W powieści „Modelka” Lars Saabye Christensen eksploruje motyw współczesnego paktu z diabłem i podchwytliwie zostawia czytelnika z pytaniem: a co Ty byłbyś w stanie zrobić, gdyby w grę wchodziło Twoje zdrowie i życie? To mroczna, przerażająca i bardzo sugestywna powieść.


Lars Saabye Christensen to pisarz, który nie dostarcza czytelnikom łatwych historii, tylko wręcz przeciwnie – zmusza ich do zastanowienia się nad wieloma bolesnymi kwestiami. Powieść „Modelka” nie odróżnia się pod tym względem od wcześniejszych, chociaż początkowo sprawia takie złudzenie. To opowieść o malarzu przygotowującym się do ważnego wernisażu. Peter Wihl, cieszący się niegdyś dużą sławą, ma zamiar uczcić swoje pięćdziesiąte urodziny prezentując światu dwanaście nowych obrazów, które muszą być znakomite. Artysta jest bowiem świadom, że wielu mówi o nim, że już się skończył i nie ma do przekazania odbiorcom niczego wyjątkowego. Podczas pracy w swoim atelier w pewnym momencie na krótką chwilę traci wzrok, co jest dla niego przerażającym i dogłębnie traumatycznym zdarzeniem, które wytrąca go z równowagi. Jesteśmy jednak we współczesnej Europie, mężczyzna jest zamożny, cieszy się wsparciem i miłością żony i małej córeczki, wydaje się więc, że ta historia nie będzie aż tak mroczna, jak wcześniejsze. Ale jednak jest.

Opowieść o Peterze Wihlu jest opowieścią o tym, na czym polega aktualnie sprzedawanie duszy diabłu. Wihl sprzedaje ją na różne sposoby. Jest opętany wizją utrzymania kariery. Własna twórczość ma dla niego priorytet przed wszystkim innym, jest skupiony na sobie, egoistyczny, dostrzega błędy emocjonalne popełniane wobec najbliższych, ale ich nie naprawia. Opowiadając o nim Christensen rysuje przenikliwy portret człowieka, który dla możliwości tworzenia gotów jest na każde, nawet najbardziej przerażające poświęcenie. Książka ta stawia również szersze pytania o kondycję świata, w którym niewinni cierpią, a inni żyją w luksusie, nie ponosząc konsekwencji swoich czynów. Dolegliwości okulistyczne Petera zdecydowanie można interpretować jako metaforę ślepoty moralnej tego bohatera, który w swoim obsesyjnym dążeniu do sztuki staje się nieczuły na cierpienie innych i gotów jest na niemoralne czyny. Dokładnie tę samą postawę reprezentuje inny, o wiele młodszy artysta Patrick, który także jest gotów na wszystko, byleby o nim mówiono. W tych postaciach jak w zwierciadle odbijają się sylwetki wielu współczesnych twórców, gotowych dla poklasku i zysków przekraczać wszelkie granice przyzwoitości.

Christensen unika prostych i jednoznacznych ocen i, jak zwykle, zostawia czytelnika z koniecznością własnej interpretacji zdarzeń.

Inspiracją dla stworzenia „Modelki” była „Dzika kaczka” Henryka Ibsena, do której w powieści Christensen nawiązuje na wielu poziomach, między innymi poprzez postać żony Petera, scenografki teatralnej pracującej nad tą sztuką. „Dzika kaczka” jest tutaj kluczowym intertekstualnym symbolem. Podobnie jak w dramacie, w „Modelce” pojawia się motyw iluzji i prawdy. Czytelnik będzie się zastanawiał czy Peter woli żyć w iluzji swojej wielkości artystycznej, czy zmierzyć się z okrutną prawdą o cenie swojego sukcesu? Powieść stawia więc ważne pytania dotyczące granic między życiem a sztuką, moralnych wyborów i kondycji współczesnego świata, w którym dochodzi do wyzysku i cierpienia niewinnych. Niby nic nowego, te wątki pojawiają się w literaturze od jej zarania, ale współczesny sznyt, osadzenie akcji w kosmopolitycznym mieście, przydanie Peterowi cech pożądanych obecnie przez wiele osób, sprawia, że powieść jest szczególnie mroczna, niepokojąca i prowokująca do myślenia.

Powiedzmy sobie jednak szczerze, że Lars Saabye Christensen unika prostych i jednoznacznych ocen i, jak zwykle, zostawia czytelnika z koniecznością własnej interpretacji zdarzeń. Kto z nas również, z ochotą i za każdą cenę, zawarłby pakt z diabłem, gdyby chodziło o zachowanie pełni zdrowia i możliwości dalszego, samodzielnego funkcjonowania w społeczeństwie i to na wysokiej stopie? Ilu z nas przedłożyłoby życie jakiejś obcej, nieznanej osoby, nad własne? Czy ktokolwiek godzi się, tak po prostu i bez paniki, z przemijaniem, z poczuciem, że nic już w życiu nie będziemy mogli zrobić, nie zobaczymy jak dorastają nasze dzieci, a jedyna perspektywa to bezradność i cierpienie?

Z wszystkich tych powodów Peter Wihl jest odpychający i frapujący jednocześnie. Przeglądamy się w jego decyzjach i nawet, biorąc pod uwagę to, że postaci i ich postępowanie w „Modelce” możemy odebrać jako przerysowane, to musimy przyznać, że odnoszą się do realnych dylematów, z jakimi na pewnych etapach życia większość z nas będzie się musiała zmierzyć. Będziemy starzy, będziemy tracić zdrowie, będziemy chcieli utrzymać się pośród sprawnych i funkcjonalnych tak długo jak się da. Czy za każdą cenę? Nikodem Maraszkiewicz

Lars Saabye Christensen, Modelka, Przekład: Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Marginesy, Premiera: 25 września 2025
 
 

Lars Saabye Christensen
Modelka
Przekład: Iwona Zimnicka
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 25 września 2025
 

PRO­LOG

Kiedy wresz­cie po­ja­wiła się przede mną szansa na prze­pro­wa­dze­nie wy­wiadu z ma­la­rzem Pe­te­rem Wih­lem, w do­datku tego sa­mego wie­czoru, kiedy koń­czył pięć­dzie­siąt lat i jed­no­cze­śnie otwarto jego nową wy­stawę, miało się oka­zać, że wy­wiadu nie mo­żemy wy­dru­ko­wać ze względu na ten straszny wy­pa­dek, do któ­rego do­szło wkrótce po­tem. Sie­dzie­li­śmy w re­stau­ra­cji, do­kład­nie na­prze­ciwko ga­le­rii, sły­sza­łam lu­dzi, któ­rzy wciąż wcho­dzili i wy­cho­dzili. Mia­łam wręcz wy­rzuty su­mie­nia z po­wodu ta­kiego za­anek­to­wa­nia Pe­tera Wihla, ju­bi­lata i bo­ha­tera wie­czoru, lecz to on za­pro­po­no­wał, że­by­śmy przy­szli po­roz­ma­wiać tu­taj. Wy­da­wał się i po­de­ner­wo­wany, i pe­łen wy­cze­ki­wa­nia, co może nie było wcale ta­kie dziwne, bo prze­cież wła­śnie otwarto jego wy­stawę, a poza tym miał też pew­nie głowę za­jętą in­nymi spra­wami. Wy­czu­łam, że mó­wiąc, stale od­wra­cał się do okna. Po­pro­sił na­wet o szam­pana dla mnie. I od­nio­słam wra­że­nie, że więk­szość z tego, co zdą­żył po­wie­dzieć, to były cy­taty, coś, co gdzieś prze­czy­tał albo usły­szał, my­śli za­po­ży­czone od in­nych, nie wiem, zwłasz­cza kiedy wy­po­wie­dział te słowa o sza­ta­nie, że to sza­tan uwol­nił ko­lory z przed­mio­tów. A jed­nak prze­czu­wa­łam, że chciałby po­wie­dzieć mi coś in­nego, coś wię­cej, tyle mu le­żało na sercu, może wła­śnie dla­tego tak się nie­cier­pli­wił, wcze­śniej oświad­czył, że po­wie mi wszystko, cho­ciaż nie wie­dzia­łam, co to ma ozna­czać.
