Odważna i przerażająco aktualna nowa powieść Richarda Powersa – zdobywcy Pulitzera, w której autor splata losy czworga bohaterów z tematami technologii, środowiska i ludzkich emocji.


Rafi i Todd pochodzą z dwóch różnych światów, ale spotkali się w elitarnej szkole średniej, gdzie połączyła ich pasja do gry planszowej liczącej trzy tysiące lat. Ich młode umysły zatraciły się w niej bez pamięci i to ona zdefiniowała przyszłość: Rafi oddał się literaturze, a Todd dokonał przełomowego odkrycia w dziedzinie sztucznej inteligencji.

Choć męska przyjaźń nie przetrwała, wiele lat później ich drogi znów się przecinają. Tym razem na wyspie Makatea w Polinezji Francuskiej – miejscu wybranym do rewolucyjnego dla ludzkości projektu autonomicznych miast.

Wśród mieszkańców wyspy jest Ina – ukochana Rafiego, wychowana na Pacyfiku, oraz Evie, pionierka w nurkowaniu, która najlepiej czuje się na dnie oceanu.

Powers splata losy czworga bohaterów z tematami technologii, środowiska i ludzkich emocji. Tworzy w ten sposób fascynującą opowieść o świecie, w którym żyjemy, i tym, którego pragniemy.

Richard Powers – pisarz amerykański, ur. 18 czerwca 1957 w Evanston, zdobywca Nagrody Pulitzera 2019 za wydaną rok wcześniej „Listowieść”, laureat National Book Award, zdobywca stypendium MacArthura oraz czterokrotny finalista National Book Critics Circle Award.

Richard Powers
Plac zabaw
Przekład: Anna Halbersztat
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 21 maja 2025
 
 


Trzeba było choroby, która zżerała mój mózg, żebym sobie przypomniał.
Pewnej grudniowej nocy, niemal czterdzieści lat temu, nasza trójka wracała z kampusu do domu. W roku, kiedy Ina po raz pierwszy stanęła na suchym lądzie. Obejrzeliśmy studenckie przedstawienie Burzy, a ona przepłakała cały ostatni akt. Za nic w świecie nie mogłem zrozumieć dlaczego.
Razem z Rafim odprowadziliśmy ją do pensjonatu znajdującego się kilkanaście przecznic od kampusu. Ina nie była przyzwyczajona do prostokątnych bloków. Traciła orientację. Kręciła się w kółko.
Wszystko ją rozpraszało i zatrzymywało w miejscu. Wrona. Szara wie-wiórka. Grudniowy księżyc.

Próbowaliśmy ją rozgrzać, Rafi i ja, szła między nami, a każdy z nas był prawie dwa razy wyższy od niej. Jej pierwsza zima w życiu.
Mróz był zabójczy. Wciąż powtarzała: „Jak ludzie mogą w tym żyć? Jak zwierzęta mają przetrwać? Obłęd! Czyste szaleństwo!”.
A potem zatrzymała się na chodniku i szarpnęła nas za łokcie.
Jej zaczerwieniona twarz zaokrągliła się z zachwytu. „Och, Boże. Popatrzcie na to. Popatrzcie na to!” Żaden z nas nie miał pojęcia, co ona widzi.
Niewielkie grudki spadały z nieba i lądowały na trawie z cichym stuknięciem. Przyklejały się do końcówek zamarzniętych źdźbeł, jak białe, mokre kwiaty. Nawet nie zauważyłem. Rafi też nie. Chłopcy z Chicago od dziecka oswojeni z efektem jeziora.
Ina nigdy w życiu nic takiego nie widziała. Patrzyła, jak kawałki skorupki jaja spadają z nieba, aby stworzyć Ziemię.
Stała tam, na żelaznej kracie chodnika, zamarzając na śmierć i przeklinając nas z radości. „Popatrzcie tylko na to! Popatrzcie! Wy głupie gnojki! Dlaczego nie opowiedzieliście mi o śniegu?”

