Zmysł smaku to brama do świata, filtr naszych doświadczeń, a nierzadko zwierciadło kultury. W swojej książce „Smak. Zapiski o kulturze i zmysłach” amerykańska poetka i eseistka Jehanne Dubrow zabiera czytelników w fascynującą podróż, gdzie każdy „mały kęs” staje się pretekstem do erudycyjnej, lecz niezwykle przystępnej refleksji. To lektura, która w błyskotliwy sposób ukazuje, jak głęboko smak zakorzeniony jest w naszej kulturze, estetyce i osobistej historii.


Jehanne Dubrow w książce „Smak. Zapiski o kulturze i zmysłach” udowadnia, że jest mistrzynią interdyscyplinarnego eseju. Struktura książki, podzielona na pięć podstawowych smaków – słodki, kwaśny, słony, gorzki i umami – staje się ramą dla zaskakujących przemyśleń. Erudycja autorki pozwala na swobodne poruszanie się po rozległych terytoriach wiedzy. Dubrow z lekkością przywołuje dzieła literackie, od opowiadań Czechowa po współczesną poezję, analizuje ikoniczne obrazy, jak „Nocne marki” Hoppera, wplata odniesienia do historii – na przykład omawiając „ukryty koszt słodyczy” w kontekście handlu cukrem i niewolnictwa – a także sięga do tekstów filozoficznych i religijnych, by zgłębić symbolikę smaku, chociażby w opowieści o zakazanym owocu.

Jednak to, co wyróżnia „Smak”, to fakt, że ta imponująca erudycja nigdy nie przytłacza czytelnika. Dubrow posługuje się stylem, który jest jednocześnie liryczny, precyzyjny i niezwykle przystępny. Jej prozatorskie „małe kęsy” są jak dobrze skomponowane dania – bogate w treść, ale podane w sposób, który ułatwia degustację i trawienie złożonych idei. Autorka – dziecko dyplomatów – często przeplata swoje analizy z osobistymi anegdotami i wspomnieniami, w dużym stopniu ukształtowanymi przez kosmopolityczne dzieciństwo, w tym pobyt w Polsce, co skraca dystans i czyni jej refleksje bardziej uniwersalnymi. Jej poetycka wrażliwość pozwala jej „omijać niezgrabność słów, znajdując metafory dla smaku”, jak zauważają recenzenci, co sprawia, że nawet naukowe aspekty percepcji smaku stają się zrozumiałe i fascynujące.

Książka Dubrow dogłębnie bada związki między smakiem a kulturą oraz estetyką. Autorka pokazuje, że smak to znacznie więcej niż fizjologiczne doznanie; to język, za pomocą którego wyrażamy i odczytujemy przynależność kulturową, status społeczny, a nawet wartości. Rozważa, jak kształtują się nasze preferencje smakowe – jak „nabywamy smaki, tak jak nabywamy wiedzę: z czasem i cierpliwością”. Analizuje, w jaki sposób jedzenie i smaki stają się nośnikami pamięci zbiorowej i indywidualnej, przywołując na przykład pocieszającą moc tradycyjnych bulionów w różnych kulturach czy emocjonalny ładunek potraw związanych z rodzinnymi uroczystościami.

Co więcej, Dubrow mistrzowsko ukazuje, jak kategorie smaku przenikają do naszego języka estetycznego i systemu wartościowania. Mówimy przecież o „gorzkiej porażce”, „słodkim sukcesie”, „wytrawnym guście” czy „kwaśnej minie”. Autorka bada, jak ten fizyczny zmysł przekształca się w metaforę zdolności do oceny, rozróżniania i wydawania sądów – nie tylko na temat jedzenia, ale także sztuki, mody czy ludzkich zachowań. Zastanawia się, jak często oceniamy innych przez pryzmat ich „smaku”, i co to mówi o nas samych.