Dyk­ta­fon le­żał mię­dzy nami na sto­liku. Spraw­dzi­łam, czy działa. Dzia­łał. Głos Pe­tera Wihla był wszę­dzie. Ma­larz da­lej mó­wił. Nie mogę po­wie­dzieć, że zro­zu­mia­łam ab­so­lut­nie wszystko, ale prze­cież po po­wro­cie do domu mia­ła­bym czas na uważ­niej­sze wsłu­cha­nie się w jego słowa. W pew­nej chwili mu prze­rwa­łam, może to szam­pan do­dał mi od­wagi na tyle, że spy­ta­łam wprost:
– Czy kie­dy­kol­wiek bał się pan, że pan nie do­koń­czy?
Usły­sza­łam, że coś upada na pod­łogę, może wi­del­czyk, bo Pe­ter Wihl jadł ciastko.
– Że nie do­koń­czę?
Je­stem pewna, że zro­zu­miał, o co mi cho­dzi. Mimo to mu­sia­łam do­pre­cy­zo­wać:
– Że nie do­koń­czy pan ob­ra­zów na wy­stawę, za­nim pan straci wzrok.
Pra­wie się do mnie przy­su­nął, głos miał ści­śnięty, pe­łen uporu.
– Ob­razu się nie koń­czy. Ob­raz się po­rzuca.
Umilkł, po jego od­de­chu zo­rien­to­wa­łam się, że znów się ode mnie od­wró­cił, i prze­stra­szy­łam się, że wszystko ze­psu­łam. Chcia­łam coś po­wie­dzieć, szu­ka­łam wła­ści­wych słów, chcia­łam po­wie­dzieć mniej wię­cej, że moim zda­niem stwier­dze­nie, że cze­goś się nie koń­czy, tylko się to coś po­rzuca, jest za­równo piękne, jak i straszne, ale za­nim do tego do­tar­łam, on mu­siał zo­ba­czyć je przez okno, bo na­gle się po­de­rwał i w jego gło­sie, te­raz nie­mal ja­snym, sły­chać było ulgę, kiedy mó­wił:
– Prze­pra­szam na chwilę. Moja żona i córka tu są.
A po­tem Pe­ter Wihl wy­szedł na ulicę, żeby je przy­wi­tać.

1

Pół roku wcze­śniej stra­cił wzrok.
Pe­ter Wihl w któ­reś paź­dzier­ni­kowe po­po­łu­dnie pra­co­wał w ate­lier nad ob­ra­zami na ju­bi­le­uszową wy­stawę, dwu­na­stoma du­żymi płót­nami. Był w swoim mun­du­rze, go­towy na wojnę: bose stopy w znisz­czo­nych san­da­łach, długi po­pla­miony far­tuch, sza­lik na szyi. Upo­rał się już z tłem, z pod­stawą. Te­raz po­zo­sta­wała je­dy­nie sztuka. I wpadł w przy­jemny ciąg, który od czasu do czasu się zda­rza, nie­mal jak odu­rze­nie na trzeźwo. Ręka była pewna i po­słuszna. My­śli wy­raźne. Wie­dział, do­kąd zmie­rza. Na­le­żało je­dy­nie zna­leźć drogę. Bez wy­siłku prze­cho­dził od mo­tywu do mo­tywu, które po­woli, ale wy­raź­nie na­bie­rały formy, ana­to­miczne wy­cinki, mię­śnie, ło­patka, ścię­gno, staw palca. Nie przy­po­mi­nał so­bie, kiedy ostat­nio do­świad­czał ta­kiej kon­troli, te­raz znów pa­no­wał nad swo­imi na­rzę­dziami, pa­no­wał nad pracą i to wła­śnie te­raz, w mo­men­cie, gdy praca miała się wznieść i zmie­nić w sztukę, kiedy rze­mio­sło, męka, miało za­cząć lśnić, i to uczu­cie przy­po­mi­nało szczę­ście. To było szczę­ście. Na­gle jed­nak po­czuł gwał­towny ból w oczach, jakby coś się w nich stłu­kło i po­pę­kało, jakby oczy wy­peł­niły się ha­ła­sem. Ko­lory zlały się ze sobą, li­nie roz­pu­ściły, per­spek­tywa znik­nęła, po pro­stu zro­biło się czarno i osu­nął się na pod­łogę. Nie trwało to długo. Już mi­nęło. Sły­szał tylko echo bólu, cięż­kie ude­rze­nia wła­snego serca. Pe­ter Wihl klę­czał i długo opie­rał głowę na rę­kach. Do­szedł do sie­bie. Wszystko wró­ciło na swoje miej­sce rów­nie na­gle, jak się roz­biło. Wstał po­woli, a kiedy od­wró­cił się w stronę wy­so­kich okien, zo­ba­czył He­lene i Kaię na końcu ogrodu, w ob­ra­mo­wa­niu szpro­sów i krzyży, w ga­sną­cym świe­tle paź­dzier­nika, i wszystko to, co mógł zo­ba­czyć, wy­peł­niło go ra­do­ścią czy też ra­czej ulgą tak głę­boką, tak doj­mu­jącą, że o mało się nie roz­pła­kał, bo chwilę wcze­śniej znaj­do­wał się w ciem­no­ści. He­lene sie­działa na bia­łej ławce pod ja­bło­nią i prze­glą­dała sce­no­pis, czarne, krótko ob­cięte włosy, fio­le­towe mi­tenki, płaszcz w ko­lo­rze ochry, ni­gdy wcze­śniej nie wi­dział jej wy­raź­niej, a Kaia gra­biła li­ście gra­biami o wiele dla niej za du­żymi. I Pe­ter Wihl po­my­ślał, że ni­gdy nie na­ma­lo­wał tych dwóch osób, ani swo­jej żony, ani córki.
