„Szkoła szpiegów na fali” to dziewiąta część bestsellerowej serii Stuarta Gibbsa. Ben Ripley i jego ekipa z CIA trafiają na luksusowy wycieczkowiec. Jednak zamiast odpoczynku, czekają ich skoki za burtę, pościgi motorówką i pułapki o jakich nie słyszeliście.
Ahoj, wszystkie ręce na pokład! Zaczynamy operację „Morderczy manat”!
Tajna misja Bena Ripleya i jego przyjaciół z Akademii Szpiegostwa CIA zapowiada się całkiem… przyjemnie. W końcu kto by nie chciał spędzić kilku dni na luksusowym wycieczkowcu i to pod fałszywym nazwiskiem?
Niestety, zamiast wykwintnych kolacji, korzystania z parku wodnego i zabaw do północy ekipę nastoletnich szpiegów czekają nieprzewidziane skoki za burtę, rajdy motorówką na złamanie karku oraz pułapki w postaci kupy pelikana.
Czy uda się wyjść z tego obronną ręką i pokrzyżować plany genialnego złoczyńcy?
Stuart Gibbs – amerykański autor książek dla dzieci, a także scenarzysta filmów animowanych i programów dla najmłodszych. Jego seria „Szkoła szpiegów” znalazła się na liście New York Timesa jako jedna z najlepiej sprzedających się cyklów książek dla dzieci w USA.
Szkoła szpiegów 9. Szkoła szpiegów na fali
Przekład: Jarek Westermark
Ilustracje: Mariusz Andryszczyk
Wydawnictwo Agora dla Dzieci
Premiera: 26 lutego 2025
14 maja
Do: Dyrektor Barnaba Sidebottom
Od: Indira Kapoor, wicedyrektorka ds. operacji CIA
Temat: Operacja „Morderczy manat”
Szanowny Panie Sidebottom,
jak Pan z pewnością wie, w zeszłym miesiącu nasz młody agent w trakcie szkolenia, Benjamin Ripley, pokonał organizację przestępczą Croatoan, a przy okazji odkrył dowody na niedawną wizytę w Nikaragui Murraya Hilla – dawnego ucznia prowadzonej przez Pana akademii. Nasi agenci terenowi właśnie potwierdzili tę informację. Wpadli na ślad Murraya i wkrótce namierzą jego kryjówkę. Podejrzewamy, że Murray jak zwykle planuje jakieś nowe świństwo, odnalezienie go stanowi zatem dla Agencji priorytet. Dlatego niezwłocznie rozpoczynamy operację „Morderczy manat”.
Ze względu na charakter tej misji znów będzie Pan musiał aktywować grupę agentów w trakcie szkolenia: Ericę Hale, Benjamina Ripleya oraz Mike’a Brezinskiego. Chciałabym spotkać się jutro w Pańskim biurze zarówno z nimi, jak i z agentami Catherine Hale oraz Alexandrem Hale’em.
Wiem, że w Pana szkole dużo się teraz dzieje, a nikt nie lubi zlecać misji bojowych nieletnim uczniom, rozkazy pochodzą jednak z samej góry. Dyrektor CIA Walter Skinner jest pod ogromnym wrażeniem osiągnięć wyżej wymienionych agentów w trakcie szkolenia. Wystawili Pana akademii doskonałe świadectwo. (A jeśli pozwoli im Pan wziąć udział w nowej misji, dyrektorowi Walterowi Skinnerowi łatwiej będzie przymknąć oko na to, że wielu spośród Pana podopiecznych przeszło ostatnio na stronę wroga).
Do zobaczenia w Pana gabinecie jutro o 15.00.
Z poważaniem
Indira Kapoor
PS Jeżeli znów zdecyduje się Pan zaserwować deskę serów, proszę zadbać, aby tym razem były przechowywane w odpowiednich warunkach. Podczas mojej ostatniej wizyty skonsumowałam kawałek zaśmierdłego brie i nieźle się pochorowałam, co doprowadziło do niepowodzenia operacji „Dziarski myszoskoczek”.
Rozdział 1
SPRAWOZDANIE
Biuro dyrektora
Budynek imienia Nathana Hale’a
Akademia Szpiegostwa CIA
Waszyngton
15 maja
Godzina 15.00
Dyrektor zachowywał się jeszcze dziwniej niż zwykle.
Przez szesnaście miesięcy, które spędziłem w Akademii Szpiegostwa, zdążyłem poznać wiele aspektów jego osobowości – wszystkie bez wyjątku były negatywne. Dyrektor bywał zły, zgorzkniały, tchórzliwy, gburowaty, zazdrosny, pogardliwy, wredny, lekceważący, kapryśny, nieczuły, skołowany, zagubiony, pasywno-agresywny oraz… no, agresywny, ale bez pasywności. Mimo to jego zachowanie nigdy nie zaniepokoiło mnie tak bardzo jak w dniu, gdy zlecono mi operację „Morderczy manat”.
Bo tego dnia dyrektor usiłował być miły.
Gdyby chodziło o kogokolwiek innego, pewnie bym się ucieszył, ale akurat do niego taka zmiana w ogóle nie pasowała. Sprawiał wrażenie, jakby mówienie przychodziło mu z ogromnym trudem. Był niczym tygrys, który zawziął się, że zje główkę sałaty.
– Benjaminie! – zawołał z ewidentnie fałszywym entuzjazmem, gdy otworzył mi drzwi do gabinetu. – Cóż za przyjemność cię widzieć!
– Eee… dzięki – odparłem niepewnie.
– Proszę, wejdź. Czuj się jak u siebie w domu. Pozostali przybędą niedługo. – Machnął zapraszająco ręką i spróbował się uśmiechnąć. Najwyraźniej nie uśmiechał się jednak od bardzo dawna, bo nie był do końca pewien, jak to zrobić. Chciał okazać życzliwość, ale wyglądał, jakby męczyło go zatwardzenie.
Ostrożnie wkroczyłem do gabinetu… czy raczej do jego pozostałości. Dziewięć miesięcy wcześniej przypadkowo wysadziłem to pomieszczenie w powietrze strzałem z moździerza (co po części tłumaczyło niechęć, którą czuł do mnie dyrektor). Niedobór środków i nadmiar papierologii opóźniały gruntowny remont. Dyrektor musiał zorganizować sobie tymczasową siedzibę w składziku na miotły, co ogromnie go irytowało. Teraz, gdy wezwał mnie do dawnego biura, założyłem, że zostało całkiem odnowione.