Pewnego sobotniego Poranka Ina Aroita spacerowała po plaży w poszukiwaniu ładnych materiałów. Zabrała ze sobą swoją siedmioletnią Hariti. Zostawiły Afę i Rafiego w domu, bawiących się na podłodze robotami transformersami. Plaża znajdowała się w odległości krótkiego spaceru od ich bungalowu w pobliżu wioski Moumu położonej na łagodnym wzniesie-niu między klifami a morzem na wschodnim wybrzeżu wyspy Makatea, w archipelagu Tuamotu w Polinezji Francuskiej, tak daleko od jakiegokolwiek kontynentu, jak tylko może leżeć zamieszkany skrawek ziemi — plamka zielonego konfetti, jak Francuzi nazywali te atole, zagubiona na bezkresnej przestrzeni błękitu.
Ina Aroita urodziła się w Honolulu jako córka hawajskiego starszego bosmana sztabowego i tahitańskiej stewardesy, dorastała w bazach marynarki wojennej na Guam i Samoa, studiowała na gigantycznym uniwersytecie na amerykańskim Środkowym Zachodzie, przez lata pracowała jako pokojówka w sieci luksusowych hoteli w Papeete na Tahiti, a następnie przepłynęła statkiem sto pięćdziesiąt mil na Makateę, aby uprawiać ogród, łowić ryby, tkać i robić na drutach, wychowywać dwójkę dzieci i próbować sobie przypomnieć, dlaczego istnieje na świecie.
Właśnie tam, na Makatei Rafi Young w końcu spotkał się z nią ponownie. Na tej wysepce pobrali się i założyli rodzinę, którą zajmowali się najlepiej jak potrafili, z dala od rosnącego smutku realnego świata.
Cztery lata spędzone na Makatei przekonały Inę Aroitę, że żyje tylko po to, by kochać swojego humorzastego męża i dwójkę dzieci: synka-kraba Afę oraz nieśmiałą tancerkę Hariti. Uprawiała warzywa i owoce — pochrzyny, taro, chlebowce, kasztany, bakłażany, awokado. Robiła rzeźby z muszli, wyplatała kosze z pandanu, malowała mandale na kamieniach. Czasami jeden z nielicznych turystów, którzy przypływali na Makateę, żeby zobaczyć legendarne ruiny lub wspiąć się na spektakularne klify, kupował jedną lub dwie prace.
Ina Aroita budowała w swoim ogródku kompozycje z nad-brzeżnych znalezisk, zmieniając skraj dżungli za odrestauro-wanym domkiem w skansen, którego nikt nie odwiedza. Wąsy Homalium oraz Myrsine porastały jej prace i pokrywały je zielenią, podobnie jak dżungla wpełzła na zardzewiałe części silników i pozostałości linii kolejowej z czasów kopalń fosforanów.
Tamtej soboty matka z córką przeczesywały pas między przypływem a odpływem, szukając bogactw. Znalazły mnóstwo skarbów: muszle małży, krabów i ślimaków, ładne kawałki koralowców, obsydian wypolerowany przez bezlitosne morze. Przeszły po spryskanych solą skałach do miejsca, gdzie rozbijały się fale. Wszędzie skrywał się bezlik niesamowitych zdobyczy.
Hariti znalazła płaski niebieski kamień, który lśnił, gdy zmoczyła go w wodzie.
— Czy to klejnot, maman?
— Och, tak, prawdziwy klejnot. Tak, jak ty!
Dziewczynka poczuła się bezpiecznie i odważyła roześmiać.
Wcisnęła kamień do siatkowej torby, żeby zabrać go do domu.
Później wspólnie z matką zadecydują, co zrobić z tymi gładkimi, nakrapianymi, błyszczącymi rzeczami.
Podczas poszukiwań Ina Aroita opowiedziała córce o Ta’aroi.
— Możesz w to uwierzyć? Zbudował świat ze skorupki własnego jaja!
Ina usłyszała tę opowieść, gdy miała siedem lat, od matki, w budce z lodami na plaży Waikiki niecałe trzy kilometry od Diamond Head. A teraz przekazywała historię tej nowej i dziwnej siedmioletniej artystce, która bardzo potrzebowała mitów o odwadze i inicjatywie. Świat z całą jego jasną i zaskakującą zawartością został stworzony z nudy i pustki. Wszystko zaczęło się od trwania w bezruchu i oczekiwania. Idealna historia do opowiedzenia takiemu ponuremu i niespokojnemu dziecku.
Ina właśnie dochodziła do swojej ulubionej części, gdzie Ta’aroa wzywa wszystkich artystów, by mu pomogli, kiedy Hariti wydała mrożący krew w żyłach okrzyk. Ina rzuciła się po skałach w stronę córki, szukając zagrożenia. Jeśli chodzi o Hariti, niebezpieczeństwo czyhało wszędzie. Jej biologiczni rodzice zmarli właśnie wtedy, gdy osiągnęła wiek pamięci, i dziewczynka nigdy nie zapomniała, że świat jest gotowy odebrać jej wszystko.