Może znał po­wód: były mu zbyt bli­skie i nie miał od­wagi.
Wło­żył wia­trówkę i wy­szedł do nich.
Kaia nie prze­sta­wała gra­bić, li­ście ota­czały ją żół­tym krę­giem.
Ga­łąź tuż nad He­lene była czarna, a na jej końcu wi­siało czer­wone zmar­z­nięte jabłko.
– Co czy­tasz?
– Co czy­tam? Dziką kaczkę, oczy­wi­ście.
– No tak, oczy­wi­ście. Wszystko w po­rządku?
He­lene odło­żyła sce­no­pis i pod­nio­sła wzrok na Pe­tera.
– O co cho­dzi?
– O nic.
Przy­glą­dała mu się jesz­cze przez chwilę.
– O co cho­dzi? – po­wtó­rzyła.
– Po­czu­łem się tylko tro­chę zmę­czony.
Na­gły po­dmuch wia­tru po­de­rwał li­ście i Kaię oto­czył żółty sztorm. Pe­ter pod­szedł do niej i ra­zem pró­bo­wali ła­pać li­ście, nie­które były zu­peł­nie su­che, w pal­cach roz­pa­dały się w pył i zni­kały, inne, wil­gotne, tylko im ucie­kały, opa­da­jąc na zie­mię gdzieś da­lej w ogro­dzie, nie dało się zła­pać wszyst­kich i w końcu Pe­ter kuc­nął przed córką.
Miała zie­lone oczy.
Oczy swo­jej matki.
– Zo­sta­wimy te li­ście do wio­sny – po­wie­dział.
– Tak?
– Tak. Żeby mo­gły uspo­koić się pod śnie­giem.
Kaia się ro­ze­śmiała i wska­zała na niego pal­cem.
– Znów masz farbę na twa­rzy!
– A jaki ko­lor?
Rzu­ciła gra­bie i przy­ci­snęła mu pa­lec do czoła.
– Nie­bie­ską.
– Tylko nie­bie­ską?
– I czarną.
– Wię­cej już nie?
– I jesz­cze tro­chę brą­zo­wej.
– Brą­zo­wej?
– Tak. Tu­taj. I bia­łej. Na no­sie.
– Do czego je­stem po­dobny?
Kaia mu­siała się za­sta­no­wić, cią­gle pa­trzyli so­bie w oczy i Pe­tera Wihla znów obez­wład­niło to zie­lone spoj­rze­nie, spoj­rze­nie jego dziecka, otwarte, nie­zlęk­nione, ta­kie nie­zu­żyte, jakby wszystko przez cały czas wi­działo po raz pierw­szy.
Ale te­raz po jej buzi prze­mknął cień.
– Nie wiem – po­wie­działa ci­cho.
– Nie wiesz?
Kaia spu­ściła wzrok i po­krę­ciła głową.
A po­tem wy­po­wie­działa te dziwne słowa, w jej gło­sie brzmiał nie­mal lęk, więc Pe­ter też się wy­stra­szył.
– Nie je­steś po­dobny do sie­bie.
Spró­bo­wał się ro­ze­śmiać, ob­ró­cić te słowa w żart.
– Nie je­stem po­dobny do sie­bie?
Kaia znów po­krę­ciła głową.
He­lene wstała z ławki, wiatr za­czął prze­rzu­cać strony sce­no­pisu, kartka po kartce. Po­de­szła do nich. Pe­ter po­woli się pod­niósł. He­lene po­ło­żyła mu rękę na ra­mie­niu.
Już się ściem­niło.
– Idź tro­chę od­po­cząć, za­nim przyjdą – po­wie­działa.
– Za­nim przyjdą? Kto przyj­dzie?
Kaia uprze­dziła matkę, za­wo­łała pierw­sza:
– Wu­jek Ben!
Pe­ter wes­tchnął.
– Wu­jek Ben.
He­lene przy­su­nęła się do niego.
– Za­po­mnia­łeś?
– Te­raz już pa­mię­tam. Przyj­dzie wu­jek Ben.
– Z osobą to­wa­rzy­szącą.
– O Boże, znów z osobą to­wa­rzy­szącą?
Kaia się ro­ze­śmiała, jakby po­czuła ulgę, że może mó­wić o czymś, z czego się cie­szy.
– Wu­jek Ben z osobą to­wa­rzy­szącą!
– I z je­dze­niem – do­dała He­lene.
A Pe­ter zro­bił tak, jak po­wie­działa, po­szedł do ate­lier i tam po­ło­żył się na an­tre­soli. Wkrótce wśród za­pa­chu ter­pen­tyny za­padł w sen, nie głę­boki, taki tuż pod po­wierzch­nią, na sa­mych obrze­żach, ale wy­star­cza­jący, żeby śnić: stoi sam na szkol­nym po­dwó­rzu przy fon­tan­nie z wodą do pi­cia, ma ja­kieś je­de­na­ście lat i mar­z­nie. Pod­cho­dzi do niego inny chło­piec. Pe­ter, je­śli rów­nież we śnie ma tak na imię, czuje strach. Robi kilka kro­ków do tyłu, ale ten chło­piec, który jest od niego więk­szy, czy też cięż­szy, nie za­trzy­muje się, do­póki cał­kiem się nie zbliży, nie po­dej­dzie tuż do niego. I pyta: Gdy­byś mógł wy­bie­rać, to wo­lał­byś być ślepy czy głu­chy? W tej chwili Pe­ter się obu­dził z od­po­wie­dzią na py­ta­nie ze snu na ję­zyku: To nie jest ża­den wy­bór. To groźba.
I rów­nie na­gle przy­po­mniał so­bie tamte dziwne, prze­ra­ża­jące słowa Kai: Nie je­steś po­dobny do sie­bie.
Wstał, wziął prysz­nic, po­tem na­chy­lił się do ma­to­wego lu­stra, które stop­niowo na­bie­rało przej­rzy­sto­ści i ostro­ści, jego twarz się zbli­żyła, jakby wy­ła­niał się z mgły, i nie mógł do­strzec nic in­nego niż to, że jest tym, kim był, Pe­te­rem Wih­lem, wkrótce pięć­dzie­się­cio­let­nim, o je­den dzień star­szym niż wczo­raj i o jedną noc młod­szym niż ju­tro.