Ale nie. Przeciwnie, nie wykonano tu żadnych poważniejszych prac. Wciąż brakowało całej zewnętrznej ściany. Ziejącą dziurę robotnicy usiłowali zabezpieczyć za pomocą kilku desek, ale wystarczył jeden fałszywy krok, żeby runąć z piątego piętra budynku imienia Nathana Hale’a (w którym znajdował się gabinet) prosto na szkolny dziedziniec. Mebli nie wymieniono – były lekko osmalone – a pozostałości dywanu śmierdziały jak zagaszone ognisko. Ukochane biurko dyrektora, spopielone w wyniku wybuchu, zastąpiono blatem ze sklejki na dwóch kozłach do piłowania drewna. Dyrektor zdołał zorganizować sobie tylko nowy fotel.
– Wiem, że sporo jest jeszcze do zrobienia – mruknął. – Remont rozpocznie się dopiero w grudniu. Po prostu miałem już serdecznie dość składziku na miotły. Teraz, gdy przyszła wiosna, naprawdę nie jest tu źle. Gabinet zrobił się przestronny. A świeże powietrze wspaniale orzeźwia.
– Czuję – powiedziałem uprzejmie. Przez dziurę w ścianie rzeczywiście wpadały podmuchy wiatru. Oraz gołębie. W zgliszczach pod sufitem gniazdował ich cały tuzin. Podłoga była biała od odchodów.
Dyrektor ominął je wzrokiem. Wziął przesadnie głęboki wdech.
– Ach! Tak, to o wiele lepsze od stęchłego powietrza z klimatyzacji, którym oddycha się w zwykłych gabinetach. Chyba powinienem ci podziękować za dzieło zniszczenia, którego dokonałeś. – Znowu spróbował się uśmiechnąć, ale czułem, że wcale nie ma na to ochoty i tylko maskuje wściekłość.
Nadal nie rozumiałem, dlaczego tak się stara.
Rozległo się pukanie. Dyrektor ruszył, żeby wpuścić kolejnego gościa, ale niepotrzebnie się trudził – sekundę później drzwi wypadły z uszkodzonych zawiasów i runęły na podłogę gabinetu.
Na korytarzu czekały cztery osoby, zapewne również wezwane na spotkanie.
Dwie z nich okazały się innymi uczniami szkoły szpiegów: Mikiem Brezinskim i Ericą Hale. Mike był moim najlepszym kumplem, zanim mnie zwerbowano. Istnienie szkoły miałem utrzymywać przed nim (i wszystkimi innymi) w tajemnicy, ale ostatecznie domyślił się prawdy i w nagrodę również trafił na listę uczniów.
Erica wiedziała o szkole od dzieciństwa. Pochodziła z długiej linii szpiegów. Już jako kilkulatkę zaczęto ją przygotowywać do kontynuowania rodzinnej tradycji. Dlatego była o wiele sprawniejsza od innych uczniów (i wielu dorosłych szpiegów!).
Dyrektor zaprosił również rodziców Eriki. Catherine Hale była wybitnie utalentowaną agentką brytyjskiej MI6, a przy tym czułą matką. Perfekcyjnie potrafiła godzić obie te role – równie dobrze radziła sobie z nokautowaniem wrogów i pieczeniem ciastek.
Alexander Hale był za to zwykłym oszustem. Do niedawna wyróżniała go przede wszystkim umiejętność wmawiania innym, że doskonale radzi sobie w roli szpiega. Przez dłuższy czas jechał na reputacji. Ostatecznie został zdemaskowany i skompromitowany, ale od tamtej pory nieco się zrehabilitował, głównie dzięki udziałowi w misjach razem ze mną, Catherine, Ericą i Mikiem.
– Witajcie! – rzucił dyrektor, najuprzejmiej jak potrafił. – Zapraszam wszystkich! Wspaniale, że zdołaliście wpaść!
Zareagowali na różne sposoby. Catherine i Erica spojrzały na niego podejrzliwie, niepewne, czemu jest taki miły. Mike wyglądał, jakby uważał, że prawdziwego dyrektora porwano i zastąpiono klonem. Alexander nie zauważył żadnej różnicy.
– Ciebie też miło widzieć! – oznajmił i uścisnął rękę dyrektora. – Podoba mi się nowy układ gabinetu. Zrobiło się bardzo przestronnie. Ale skąd pomysł na to urocze spotkanko?
– Chętnie wszystko wyjaśnię. – Do pomieszczenia wkroczyła kobieta, której nigdy wcześniej nie widziałem. Była po czterdziestce, nosiła szyty na miarę garnitur, a do prawego nadgarstka miała przykutą kajdankami walizkę. Stan gabinetu dyrektora zupełnie jej nie zaskoczył, więc zapewne była tu już wcześniej. – Nazywam się Indira Kapoor. Jestem wicedyrektorką do spraw operacji w CIA. Uważnie obserwuję rozwój waszych karier i muszę powiedzieć, że większość z was radzi sobie naprawdę wyśmienicie. – Mówiąc to, odwróciła się bokiem do Alexandra, aby nie było wątpliwości, że nie zalicza go do tej większości.
Znów nic nie zauważył.
– Serdecznie dziękuję – powiedział i posłał jej czarujący uśmiech.
Był bardzo przystojnym mężczyzną. Wielokrotnie widziałem, jak pod wpływem jego uśmiechów kobietom miękną kolana. Ale Indira wydawała się uodporniona. Wciąż mierzyła wzrokiem Ericę, Mike’a i mnie.
– Wiem, że ze względu na błędy Centralnej Agencji Wywiadowczej waszą trójkę aktywowano o wiele wcześniej, niż byłoby to wskazane. Poradziliście sobie jednak znakomicie. Podczas wszystkich misji wykazaliście się sprawnością i pomysłowością, które świadczą o wysokim poziomie nauk pobieranych w niniejszej instytucji. – Spojrzała na dyrektora. – A zatem i panu należą się gratulacje.
Dyrektor wyszczerzył zęby w uśmiechu, tym razem zupełnie szczerym.