Bez względu na to, jakie zagrożenie teraz nadciągało, Ina nie potrafiła go dostrzec. Nic na całej długości plaży nie było w stanie ich zranić. Wybrzeże było naprawdę czyste i spokojne, aż po zakrzywioną linię brzegu i dalej wokół cypli, aż do opuszczonej osady Teopoto na północnym krańcu wyspy. Mimo to wrażliwa córeczka Iny zamarła w miejscu i zanosiła się płaczem.
Zagrożenie znajdowało się dwa kroki od małych stóp Hariti.
W płytkim zagłębieniu na plaży leżały zwłoki ptaka. Jego wiotkie skrzydła były rozpostarte, nogi rozrzucone, a głowa zwisała bezradnie na jedną stronę: albatros; wydawało się, że nie żył już od dłuższego czasu. Nie był jeszcze w pełni dorosły, w przeciwnym razie rozpiętość jego skrzydeł byłaby większa niż wzrost Iny Aroity. Mimo to leżący na plaży ptak był niemal tak duży jak Hariti.
Miękkie części rozpłynęły się, tworząc złoty obrys na tle szarego piasku. Pierzaste resztki gnijących skrzydeł wyglądały jak wysuszone liście palmowe. Kości ramion wystawały z gołych stawów barkowych niczym dwa patyki. Albatros wyglądał tak, jakby wciąż próbował się wznieść i odlecieć.
Fragment mostka i wąskie brązowe pasma kruchych żeber obejmowały resztki ptasiego brzucha. Wewnątrz klatki piersiowej, odporne na rozkład, leżały dwie garści plastiku.
Hariti znowu wrzasnęła i kopnęła piasek w stronę martwego stworzenia. Z obrzydzeniem zrobiła krok w stronę padliny, jakby chciała nadepnąć na szczątki i wgnieść je w piasek. Matka pociągnęła ją do tyłu, odrobinę za mocno. Ale szok spowodowany szarpnięciem i mocnym przytrzymaniem sprawił, że dziewczynka przestała zawodzić.
— Co się temu stało? Dlaczego ma to coś w środku?
Zapytała po angielsku; taki nowy zwyczaj, który Ina Aroita próbowała przełamać.
— Il a mangé un truc qu’il n’aurait pas dû. Zjadło coś, czego nie powinno było zjeść.
— Śmieciowe jedzenie?
— Tak.
— Dlaczego? Dlaczego zjadł śmieciowe jedzenie, mamo? To ptak. Ptaki jedzą dobre rzeczy.
— Popełnił błąd.
Każda odpowiedź Iny sprawiała, że świat stawał się bardziej przerażający. Dziewczynka przycisnęła mokrą twarz do nagiego uda matki.
— To straszne, maman. Niech zniknie.
— Hariti, to było żywe stworzenie. Powinnyśmy je godnie pochować.
Dziewczynce spodobał się ten pomysł, uwielbiała rytuały i kopanie w piasku, ale kiedy zaczęła zrzucać na padlinę całe garście pokruszonych koralowców i muszli, Ina Aroita znów interweniowała. Sięgnęła ręką do klatki piersiowej rozkładają-cego się ptaka i wyciągnęła dwie nakrętki do butelek, nasadkę z dzióbkiem, pusty pojemnik po filmie, który miał co najmniej piętnaście lat, jednorazową zapalniczkę, kilka metrów splątanej żyłki oraz guzik w kształcie stokrotki.
Wrzuciła tę kolorową kolekcję do siatkowej torby, do innych porannych znalezisk.
— Nous pouvons faire quelque chose avec ceux-ci. Możemy coś z tego zrobić.
Tylko że nie miała pojęcia co.
Usypały krągły i gładki kopczyk. Hariti chciała postawić u wezgłowia krzyż, taki jak miały groby na dwóch cmentarzach wyspy. Zrobiły więc krzyż z gałązek hibiskusa i wbiły w piasek.
A następnie obłożyły kopczyk zielonymi muszlami ślimaków i małymi żółtymi kamyczkami.
— Odmów modlitwę, maman.
Ina zastanawiała się, w jakim języku powinna się pomod-lić. Ten zdezorientowany ptak mógł przylecieć z Antarktydy przez Australię lub Chile. Większość życia spędził na wodzie.
Ina powiedziała kilka słów po tahitańsku, bo ani francuski, ani angielski nie wydawały się właściwe, a nie znała zbyt dobrze żadnej z wielu odmian języka Tuamotu, żeby powiedzieć coś odpowiedniego.
Piętnaście minut po ich krótkiej ceremonii córka Iny znów pobiegła, podskakując, w stronę fal, by znajdować nowe klejnoty, tak jakby śmierć przez połknięcie plastiku była tylko jednym z wielu nieodgadnionych mitów, tak tajemniczym jak bóg sku-lony w wirującym jajku przed początkiem świata.