A zatem „Smak. Zapiski o kulturze i zmysłach” to nie tylko intelektualna przygoda, ale i zmysłowe doświadczenie. Jehanne Dubrow, z erudycją i pisarską finezją, zaprasza nas do świadomego smakowania świata – dostrzegania w każdym kęsie opowieści o kulturze, historii i ludzkiej naturze. To książka, która karmi umysł i duszę, pozostawiając czytelnika z odnowioną wrażliwością na codzienne cuda percepcji i bogactwo znaczeń ukrytych w prostym akcie smakowania. Wanda Pawlik

Jehanne Dubrow, Smak. Zapiski o kulturze i zmysłach, Przekład: Aleksander Gomola, Seria: Seria ze Smakiem, Wydawnictwo Bo.wiem, Premiera: 19 maja 2025
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym

 

Jehanne Dubrow
Smak. Zapiski o kulturze i zmysłach
Przekład: Aleksander Gomola
Seria: Seria ze Smakiem
Wydawnictwo Bo.wiem
Premiera: 19 maja 2025
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Gorzkie 

Pachnące myśli 

Przez dziesiątki lat z namaszczeniem podchodziłam do picia herbaty. Zwracałam uwagę na to, skąd pochodzi woda i czy ma właściwą temperaturę. Dawałam czasami mniej, czasami więcej liści. Eksperymentowałam z czasem parzenia, z używanymi utensyliami, szukałam najlepszego sposobu na odcedzenie wilgotnej grudki, gdy minutnik zaczyna brzęczeć. Ten ceremoniał był istotną częścią finalnej przyjemności. Uznałam, że jako herbaciara powinnam ćwiczyć jego kolejne kroki i zawsze starać się robić wszystko lepiej niż dzień wcześniej. Herbata zasługiwała na to, bym nie ustawała w dążeniu do perfekcji. 
Kochałam mój codzienny rytuał, często jednak nachodziła mnie niespokojna myśl: czy powinnam robić tyle ceregieli z powodu czegoś tak trywialnego? Przygotowanie filiżanki herbaty nie było ratowaniem świata i nie miało na nic wpływu, a jedynie dawało mi każdego ranka krótką chwilę szczęścia.
Kiedy jednak czytam Księgę herbaty Kakuzō Okakury, przekonuję się, że wzgląd na piękno – pachnących puszek z herbatą, delikatnych filiżanek – wcale nie dowodzi przesadnego skupiania się tylko na tym, co powierzchowne. Książka Okakury, opublikowana po raz pierwszy w 1906 roku, informuje nas, że „herbata była początkowo lekiem a dopiero potem przerodziła się w napój. W VIII wieku w Chinach jako jedna z towarzyskich rozrywek wkroczyła w domenę poezji. W XV stuleciu Japonia nobilitowała ją, tworząc herbateizm – swoisty kult estetyzmu”1. Później autor mówi, że „filozofia herbaty nie jest estetyzmem w zwykłym znaczeniu tego słowa, wspólnie bowiem z etyką i religią wyraża cały nasz sposób widzenia człowieka i natury”2. Okakura nie odrzuca jako trywialnych przyjemności zmysłowych herbaty i związanych z nią akcesoriów; ceremonia parzenia herbaty jest dla niego wydarzeniem zarówno estetycznym, jak i duchowym, sposobem wyrażenia tego, co to znaczy żyć uważnie i w równowadze z otaczającym nas światem. 