– Dziękuję, wicedyrektorko Kapoor. Robię, co mogę, żeby moi młodzi agenci wyszli na ludzi. – Opadł na fotel i wskazał nam ręką osmaloną kanapę.
Nagle pojąłem, skąd wzięła się zmiana w jego zachowaniu. Zrozumiał, że dzięki nam dobrze wypada w oczach przełożonych!
Stojąca obok mnie Erica zjeżyła się z wściekłości. Akademia Szpiegostwa miała wiele zalet, działania dyrektora pozostawiały jednak wiele do życzenia. Gdy próbowaliśmy się czegoś nauczyć, zwykle rzucał nam kłody pod nogi. Myśl, że otrzymał pochwałę za nasze osiągnięcia, mocno mnie zirytowała, ale Erica, która została wybitną szpieżką przy jego zerowym wsparciu, wpadła w prawdziwą furię.
Catherine szybko zorientowała się w sytuacji. Podchwyciła wzrok córki i bezgłośnie nakazała:
– Odpuść.
Erica, nadal wściekła, usiadła na kanapie, wzbijając chmurkę sadzy. Mike i ja zajęliśmy miejsca obok. Mebel cuchnął spaloną skórą.
Catherine niechętnie usiadła na lekko osmalonym fotelu, a Alexander przy prowizorycznym biurku. Sięgnął do słoja z żelkami, który trzymał tam dyrektor, ale od razu skrzywił się z obrzydzeniem.
– Eee… są może inne przekąski? Wygląda na to, że do żelków narobił gołąb.
Wicedyrektorka Kapoor go zignorowała. Położyła na stole swoją walizkę i zdjęła kajdanki, żeby móc ją sprawnie otworzyć.
– Jestem tu w związku z odkrytą przez was podczas ostatniej misji wskazówką dotyczącą miejsca pobytu Murraya Hilla.
Wyprostowałem się na dźwięk tego nazwiska. Murray uczył się w szkole szpiegów, gdy mnie zwerbowano. Niedługo później odkryłem jednak, że był kretem pracującym dla tajnej organizacji o nazwie Pająk. Przez kolejne szesnaście miesięcy wielokrotnie zdołał oszukać zarówno Pająka, jak i CIA. Robił wszystko, by przeżyć i się wzbogacić. Ostatnio widziałem go, kiedy dobijał szemranego targu z Croatoanem – kolejną organizacją przestępczą. Zanim udało nam się ją pokonać, Murray uciekł. Trafiłem jednak na ślad, dzięki któremu ustaliliśmy prawdopodobne miejsce jego pobytu.
– Jest w Nikaragui? – zaciekawiła się Erica.
– Tak uważamy. – Kapoor wystukała kod, żeby otworzyć walizkę, po czym wyjęła z niej pięć płaskich pakunków. – Po zdobyciu przez was tej informacji wysłaliśmy tam zespół agentów. Wprawdzie nie trafili na Hilla, ale słyszeli pogłoski, że tam przebywa.
Wręczyła pakunki najpierw Catherine, potem Mike’owi, a na końcu mnie.
Trzymałem w dłoniach wypchaną szarą kopertę opatrzoną napisem: „Ściśle tajne. Poufne informacje. Dostarczyć do rąk Benjamina Ripleya. Operacja »Morderczy manat«”.
– „Morderczy manat”? – spytał zaskoczony Mike. – Przecież manaty w ogóle nie są niebezpieczne.
– Pewnie, że są – odpowiedziała wicedyrektorka Kapoor. – Mają ostre jak brzytwa zębiska. Stado manatów potrafi w minutę ogryźć człowieka do kości. Trudno o bardziej mordercze zwierzęta.
– Sądzę, że mówi pani o piraniach – stwierdziła spokojnie Catherine. – Manaty to walcowate roślinożerne ssaki, zwane krowami morskimi. Są wyjątkowo łagodne.
– Aha. – Kapoor wyglądała na zażenowaną. – Serio?
– Manat mógłby zabić człowieka tylko wtedy, gdyby został na niego zrzucony z dużej wysokości – dodał Mike. – Nie macie w CIA zoologa?
– Pracujemy ze szpiegami, nie ze zwierzętami – zirytowała się Kapoor. – A ja nie odpowiadam za nazwy operacji. Zażalenia proszę kierować do Departamentu Nazewnictwa. – Podała pozostałe koperty Erice i Alexandrowi.
– Eee… – pisnął dyrektor. – Chyba zapomniała pani o mnie. Nie dostałem koperty!
– Co w tym dziwnego? – spytała Kapoor. – Nie weźmie pan udziału w misji. A oni owszem.
– Ale skoro to moi uczniowie i odpowiadam za ich edukację…
– To tak nie działa – przerwała mu Kapoor. – Misja jest ściśle tajna. Co więcej, zaraz poproszę pana o opuszczenie gabinetu, abym mogła omówić ją z pozostałymi.
– Słucham?! – Dyrektor poderwał się na nogi tak szybko, że jego nowy fotel wystrzelił w tył, przejechał kilka metrów i wypadł przez dziurę w ścianie. Rozwścieczony dyrektor tego nie zauważył. – Przecież to mój gabinet!
Z zewnątrz dobiegł okrzyk zaskoczenia, a potem usłyszeliśmy trzask, gdy fotel uderzył o dziedziniec.
Kapoor powiedziała:
– Potrzebna nam bezpieczna przestrzeń, aby omówić parametry misji. Gdy zaproponował pan spotkanie, uznałam, że jest pan świadom stosownych procedur.
Dyrektor nie posiadał się z wściekłości. Widziałem w jego oczach ogień. Przez chwilę gotował się we własnym sosie, ale ostatecznie odzyskał panowanie nad sobą, zapewne ze względu na obecność Kapoor. Posłał jej wymuszony uśmiech.
– Jasne, że znam procedury – wycedził. – Ale miałem nadzieję wziąć udział w spotkaniu, ponieważ to dzięki mnie wezwani uczniowie stali się wybitnymi agentami.
– Nieważne – stwierdziła Kapoor. – Proszę nas zostawić. Chciałabym przejść do rzeczy.
– Dobra – warknął dyrektor. Wypadł z gabinetu, po drodze piorunując mnie wzrokiem. Gdyby drzwi nie wypadły wcześniej z framugi, zapewne by nimi trzasnął.
