrz uwolnionego od Ziemi, objawionego czerwonego Marsa, żyjąc na pierwotnej planecie, którą Mars kiedyś był i którą mógłby ponownie być…
Usiadła. Sax, który wiele razy w takich sytuacjach wstawał, by z nią dyskutować, nie uczynił nic. Zezował tylko jakby zmęczony nadmierną koncentracją i patrzył z otwartymi ustami w zadziwieniu, którego nie potrafiła wyjaśnić. Spoglądali na siebie przez jakiś czas, potem zamknęli oczy i Ann nie miała pojęcia, co w tej chwili myślał jej odwieczny oponent. Wiedziała jedynie, że wreszcie przyciągnęła jego uwagę.
Tym razem więc nie Sax, a Nadia postanowiła obalić jej argumenty. Nadia, jej siostra. Powoli i spokojnie opowiedziała się za kontaktami z Ziemią, za współdziałaniem. Mimo wielkiej powodzi, narody Ziemi i metanarodowcy nadal dysponowali ogromną władzą, a kryzys związany z potopem dodatkowo ich skonsolidował, w wyniku czego stali się jeszcze potężniejsi. Nadia mówiła też o potrzebie kompromisu, o potrzebie zaangażowania się w sprawy tamtej planety, o wpływach i transformacji. Ann dostrzegła w jej słowach sprzeczność. Nadia stwierdziła, że ponieważ Marsjanie są słabi, nie powinni się obrażać, za to muszą spróbować zmienić całą ziemską rzeczywistość społeczną.
– Ale jak?! – wykrzyknęła Ann. – Skoro nie masz punktu oparcia, nie możesz poruszyć świata! Ani punktu oparcia, ani dźwigni, żadnej siły…
– Nie chodzi tylko o Ziemię – odparła Nadia. – Powstają nowe kolonie w Układzie Słonecznym: Merkury, ziemski księżyc, duże księżyce zewnętrzne, asteroidy. Musimy wpasować się w ten układ, być jego częścią. Jako pierwsza kolonia jesteśmy naturalnymi przywódcami. Studnia grawitacyjna stanowi naprawdę niewielką przeszkodę, powoduje nieznaczne zmniejszenie naszej zdolności do działania, nieco tylko redukuje naszą potęgę.
– Mówiąc o problemie postępu – zaczęła Ann z goryczą – pomyśl, co Arkady by na to powiedział. Nie, nie, posłuchaj. Mieliśmy szansę stworzyć coś nowego. O to nam chodziło. I nadal ją mamy. Dobra jest każda sprawa powiększająca przestrzeń, wewnątrz której możemy powołać do życia nową społeczność. Wszystko, co redukuje naszą przestrzeń, jest złe. Zastanówcie się nad tym!
Może się zastanowili. Jednak fakt ten niczego nie zmienił. Wszystko, co wiązało się z Ziemią, łączyło się równocześnie z utrzymaniem kabla. Kłótnie, groźby, prośby… Ziemia potrzebowała pomocy. Wszelkiej pomocy. Art Randolph nadal energicznie agitował za pozostawieniem windy; czynił to w imieniu Praxis, którą Ann uważała za kolejny zarząd tymczasowy, najnowsze wcielenie (czy też maskę) konsorcjum metanarodowego.
Niestety, zwolennicy utrzymania kabla powoli zdobywali przewagę nad tubylcami. Zaintrygowani szansą „podbicia Ziemi”, nie zdawali sobie sprawy, że coś takiego w ogóle jest niemożliwe, niezdolni byli pojąć ogromu i statyczności Ziemi. Mimo tłumaczenia i tak niczego nie rozumieli.
W końcu nadeszła pora na nieformalne głosowanie. Zdecydowano już wcześniej, że będzie to głosowanie przedstawicielskie: jeden głos dla każdej z grup sygnatarialnych dokumentu Dorsa Brevia, a także jeden głos dla każdego zainteresowanego ugrupowania, które powstało od tamtego czasu – nowych kolonii w terenie, nowych partii politycznych, stowarzyszeń, laboratoriów, spółek, band partyzanckich, wielu odłamów „czerwonych”. Zanim zaczęli, jakaś wspaniałomyślna, naiwna duszyczka zaoferowała jeszcze wspólny głos przedstawicielom pierwszej setki i wszyscy roześmiali się na myśl, że cała pierwsza setka mogłaby głosować jednomyślnie. Wówczas ta sama wielkoduszna osóbka, a ściśle rzecz biorąc, młoda kobieta z Dorsa Brevia, zaproponowała, żeby każdemu z setki dać osobny głos, pomysł ten uznano jednak za przesadny, toteż został odrzucony. Zresztą, nic by się nie zmieniło.