Ale w oczach cią­gle wi­dział resztki tam­tego na­głego stra­chu, pa­niki, która go opa­dła, gdy na kilka se­kund stra­cił wzrok.
Na tym po­le­gała róż­nica.
Pe­ter Wihl po­my­ślał: Czy kie­dy­kol­wiek się jej po­zbędę?
Wró­cił do ate­lier i usiadł tam w ciem­no­ści wśród ob­ra­zów.
Póź­niej wrzu­cił po­lano do pie­cyka, zmiął kilka sta­rych brud­nych ga­zet, pod­pa­lił je i otwo­rzył szy­ber; od czar­nego że­laza wkrótce za­częło się roz­cho­dzić cie­pło i prze­szklone drzwiczki za­pa­ro­wały.
Ben przy­szedł o wpół do ósmej. Przy­niósł bu­telkę czer­wo­nego wina i je­den kie­li­szek. Usiadł na dru­gim krze­śle, w ate­lier były tylko dwa krze­sła, jedno wy­godne, a dru­gie nie­wy­godne. Pe­ter sie­dział na tym wy­god­nym. Ben na­lał so­bie i wy­pił. Był je­dyną osobą, która mo­gła wejść do ate­lier, kiedy Pe­ter pra­co­wał, na­wet He­lene i Kaia nie mo­gły tu za­glą­dać, taką mieli umowę, było to je­dyne prawo usta­no­wione przez Pe­tera, z wy­jąt­kiem tego do­ty­czą­cego al­ko­holu, i było ab­so­lutne.
Pe­ter pił wodę.
Ben pił wino i za­czął od tego sa­mego, od czego za­czy­nał za­wsze:
– Po­wi­nie­neś tu so­bie za­in­sta­lo­wać lampę.
– Prze­cież wiesz, że ma­luję wy­łącz­nie przy na­tu­ral­nym świe­tle.
– Nie­długo skrócą ci się dni pracy, Pe­ter.
– Masz mi coś do za­rzu­ce­nia?
– Mam na­dzieję, że twoje ob­razy nie będą ta­kie mroczne jak oto­cze­nie.
Pe­ter wstał i od­wró­cił jedno z płó­cien do ściany.
– Gdzie osoba to­wa­rzy­sząca? – spy­tał.
– Osoba to­wa­rzy­sząca za­ba­wia He­lene i Kaię.
– A kim jest osoba to­wa­rzy­sząca tym ra­zem?
Ben ro­ze­śmiał się krótko.
– Czy w twoim pro­stym py­ta­niu wy­czu­wam pe­wien scep­ty­cyzm czy może ra­czej po­gardę?
– Ależ skąd.
– A może mo­no­ga­miczną i mę­ską kry­tykę mo­jego stylu ży­cia?
Te­raz z ko­lei ro­ze­śmiał się Pe­ter.
– Czyż­byś był dzi­siaj prze­wraż­li­wiony, Ben?
– Na imię mu Pa­trick i ma dwa­dzie­ścia dzie­więć lat.
– Gdzie go zna­la­złeś?
– W ba­se­nie w Gran­dzie, w nie­dzielę rano. A ści­ślej mó­wiąc, w sau­nie. Za­do­wo­lony?
Ben­ja­min Rav w ze­szłym roku skoń­czył sześć­dzie­siąt pięć lat, był szczu­pły i wy­spor­to­wany, co­dzien­nie rano prze­pły­wał swoje ty­siąc me­trów w ba­se­nie w Grand Ho­telu, okre­sami po­tra­fił być asce­tyczny, za­wsze no­sił dwu­rzę­dowe gar­ni­tury, włosy miał gę­ste i siwe, w wieku osiem­na­stu lat wpiął so­bie perłę w pła­tek le­wego ucha, jak mieli w zwy­czaju Cy­ga­nie, ma­ry­na­rze i pe­dały, osiem lat póź­niej wy­je­chał do hisz­pań­skiego mia­steczka ry­bac­kiego Ca­da­qués, ku­pił za gro­sze wa­lizkę li­to­gra­fii Sa­lva­dora Da­lego, wpraw­dzie nie­sy­gno­wa­nych, ale sprze­da­wał je nu­wo­ry­szom i próż­nia­kom ze śmie­tanki to­wa­rzy­skiej na wy­brzeżu Mo­rza Śród­ziem­nego i zbił na tym ma­ją­tek. W taki wła­śnie spo­sób za­czął. Ben, jak na­zy­wali go naj­bliżsi, któ­rych nie było wielu, był mar­szan­dem Pe­tera Wihla od dwu­dzie­stu pię­ciu lat, od jego de­biu­tanc­kiej wy­stawy Am­pu­ta­cje.
– He­lene się o cie­bie mar­twi – po­wie­dział Ben.
Pe­ter z po­wro­tem usiadł.
– Na­prawdę?
– A kiedy He­lene się mar­twi, za­czy­nam się mar­twić i ja.
– Je­stem po pro­stu tro­chę zmę­czony.
– Zmę­czony? Do otwar­cia zo­stało pół roku. Dzień póź­niej bę­dziesz się mógł czuć zmę­czony. Na­stęp­nego dnia mo­żesz umrzeć.
Pe­ter na­lał so­bie do szklanki i wy­pił.
– To mi­nie – stwier­dził.
– Wiesz, o co idzie gra?
– Tak, do­brze wiem.
– Nic już nie do­sta­niesz za darmo. Prze­ciw­nie. Oni chcą cię do­paść. Naj­chęt­niej wy­rzu­ci­liby cię na śmiet­nik.
– Dzięki, Ben. Bar­dzo mnie uspo­ko­iłeś.
– Mó­wię se­rio, Pe­ter. Dla­tego mu­sisz im, do cho­lery, po­ka­zać ta­kie ob­razy, ja­kich ni­gdy w ży­ciu nie wi­dzieli.
– I taki mam za­miar. Stoją tu­taj.
– Mó­wiąc wprost, nie stać cię już na to, że­byś się po­wta­rzał.
– Co masz na my­śli?
– Do­kład­nie to, co mó­wię, Pe­ter. Wiesz, co złe ję­zyki mó­wią o to­bie ostat­nio?
– Po­wiedz, Ben.
– Mó­wią, że je­śli Pe­ter Wihl za­mie­rza na­ma­lo­wać ko­lejne czę­ści ciała, to wkrótce bę­dzie mu­siał ma­lo­wać flaki.
Pe­ter od­wró­cił głowę i ro­ze­śmiał się.
– A co to za złe ję­zyki?
– Wszy­scy.
– Wszy­scy? To zna­czy kto?