Pozostali otworzyli tymczasem swoje koperty i zaczęli przeglądać ich zawartość. Choć wysyłano nas na tę samą misję, Erica i Catherine specjalnie trzymały dokumenty z rozkazami tak, aby ukryć je przed pozostałymi. Możliwe więc, że każde z nas otrzymało nieco inne informacje. Erica podniosła wzrok i posłała mi krótkie, zaniepokojone spojrzenie.
– Och! – westchnęła nagle Catherine. – To intrygujące.
Trzymała wielką, lśniącą broszurę. Zauważyłem podobną w swojej kopercie, więc też ją wyjąłem. Broszura reklamowała wycieczkowiec o nazwie Imperator Siedmiu Mórz. Na okładce widniało jego zdjęcie. Zacumowano go przy tropikalnej wyspie. Był kolosalny – miał osiemnaście pięter i niemal czterysta metrów długości. Wyglądał jak pływający biurowiec.
– Słyszałem o nim! – zawołał Mike. – To największy prom pasażerski na świecie!
– Zgadza się – przyznała wicedyrektorka Kapoor. Mike jej zaimponował. – To pierwszy z nowej linii megapromów budowanych przez chińskie konsorcjum z siedzibą w Pekinie. Zwodowano go zeszłej zimy. Do tej pory pływał po południowym Pacyfiku, ale obecnie zmierza na Karaiby. Ostatnio cumował na Hawajach. Odwiedzi kilka portów Ameryki Środkowej, a na koniec przepłynie przez Kanał Panamski.
– Rozumiem, że jeden z tych portów znajduje się w Nikaragui – rzuciła Erica.
– Tak. Wedle działających tam agentów Murray Hill zamierza wsiąść na pokład w porcie w mieście Corinto. Jutro rano.
– Dlaczego? – spytał Alexander.
– Nie mamy pojęcia – przyznała Kapoor. – Dlatego wysyłamy was wszystkich do Nikaragui w ramach łączonej operacji CIA i MI6. Wy również jutro znajdziecie się na pokładzie tego wycieczkowca.
– Popłyniemy Imperatorem Siedmiu Mórz?! – wykrzyknął Mike. – Rewelacja! To podobno najfantastyczniejszy statek w historii świata! Ma na pokładzie milion basenów, pole do minigolfa, park linowy, ściankę wspinaczkową i park wodny! – Z zachwyconą miną wskazał zdjęcie górnego pokładu. Rzeczywiście, było tam widać ogromny basen, a nad nim labirynt zjeżdżalni.
Całość wyglądała rewelacyjnie.
Wicedyrektorka Kapoor spojrzała na Mike’a spode łba.
– Macie zbadać sprawę Murraya Hilla, a nie imprezować w wodzie.
– Chce pani, żebyśmy wtopili się w tłum turystów? – spytał podchwytliwie Mike.
– Oczywiście.
– Turyści chodzą na zjeżdżalnie.
Kapoor zmarszczyła brwi.
– Faktycznie.
– Czy to na pewno dobry pomysł? – spytała ją Catherine, po czym popatrzyła na Mike’a, Ericę i mnie. – Dzieciaki, wiem, że służyłyście już swojemu krajowi podczas kilku misji, stawiając czoła poważnym niebezpieczeństwom. Niemniej jesteście… cóż, jesteście dziećmi. Michaelu, uczysz się w akademii dopiero od roku. Benjaminie, instruktorzy nadal nie pozwalają ci nosić broni, bo boją się, że odstrzelisz sobie nogę.
Nie uraziła mnie. Podzielałem niepokój nauczycieli i wolałem nie korzystać z broni palnej. I choć rzeczywiście brałem już udział w wielu misjach, „stawianie czoła poważnym niebezpieczeństwom” nadal przesadnie mnie nie kręciło.
Minął dopiero miesiąc, odkąd udaremniłem ostatni złowieszczy plan naszych wrogów. Mało brakowało, a zostałbym wysadzony w powietrze razem ze znaczną częścią Waszyngtonu. Ostatecznie wylądowałem w szpitalu i przez kilka tygodni leczyłem pęknięte żebra. Zagoiły się, ale nadal musiałem unikać wysiłku.
– Była to dla CIA trudna decyzja – zapewniła Kapoor. – Mamy jednak istotne powody, żeby aktywować młodych agentów. Po pierwsze, każdy z nich miał już do czynienia z Murrayem Hillem. Wiedzą, czego się po nim spodziewać. – Spojrzała na mnie. – Pan Ripley prawdopodobnie rozumie go lepiej niż którykolwiek inny agent CIA.
– Rzeczywiście – rzucił do mnie Mike. – Wiesz, co Murray pomyśli, zanim zdąży choćby zmarszczyć czoło.
Chciałem zaprzeczyć, bo Murray wiele razy zdołał mnie przecież wykiwać, ale Kapoor dodała coś jeszcze:
– Po drugie, wycieczkowiec zaprojektowano z myślą o rodzinach. Są na nim miejsca, do których dorośli w ogóle nie mają wstępu. Na przykład kluby dla nastolatków. Murray jest, technicznie rzecz biorąc, nastolatkiem… choć do szpiku kości cynicznym i pozbawionym skrupułów. Jeśli zaszyje się w miejscu niedostępnym dla dorosłych, potrzebni nam będą agenci w jego wieku.
– Słusznie – ocenił Alexander Hale. – Ale czy dzieci podróżujące samotnie nie przyciągną niczyjej uwagi?
Kapoor posłała mu surowe spojrzenie, zawiedziona tym, że nie pojął jeszcze istoty misji.
– Nie będą same, tylko z rodziną. Z wami. Ty i Catherine będziecie rodzicami, a Erica, Mike i Ben wcielą się w role waszych dzieci. No, Erica nie będzie musiała udawać, bo jest waszą córką. Ale chłopcy owszem. Zostaną waszymi synami.
– Będziemy braćmi? – spytał zachwycony Mike. – Najlepsza misja wszech czasów!
– Przecież nie jesteśmy w ogóle podobni – zauważyłem. – Ani do siebie, ani do Hale’ów.
– Zostaliście adoptowani – odparła Kapoor. – To tłumaczy też minimalną różnicę wieku między wami.