Okakura napisał swoją książkę w języku angielskim z myślą o czytelniku amerykańskim. Był krytykiem sztuki i naukowcem, dużo podróżował, ceniono go za zgromadzoną wiedzę i często zasięgano jego opinii. Przez bez mała dziesięć ostatnich lat życia pracował jako kustosz w Muzeum Sztuk Pięknych w Bostonie (Boston Museum of Fine Arts). Obracał się w najlepszych kręgach bostońskiej socjety, a jedną z jego znajomych była dziedziczka ogromnej fortuny i kolekcjonerka sztuki Isabella Stewart Gardner. Co ciekawe, zaprzyjaźnili się i stali dla siebie nawzajem powiernikami.  Gardner została uwieczniona w 1888 roku na obrazie pędzla Johna Singera Sargenta. Widnieje na nim w czarnej sukni z głębokim wycięciem, a jej smukłe kształty podkreśla wiszący w tle gobelin o misternym wzorze. Szyję i talię zdobią sznury pereł. Spogląda nam prosto w oczy prowokująco i szczerze, z lekko rozchylonymi ustami, tak jakby nawet w trakcie nanoszenia przez malarza oleju na płótno nie potrafiła przerwać ani na chwilę eleganckiej konwersacji. 
Ten portret możemy dzisiaj podziwiać w rozświetlanej witrażami Sali Gotyckiej muzeum jej imienia (Isabella Stewart Gardner Museum) w Bostonie. 
W tym samym muzeum eksponowany jest także podarunek od Okakury dla Gardner: zestaw do herbaty, na który składają się kilka ręcznie malowanych czarek o różnych rozmiarach i kształtach, pojemnik z pokrywką, bambusowa łyżeczka z długą smukłą rączką, miotełka do spieniania matchy i żelazny imbryk. Wysłał je do niej z Japonii w 1905 roku. „Wcześniej tego samego roku – czytamy na stronie internetowej muzeum – pewnego wieczoru przeprowadził w muzeum ceremonię parzenia herbaty (chanoyu) przy świecach. (…) Postępując zgodnie z praktykami wypracowanymi na przestrzeni kilku wieków, Okakura zebrał przedmioty wykonane z różnych materiałów, o różnych kolorach, fakturze, pochodzeniu i czasie powstania”. 
Ten zestaw do herbaty, składający się z różnych, aczkolwiek ze smakiem połączonych przedmiotów, odzwierciedla wszystko, co czytelnik znajdzie w Księdze herbaty – tekście, łączącym historię ceremonii herbacianej z analizą japońskiej sztuki układania kwiatów i przedstawieniem tradycyjnej architektury herbaciarni. Okakura twierdzi, że „jak dotąd ludzkość spotkała się tylko przy filiżance herbaty”3. Filiżanka to drobna rzecz, którą bez trudu podnosimy do ust, on zaś wyjaśnia jej znaczenie zarówno jako symbolu, jak i rzeczywistego przedmiotu kontemplacji: „Kiedy jednak pomyślimy, jak niewielka jest czara ludzkiego szczęścia, jak szybko można ją zapełnić łzami, jak łatwo nasze nieugaszone pragnienie nieskończoności może ją osuszyć do cna – przestaniemy winić się za tę wrzawę wokół czarki herbaty”4. 
