Małgorzata Oliwia Sobczak po raz kolejny zabiera nas do mrocznego i pełnego tajemnic świata „Kolorów Zła”. „Kolory zła: Błękit” to emocjonalna opowieść o stracie. O śmierci, która porusza i przeraża. Zmienia świat na zawsze.


Nela nie żyje, nigdy nie wróciła ze swojego treningu – jej ciało zostało znalezione w lesie, ułożone na prowizorycznym stosie z polan z tabliczką o treści: „Zmarła śmiercią męczeńską”.

Wolałby wzbudzać jej miłość, ale strach to też potężne uczucie

Nela Soba, przyszła studentka medycyny, nie wraca do domu po treningu biegowym. Jej ciało zostaje znalezione w Lasach Oliwskich, na prowizorycznym stosie z polan. Umierała przez wiele godzin, nie doczekawszy pomocy.

Prokurator Leopold Bilski ma tym razem wyjątkowo trudne zadanie. Nela nie miała wrogów, nikomu się nie naraziła. Jedyny trop stanowi tabliczka znaleziona w miejscu zbrodni: „Zmarła śmiercią męczeńską”.

Prokurator Leopold Bilski już wie, że to śledztwo nie będzie proste – dziewczyna nie miała wrogów, nikt nie miał motywu, aby ją zabić. Ta sprawa ma drugie dno, tylko jakie?

Bilski ściąga do współpracy psychologa sądowego Marcina Chraboła i palinolożkę Janinę Hinc. Wkrótce wychodzi na jaw, że podobna sprawa miała miejsce już wcześniej – w latach dziewięćdziesiątych – a winowajca nigdy nie został schwytany.

„Kolory zła: Błękit” to emocjonalna opowieść o stracie. O śmierci, która porusza i przeraża. Zmienia świat na zawsze.

Małgorzata Oliwia Sobczak
Kolory zła 5: Błękit
Seria „Kolory Zła”, tom 5
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 12 marca 2025
 
 