– Ale jazda! – zawołał Mike. – Zawsze chciałem mieć brata!
– Przecież masz – przypomniałem.
– Chciałem mieć fajnego brata – sprostował. – Takiego, który nie będzie siadał mi na głowie i pierdział.
W kopertach umieszczono szczegółowe biografie naszych postaci. Szybko przejrzałem swoją. Mieliśmy wcielić się w role członków rodziny Rotko – Hale’owie korzystali już wcześniej z tego nazwiska. Erica miała być Sashą Rotko (jak podczas jednej z naszych poprzednich misji). Imiona jej rodziców brzmiały Bill i Carol. Mike stawał się Jackiem Rotko, uzdolnionym sportowcem, a ja – Quincym Rotko, trzynastoletnim (to się zgadzało) kapitanem drużyny matematycznej z Akademii dla Uzdolnionej Młodzieży imienia Świętego Smithena. Miało to sens, bo tak właśnie brzmiała oficjalna nazwa naszej Akademii Szpiegostwa, a ja byłem dobry z matmy. Ten talent zapewniał mi – między innymi – doskonałe wyczucie czasu. Bez patrzenia na zegarek wiedziałem, że spotkanie trwa już trzynaście minut i dwadzieścia siedem sekund.
– Mam być księgowym?! – jęknął Alexander, przeglądając dokumenty. – Ale nudy!
– Nie chodzi nam o wzbudzanie entuzjazmu – przypomniała Catherine. – Masz wtopić się w tło i nie przyciągać uwagi.
– A ty w kogo się wcielisz?
– W oftalmolożkę.
– Będziesz lekarką?! – zawołał z zazdrością Alexander. – To nie fair! Czy mogę też zostać oftalmologiem?
– A wiesz, jaką częścią ciała zajmują się oftalmolodzy?
– Śledzioną? – wypalił Alexander.
– Pudło. I właśnie dlatego będziesz księgowym.
– Super! – Mike’a rozpierała radość. – Ruszamy na kolejną misję, tym razem na pokładzie najfajniejszego wycieczkowca na świecie. A do tego będę miał udawanego brata! – Spojrzał na Ericę z szerokim uśmiechem. – I udawaną siostrę!
Erica posłała nam delikatny uśmiech, choć ewidentnie nie podzielała szalonego entuzjazmu Mike’a.
Rozumiałem ją. Łączyła nas bardzo nietypowa relacja. Zakochałem się w Erice od pierwszego wejrzenia. Ona początkowo miała mnie za żałosnego przegrywa, który w tydzień wyleci ze szkoły, o ile wcześniej ktoś go nie zastrzeli. Po kolejnych miesiącach, w trakcie których wzięliśmy wspólnie udział w kilku misjach, zaczęła darzyć mnie szacunkiem, a nawet przyjaźnią. Było jej jednak trudno się z tym pogodzić, bo uważała, że bliskie relacje tylko utrudniają szpiegom życie. (Jej rodzice stanowili doskonały przykład: praca w wywiadzie doprowadziła do rozpadu ich związku. Byli rozwiedzeni, choć ostatnio próbowali jakoś się dogadać). Dlatego Erica często radziła sobie z emocjami, po prostu udając, że ich nie odczuwa. Podczas naszej ostatniej misji postanowiła mnie przytulić, a potem konsekwentnie unikała mnie jak ognia.
Wyprawa wycieczkowcem zapowiadała się doskonale. Erica – moja przyszywana siostra – musiałaby spędzać ze mną dużo czasu. A słyszałem, że takie rejsy bywają bardzo romantyczne. Lśniącą broszurkę reklamującą Imperatora wypełniały fotografie zakochanych par trzymających się za ręce podczas spacerów po tropikalnych plażach albo stojących razem przy relingu i obserwujących zachód słońca…
Jednakże w obecnej sytuacji wcale nie cieszyłem się na tę przygodę. Przeciwnie: byłem pewien, że czeka mnie katastrofa.
Ponieważ – po raz pierwszy, odkąd ją poznałem – usiłowałem unikać Eriki Hale.
Rozdział 2
PRZYGOTOWANIA
Internat Armisteada
Akademia Szpiegostwa CIA
15 maja
Godzina 16.00
– Nie mogę wziąć udziału w tej misji – powiedziałem do Mike’a.
– Litości! – rzucił. – Będzie ekstra. Patrz! Na statku jest wrotkarnia! – Podsunął mi broszurę.
Przeglądał ją, siedząc na moim łóżku, bo spakował się na misję w jakieś dziewięćdziesiąt sekund. (Po prostu wepchnął do torby sportowej wszystkie swoje kąpielówki, szorty i T-shirty). Mnie szło znacznie wolniej, bo jednocześnie walczyłem z przypływem paniki.
– Popełniliśmy potworny błąd – przypomniałem. – Kiedy Erica odkryje prawdę, zabije nas obu.
Kilka tygodni wcześniej przypadkiem uświadomiliśmy Trixie, czyli młodszej siostrze Eriki, że jej najbliżsi krewni to tak naprawdę tajni agenci. Wliczając w to dziadka. Do tej pory rodzina utrzymywała ten fakt w tajemnicy przed Trixie, żeby ją chronić. Kiedy dziewczyna o wszystkim się dowiedziała, przeżyła szok. (Jako miłośniczka filmów przygodowych uważała, że świetnie poradziłaby sobie w roli szpieżki. Zdołowała ją świadomość, jak niewiele umie w porównaniu z siostrą). Na szczęście szybko się pozbierała, obiecała nie mówić rodzinie, że puściliśmy farbę, i stwierdziła, że Mike wisi jej kolację. Nie chciała go ukarać – po prostu ewidentnie ich do siebie ciągnęło. Randka najwyraźniej poszła super, bo od tamtej pory Mike i Trixie bezustannie pisali do siebie wiadomości. Co, byłem pewien, musiało zirytować Ericę jeszcze bardziej.
– Nie zabije nas – rzucił uspokajająco Mike. – Najwyżej połamie nam nogi.
– Będzie wściekła. – Krążyłem nerwowo po pokoju. Nie zajmowało to wiele czasu, bo był maleńki. – Bardzo, ale to bardzo wściekła. Już wcześniej się gniewała, kiedy popełniałem błędy. A ten błąd dotyczy jej siostry!