Dobór słów w traktacie jest skrupulatny i precyzyjny, tak jak kolejne czynności składające się na tradycyjną ceremonię parzenia herbaty. Oto jak na przykład opisuje zwykłą czynność podgrzewania wody: „Istnieją trzy etapy wrzenia wody: pierwszy – kiedy po powierzchni pływają maleńkie bąbelki jak rybie oka; drugi – kiedy bąbelki rozpryskują się jak kryształowe kulki w fontannie; trzeci – gdy bałwany dziko przelewają się w kociołku”5. Cała ceremonia odbywa się w pomieszczeniu będącym „sanktuarium chroniącym od udręk zewnętrznego świata”, miejscu wytchnienia, gdzie „żadne słowo nie rozbij[a] jedności otoczenia, każdy ruch [jest] prosty i naturalny”6. Herbateizm to coś więcej niż sztuka parzenia, picia i smakowania herbaty; jest to – jak pisze Okakura – „taoizm w przebraniu”, gdzie taoizm odegrał rolę dostarczyciela „bazy dla ideałów estetycznych”, a „zenizm” „wcielił je w życie”. 
Nawet ci spośród nas, którzy nie praktykują taoizmu lub buddyzmu zen, zgodzą się z tym, co tak podkreśla Okakura, a mianowicie że w życiu konieczne jest zachowanie równowagi. Należyte wykonanie drobnej czynności – zaparzenie filiżanki herbaty z uwagą i w sposób przemyślany – to właśnie część równowagi osiąganej, gdy mistrz ceremonii ubija miotełką szczyptę matchy wsypaną do filiżanki, a wirująca woda przybiera nagle intensywnie zielony kolor. 
Eksperci od herbaty opisują charakter tego napoju. Mówią o liściach, które mogą być czyste lub szorstkie. Mówią o miękkości lub sile. Takich samych słów używamy w odniesieniu do ludzi, i myślę, że Okakura zgodziłby się z twierdzeniem, że filiżanka herbaty może odzwierciedlać temperament tego, kto ją przygotował. 
Źle zaparzona herbata obraża zmysły. Podnoszenie i opuszczanie torebki herbaty w letniej wodzie – tak, jakbyśmy łowili jakiś smak – ignoruje rozległą historię tego napoju. Woda przybiera ciemną barwę, ale nie znajdziemy w niej tanin szczypiących przyjemnie w język. Herbaty nie da się zrobić na łapu-capu. Wszystko wymaga czasu: podgrzanie wody do odpowiedniej temperatury, zaparzenie liści w imbryku lub filiżance, nawet picie, najpierw małymi łyczkami, a potem większymi, gdy napar nie jest już tak gorący. 
Twierdzenie, że przygotowywanie herbaty jest czynnością kontemplacyjną, wydaje się zatem niemal oczywistością. Dlaczego? Być może dlatego, że filiżanka parującej herbaty kojarzy się z myśleniem. Liście herbaty pływają w gorącej wodzie, która naciąga stopniowo ich smakiem, barwą i aromatem. Poddają się jej działaniu, a ona również zmienia się pod ich wpływem. Podobnie umysł naciąga widokami i dźwiękami świata gromadzącymi się w naszym wnętrzu. 
Ze wszystkich liści, które dawniej uwielbiałam zaparzać, najbardziej do gustu przypadła mi chińska zielona herbata o zapachu jaśminu. Jej listki, ręcznie formowane w drobne kulki (stąd nazywana czasami herbatą perłową), otwierają się stopniowo w wodzie, jakby rozkwitały. W powietrzu czuć zapach kwiatów. Dobrze zaparzona filiżanka takich jaśminowych pereł nie jest ani zbyt gorzka, ani zbyt kwiatowa, ale lekko cierpka i słodka. Każdego ranka, kiedy smakowałam tę herbatę, wyobrażałam sobie pędy jaśminu, a na nich białe, indolowe kwiatostany. Czułam się tak, jakbym była nasycona ich olejkami i wypełniały mnie myśli pachnące jasną zielenią wiosennych traw szklących się od rosy.  