W wyniku głosowania ustalono, że jeszcze przez jakiś czas winda kosmiczna powinna pozostać na swoim miejscu, a zatem – wraz z „gniazdem” i jego okolicami – w posiadaniu ZT ONZ. Ann poczuła się, jak gdyby król Kanut II Wielki zdecydował się zalegalizować w końcu coś od dawna już istniejącego, jednak nikt z wyjątkiem niej się nie śmiał. Pozostali „czerwoni” byli wściekli. Nadal żywo dyskutowano prawo własności „gniazda”. Dao sprzeciwiał się głośno, twierdząc, że okolice wokół podstawy nie są dobrze zabezpieczone, więc łatwo byłoby je odbić; nie widział powodu, by rezygnować, i zarzucał „zielonym”, że odsuwają od siebie trudny problem zamiast spróbować go rozwiązać. Większość zebranych była jednak zgodna. Kabel powinien pozostać.
Ann poczuła dawny impuls: chęć natychmiastowej ucieczki. Namioty i pociągi, ludzie, przypominająca mały Manhattan sylwetka wieżowców Sheffield na tle nieba nad południowym stożkiem, bazalt szczytu porozdzierany, wyrównany i wybrukowany… Mimo że całą drogę wokół stożka zajmował tor magnetyczny, na zachodnim stoku kaldery mieszkało niewiele osób. Ann wsiadła do jednego z najmniejszych roverów „czerwonych” i zaczęła objeżdżać stożek w lewo, po wewnętrznym pasie toru, aż dotarła do małej stacji meteorologicznej. Tam zaparkowała pojazd i przez śluzę powietrzną wyszła na zewnątrz. Poruszała się sztywno w walkerze, bardzo przypominającym stroje, których przedstawiciele pierwszej setki używali przez początkowe lata pobytu na Marsie.
Ann znajdowała się kilometr czy dwa od krawędzi stożka. Szła powoli ku niemu, na wschód. Potknąwszy się kilka razy, zaczęła patrzeć pod nogi. Stara magma na płaskim obszarze rozległego stożka była w pewnych miejscach wygładzona i ciemna, w innych – nierówna i jaśniejsza. Po drodze do krawędzi Ann zajęła się badaniami areologicznymi i przypomniała sobie marsjański sposób poruszania się, stąd szybko zaczęła przeskakiwać po głazach z wdziękiem godnym baletnicy. Kiedy wpadła w odpowiedni rytm, mogła przez cały dzień przemierzać wzniesienia i rozpadliny. Była to bardzo cenna umiejętność, ponieważ blisko stromizny stożka teren opadał serią wąskich, krętych występów skalnych, uskoków w postaci stopni, które czasami bywały wyższe niż Ann. Czuła, że przed nią znajduje się zupełna pustka, zwłaszcza gdy widoczny stał się odległy stok kaldery i reszta wielkiego obwodu. Ann zeszła na ostatni występ skalny, ławę o szerokości zaledwie około pięciu metrów z wysoką do ramion, łukowato wygiętą tylną ścianą; poniżej rozciągała się wielka, zaokrąglona przepaść Pavonis.
Kalderę tę uważano za jeden z geologicznych cudów całego Układu Słonecznego. Był to dół o średnicy czterdziestu pięciu kilometrów i głębokości aż pięciu kilometrów, prawie idealnie regularny – kulisty, o płaskim dnie i niemal pionowych ścianach – pusty walec wsunięty w wulkan jak wiertło zbieraka skalnych próbek. Żadna z pozostałych trzech dużych kalder nawet w przybliżeniu nie osiągnęła takiej prostoty formy: Ascreus i Olympus były skomplikowanymi palimpsestami nachodzących na siebie pierścieni, podczas gdy bardzo szeroka i płytka kaldera Arsii była niedokładnie kulista i niesamowicie potrzaskana. Pavonis natomiast stanowił regularny walec: Platoński ideał wulkanicznej kaldery.