Erica zawsze robiła wszystko, aby chronić Trixie. Powiedziała mi o jej istnieniu dopiero podczas ostatniej misji, i to tylko dlatego, że nasi wrogowie grozili Trixie śmiercią.
A teraz Mike i ja znowu naraziliśmy ją – a być może również Ericę i resztę tej rodziny – na niebezpieczeństwo. Informacje bywają bowiem bardzo groźne. Gdyby Trixie zdradziła prawdę niewłaściwym ludziom, mogłoby dojść do tragedii – trafiłaby na tortury do złoczyńców pragnących dowiedzieć się jeszcze więcej albo chcących szantażować Hale’ów.
– Nasz problem ma proste rozwiązanie – zapewnił Mike. – Jest nim ściema. Wystarczy konsekwentnie okłamywać Ericę przez resztę naszego życia, a wszystko będzie dobrze.
Gapiłem się na niego z niedowierzaniem.
– To nie takie proste. Erica jest chodzącym wykrywaczem kłamstw. Zawsze dokopie się do prawdy. Nie wie, co powiedzieliśmy Trixie, tylko dlatego, że na wszelkie sposoby staram się jej unikać. Jeżeli trafimy na statek, będzie po nas.
– Niekoniecznie. Wycieczkowiec jest przeogromny. – Mike wyciągnął dodaną do broszury mapę Imperatora. Była tak wielka, że musiał szeroko rozsunąć ramiona, żeby ją rozłożyć. – Mówimy o ponad trzech tysiącach kajut dla gości. Do tego dochodzą restauracje, baseny i cała reszta. To jak wakacje w pływającym miasteczku.
– I tak nie zdołam przez cały czas unikać Eriki. Przecież mamy być rodzeństwem!
– Bracia i siostry często ze sobą nie rozmawiają. Szczególnie nastolatkowie. Kiedy mój brat skończył czternaście lat, w ciągu roku wypowiedział do mnie najwyżej kilka zdań. A z moimi rodzicami gadał jeszcze rzadziej. Mamy wcielić się w typową rodzinę, prawda? Typowe dzieciaki sprawiają wrażenie, że nie chcą gadać ani ze starymi, ani z bratem czy siostrą.
– Będziemy mieszkać w jednym apartamencie! – przypomniałem. – Jak mam unikać Eriki w zamkniętej przestrzeni?
– Niektóre apartamenty na wycieczkowcu są gigantyczne. – Mike wskazał kolejną stronę w broszurce. – Popatrz tylko! Sześć kajut, dwa balkony, cztery łazienki, a do tego prywatne jacuzzi.
Przystanąłem i spojrzałem na zdjęcie. Rzeczywiście, apartament był większy niż dom moich rodziców. Wyglądał na przestronny i wspaniale wykończony, a z jego okien rozciągał się widok na jakąś tropikalną wysepkę.
Mimo dręczącego mnie niepokoju musiałem przyznać, że statek naprawdę robił wrażenie.
– Ale… – zacząłem.
Mike przerwał mi, zanim zdołałem powiedzieć coś jeszcze.
– Wiem, że nie dasz rady non stop unikać Eriki. Jednak tutaj miałbyś ten sam problem. Przecież chodzicie razem do szkoły. Zamierzałeś mijać ją bez słowa przez pięć lat?
– Jasne, że nie – rzuciłem, ale niezbyt przekonywająco, ponieważ brałem pod uwagę i taki scenariusz. – Oczywiście prędzej czy później Erica pozna prawdę. Liczyłem na to, że raczej później. O wiele później.
– A może, kiedy już ją odkryje, wcale nie dojdzie do katastrofy? Może Erica się nie zezłości?
– Wątpię.
– Albo jednak się nie dowie! No, przynajmniej nie tak od razu. Przecież mamy misję do wykonania. To na niej skupią się Erica i jej rodzice. – Mike ewidentnie przemyślał sprawę. – No, Erica i jej matka. Alexander prawdopodobnie wypadnie za burtę godzinę po wypłynięciu.
Rzucił mi broszurę. Przekartkowałem ją. Trudno było uwierzyć, że statek rozmiarów Imperatora Siedmiu Mórz w ogóle istnieje. Miał na pokładzie gigantyczne akwarium, halę do laser tagu, scenę teatralną niczym na Broadwayu, a nawet park pełen żywych drzew. Ludzie na zdjęciach wydawali się zachwyceni. Wiedziałem oczywiście, że to dobrze opłacani aktorzy, ale wyglądali na naprawdę szczęśliwych.
– Będzie świetna zabawa – stwierdził Mike. – Wiesz, że mam rację.
– Zabawa? Musimy odkryć plany Murraya Hilla…
– Na najfajniejszym wycieczkowcu świata! Większość szpiegów trafia do fatalnych miejscówek takich jak Afganistan czy Rosja. A nas czeka rejs w tropikach!
– Pamiętasz, jak ostatnim razem odwiedziliśmy tropiki? Niemal zginęliśmy w katastrofie samolotu. A potem niemal zginęliśmy w jeziorze pełnym krokodyli. I w podziemnej jaskini. I wśród majańskich ruin. I…
– Teraz będzie inaczej. Mamy większe doświadczenie. No i Catherine. Ona nas ochroni.
– Była z nami w Europie, a tam też wiele razy otarliśmy się o śmierć!
– Ale nie zginęliśmy. Przeciwnie, pokrzyżowaliśmy plany złoczyńcom. Musisz przyznać, że umiemy w to całe szpiegostwo. I dlatego to właśnie nas wysyłają na tę…
Rozległo się pukanie do drzwi.
– Benie?! – zawołała z korytarza Zoe Zibbell. – Jesteś tam?
Z pewnością wiedziała, że tak. Była utalentowaną szpieżką w trakcie szkolenia. Gdybym udawał, że mnie nie ma, nabrałaby podejrzeń.
– Chwileczkę! – Szybko wepchnąłem walizkę (nadal pustą) z powrotem pod łóżko. Mike tymczasem zakopał ściśle tajne koperty w stercie poduszek. Potem otworzyłem drzwi i zaprosiłem Zoe do środka, udając, że nic niezwykłego się nie dzieje.