Cierpię na to, co my, komputerowcy, nazywamy latencją. Cofam się w przeszłość tak, jak robiła to moja matka w swoich ostatnich latach.
Ta klątwa nie zawsze jest dziedziczna, ale czasami tak. Kto wie, może moja matka też to miała. Może to niezdiagnozowana choroba stoi za wypadkiem, który ją zabił.
W miarę jak ostatnie miesiące i lata stają się coraz bardziej niewy-raźne, umacniają się wydarzenia, które ukształtowały moje dzieciństwo. Gdy zamykam oczy, widzę mój pierwszy pokój wysoko w kru-czym gnieździe naszego zamku Evanston wyraźniej, niż powinna na to pozwalać pamięć: uczniowskie biurko, a na nim mnóstwo plastikowych rekinów i płaszczek. Półka z książkami o głębinach morskich.
Kuliste akwarium pełne gupików i mieczyków. Szafa pękająca od masek i rurek do nurkowania oraz suszonych parzydełkowców, koralowców i skamielin ryb z okresu dewońskiego, kupionych w sklepie-akwarium Shedda.
Na ścianie nad łóżkiem wisiał oprawiony artykuł z „Trib” z pierwszego stycznia 1970 roku: Pierwszy w kolejce do nowej dekady. Jako dziec ko musiałem przeczytać to tysiące razy. Czarno-białe zdjęcie przedsta-wiało mnie, nowo narodzonego Todda Keane’a, który przyszedł na świat w szpitalu Świętego Franciszka w Evanston, w pierwszym ułamku sekundy po północy, i teraz wpatruje się w obiektyw aparatu z dziecięcym zdumieniem, próbując się skupić na wielkiej tajemnicy, która się przed nim ukazała.
Pan Pierwszy w Kolejce — rodzice nazywali mnie tak przez lata.
Gdy byłem mały, wywierało to na mnie pewną presję. Jako jedynak poważnie traktowałem ten tytuł oraz prawo pierworództwa. Czułem się zobowiązany, aby stać się pierwszą osobą, która dotrze do Przyszłości.
I oto jestem, w końcu osiągnąłem sukces.