Z tego cudownego punktu obserwacyjnego, który Ann zajmowała, dzięki horyzontalnemu uwarstwieniu wewnętrznych ścian widziała mnóstwo nieregularnych szczegółów – pasy w barwach rdzy, czerni, czekolady i umbry wskazywały na odchylenia w kompozycji pokładów magmowych; niektóre pasy były twardsze od leżących powyżej i poniżej. Powstało wiele łukowatych balkonów na różnych wysokościach ściany – umiejscowionych na stoku ogromnej skalnej szczeliny, odosobnionych, wygiętych w łuki ław; na większości z nich nigdy nie stanęła ludzka stopa. Dno było nadzwyczajnie płaskie. Osuwanie się magmowej komory wulkanu, które miało miejsce około stu sześćdziesięciu kilometrów poniżej góry, musiało być niezwykle konsekwentne – następowało za każdym razem dokładnie w tym samym punkcie. Ann zastanowiła się, czy w ogóle wiadomo, dlaczego zdarzały się zapadnięcia. Gdyby magmowa komora była młodsza niż inne duże wulkany albo mniejsza, albo gdyby lawa była bardziej jednorodna… Pomyślała, że prawdopodobnie ktoś już odkrył to zjawisko i że łatwo uda jej się znaleźć odpowiedź w naręcznym komputerze, wystukała więc kod, by znaleźć „Dziennik Studiów Areologicznych”, a potem napisała słowo „Pavonis”. Pojawiły się tytuły artykułów: „Świadectwa wybuchowej aktywności strombolijskiej znalezione w okruchach z zachodniego Tharsis”, „Poprzeczne pasma w kalderze i koncentrycznym rowie tektonicznym na zewnątrz stożka sugerują niedawne osunięcie się szczytu”. Uświadomiła sobie, że właśnie przeszła niektóre z tych rowów tektonicznych. „Określanie za pomocą radiometrii wieku skał na podstawie uwolnionych do atmosfery juwenilnych substancji lotnych ze skał typu mafic w Lastflow”.
Wyłączyła naręczny komputer. Musiała przyznać, że nie nadążała już za całą tą najnowszą areologią, z którą nie miała od lat kontaktu. Nawet czytanie streszczeń zabrałoby jej o wiele więcej czasu, niż mogła poświęcić. No i oczywiście wiele spraw areologicznych mocno uzależnił projekt terraformowania. Pracujący dla metanarodowców naukowcy, którzy koncentrowali się na szukaniu i ocenie zasobów planety, twierdzili, że znajdują ślady istnienia starożytnych oceanów, wczesnej ciepłej, wilgotnej atmosfery, być może nawet jakiegoś dawnego życia. Z drugiej zaś strony radykalni naukowcy „czerwonych” ostrzegali przed wzrostem aktywności sejsmicznej, gwałtownym osiadaniem terenu, masowymi ruchami zwietrzeliny i znikaniem ostatnich pierwotnych fragmentów powierzchni planety. W ten sposób naciski polityczne i ekonomiczne zniekształciły niemal wszystko, co napisano o Marsie w minionych stu latach. „Dziennik” był jedyną znaną Ann publikacją, starającą się drukować naukowe rozprawy autorów, którzy ograniczali swe dociekania do czysto informacyjnej areologii, koncentrując się na tym, co się zdarzyło podczas pięciu „samotnych” miliardów lat planety. Był to jedyny periodyk, który Ann nadal czytała lub przynajmniej przeglądała, prześlizgując się po tytułach, niektórych streszczeniach i wstępach wydawniczych; kilka razy wysłała nawet dotyczące tego czy innego szczegółu listy, które bez problemów wydrukowano. W wydawanym przez Uniwersytet w Sabishii „Dzienniku” publikowali areologowie o podobnych zapatrywaniach. Ich artykuły były ścisłe, dane gruntownie przebadane, a na wnioski z pewnością nie miała wpływu polityka; areologów interesowała jedynie nauka. Wydawcy „Dziennika” byli zwolennikami tego, co określano jako stanowisko „czerwonych”, lecz jedynie w bardzo ogólnym sensie – czyli optowali za zachowaniem pierwotnego krajobrazu, by podczas badań nie narażać się na kontakt z rażącymi przykładami skażenia terenu. Ann zawsze myślała dokładnie tak samo i dlatego między innymi czytywała „Dziennik”, mimo że przed laty, zmuszona sytuacją, porzuciła działalność naukową na rzecz polityki. Podobnie zresztą stało się z wieloma areologami, którzy dziś wspierali „czerwonych”. Pod każdym względem stanowili grupę równych jej osób, które rozumiała i z którymi sympatyzowała.
Tyle że owych ludzi, tych regularnie współpracujących z „Dziennikiem”, nie było dużo. Resztę „czerwonych”, Kakaze i innych radykałów cechowało stanowisko w pewnym sensie metafizyczne, wręcz kult – byli religijnymi fanatykami, odpowiednikiem związanych z Hiroko „zielonych”, członkami swego rodzaju sekty czcicieli skał. Ann niewiele z nimi łączyło; ich „czerwień” wydawała się całkowicie odmiennym światopoglądem.