Filiżanka mrocznej zadumy 

Przy barze, na wysokich stołkach, siedzą trzy osoby niezwracające na siebie nawzajem uwagi. Stojący za kontuarem mężczyzna pochyla się, sięgając po coś, czego nie widzimy. Jego praca polega na obsługiwaniu przesiadujących w lokalu późną nocą samotnych klientów, którzy chcą mieć przed sobą tylko solidny kubek z kawą – która stygnie i o której się zapomina. 
To Nocne marki Edwarda Hoppera, jeden z najbardziej znanych obrazów Ameryki dwudziestego wieku. Podobnie jak w wypadku wielu innych płócien Hoppera, także i tutaj do środka zaglądamy przez witrynę – lokal wydaje się być prawie cały ze szkła – aby przyjrzeć się ludziom, którzy nie wiedzą, że są obserwowani. Stanowi ona zaprzeczenie samej siebie. Jest równocześnie barierą, jak i esencją transparentności – trzyma nas na zewnątrz i wpuszcza do środka. „Nie ma tu nikogo, z kim moglibyśmy podzielić się tym, co widzimy” – wyjaśnia poeta Mark Strand w eseju poświęconym Nocnym markom – „i nie było tu jeszcze nikogo przed nami. Scena przedstawiona na obrazie należy tylko do nas. I to, czego doświadczymy, będzie także całkowicie nasze”. Wpatrujemy się w cztery przedstawione na nim osoby, jakbyśmy byli pierwszymi, którym ukazał się ten smutny widok, i przyglądając się twarzom zredukowanym do prostych kształtów oczu, nosa i ust, zadajemy sobie pytanie: „O czym myślą osoby siedzące przy barze?”. 
Jedną z nich jest kobieta. Modelką była żona Hoppera, Jo, ale równie dobrze możemy mieć przed sobą pracownicę seksualną – jej sukienka to czerwień pożądania, a ognistorude włosy to trzymany pod kontrolą płomień. Obraca w rękach coś przypominającego książeczkę z zapałkami, którą uważnie studiuje. Obok niej siedzi mężczyzna w eleganckim niebieskim garniturze, w palcach trzyma papierosa. Być może to jej alfons. Są tak blisko siebie, że mogliby się dotknąć, ale jest między nimi skrawek pustej przestrzeni. Są razem. Są osobno. Do głowy ciśnie się nam przypuszczenie, że w tym skrawku między ich ciałami musi rozgrywać się jakaś historia i próbujemy ją rozgryźć. 
Kilka miejsc dalej, za rogiem trójkątnego kontuaru, znajduje się odwrócony do nas plecami mężczyzna. Ma garnitur uszyty z ciemności nocy, a jego fedora, jakby wyjęta z kina noir, zacienia i tak niewyraźną połowę twarzy. Jest nastrojem Ameryki z początku 1942 roku – zaledwie półtora miesiąca przed ukończeniem Nocnych marków Japończycy zrzucili bomby na Pearl Harbor. Można dostrzec w nim jakąś złowieszczość, a w jego sposobie siedzenia – groźbę. Możliwe, że wkrótce zamieni garnitur na inny rodzaj uniformu. A może jest już w takim wieku, że pamięta poprzednią wojnę, gryzącą gardło i oczy mgłę gazu musztardowego i kawę rozpuszczalną, którą pił na froncie z blaszanego kubka. 
Bar wcina się pod ostrym kątem w ulicę; budynki stojące za nim wydają się spłaszczone i dwuwymiarowe – jak scenografia w teatrze. Jak to często bywa w przypadku prac Hoppera, nawet oświetlenie jest tu teatralne. Wewnątrz baru, w tę noc samotności, żadne światło jarzeniówek nigdy nie było tak żółte, nigdy nie rzucało tak mdłej, zielonej poświaty na posadzkę. Jedyne widoczne na obrazie drzwi prowadzą do kuchni, nie na zewnątrz. Jeśli nocne marki chciałyby opuścić lokal, będą musiały skierować się do jakiegoś niewidocznego wyjścia znajdującego się za kulisami. 
W młodości pracowałam przez jakiś czas jako baristka. Serwowałam mnóstwo filiżanek espresso i spieniałam galony mleka, przede wszystkim jednak parzyłam hektolitry kawy. Przyzwyczaiłam się do tego, że za chwilę gorący płyn znowu sparzy mi dłonie, na przykład podczas nakładania na kubek plastikowej przykrywki, gdy część jego zawartości wyleje się na zewnątrz. Przyzwyczaiłam się do zapachu stęchłych ziaren, którym przesiąkały mi ubrania. Lecz nawet gdy już zasmakowałam w kawie, łyk gorzkiego, gorącego płynu inaugurujący każdy poranek nigdy nie przestał mnie zaskakiwać. 
Kawę pijemy po to, by się rozbudzić, albo po to, by nie zasnąć. To napój rannych ptaszków i pracoholików. Oraz osób cierpiących na bezsenność. Wielu z nas w dorosłym życiu nie potrafi obyć się bez tej brązowej brei i trudno o lepszy przykład smaku nabytego. Pierwsi klienci przychodzący do kawiarenki zawsze zamawiali, jak pewna bliska mi osoba, czarną kawę bez mleka i cukru łagodzących jej ostry smak. Klienci zjawiający się wieczorem tuż przed zamknięciem, idący do pracy na nocny dyżur w pobliskim szpitalu, zamawiali taką samą. 
Miejsce, w którym pracowałam, w niczym nie przypominało lokalu z Nocnych marków. Miało małe, brudne okna i wyjście prowadzące wprost na ulicę. Ale wielu moich klientów było podobnych do ludzi z tego obrazu. Przyglądałam się im, jak siedzą pogrążeni w myślach nad filiżanką mrocznej zadumy; samotni nawet, gdy mieli obok siebie inne osoby. „Co takiego jest w Hopperze?” – pyta Olivia Laing w Mieście zwanym samotnością. „Samemu Hopperowi nigdy nie podobała się myśl, że jego obrazy można interpretować w określony sposób, czy też, że samotność to jego specjalność, jego główny temat”7. 
Czyż my wszyscy nie siedzieliśmy pochyleni w podobny sposób nad kawą i czy obraz Hoppera nie przedstawia również nas samych? Kiedyś, o jakiejś późnej porze, każdy z nas czuł się przeraźliwie samotny, gdzieś, gdzie światło wydało się nam nagle dziwne, tak zielone, jakby stworzone starannymi pociągnięciami pędzla. W tym chorym, gorzkim świetle siedzieliśmy nieporuszeni i milczący.   