2019

1

Niebo było czyste. Prawdziwie błękitne, bez żadnej chmurki. Nela przeciągnęła się i pozwoliła sobie jeszcze chwilę poleżeć. W końcu były wakacje. Pierwsze trzymiesięczne wakacje w jej życiu. Błogo uśmiechnęła się na tę myśl. Zostanie studentką. Ona, Nela Soba, zostanie studentką medycyny. Powtarzała to sobie codziennie, od kiedy ogłoszono wyniki, i za każdym razem momentalnie spadało na nią to dziwne uczucie. Mieszanina dumy i niedowierzania. Trochę jakby była zakochana. Tak, coś bardzo podobnego.
Dziewczyna jeszcze przez kilka minut patrzyła w niebo, delektując się jego nieskazitelnym kolorem podsycanym promieniami podnoszącego się słońca. Zerknęła na zegarek. Dochodziła siódma trzydzieści. Nela nigdy nie miała problemu z porannym wstawaniem. Tak naprawdę wystarczyło jej kilka godzin snu, by zregenerować siły, a od kiedy przeczytała w jakiejś książce, że statystycznie człowiek przesypia dwadzieścia pięć lat swojego życia, zaczęła nastawiać budzik jeszcze wcześniej. Lubiła, gdy dzień był długi. Lubiła wysysać go do cna – działać, uczyć się, zachwycać. Nie chciała marnować czasu. W końcu miała tylko jedno życie i chciała wykorzystać je jak najlepiej. Chciała pomagać innym. To zawsze było jej marzeniem i teraz będzie miała okazję je spełnić.
Zwinnie wyskoczyła z łóżka i na bosaka przeszła do łazienki. Z kuchni dolatywał zapach wanilii i smażonego ciasta; mama robiła naleśniki, pogwizdując przy tym do melodii płynącej z szemrzącego cicho radia. Nela uwielbiała, gdy mama gwizdała. Od kiedy pamiętała, dawało jej to poczucie bezpieczeństwa. Stanęła przed umywalką i poczekała, aż woda zrobi się naprawdę zimna, a potem kilkukrotnie opłukała nią twarz. Zatrzymała wzrok na swoim odbiciu w okrągłym lustrze. Kropelki powoli spływały z jej opalonej, wciąż dziecięco pyzatej twarzy pokrytej malutkimi piegami. Jasnobrązowe brwi i rzęsy w takim samym kolorze kontrastowały z ciemnymi tęczówkami oczu. Nela sięgnęła po szczotkę i przeczesała długie, grube brązowe włosy, które następnie związała w kucyk. Zrzuciła luźną koszulkę, w której spała, i włożyła strój sportowy – krótki top i obcisłe spodenki z czarnej lycry w kolorowe ciapki, które sięgały jej do połowy uda. Po chwili znalazła się w kuchni.
– Dzień dobry! – śpiewnie przywitała ją mama.
– Cześć, mamciu. – Nela spojrzała Magdalenie Sobie przez ramię. – Mniam! Naleśniki!
– A co! Mam pierwszy dzień urlopu, to pomyślałam, że sobie dogodzimy.
– Jesteś najlepsza. – Nela z uśmiechem podeszła do czajnika i nalała do niego wody.
– Ty jesteś – zripostowała mama i puściła córce oczko. – A teraz patrz! – Przerzuciła naleśnika w powietrzu.
– Wow! Idź z tym do Mam Talent. – Dziewczyna się zaśmiała i wyjęła z szafki ulubiony kubek, który dostała kilka lat temu od taty. Był czerwony z bożonarodzeniowymi motywami, ale Nela piła w nim kawę bez względu na porę roku.
– Pomyślę. – Magdalena Soba uniosła szelmowsko brwi i postawiła talerz z parującymi naleśnikami na stole.
Po chwili stanęły na nim serek homogenizowany i pokrojone w talarki owoce: truskawki i banany. Zapachniała kawa, do której Nela dolała mleka. W radiu rozbrzmiał przebój Tymka, a dziewczyna zaczęła przyrządzać naleśnika, podśpiewując: Ona by chciała wiedzieć, jakie mam plany. Co o niej wiem, mówi językiem ciała. Mówi mi: bierz, co chcesz.
– Mmm, dobre! – Wgryzła się w puszyste ciasto. – Zjem tylko pół, bo nie lubię biegać z pełnym brzuchem, ale ma na mnie czekać – zastrzegła, podnosząc ostentacyjnie palec. – I może jeszcze jeden? – zastanowiła się.