– Daj spo­kój, Pe­ter. Pró­buję ci po­wie­dzieć, że te­raz nie mo­żesz so­bie po­zwo­lić na zmę­cze­nie. Sły­szysz, co mó­wię? Słu­chasz mnie?
– To mi­nie – po­wtó­rzył Pe­ter.
Ale Ben się nie pod­da­wał.
– He­lene po­wie­działa, że kiedy dziś po po­łu­dniu wy­sze­dłeś do nich z ate­lier, wy­da­wa­łeś się wstrzą­śnięty.
– Wstrzą­śnięty? Tak po­wie­działa?
– Tak. Wstrzą­śnięty. Wła­śnie tego słowa użyła. Coś się stało?
Pe­ter znów się pod­niósł i sta­nął przy wy­so­kich oknach, od­wró­cony do Bena ple­cami, ciem­ność była zu­peł­nie bli­sko, wi­dział je­dy­nie od­le­głe świa­tełka z willi na tym skraju mia­sta, na któ­rym się wy­cho­wał. Pa­dał deszcz, ale on go nie do­strze­gał.
– Sły­sza­łeś, co się stało z bielą ty­ta­nową Bec­kersa? – spy­tał.
– Nie, po­wiedz.
– Che­mik umarł i re­cep­turę sprze­dali Chiń­czy­kom, a oni, ja­sna cho­lera, do­mie­szali do niej oleju so­jo­wego. I te­raz jest już bez­u­ży­teczna. Nie lśni.
– To dla­tego te ob­razy są ta­kie mroczne?
Pe­ter od­wró­cił się gwał­tow­nie, ale w cie­niu mię­dzy płót­nami le­d­wie mógł do­strzec Bena.
– Ty je­steś wła­ści­cie­lem ścian. Ja ma­luję ob­razy. Mo­żemy to tak zo­sta­wić?
Ben pod­szedł do niego z in­nej strony, niż Pe­ter się spo­dzie­wał. Uniósł kie­li­szek.
– Spro­wa­dzę ci biel z Lon­dynu – oświad­czył.
Wy­pili, a Pe­ter zro­zu­miał, że Ben oczy­wi­ście nie wie­rzy w ta­kie wy­ja­śnie­nie, że Pe­ter był wstrzą­śnięty śmier­cią che­mika, wy­na­lazcy jego ulu­bio­nej farby, bia­łego tła. Czy po­wi­nien mu ra­czej po­wie­dzieć prawdę, że na mo­ment oślepł i że te­raz znów wi­dzi, ale że tam­ten mo­ment wstrzą­snął nim w spo­sób, na któ­rego opi­sa­nie nie miał słów, nie star­czało mu wy­obraźni, śmierć wy­su­nęła czu­łek, pół roku przed wer­ni­sa­żem, pół roku przed pięć­dzie­sią­tymi uro­dzi­nami, czy miał o tym po­wie­dzieć?
Za­wo­łała ich He­lene.
Prze­szli przez ogród, po li­ściach, do kuchni w głów­nym domu.
Kaia po­ma­gała na­kry­wać do stołu, pełno na nim było ma­łych mi­se­czek i ta­le­rzy­ków z tym no­wym ro­dza­jem je­dze­nia, ta­kim, które się je pal­cami, Pe­ter go nie zno­sił, nie chciał jeść pal­cami, bo ist­nieją przy­bory, które do tego służą.
– Zro­bi­łeś to wszystko sam, wujku? – spy­tała Kaia.
Wu­jek Ben ro­ze­śmiał się i wziął ją na ręce.
– Ja ni­czego nie ro­bię sam, moja kró­lewno. Wszystko, co mam, ku­puję.
Osoba to­wa­rzy­sząca już sie­działa przy stole i na wi­dok Pe­tera od razu wstała. Wy­cią­gnęła obie ręce i chwy­ciła jego dłoń.
– To dla mnie wielki za­szczyt móc tu przyjść i pana po­znać.
– No, no – prze­rwał mu Ben. – Tu obo­wią­zują na­tu­ralne formy to­wa­rzy­skie, mimo że je­ste­śmy u ge­niu­sza.
Męż­czy­zna, czy też ra­czej chło­pak, nie pusz­czał ręki Pe­tera.
– Mam na imię Pa­trick.
Z pulch­nymi dzie­cin­nymi po­licz­kami spra­wiał wra­że­nie młod­szego niż jego dwa­dzie­ścia dzie­więć lat, choć może głów­nie z po­wodu ubra­nia, luź­nych spodni, du­żych bu­tów, ti­szertu z ro­syj­skimi li­te­rami na piersi, w każ­dym ra­zie nie wy­glą­dał na pły­waka; wie­śniak w mie­ście, po­my­ślał od razu Pe­ter, lecz jed­no­cze­śnie zro­zu­miał, że skoro Ben wy­brał so­bie tego chło­paka, tym sa­mym da­jąc mu re­fe­ren­cje, pa­su­jąc go, można rzec, na ry­ce­rza, to on, Pe­ter Wihl, jest poza świa­tem, do­biega pięć­dzie­siątki i nie ro­zu­mie obo­wią­zu­ją­cych ko­dów, sy­gnały wy­dają mu się bez­sen­sowne, nie od­róż­nia już wrza­sku zwy­cię­stwa od wo­ła­nia o po­moc, in­nymi słowy, wy­padł z rytmu, stał się cu­dzo­ziem­cem na wła­snym bo­isku i zna­ko­mi­cie się z tym czuł.
Czy wła­śnie to miał na my­śli Ben, mó­wiąc o śmiet­niku?
– Pe­ter Wihl – przed­sta­wił się.
Pa­trick się uśmiech­nął.
– Je­stem wiel­kim fa­nem.
– No to mi ulżyło.
Pe­ter wresz­cie uwol­nił rękę z uści­sku Pa­tricka i mo­gli usiąść. He­lene na­lała wody i wina do kie­lisz­ków, Kaia piła oran­żadę jabł­kową, przez pe­wien czas je­dli pal­cami w mil­cze­niu, ten ro­dzaj je­dze­nia wy­ma­gał ca­łego stosu ser­we­tek i wiel­kich ro­lek ręcz­ni­ków pa­pie­ro­wych, tak, do ze­stawu po­winna zo­stać do­łą­czona wanna i ka­bina prysz­ni­cowa, a Pe­ter za­czął się za­sta­na­wiać, czy po pro­stu nie się­gnąć po nóż i wi­de­lec, zwy­czajny nóż i wi­de­lec, żeby za­grać na no­sie uda­wa­nemu mo­der­ni­zmowi Bena, tym eg­zo­tycz­nym da­niom, które w miej­scach, skąd po­cho­dzą, są tra­dy­cyj­nymi po­tra­wami lu­do­wymi, lub może po­wi­nien za­miast tego za­cząć pić, ale oczy­wi­ście tego też nie zro­bił, tylko od­wró­cił się do chło­paka.