Gorzkie eliksiry 

Jako mała dziewczynka często miałam okazję widzieć tatę pijącego wprost z plastikowej butelki syrop czekoladowy. Pamiętam, że gdy wchodziłam do kuchni późnym wieczorem i widziałam, jak z odchyloną głową wlewał w siebie jej gęstą, ciemną zawartość, był to dla mnie każdorazowo wstrząs. Wiedziałam doskonale, że taki syrop dodawało się jako polewę do lodów lub piło rozcieńczony z mlekiem. Natomiast pochłanianie czegoś tak sycącego w surowej postaci było, o czym też wiedziałam, przestępstwem i szkodzeniem własnemu zdrowiu.
Tata, biorąc szybki łyk słodkiego do granic możliwości syropu, nie myślał pewnie o pradawnym pochodzeniu czekolady. A przecież okazuje się, że – jak piszą Sophie i Michael Coe – „przez dziewięć dziesiątych swej historii czekolada była pita, a nie jedzona”8. Wielu z nas, słysząc to właśnie słowo, wyobraża sobie ciemną tabliczkę podzieloną na kostki i zawiniętą w srebrną folię. Tymczasem czekolada znana była dużo wcześniej, nim stała się częścią racji żywnościowych żołnierzy amerykańskich podczas drugiej wojny światowej. Już na długo przed przybyciem do Nowego Świata Kolumba i Corteza spełniała wiele funkcji w wielkich kulturach Mezoameryki – społecznych, sakralnych i handlowych. 
Pisząc o Majach, a później Aztekach, Sophie i Michael Coe wyjaśniają, że „w czasach przed konkwistą czekolada nie była jedynie napojem; znano ją pod licznymi postaciami: płynów, papki, gęstej masy, proszku, a prawdopodobnie także i w formie stałej; wszystkie były aromatyzowane na wiele różnych sposobów”9. Stworzenie czekolady często przypisuje się Aztekom, jednak w rzeczywistości „to Majowie jako pierwsi nauczyli Stary Świat pić czekoladę i podarowali nam słowo »kakao«. Kulinarna historia Theobroma cacao powinna im oddać sprawiedliwość”10. Podkreśla to także Mort Rosenblum w książce Chocolate: A Bittersweet Saga of Dark and Light (Czekolada. Gorzko-słodka saga mroku i światła), pisząc, że „przy całej rewerencji wczesnych Meksykanów okazywanej czekoladzie, musimy pamiętać, że kakao było pożywieniem również wcześniejszych bogów”. To Majowie pili „święty pieniący się napar z prażonego kakao”, podczas gdy Aztekowie „uczynili z kakao święty fetysz i włączyli eliksiry bogów do swoich wspaniałych ceremonii”. 
Czekolada i jej wiele tożsamości: w postaci stałej i płynnej, jako przedmiot zainteresowania nauki i mistycyzmu, odgrywająca niepoślednią rolę w chemii mózgu i w bijących tajemnicach ludzkiego serca. 