– Minęła ósma – poinformował głos w radiu, po czym rozległ się charakterystyczny dżingiel. – Radio Gdańsk. Wiadomości. Tomasz Sosnowski.
Nela pośliniła palec i przyłożyła go do naleśnika leżącego na szczycie parującego talerza.
– Zamawiam! – Zaśmiała się i wstała od stołu.
– Wciąż poszukiwany jest sprawca wypadku, który wczoraj wieczorem śmiertelnie potrącił dziewiętnastoletnią dziewczynę przy ulicy Witomińskiej w Gdyni i uciekł z miejsca zdarzenia – relacjonował dziennikarz. – Wszystkie osoby, które mają informacje na temat miejsca pobytu poszukiwanego, proszone są o kontakt…
Matka z córką wymieniły współczujące spojrzenia.
– Boże, dziewczyna w moim wieku. – Nela pokręciła głową. – Może też się dostała na wymarzone studia? Cieszyła się, uśmiechała, planowała? I nawet nie miała pojęcia, że jej życie zaraz się skończy. – Zacisnęła usta.
– Tak to już jest, córuś. Dlatego korzystajmy z każdej chwili. – Magdalena Soba zacisnęła pocieszająco palce na ramieniu córki.
Nela skinęła głową i przeszła do przedpokoju. Włożyła adidasy, a telefon wsunęła do specjalnej opaski na ramieniu.
– Paaa! – Pomachała matce ręką i wybiegła z mieszkania.
Jej kroki rozbrzmiały na klatce dziesięciopiętrowego bloku przy Bobrowej w Gdańsku. Powietrze na dworze pomimo wczesnej pory było niemal parne.
„Zapowiada się piękny dzień”, pomyślała zadowolona, ponownie zerkając na czyste niebo, i ruszyła w stronę lasu. Po chwili wbiegła na ścieżkę zasypaną sosnowym igliwiem, wokół unosił się intensywny zapach żywicy, mchu i kory. Ptaki trelowały jak szalone.
Zatrzymała się i nastawiła muzykę, która zadudniła w jej bezprzewodowych słuchawkach. Oh, Hannah. I wanna feel you close. Oh, Hannah. Come lie with my bones – zaśpiewała Girl in Red. „Lato”, pomyślała Nela, sprężyście odbijając się od podłoża. „Jakie cudowne lato. Trzy miesiące wakacji, a potem idę na studia. Nela Soba, studentka medycyny”, znów powtórzyła to zdanie w głowie, a w jej podbrzuszu pojawiło się znajome ciepło.
Przyspieszyła. Mięśnie jej nóg powoli się rozgrzewały, ręce regularnie wysuwały się w przód i w tył. Jej ciało uwielbiało bieganie. Było od tego uzależnione. Domagało się codziennej porcji dopaminy, serotoniny i noradrenaliny, które sprawiały, że Nela Soba była postrzegana przez przyjaciół jako najbardziej pozytywna osoba na świecie. „Po co przyjmować narkotyki, jeśli wystarczy pobiegać?” – mawiała, na co jej przyjaciele kręcili głowami. „Ich strata. Nie wiedzą, co dobre”, zaśmiała się w duchu, wyobrażając sobie, że teraz większość z nich jeszcze w najlepsze śpi. A tu czeka tyle piękna! Tyle barw, tyle zapachów! Poczuła, jak wypełnia ją szczęście. Dokładnie wiedziała, czego chce. Była w miejscu, w którym powinna się znaleźć.
Rwała dalej przed siebie. Po kilku kilometrach zboczyła ze ścieżki i zbiegła w dolinę, a potem wspięła się na wzgórze. I tak znowu. Dolina, wzgórze. Dolina, wzgórze, aż na skórze dekoltu zebrała się jej strużka potu, a mięśnie nóg paliły, jakby ktoś je przypalał.
„Nela Soba, studentka medycyny”, raz po raz delektowała się tym zdaniem. Duma i niedowierzanie. Duma i niedowierzanie. Oszołamiające uczucie. Już zaraz. Niebawem. Całkiem niedługo rozpocznie się jej właściwe życie.
Życie, na które tak długo czekała.
Którego wyglądała, nie omijając ani jednego dnia szkoły, ślęcząc nad książkami po nocach, słuchając medycznych podcastów i śledząc zagraniczną literaturę branżową.
Wszystko to się opłaciło.