– Czym się zaj­mu­jesz, Pa­trick?
– Ko­mu­ni­ka­cją – od­parł Ben.
Pe­ter na­lał so­bie wody do kie­liszka.
– Czy Pa­trick nie po­trafi od­po­wie­dzieć sam?
– Ko­mu­ni­ka­cją – po­wie­dział Pa­trick.
– Czy nie wszy­scy się tym zaj­mu­jemy?
Pe­ter za­uwa­żył, że He­lene i Ben stale wy­mie­niają prze­lotne spoj­rze­nia, in­nymi słowy, mar­twili się o niego, roz­ma­wiali o nim wcze­śniej, a te­raz wzięli go pod ob­ser­wa­cję.
– Co to zna­czy ko­mu­ni­ka­cja?
Py­ta­nie za­dała Kaia.
He­lene na­chy­liła się do niej.
– To zna­czy ro­zu­mie­nie się na­wza­jem.
Kaia z po­wagą po­ki­wała głową, ale da­lej pa­trzyła na Pe­tera.
– Py­ta­łam tatę – szep­nęła.
– To zna­czy, że jak nie­długo po­wiem, że masz iść spać, to pój­dziesz – wy­ja­śnił.
– Nie! – za­wo­łała Kaia.
– Wła­śnie że tak – po­wie­dział Pe­ter. – Ko­mu­ni­ka­cja ozna­cza po pro­stu, że mam ra­cję.
Wszy­scy się ro­ze­śmiali, może tro­chę za gło­śno, szcze­gól­nie He­lene, po­my­ślał Pe­ter, aż ta­kie za­bawne to prze­cież nie było, i znów pół­mi­ski za­częły krą­żyć wo­kół stołu, z po­mi­nię­ciem jego, cią­gle z po­mi­nię­ciem jego, tak jak i roz­mowa z cza­sem za­częła się to­czyć z jego po­mi­nię­ciem, a Pe­ter nie miał siły się w nią włą­czać, był wy­łą­czony, jakby znaj­do­wał się w wa­go­nie, który stale zwal­nia i w końcu cał­kiem się za­trzyma, na bocz­nym to­rze, na zło­mo­wi­sku, i in­ten­syw­nie czuł, że jest wy­łą­czony, a to, co zwy­kle spra­wiało mu pewną przy­jem­ność, to jego, można po­wie­dzieć, do­bro­wolne wy­gna­nie, kiedy mógł w spo­koju zaj­mo­wać się swo­imi spra­wami, bez względu na to, gdzie się znaj­do­wał, my­lone przez nie­któ­rych z cza­ru­ją­cym roz­tar­gnie­niem, nie spra­wiało mu już żad­nej ra­do­ści i nie przy­no­siło spo­koju, bo tego wie­czoru nie był pa­nem swo­jej nie­obec­no­ści, tym ra­zem to się­gało głę­biej, w ten straszny mrok, który wcze­śniej tego dnia po­wa­lił go na zie­mię, a po­tem rów­nie gwał­tow­nie go z niej po­dźwi­gnął.
– Am­pu­ta­cja.
Pe­ter rap­tow­nie pod­niósł głowę, wszy­scy wpa­try­wali się w niego w mil­cze­niu.
– Co?
He­lene bez słowa na­kryła mu rękę dło­nią.
Pa­trick jesz­cze bar­dziej się na­chy­lił.
– Am­pu­ta­cja – po­wtó­rzył.
Pe­ter cią­gle nie wie­dział, o co cho­dzi.
– Am­pu­ta­cja?
Te­raz za­częli spo­glą­dać po so­bie, tylko Kaia cią­gle nie spusz­czała z niego wzroku, wy­da­wała się za­smu­cona i znie­cier­pli­wiona wi­do­kiem ojca w ta­kim sta­nie, tak wy­łą­czo­nego, nie na swoim miej­scu.
Ben do­lał so­bie wina do kie­liszka.
– Pa­trick ma na my­śli twój de­biut, mój drogi. Twoją pierw­szą wy­stawę u mnie. Tę wy­stawę, która zro­biła z cie­bie tego, kim je­steś. Pa­mię­tasz ją, Pe­ter? To było za­le­d­wie dwa­dzie­ścia pięć lat temu.
– Zro­bi­łeś się sen­ty­men­talny od wina czy od tego pa­skud­nego je­dze­nia pal­cami?
Ben się ro­ze­śmiał.
– I jest tym za­chwy­cony, je­śli się do­brze wsłu­chasz.
Ben już mó­wił pod­nie­sio­nym gło­sem, jak zwy­kle w pew­nym mo­men­cie, na ogół jesz­cze przed dzie­wiątą, cho­ciaż nie był wsta­wiony, bo nie upi­jał się ni­gdy, chciał je­dy­nie mieć pew­ność, że wszy­scy go sły­szą, miał taki brzydki na­wyk z mło­do­ści, kiedy więk­szość osób z jego kręgu szep­tała, mil­czała albo kła­mała.
Pe­ter spoj­rzał na ze­ga­rek, trzy po dzie­wią­tej; nie uświa­da­miał so­bie, że czas tak leci, tak szybko, tak długo, czyżby znów od­pły­nął?
Ro­ze­śmiał się, śmier­tel­nie wy­stra­szony.
– Ile lat mia­łeś wtedy, Pa­trick? Trzy? A może jesz­cze na­wet się nie uro­dzi­łeś?
He­lene szyb­kim ru­chem ode­rwała li­stek z rolki ręcz­nika pa­pie­ro­wego i po­ło­żyła go Kai na ko­la­nach.
– Dwa ob­razy cią­gle wi­szą u mnie w sy­pialni – po­wie­dział Ben.
Pa­trick po­pa­trzył wprost na Pe­tera.
– Godne po­dziwu.
– Godne po­dziwu?
– Tak. Czę­ści ciała po­zba­wione swo­jej funk­cji. To bru­talne i piękne. Dla­czego już tego nie ma­lu­jesz?
Na chwilę za­pa­dła ci­sza; kry­tyka była tak wy­raźna, tak nędz­nie za­ma­sko­wana uprzejmą formą, od­wró­coną po­chwałą, że na­wet Ben spu­ścił wzrok, za­wsty­dzony, za­że­no­wany, i za­czął pra­co­wi­cie wy­cie­rać palce w to, co jesz­cze zo­stało z nie­bie­skiej ser­wetki.
Pe­ter spoj­rzał wprost na Pa­tricka.
– Bo już to na­ma­lo­wa­łem.