– Hej wam! – Zoe miała na twarzy swój zwyczajowy przyjazny uśmiech. Dołączyła do szkoły szpiegów w tym samym roku co ja i była tu moją najdawniejszą przyjaciółką, ale kilka tygodni temu nasze drogi nieco się rozeszły. Kiedy Zoe uznała, że Erica przeszła na stronę wroga, dołączyła do dywizji TATA – Tropicieli Antagonistycznych Tajnych Agentów – żeby ją schwytać. Na obronę Zoe dodam, że Erica rzeczywiście wydawała się winna – wystrzeliła w siedzibę CIA granat o napędzie rakietowym. Była jednak szantażowana; agenci Croatoanu zagrozili, że zabiją jej siostrę. (I właśnie dlatego tożsamość Trixie powinna pozostać tajemnicą).
Po wejściu do pokoju Zoe zrobiła tylko dwa kroki, po czym stanęła jak wryta.
– CIA wysyła was na wycieczkowiec, żebyście wytropili Murraya Hilla?
– Kto puścił parę? – zdziwił się Mike.
– Ty. Właśnie teraz. – Uśmiechnęła się z dumą. – Wcześniej miałam tylko podejrzenia.
Mike natychmiast się na siebie zirytował.
– Podejrzenia? Skąd? Przecież sami dopiero dowiedzieliśmy się o misji.
– Zarząd szkoły podobno poinformował nauczycieli, że nie będzie was przez kilka dni na zajęciach, ale ta nieobecność została usprawiedliwiona. Szkoła usprawiedliwia nieobecności tylko wtedy, gdy chodzi o misje. Poza tym na biurku Bena leży broszura dotycząca Imperatora Siedmiu Mórz. Nie macie dość kasy, żeby choć pomyśleć o wakacjach na tym wycieczkowcu, więc ktoś z całą pewnością zamierza was tam wysłać. A o Murrayu Hillu najwięcej wie przecież właśnie Ben. Dlatego to jego wybrano na tę misję.
– Wykombinowałaś to wszystko w dwie sekundy? – Mike wybałuszył oczy.
– Jestem dobrą szpieżką – stwierdziła z dumą Zoe.
– Albo zaczaiłaś się pod drzwiami, żeby podsłuchać naszą rozmowę – rzuciłem oskarżycielskim tonem. – Do ucha przykleił ci się płatek farby.
Zoe odruchowo uniosła dłoń, żeby go strącić.
Tyle że żadnej farby tam nie było. Skłamałem.
– Oho! – zawołałem. – Miałem rację! Szpiegowałaś nas!
– W końcu jesteśmy w szkole szpiegów – bąknęła smutno Zoe.
– Przyjaźnimy się – burknął Mike. – Szpiegowanie przyjaciół nie jest spoko.
– Wiem, ale… obawiałam się, że nie powiecie mi prawdy. – Usiadła na łóżku obok Mike’a. – A nauczycieli rzeczywiście poinformowano, że opuścicie zajęcia. Wszyscy o tym gadają.
Przewróciłem oczami. Tę informację miano przekazać nauczycielom w tajemnicy. Niestety, w szkole szpiegów tajemnice wychodziły na jaw w ekspresowym tempie.
– Chciałam się dowiedzieć, co jest grane – ciągnęła Zoe. – Beznadzieja! Dlaczego mnie nie wysłano na tę misję? Przecież uczę się tu dłużej od Mike’a. A w Meksyku i Londynie przyczyniłam się do zwycięstwa w takim samym stopniu jak on.
– Ale potem przyjęłaś stanowisko młodszej agentki w dywizji TATA – przypomniałem. – Masz szukać podwójnych agentów w naszych szeregach, a nie uganiać się za szumowinami takimi jak Murray.
Zmarszczyła brwi.
– Tropienie tajnych agentów jest mniej interesujące, niż sądziłam. Odkąd dołączyłam do dywizji, namierzyliśmy tylko dwóch zdrajców i obaj natychmiast się poddali. Nawet nie próbowali uciekać. Ani walczyć. Po prostu się popłakali. Żenada.
– Grunt, że zgarnęłaś dwóch wrogich agentów – powiedziałem wspierająco. – A to na pewno dopiero początek. Pająk przeciągnął na swoją stronę wielu ludzi z CIA. Ktoś w końcu spróbuje się wam wymknąć.
– Albo zabić cię w obronie własnej – dodał Mike.
– Mówicie to tylko po to, żeby poprawić mi nastrój – westchnęła Zoe. – TATA to klapa. Spędzam długie godziny w podziemiach siedziby CIA, przeglądając zapisy rozmów telefonicznych. A tymczasem was czeka starcie z Murrayem na wycieczkowcu. Na pewno każe swoim sługusom zaatakować was w jakiejś egzotycznej części świata – rzuciła z zazdrością. – Będziecie ścigać się na skuterach wodnych albo motorówkach. Same rewelacyjne sceny akcji.
– Szczerze mówiąc – wtrąciłem – liczę, że aresztujemy Murraya i będzie po wszystkim.
Zoe pokręciła głową.
– Z nim nic nigdy nie jest proste. Ktoś was zdradzi, ktoś inny spróbuje was zabić. A potem rozbroicie bombę na kilka sekund przed wybuchem. Wy to macie szczęście!
– Większość ludzi inaczej rozumie szczęście – zauważyłem.
– Mamy się szkolić na szpiegów – powiedziała Zoe. – Większość uczniów akademii może tylko pomarzyć o przygodach, które przeżywasz, Benie. Naprawdę masz szczęście. Nawet jeżeli nie chcesz tego przyznać.
Rozumiałem jej punkt widzenia, ale i tak nie czułem się szczęściarzem. Przeciwnie, po tej rozmowie zacząłem jeszcze bardziej obawiać się misji. Zoe miała rację – gdy chodziło o Murraya Hilla, nic nie mogło być proste.
Czyli miałem kolejny powód do zmartwień poza kwestią Trixie.
Rozpaczliwie pragnąłem wierzyć, że wszystko jakoś się ułoży, a po schwytaniu Murraya będziemy mogli przez kilka dni zrelaksować się na wycieczkowcu. Miałem jednak przeczucie, że misja nie przebiegnie po mojej myśli.