Zostanie tą, którą pragnęła być.
Którą przeznaczone jest jej zostać.
Nela znów popędziła pod górę. Wspinała się z trudem, zapierając się czubkami butów o suchą ściółkę. Pod jej nogami pękały cienkie gałązki, lecz dziewczyna tego nie słyszała. Wciąż towarzyszył jej zespół Girl in Red: I don’t wanna be your friend, I wanna kiss your lips, I wanna kiss you until I lose my breath. Przed jej oczami pojawiła się twarz. Ciemne oczy, kanciasta szczęka, dwie małe blizny znaczące skroń. I ten uśmiech. Ironiczny, jakby nie chciał nikogo do siebie dopuścić. Czy wczoraj mówili poważnie? Czy naprawdę byliby do tego zdolni? Nie. Szczeniackie żarty, nic więcej, a jednak Nela poczuła niepokój. Jakby oblepiło ją coś brzydkiego i naprawdę brudnego.
Zacisnęła usta i skoncentrowała się na wspinaczce. Krótkie kroki, stąpanie na palcach. Napinające się do granic możliwości mięśnie łydek. Twardniejące, niemal rozsadzające opinającą się na nich skórę. „Jeszcze kilka metrów. Dasz radę. Dasz radę. Nela Soba, studentka medycyny, da sobie radę ze wszystkim”, motywowała się. „Nie ma takiej rzeczy, z którą by sobie nie poradziła”.
Trzy metry.
Dwa metry.
Jeden.
I jeszcze kilka małych kroczków.
Znów znalazła się na ścieżce. Jej oddech był płytki, ledwo go łapała, ale nie zatrzymała się. Zwolniła tylko i truchcikiem zmierzała w stronę domu. Na myśl o smakołykach czekających na nią w kuchni poczuła euforię. Zimna woda przelewająca się przez przełyk. Słodycz soczystych truskawek. Mięsistość banana. Aksamitność serka. I miękkość puszystego, waniliowego ciasta.
Życie jest piękne.
Piękne w każdej swojej odsłonie.
Pobieżnie prześledziła w głowie trasę, która jej została. Teraz mały skręt, tam będzie już z górki. I jakieś trzysta metrów po prostej, aż wybiegnie na osiedle.
Oh, Hannah, tell me something nice. Like flowers and blue skies.
Powoli jej oddech się uspokajał. Ciało znów łapało równowagę.
„Dawaj, Nela, dawaj. Naleśniki czekają”.
Oh. Hannah, I will follow you home. Although my lips are blue and I’m cold.
Nagły chwyt i uderzenie.
Tak mocne, że jej nogi natychmiast się pod nią ugięły, a ona straciła równowagę.
Pchnięcie i spadanie.
W dół. W przepaść. W nicość.
Wirujące, bezwładne, pozbawione kontroli.
A potem nagłe szarpnięcie, gdy jej ciało zatrzymało się na czymś twardym i ostrym, czymś, co dotkliwie wbiło się w jej bok.
Stęknęła. Muzyka dolatywała teraz do niej jak przez mgłę, była odległa i stłumiona. Podczas upadku słuchawki musiały zsunąć się jej z uszu. Oh, this can’t be real. It’s just a dream – wyłapywała znajome takty. I wanna kiss you, until I lose my breath.
Ciemne oczy. Kanciasta szczęka. I uśmiech. Ironiczny, zdystansowany. Pełen cierpienia.
Starała się uspokoić umysł, znaleźć jakiś punkt oparcia dla wciąż wirującego przed jej oczami świata. Miała wrażenie, że jej głowa pękła na pół. Ból. Jakie to dziwne doznanie. Nienamacalne. Abstrakcyjne. Produkowane wyłącznie przez mózg wszczynający alarm. A jednak nie ma nic prawdziwszego. Bardziej dojmującego, porażającego.
Nigdy nie jesteśmy bardziej niż w chwili bólu.
Nie da się w takich momentach zapomnieć o swoim istnieniu.
Chciała unieść rękę i zlokalizować źródło bólu. Sprawdzić, co tak naprawdę się stało. Ale jej ciało było bezwładne. Myślami dawała mu sygnał, ale nie reagowało. Mogła tylko leżeć i patrzeć w niebo.
Błękitne, bezchmurne. Czyste jak nigdy dotąd.
Wyłaniające się spomiędzy czubków dumnych sosen, których w tym dniu nie pieścił nawet wiatr.