Ben uniósł kie­li­szek i wy­ra­ża­jąc uzna­nie dla Pe­tera, a na­ganę dla swo­jego mło­dego no­wo­cze­snego przy­ja­ciela, po­wie­dział:
– Ta od­po­wiedź była o wiele lep­sza niż py­ta­nie.
Wy­pili i znów za­pa­dła ci­sza. Na szczę­ście prze­rwała ją Kaia.
– Co to zna­czy am­pu­ta­cja?
Pe­ter od­sta­wił kie­li­szek.
– Je­śli na przy­kład boli cię pa­lec u nogi i wda się za­ka­że­nie, które grozi roz­la­niem się na całą nogę, to wtedy ten pa­lec się od­cina. To jest am­pu­ta­cja.
He­lene się ro­ze­śmiała.
– Nie słu­chaj taty – po­wie­działa.
Kaia się za­my­śliła.
– A je­śli roz­boli mnie głowa? – spy­tała w końcu.
He­lene wstała.
– To mu­sisz iść do łóżka!
Kaia była zbyt śpiąca, żeby pro­te­sto­wać, i po­słusz­nie po­szła za matką. Męż­czyźni da­lej sie­dzieli. Ben otwo­rzył ko­lejną bu­telkę wina.
– Prze­czy­ta­łem coś dziw­nego w wy­wia­dzie z jedną z tych pań od Rem­brandta. Po­wie­działa, że za­wsze śnimy fi­gu­ra­tyw­nie. Tak jest z wami?
Pa­trick tylko wzru­szył ra­mio­nami. Cią­gle był ob­ra­żony.
– Ja ni­gdy nie pa­mię­tam swo­ich snów – od­parł Pe­ter.
To oczy­wi­ście było kłam­stwo. Zna­ko­mi­cie pa­mię­tał na przy­kład tego chłopca, który za­dał mu tamto nie­moż­liwe py­ta­nie na szkol­nym po­dwó­rzu, całą jego po­stać, ten pulchny chło­pak był roz­po­zna­walny, tak samo jak roz­po­zna­walny był on, Pe­ter, w za­mszo­wej kurtce, z ucze­sa­nymi na mo­kro wło­sami, sen był za­tem fi­gu­ra­tywny, lecz mimo to nie re­ali­styczny, tylko skrzy­wiony, Pe­ter nie po­tra­fił opi­sać go in­nym sło­wem, i uświa­do­mił so­bie, nie­mal jakby do­zna­jąc ob­ja­wie­nia, że w snach świa­tło pły­nie z ich wnę­trza, nie ma w nich żad­nego in­nego źró­dła świa­tła, tak jak biała farba Bec­kersa po­trafi tkwić na spo­dzie ob­razu pod wszyst­kimi in­nymi war­stwami farby i spra­wiać, że na­wet czarna po­wierzch­nia ja­śnieje.
Ben się ro­ze­śmiał.
– Czy w tym ko­bie­cym ana­chro­ni­zmie coś jest? Czy we śnie je­ste­śmy po pro­stu sta­ro­świeccy? Ukryci w sza­fie re­ali­ści, że tak po­wiem?
– Ja bym ra­czej na­zwał sny in­sta­la­cjami – stwier­dził Pa­trick.
Ben prędko zer­k­nął na Pe­tera, przez mo­ment nie­mal za­wsty­dzony w imie­niu swo­jego mło­dego ko­chanka, i da­lej przez pe­wien czas tylko pili, za­miast roz­ma­wiać, tak było naj­le­piej, sły­szeli deszcz bęb­niący o dach, wiatr w drze­wach przy ogro­dze­niu, He­lene śpie­wa­jącą Kai.
Ale Pe­ter nie zdo­łał się po­wstrzy­mać:
– Czyli że to­bie śnią się in­sta­la­cje, Pa­trick? Pod mo­imi am­pu­ta­cjami w łóżku Bena?
– Nie, na coś ta­kiego rzadko jest czas.
Ben im prze­rwał.
– Mam do­brą wia­do­mość, Pe­ter.
– Aha, no to mów. Za­mier­za­cie prze­pro­wa­dzić ad­op­cję?
Ben wes­tchnął i na mo­ment od­wró­cił się w stronę Pa­tricka.
– Pe­ter Wihl ma oso­bliwe po­czu­cie hu­moru. Trzeba tro­chę czasu, żeby się do niego przy­zwy­czaić.
Pa­trick po­krę­cił głową.
– Ja uwa­żam, że Pe­ter jest za­bawny.
Pe­ter na­chy­lił się do niego.
– Uwa­żasz, że je­stem za­bawny?
– Lu­bię pro­wo­ka­cyjny dow­cip.
Pe­ter się ro­ze­śmiał.
– Pro­wo­ka­cyjny? Po pro­stu usi­łuję być miły.
Pa­trick też za­czął się śmiać.
– Miły jak am­pu­ta­cja – po­wie­dział.
Pe­ter do­strzegł prze­błysk wście­kło­ści chło­paka, więc mil­czał.
Ben na­krył ręką jego dłoń.
– Kiedy skoń­czysz przy­go­to­wy­wać tę wy­stawę, czeka cię por­tret.
Pe­ter przy­cią­gnął rękę do sie­bie.
– Czyj?
Ben ka­zał się pro­sić.
– Tego nie mogę po­wie­dzieć, do­póki wszystko nie bę­dzie przy­kle­pane. Ale mogę zdra­dzić przy­naj­mniej tyle, że wy­żej już się nie we­sp­niemy.
– Wcze­śniej będę chciał na­ma­lo­wać ko­goś in­nego, Ben.
– Kogo?
Pe­ter na­chy­lił się nad sto­łem.
W tej sa­mej chwili wró­ciła He­lene. Usia­dła i z uśmie­chem po­pa­trzyła po ko­lei na wszyst­kich męż­czyzn, Ben w tym cza­sie na­peł­nił jej kie­li­szek.
– Ja­kie ma­cie ta­jem­nice? – spy­tała.
– Sny Pa­tricka to in­sta­la­cje – po­wie­dział Pe­ter.
A Pa­trick, który ze swoją miękką gładką bu­zią – może za sprawą wina – co­raz bar­dziej przy­po­mi­nał prze­ro­śnięte dziecko, nie­spo­koj­nie po­ru­szył się na krze­śle; za­słu­żył na to, po­my­ślał Pe­ter, a Ben mu­siał przyjść chło­pa­kowi na ra­tu­nek, wziął go za rękę, od­wró­cił się do He­lene i zmie­nił te­mat.
– Po­wiedz nam ra­czej, co sły­chać z Dziką kaczką?
– Za wcze­śnie, żeby coś mó­wić. Ale wy­daje mi się, że to bę­dzie inne.
Ben wes­tchnął.