Powieść Laury Esquivel Przepiórki w płatkach róży bada jej kapryśny charakter, ponieważ czekolada nie poddaje się łatwo szkiełku i oku. Oryginalny tytuł książki to Como agua para chocolate – „jak woda do czekolady”, czyli bardzo gorąca. Tak mówi się w hiszpańskim o kimś, kto „gotuje się ze złości”. Czekolada i woda to połączenie składników, które gryzą się z sobą; trzeba je starannie wymieszać, bo w przeciwnym razie czekolada się zatrze, zamieni w żwir i piasek. Tymczasem tradycyjny przepis na chocolate caliente wymaga gorącej wody, a przygotowywany napój ubija się za pomocą molinillo, drewnianej trzepaczki pomagającej połączyć czekoladę i wodę, chociaż te nie przepadają za sobą. 
Między Titą de la Garza, główną bohaterką powieści Laury Esquivel, a jedzeniem istnieje czarodziejska więź. Przygotowywane przez nią potrawy są przyprawione jej emocjami, więc każdy, kogo nimi częstuje, doświadcza namiętności i cierpień, które były jej udziałem, gdy krzątała się w kuchni. W książce, obok magicznych zabiegów, znajdziemy podane precyzyjnie, krok po kroku, przepisy na takie specjały jak przepiórki w płatkach róży lub mole z indyka z migdałami i ziarnem sezamowym. 
W rozdziale poświęconym przygotowywaniu gorącej czekolady Esquivel wyjaśnia drobiazgowo proces upalania ziaren kakao na metalowych patelniach, podkreślając, że trzeba je zdjąć z ognia w odpowiednim momencie, a następnie oczyścić i zetrzeć na żarnach, a potem utartą z cukrem masę podzielić tabliczki, na których można zaznaczyć nożem, na ile kawałków zostaną później podzielone. Dalej wyjaśnia: 
nigdzie nie robiono tak pysznej czekolady jak w tym domu, gdyż przykładano się tu z wielką starannością do każdej kolejnej fazy jej przygotowania, począwszy od wyrobu tabliczek aż do ubijania czekolady, co stanowi następną niezwykle ważną czynność. Nieudolne ubijanie może spowodować, że czekolada najlepszej jakości stanie się niejadalna, bo jest albo niedogotowana, albo przegotowana, albo zbyt gęsta, albo nawet spalona12.
Ten fragment odznacza się instruktażową racjonalnością przepisu kulinarnego. Ale Przepiórki w płatkach róży to również powieść, której bohaterowie wylewają potoki łez albo ogarnia ich płomień pożądania wzniecony byle iskrą. Balansuje między dwiema formami narracji – jest w połowie książką kucharską, w połowie zanurzoną w magii realistyczną historią miłosną – w sposób, który wydaje się wyrażać złożoność samej czekolady.     

Przypisy:

1 K. Okakura, Księga herbaty, przeł. M. Kwiecieńska-Decker, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2017, s. 17. 
2 Tamże. 
3 Tamże, s. 21. 
4 Tamże, s. 18. 
5 Tamże, s. 28. 
6 Tamże, s. 33. 
7 O. Laing, Miasto zwane samotnością. O Nowym Jorku i artystach osobnych, przeł. D. Cieśla-Szymańska, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2023, s. 20. 
8 S. Coe, M. Coe, Prawdziwa historia czekolady, przeł. E. Klekot, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2000, s. 12.
9 Tamże, s. 44.
10 Tamże, s. 56. 
11 L. Esquivel, Przepiórki w płatkach róży, przeł. E. Komarnicka, Znak Literanova, Kraków 2013, s. 160. 12 Tamże, s. 173–174. 

 
Wesprzyj nas