Niestety, przebiegła gorzej, niż byłem w stanie to sobie wyobrazić.
Rozdział 3
ZAOKRĘTOWANIE
Port w Corinto
Wybrzeże Pacyfiku, Nikaragua
16 maja
Godzina 16.00
Cieszyłem się na myśl, że odwiedzę Nikaraguę. Podobno jest zjawiskowa. Niestety, większość wizyty spędziłem w terminalu pasażerskim – obstawiam, że najohydniejszym miejscu w całym kraju, a może i całej Ameryce Środkowej. Wyspa, na której znajduje się port Corinto, prawdopodobnie była kiedyś malownicza, ale wszystkie atrakcyjne elementy krajobrazu wycięto, rozjechano i zabetonowano. Obecnie stanowiła skład kontenerów. Wokół rdzewiały po cichu tankowce, jęczały dźwigi i suwnice, a ciężarówki wyrzucały z siebie chmury spalin. Terminal dla statków wycieczkowych był położony w szarym, ponurym budynku, w którym turyści tłoczyli się niczym zwierzęta w rzeźni.
Wszystko zorganizowano tak, żebyśmy mieli jak najmniejszą styczność z Nikaraguą. Po przylocie z Waszyngtonu do Managui przy odbiorze bagaży trafiliśmy na radosnych pracowników biura turystycznego, którzy od razu wskazali nam (i pozostałym wycieczkowiczom, czyli niemal wszystkim osobom z samolotu) drogę do autokarów. Trzymali w dłoniach małe czerwone flagi, żebyśmy zawsze wiedzieli, gdzie są, i traktowali nas jak dzieci z przedszkola – kazali nam nawet ustawić się w pary. Z innych miast przylecieli kolejni uczestnicy rejsu, potrzeba więc było w sumie pięćdziesięciu autokarów, żeby przewieźć nas wszystkich do Corinto. Kolumna przemknęła z lotniska do portu bez choćby jednego przystanku (w autokarze mieliśmy toaletę), z całej Nikaragui zobaczyłem więc tylko przydrożne sklepy – w dodatku przelotnie.
Teraz, już w terminalu, musieliśmy wystać swoje w serii kolejek, pokonując przy tym labirynt identycznych korytarzy. Jedna kolejka była do kontroli paszportów, następna – do sprawdzania biletów, jeszcze inna – do bramek, gdzie prześwietlano bagaże. Potem musieliśmy jeszcze czekać na kontrolę bezpieczeństwa, wydanie kluczy i tak dalej. Nie mieliśmy przy tym okazji nic zjeść – poza przekąskami z automatów – a klimatyzacja działała, jakby chciała, a nie mogła. Byliśmy spoceni i przegrzani, tak jak reszta pasażerów. Wszędzie unosił się smród potu, zupełnie jakbyśmy odwiedzili największy na świecie warsztat samochodowy.
Hale’owie, Mike i ja staraliśmy się wtopić w tłum, co nie było trudne, bo właściwie wszyscy turyści mieli na sobie takie same stroje: T-shirty, szorty, sandały, okulary przeciwsłoneczne i czapki baseballowe (no, kobiety nosiły kapelusze o szerokich rondach). Nakrycia głowy i okulary pozwalały nam ukryć tożsamość, ale i tak nikt na nas nie patrzył. Wszyscy byli poprzyklejani do telefonów – korzystali z darmowego wi-fi. Dlatego mogliśmy rozmawiać właściwie swobodnie. Dla Mike’a i dla mnie niezobowiązujące ubrania stanowiły normę, byliśmy więc całkiem wyluzowani. Erica i Catherine na co dzień ubierały się zupełnie inaczej, ale jak zwykle zdołały doskonale dostosować się do sytuacji. (Catherine w stroju innym niż modny kostium stała się właściwie nierozpoznawalna). Za to Alexander – znany z miłości do trzyczęściowych garniturów – wydawał się skrępowany niczym kot, którego ktoś wcisnął w kostium na bal przebierańców. Wciąż poprawiał koszulę, jakby materiał go drapał.
CIA zapewniła nam fałszywe paszporty, dzięki którym oficjalnie staliśmy się rodziną Rotko pochodzącą z Annapolis w stanie Maryland. Większość podróży spędziłem, zapamiętując życiorys mojej postaci. Mogłem już bez chwili wahania podać swoją fikcyjną datę urodzin czy nazwę szkoły (to ważne, gdy trzeba przejść przez odprawę celną i kontrolę bezpieczeństwa na statku).
Choć w terminalu tłoczyli się pasażerowie z kilkudziesięciu autokarów, Imperator mógłby pomieścić ich o wiele więcej.
– Istnieją dwa rodzaje rejsów – wyjaśnił Alexander, gdy staliśmy w dziewiątej tego dnia kolejce. – Rejsy w obie strony, podczas których wszyscy pasażerowie wchodzą na pokład i schodzą w tym samym miejscu, a na statku spędzają tę samą liczbę dni. Oraz rejsy w jedną stronę. W ich trakcie pasażerowie wchodzą i schodzą w wielu różnych lokalizacjach. Tak właśnie jest w naszym przypadku. Dlatego spotkamy wiele osób, które są na pokładzie od dawna, a inne właśnie dzisiaj skończą swoją wyprawę i zejdą na ląd.
Wskazał na brudne okno. Imperator był zbyt wielki, żeby zacumować bezpośrednio przy terminalu. Stał na kotwicy w pewnej odległości od brzegu. Między wycieczkowcem a portem kursowały dziesiątki kolorowych łodzi – przewoziły na pokład zarówno nowych pasażerów, jak i tych, którzy postanowili wybrać się tego dnia na wycieczkę, a teraz wracali do kajut. Kilka większych, wolniejszych łodzi transportowych wyładowano skrzyniami, na których widniały napisy: „WOŁOWINA”, „KAPUSTA” czy „PUDDING”. Tysiące pasażerów i setki osób z załogi pożerały gigantyczne ilości jedzenia. Każda skrzynia była tak wielka, że przemieszczano je za pomocą wózków widłowych.
Łodzie pasażerskie mieściły nie więcej niż pięćdziesiąt osób każda, a ich załadunek trwał po kilka minut. I dlatego musieliśmy czekać. Choć na szczęście byliśmy już coraz bliżej końca kolejki.