– W grun­cie rze­czy to nie­zno­śna sztuka. Ib­sen, ten chy­trus, po­zwala, żeby wszystko, co może pójść źle, po­szło tak źle, jak tylko się da. A to nie­zno­śne!
He­lene prze­chy­liła głowę.
– A co twoim zda­niem po­wi­nien zro­bić Ib­sen?
Ben za­czął mó­wić jesz­cze gło­śniej:
– Dra­ma­tyczny z niego po­zer. Te nie­przy­jemne hi­sto­rie w ro­dzi­nie Ek­da­lów mo­gliby po pro­stu upo­rząd­ko­wać i ura­to­wać dziecku ży­cie! Ego­istyczni męż­czyźni w śred­nim wieku to chyba naj­ohyd­niej­sze, co może być.
– I co wtedy zo­sta­nie z dra­ma­ty­zmu?
Ben się ro­zej­rzał.
– Czy szczę­ście nie jest do­sta­tecz­nie dra­ma­tyczne? Czy do dra­ma­ty­zmu po­trzebne są cho­roby we­ne­ryczne, ban­kruc­two i na­gła śmierć? Nie można po­prze­stać na szczę­ściu?
– Cho­dzi ci o idyllę, Ben?
– W każ­dym ra­zie chcę za­pro­po­no­wać otwartą sce­no­gra­fię, żeby pu­blicz­ność mo­gła na wła­sne oczy zo­ba­czyć sa­mo­bój­stwo Ja­dwini. No i chęt­nie na­pi­ła­bym się kawy.
Znów im prze­rwano, tym ra­zem Kaia, która za­wo­łała Pe­tera. Po­szedł do niej i w pół­mroku usiadł na brzegu łóżka, za­do­wo­lony, że może po­być z córką i cho­ciaż na chwilę uciec.
– Nie udaje ci się za­snąć?
Kaia po­ki­wała głową.
– Roz­ma­wiamy za gło­śno?
– Zwłasz­cza wu­jek Ben.
Sta­ran­nie otu­la­jąc ją koł­drą, Pe­ter na­słu­chi­wał roz­mowy w kuchni, nie sły­szał słów, tylko głosy, ale on też nie zdo­łałby za­snąć wśród ta­kich dźwię­ków w domu, lep­szy jest deszcz bęb­niący o dach i okna, deszcz to wła­ściwy akom­pa­nia­ment do snu.
– Tak, zwłasz­cza wu­jek Ben – po­wtó­rzył.
Kaia na­gle chwy­ciła go za rękę, a jego zdu­miała siła tych ma­łych pa­lusz­ków.
– Do kogo je­stem po­dobna? – spy­tała.
I Pe­ter w tej sa­mej chwili przy­po­mniał so­bie wła­sne py­ta­nie, w ogro­dzie, kiedy wy­szedł z ate­lier, wstrzą­śnięty, i nie­po­kój Kai, po­nie­waż nie umiała zna­leźć od­po­wie­dzi; te­raz przy­szła jej ko­lej, by za­dać to py­ta­nie, bo dzieci nie za­po­mi­nają, dzieci mu­szą się z pew­nych spraw roz­li­czyć, więc Pe­ter po­chy­lił się nad nią i pal­cem po­gła­dził ją po skry­tej w cie­niu buzi na bia­łej po­duszce.
– Do sie­bie sa­mej, to ja­sne, do ko­góż by in­nego?
Kaia się uśmiech­nęła.
– Ty też.
Roz­li­czyła się i pu­ściła jego rękę. Te­raz już mo­gła usnąć.
Pe­ter lekko po­ca­ło­wał ją w czoło.
– Co ci się bę­dzie dzi­siaj śniło?
– Jesz­cze nie wiem.
Uśmiech­nął się i wy­pro­sto­wał.
– Do­bra od­po­wiedź – szep­nął.
Ale kiedy miał za­mknąć drzwi, znów roz­legł się głos Kai:
– Mogą zo­stać uchy­lone?
Pe­ter się od­wró­cił.
Kaia sie­działa w łóżku, wy­pro­sto­wana, pa­dała na nią wą­ska smuga świa­tła z przed­po­koju.
– No ale wtedy bę­dziesz sły­szała wujka Bena.
– Ale je­śli drzwi będą za­mknięte, to i tak nie za­snę.
Pe­ter zo­sta­wił je więc uchy­lone i idąc do kuchni, do po­zo­sta­łych, my­ślał z nie­po­ko­jem, pra­wie z prze­ra­że­niem, że córka ma za­le­d­wie sześć lat, a już zna roz­terki do­ko­ny­wa­nia wy­boru, i to nie jest ko­niecz­ność wy­bie­ra­nia mię­dzy dwoma do­brami, albo lody, albo cze­ko­lada, tylko mię­dzy dwoma złami, mię­dzy ciem­no­ścią a ha­ła­sem, dwoma spo­so­bami nie­za­śnię­cia. Sta­nął przy stole, oni pili kawę, deszcz prze­stał pa­dać, za­brzmiało to tak, jakby we­lon dźwięku od­cią­gnięto na bok, He­lene wy­jęła bu­telkę ca­lva­dosu, Pa­trick spra­wiał wra­że­nie znu­dzo­nego, a Ben jesz­cze nie skoń­czył iry­to­wać się Ib­se­nem.
– Ży­ciowe kłam­stwo jest prze­re­kla­mo­wane, to sport wy­my­ślony przez Nor­we­gów. Nie­prawda, że ży­ciowe kłam­stwo i szczę­ście mają ze sobą zwią­zek. Spójrz­cie tylko na mnie!
A Pe­ter zro­zu­miał, że oczy­wi­ście jest tylko je­den spo­sób na roz­wią­za­nie pro­blemu Kai, na uwol­nie­nie jej od roz­te­rek wy­boru i na to, żeby spo­koj­nie za­snęła.
Wy­ce­lo­wał pal­cem w Bena, a oni do­piero te­raz go za­uwa­żyli.
– Na­sza córka prosi, że­byś ści­szył głos – po­wie­dział. – Albo cał­kiem się za­mknął.
Ben za­sło­nił usta ręką.
Pa­trick ro­ze­śmiał się ja­snym, dzie­cię­cym śmie­chem.
– Może ra­czej pora, że­by­ście się wzięli do zmy­wa­nia – pod­su­nął.
Pe­ter się od­wró­cił.
– Słu­cham? Co po­wie­dzia­łeś?
Pa­trick spoj­rzał na Bena, który się za­czer­wie­nił. Pod dło­nią za­sła­nia­jącą usta ten chudy afek­to­wany, a wkrótce już bar­dzo stary męż­czy­zna na­prawdę się za­czer­wie­nił. A Pa­trick spy­tał:
– Czy wy nie ma­cie w zwy­czaju zmy­wać we dwóch?

 
Wesprzyj nas