2

Krótki, syczący oddech. Łapczywie wciągnięte powietrze.
Magdalena Soba nagle otworzyła oczy. Musiała przysnąć na kanapie. Zerknęła na otwarte na pierwszych stronach „Wysokie Obcasy”. Oczywiście, niemal nic nie przeczytała. Cóż, widocznie organizm domagał się odpoczynku. Musiał odespać cały rok porannego wstawania i codziennej gonitwy, która nie ustawała aż do zmroku. Księgowość. Kobieta kochała swoją pracę. Kochała matematykę. Jej logiczność, czystość, przewidywalność. Gdy zagłębiała się w świat pionowych konstrukcji zbudowanych z cyfr, rzeczywistość znikała. Były tylko plusy i minusy, mnożniki i dzielniki. I wyniki. Zawsze takie same, bez względu na to, którą metodą się do nich doszło. Magdalena Soba nie znosiła chaosu. Nie lubiła, gdy coś się nie zgadzało. Wszystko musiało mieć swój porządek, swoją racjonalną podstawę, uzasadnienie niezależne od doświadczenia, które bywało kruche i warunkowe. To chyba właśnie ta jej cecha była kością niezgody w jej małżeństwie. Mąż twierdził, że brakuje jej fantazji. Że nie potrafi działać bez planu. Że nie stać jej na spontaniczność, którą Dionizy Soba sam nieustannie kierował się w życiu.
Dionizos – tak lubił na siebie mówić.
Bóg płodności, dzikiej natury i wina.
Faktycznie to imię pasowało do niego jak mało do kogo.
Dobrali się na zasadzie przeciwieństw, ale ostatecznie nie sposób spędzić życia z kimś, z kim więcej cię dzieli, niż łączy.
Jeszcze kilka lat temu takie myśli wywoływały w niej nieprzyjemne napięcie, które zakłócało spokój jej uporządkowanego świata. Teraz wydawała się z tym zupełnie pogodzona. Z kolejną żoną, z którą Dionizy wziął ślub niedługo po ich rozstaniu, z nowymi dziećmi, które zagościły w jego życiu, z tym wszystkim, co przez pierwsze lata było dla niej niemal nie do zniesienia. Z tym wszystkim, co burzyło porządek, który tak bardzo ceniła. Cofając się do tamtego czasu, Magdalena była pewna, że zniosła to tylko dzięki Neli. W końcu nie było nic ważniejszego niż córka. Niż pięcioletnia istotka, o którą trzeba było zadbać. Nie może powiedzieć, że nagle została sama z dzieckiem. Byłoby to niesprawiedliwe wobec Donka, który spotykał się z małą kilka razy w tygodniu, brał ją na weekendy, uczestniczył we wszystkim, co działo się w jej życiu, jednym słowem – od samego początku robił wszystko, żeby Nela zniosła rozstanie rodziców najłagodniej, jak to możliwe. Żeby nigdy nie poczuła się odrzucona przez ojca, choć dla Magdy ciągła obecność byłego męża była dość bolesna, bo wciąż przypominała jej o stracie. Ale trzeba było zacisnąć zęby i robić swoje. Nie użalać się nad sobą, nie pokazywać córce, że cierpi, że czasami przygniata ją żal tak wielki, że chciało jej się krzyczeć. Dla Neli zawsze miała na ustach uśmiech. I miłość – tej nie musiała udawać.
Podniosła się i sięgnęła po opróżniony do połowy kubek z kawą. Napój zdążył ostygnąć. Zerknęła na zegarek. Dwunasta! O matko, przespała pół dnia. No dobra, nie będzie sobie przecież robić z tego powodu wyrzutów. Właśnie po to jest urlop. Żeby spać do południa i się lenić. Zrobi sobie kolejną kawę i tym razem przeczyta „Wysokie Obcasy” od deski do deski, uśmiechnęła się w duchu i przeszła korytarzem do kuchni, w której wciąż smakowicie pachniało wanilią. Magdalena lubiła takie drobiazgi. Z matematycznego punktu widzenia dodanie wielu wartości znajdujących się nawet kilka miejsc po przecinku prowadzi do liczby całkowitej. Do pełni. Dokładnie tak jest z życiem. Składa się na nie wiele małych elementów, które powinno się wziąć pod uwagę, by zobaczyć całość. Uchyliła okno, a do środka wpadło upalne powietrze. Rozbrzmiał śpiew ptaków. Kolejna wartość po przecinku. Pozornie nic nieznacząca, a jednak bez niej nie osiągnęłoby się takiego wyniku.