Rozmaite frakcje „czerwonych” bardzo się od siebie różniły. A cóż dopiero cały niezależny ruch marsjański? Tak. Wszystko może się rozpaść. Oddalali się od siebie coraz bardziej.
Ostrożnie usiadła na krawędzi ostatniej ławy. Rozciągał się stąd interesujący widok. Przypuszczała, że pod nią, na dnie kaldery, znajduje się jakaś stacja, chociaż spoglądając z wysokości pięciu tysięcy metrów, nie miała pewności. Nawet ruiny starego Sheffield były ledwie widoczne… Chociaż… Tak, widziała je, leżały u podnóża nowego miasta, maleńkie sterty rumoszu przeplatanego prostymi liniami i równymi płaszczyznami. Nikłe pionowe zadrapania na ścianie powyżej Ann mogło spowodować zawalenie się miasta w 2061 roku. Trudno powiedzieć.
Osady namiotowe, które ciągle trwały na stożku, wyglądały jak papierowe wioski dla lalek. Sylwetka Sheffield na tle nieba, stojące naprzeciwko Ann niskie magazyny na wschodzie,
Lastflow, różne mniejsze namioty rozrzucone na stożku… Wiele z nich zlewało się ze sobą, tworząc coś w rodzaju wielkiego Sheffield; pokrywały prawie sto osiemdziesiąt stopni stożka: od Lastflow ku południowemu zachodowi, gdzie tory magnetyczne podążały za leżącym kablem w dół długiego zbocza zachodniego Tharsis do Amazonis Planitia. Wszystkie te miasta i stacje prawdopodobnie zawsze już pozostaną pokryte namiotami, ponieważ na wysokości dwudziestu siedmiu kilometrów powietrze było dziesięć razy rzadsze niż przy powierzchni (czy też – jak zaczynali teraz mówić – na poziomie morza), czyli ciśnienie wynosiło ciągle jeszcze zaledwie trzydzieści, czterdzieści milibarów.
Zatem miasta te zawsze będą się znajdować pod namiotem! Dzięki kablowi (Ann teraz go nie widziała) wbijającemu się w Sheffield z pewnością jednak nadal nie przestaną się rozwijać, aż powstanie jedno wielkie namiotowe miasto całkowicie opasujące kalderę. Bez wątpienia wówczas budowniczowie pokryją namiotem samą kalderę i zaludnią całą jej kolistą powierzchnię, dodając miastu około półtora tysiąca kilometrów kwadratowych. Chociaż… Kto chciałby mieszkać w takiej dziurze? Podobnie jest na dnie moholu, gdy skalne ściany wznoszą się wokół, jak w jakiejś zaokrąglonej, pozbawionej dachu katedrze… Może niektórym osobom odpowiadałoby takie miejsce. Przecież bogdanowiści latami mieszkali w moholach… Posadzić lasy, zbudować górskie szałasy albo apartamenty z wygiętymi w łuki balkonowymi loggiami, wyciąć schody w skalnych stokach, zainstalować przezroczyste windy, które przez cały dzień będą jeździły w górę i w dół… dachy, domy szeregowe, drapacze chmur sięgające aż do stożka, lądowiska dla śmigłowców na płaskich krągłych dachach, tory magnetyczne, autostrady powietrzne… Och, tak, cały wierzchołek Pavonis Mons, całą kalderę mogłoby pokryć wielkie, światowe miasto, które stale by się rozwijało, rosnąc jak grzyb na każdej skale w Układzie Słonecznym. Miliardy ludzi, biliony ludzi, tryliony… wszyscy zaznający nieśmiertelności…
Ann potrząsnęła głową. Jej myśli biegły chaotycznie. Radykałowie w Lastflow nie mieli z nią nic wspólnego, właściwie nie… ale gdyby im się udało, szczyt Pavonis, podobnie jak wiele innych miejsc na Marsie, stałby się częścią wielkiego, światowego miasta. Skupiła się na tej myśli, spróbowała ją poczuć; strach przed symetryczną budową, miłość do skały, której twardość wyczuwała, siedząc… Stopy Ann zwisały nad krawędzią skalnej ławy, kopnęła obcasami w bazalt. Gdyby rzuciła kamień, spadałby pięć tysięcy metrów. Nie mogła się skoncentrować. Nie potrafiła poczuć. Coś w niej skamieniało.
Była taka odrętwiała… od tak dawna. Głęboko odetchnęła, potrząsnęła głową, podciągnęła stopy znad krawędzi i wróciła na górę, do rovera.