Magdalena sięgnęła po czajnik i nalała do niego wody. Z szafki wyciągnęła filiżankę, do której wsypała kawę. Przesunęła wzrokiem po kuchni. Kurczę, chyba jednak powinna zacząć od sprzątania. W misce zdążyły już zastygnąć resztki ciasta, brudne naczynia wciąż stały na stole, nad którym zabrzęczała nagle duża czarna mucha. Wzrok kobiety zatrzymał się na talerzu z połową naleśnika wypełnionego dodatkami. „Dziwne”, pomyślała. „Nela nie dojadła śniadania?” Przecież zawsze po joggingu wręcz rzucała się na jedzenie. Oby tylko nie zaczęła się drastycznie odchudzać. Sport to jedno, ale Magdalena nie chciała, żeby jej córka dołączyła do coraz liczniejszego grona młodzieży z zaburzeniami odżywiania, dlatego zawsze wpajała Neli, że jest piękna i idealna. Że nic nie trzeba w niej zmieniać.
Mucha jeszcze chwilę kołowała nad stołem. To była jedna z tych wyjątkowo głośnych, mięsista i lśniąca mucha końska. Musiała przed chwilą wpaść przez okno. A teraz w dodatku usiadła na pozostawionym przez Nelę na potem naleśniku. Magdalena szybko ją odgoniła i czym prędzej zakryła śniadanie głębokim talerzem. Chwyciła ścierkę i w skupieniu śledziła owada, który szaleńczo latał teraz po kuchni, brzęcząc jeszcze bardziej zawzięcie. Zamachnęła się. Mucha przyspieszyła i zaczęła gwałtownie skręcać, obijając się o okno i kuchenne półki. W lewo i w prawo. W lewo i prawo. Magdalena Soba postanowiła, że teraz cierpliwie zaczeka. Nie była zwolenniczką zabijania stworzeń bez potrzeby, ale wiedziała, że owad raczej sam się nie ulotni, a do tego ten gatunek gryzie tak mocno, że na ciele od razu pojawia się boleśnie swędząca opuchlizna. Zacisnęła palce na materiale ścierki i śledziła trajektorię lotu muchy, która nie zamierzała zwalniać. Skubana. Prowadził ją instynkt przetrwania. Wrodzona i dziedziczna zdolność napędzana przez popędy i bodźce, by utrzymać się przy życiu i przedłużyć gatunek. Soba oczywiście to rozumiała, ale nie zamierzała ustąpić. Albo ona, albo ja. Zmrużyła oczy. W jedną i w drugą. W jedną i w drugą. Gałki oczu Magdaleny przesuwały się czujnie za muchą. Nagle zapadła cisza. Mucha poczuła się na tyle bezpiecznie, że usiadła na rogu stołu. A może po prostu się zmęczyła? Nieważne! To był moment, który trzeba było wykorzystać, nim znowu zacznie swoje dzikie przeloty. Magdalena wstrzymała oddech i powolutku przesunęła się do przodu. Bezszelestnie podniosła rękę i zamachnęła się ścierką, która trzasnęła o blat tak mocno, że naczynia podskoczyły z brzdękiem. Ale mucha nie zabrzęczała. Kobieta podniosła materiał. Owad leżał bez ruchu. Jego odwłok wciąż mienił się granatem. Magdalena zmięła ścierkę i z jękiem obrzydzenia złapała przez nią zastygłe ciałko, które wyrzuciła do śmietnika. Po chwili trzasnęły drzwiczki szafki pod zlewem.
Zadanie zostało wykonane.
Polowanie na muchę w południe.
„Gdyby Nela to widziała!”, zaśmiała się w duchu kobieta i wyszła na korytarz.
– Zabiłam wielką muchę! – krzyknęła w stronę drzwi pokoju Neli. – To było ohydne! – oznajmiła, wciąż czując coś na kształt satysfakcji i repulsji.
Wrzuciła ścierkę do pojemnika z brudami w łazience i podeszła pod pokój córki. Zapukała dwukrotnie i weszła do środka.
– Słyszałaś? Zabiłam muchę końską – powtórzyła, krzywiąc się.
Powiodła wzrokiem po pomieszczeniu, ale nikogo w nim nie było. Pościel była w nieładzie, jakby córka dopiero wstała z łóżka, okno nadal było zamknięte i panował tu lekki zaduch. Magdalena ściągnęła brwi i wycofała się do korytarza. Na podłodze stały sandały, w których córka chodziła latem na co dzień. Obuwia sportowego nie było. Czyżby Nela jeszcze nie wróciła z biegania? Zawsze zajmowało jej to godzinę, ale może poszła do jakiejś koleżanki?
Znów przeszła do kuchni i sięgnęła po telefon. Wybrała numer. Sygnał. Drugi. Trzeci. Czwarty. Piąty. Poczta głosowa.
– Hm – mruknęła. – Pewnie zaraz oddzwoni.
Melodyjnie pogwizdując, zebrała brudne naczynia ze stołu i ułożyła je w zmywarce. Talerz z napoczętym naleśnikiem włożyła do lodówki, przetarła blaty, a potem zaparzyła kawę i w końcu usiadła do lektury ulubionej gazety.

3

Ciemnowłosy prokurator Leopold Bilski pewnym krokiem sunął korytarzem Sądu Rejonowego w Sopocie. Miał na sobie błękitne dżinsy, na dekolcie czarnej koszulki zawiesił przeciwsłoneczne okulary. Zatrzymał się pod jedną z sal rozpraw, przejechał palcami po zadbanym zaroście i zerknął na zegarek zapięty wokół opalonego nadgarstka. Dochodziła trzecia. Anna powinna za chwilę być wolna. Miał nadzieję, że rozprawa się nie przedłuży. Sprawa była prosta, a Górska pewna jej wyniku, ale nigdy nic nie wiadomo. Ludzie przed obliczem sądu często baranieją albo zaczynają mówić coś zupełnie innego niż w postępowaniu przygotowawczym, a to oczywiście skutkuje tym, że posiedzenia się przeciągają. Leopold usiadł przy stoliku i wpatrzył się w drzwi. Nie mogą się spóźnić. Nie tym razem! Niespokojnie postukał palcami w blat i znów zerknął na zegarek, którego wskazówki rytmicznie gnały do przodu. Nagle drzwi sali się otworzyły, a twarz Bilskiego rozjaśnił uśmiech, gdy zobaczył w nich prokurator Annę Górską. Wymieniła właśnie uścisk dłoni z jakimś łysawym mężczyzną i ruszyła w jego stronę.
– Nie czuję nóg – jęknęła. – Cały dzień w tych piekielnych szpilkach. – Zakryła twarz rękoma.
– To po co je nosisz? W taki upał mogłabyś włożyć japonki i nikt by się nie zdziwił.
– Ehe. Sam sobie włóż japonki…
– Mam. – Bilski wskazał na swoje stopy obute w czarne havaianasy.
– …do togi – uściśliła zgryźliwie Górska.
– Touché. – Leopold się zaśmiał i pomógł jej ściągnąć czarną szatę z czerwonym żabotem. – Idziemy? – Podał jej rękę.
– Idziemy. – Anna lekko się uśmiechnęła.
Po chwili wsiedli do nowiutkiego czarnego volkswagena tiguana, który zastąpił ukochanego saaba Leopolda. Prokurator nigdy nie przypuszczał, że kupi kiedyś SUV-a, no ale jak widać, ludzie się zmieniają. Dostosowują do zmieniających się okoliczności.
Kiedy Bilski ruszył, przez uchylone okna wpadł do środka ciepły wiatr i musnął ich po twarzach. „Ale piękny dzień. Ale piękny czas”, pomyślał zadowolony prokurator i kątem oka zerknął na Anię. Tak ją kochał. Jak nigdy nikogo. Czuł to całym sobą i nie mógł się nadziwić swojemu szczęściu. Długo czekali, aż do ich burzliwej relacji wkroczą spokój i pełne poczucie bezpieczeństwa. Kosztowało ich to sporo pracy, ale się opłaciło. Leopold pomyślał o małym pudełeczku, które już dawno wsadził do schowka. Żałował, że tyle zwlekał, ciągle szukając idealnego sposobu, idealnego dnia, idealnego momentu… Teraz robiło się coraz bardziej niezręcznie. Westchnął lekko i na chwilę odwrócił głowę w stronę ukochanej, która akurat rozpuściła swoje ciemnobrązowe włosy, a te opadły falami na jej odkryte ramiona. Kilka kilogramów, które przybyło jej ostatnio, nadało jej twarzy dziewczęcy urok. Zielone oczy błyszczały. Anna też była szczęśliwa.
Po kilku minutach dojechali na miejsce i Bilski zaparkował pod jednopiętrowym budynkiem, po czym trzymając się za ręce, weszli do środka. Przywitali się i usiedli na krzesłach w poczekalni.
– Jak się czujesz? – zapytał Bilski, ściskając palce Anny.
– A ty? – Prokuratorka się zaśmiała.
– Trochę się stresuję. Nie wiem czemu. Ale jednocześnie się cieszę. Po prostu jestem podekscytowany – wyrzucił z siebie Leopold na jednym wydechu.
Rozbawiona Górska położyła mu dłoń na policzku i pogładziła jak małego chłopca. Mężczyzna przymknął powieki i poczuł nagły spokój. Jego kobieta. Jego miłość. Jego rodzina.
– Zapraszam. – Z pokoju wychyliła się blondwłosa pani doktor. – Proszę się przygotować – zwróciła się do Górskiej, gdy weszli do środka. Ta skinęła głową i mimowolnie pogładziła duży okrągły brzuch, na którym opinała się długa czarna sukienka.
– Daje już w kość, co? – zapytała lekarka.
– No powoli robi się ciężko, tym bardziej w tym upale. Ale daję radę – zapewniła Górska.
– Powinna już wziąć urlop, prawda? Tym bardziej że pracuje ciągle na najwyższych obrotach – wtrącił się Bilski.
– Nadopiekuńczy tatuś, co? – Ginekolożka puściła oko do Górskiej. – Ciąża to nie choroba – zwróciła się do mężczyzny.
– No dziękuję! – Anna ostentacyjnie wlepiła wzrok w Leopolda.
– Ale odpoczywać też zdecydowanie pani powinna. Nie ma co szarżować – zaznaczyła lekarka i tym razem posłała oczko Bilskiemu.
Po chwili Górska leżała na kozetce, a doktor Brzozowska smarowała jej brzuch zimnym żelem przeznaczonym do badań ultrasonograficznych.
Tu-du. Tu-du. Tu-du – usłyszeli, jak bije małe serduszko, a Bilski znów zacisnął palce na dłoni swojej kobiety. Miał łzy w oczach.
– Nasza córeczka – zachlipał, a Górska i Brzozowska wymieniły rozbawione spojrzenia.

 
Wesprzyj nas