Moja matka nie chciała zniszczyć swojego idealnego ciała rodzeniem dziecka, ale mój ojciec potrzebował kogoś, z kim mógłby grać w szachy, o każdej porze dnia i nocy. Nie wiem, jak ostatecznie doszli do prozumienia. Może przez grę w papier, kamień, nożyce. Popisy umiejętności. Symulację rozprawy sądowej. Debatę oksfordzką.
A może urodziłem się dzięki rzutowi kostką.
Niekończąca się wojna między nimi zdominowała całe moje dzieciństwo. Ich turniej był napędzany w równym stopniu pożądaniem i nienawiścią, a każde z nich wykorzystało w walce swoje supermoce. Mój ojciec siłę manii. Moja matka przebiegłość uciśnionych. Byłem przed-wcześnie rozwiniętym czterolatkiem, kiedy zdałem sobie sprawę, że moi rodzice rywalizują o wyrządzenie sobie jak największej krzywdy, nie do-prowadzając do niczyjej śmierci — zadawali sobie tylko tyle czystego bólu, aby wywołać podniecenie, które może przynieść wyłącznie wściekłość. Był to rodzaj wzajemnego autoerotycznego tłumienia duszy, gdzie obie strony były zarazem hojnymi dawcami i wdzięcznymi odbiorcami.
Ojciec myślał szybko, tak szybko, że uważał większość świata za nużącą. Pracował na parkiecie giełdowym w Chicago Board of Trade, w czasach gdy handel nie odbywał się jeszcze drogą elektroniczną.
Wojownik systemu publicznych negocjacji, stał w samym sercu ok-tagonu, gdy wokół niego rozbijały się wściekłe fale kapitalizmu. Patrzył bez emocji na cudze lęki i obracał je w zysk, a jego mózg nie znał różnicy między dreszczykiem emocji a stresem. Zachowywanie zimnej krwi, podczas gdy inni puchli i pękali, zarabianie i tracenie szalonych sum za pomocą drobnych ruchów dłoni i palców (popartych delirycznym krzykiem) już dawno zalało jego korę mózgową tak wielką ilością neuroprzekaźników, że ojciec nie był już w stanie funkcjonować bez ciągłych, niewielkich zagrożeń dla jego dobrego samopoczucia. A te sumiennie zapewniała mu moja matka, gospodyni domowa.
Inne dawki przybierały formę podrasowanego kabrioletu mercedesa 450SL, cessny skyhawk, którą trzymał na lotnisku Midway i którą lubił latać podczas trudnej pogody, oraz kochanki noszącej niezareje-strowany pistolet Smith & Wesson model 61 w małej skórzanej torebce Louis Vuittona.
Moja matka była skrytą romantyczką. Gdy dowiedziała się o sekretnym życiu mojego ojca, wynajęła prywatnego detektywa, aby od-nalazł chłopaka, który tak bardzo ją podziwiał w liceum New Trier, grającego przez kilka lat jako zawodnik wewnątrzpolowy w klubie satelickim Cubs, a który potem kupił salon sprzedaży samochodów AMC w Elk Grove. Nieustannie z nim zrywała, po czym wściekle wracała do tego mężczyzny w półpublicznych miejscach, niemal błagając ojca, by położył temu kres. A on raz po raz z miłością połykał haczyk.
Nie zrozumcie mnie źle: gdyby bycie bogatym oznaczało konieczność posiadania nieodpowiedzialnych rodziców, mógłbym to zaakceptować. Uwielbiałem być bogaty. Nagrody pocieszenia były liczne i efektowne. Ale nienawidziłem ojca za to, że zdradzał matkę, i nienawidziłem matki za to, że zdradzała mnie. Nie byłem jeszcze na tyle dorosły, by umieć udawać, że wszystko będzie dobrze. Rozwiązaniem wydawało się znalezienie innego miejsca do życia.
Znalazłem to miejsce pod jeziorem Michigan. Kiedy mój umysł szalał, a przyszłość rzucała się na mnie z nożami, jedyną rzeczą, która pomagała, było patrzenie z zamku i wyobrażanie sobie, że spaceruję po dnie jeziora.
Pod wodą wszystkie dramaty wydawały się stłumione. Wiedziałem to z własnego doświadczenia, spędzając wakacje na ulicy Lee i plażach Lighthouse. Wszyscy przyjaciele i wrogowie robili się płynni i przytłu-mieni, stawiając opór leniwej niebieskozielonej wodzie. Na dnie jeziora nie było żadnych ludzi. Nie mogłem sobie wyobrazić lepszego miejsca do życia.

Ojciec uszkodził sobie kręgosłup, gdy był na nartach w Big Sky ze swoją kochanką. Od pełnego paraliżu dzieliły go milimetry. Ból go unieruchomił i potrzebna była natychmiastowa operacja. Matka zabrała mnie do Montany, żebym go zobaczył takiego, jakim nigdy nie bywał — bezsilnego i niemal łagodnego. Popatrzyli na siebie i złapali się za ręce, połączeni na nowo bliską katastrofą. Ale gdy tylko pielęgniarka z OIOM-u wyszła, rzucili się sobie do gardeł.
— Mówiłeś, że jesteś w Nowym Jorku na konwencji.
— Jesteś taka łatwowierna! Dlaczego makler z Chicago miałby jechać na konwencję do Nowego Jorku?
— Ale z ciebie obrzydliwy gnój, złożę pozew o rozwód — wyszeptała, jakbym jej nie słyszał.
— Za późno! — Jego jasne oczy błyszczały od oksykodonu. — Moi prawnicy już pracują nad papierami.
Matka nabrała powietrza, całe jej ciało się wygięło. Nie można grać w pokera z maklerem, zwłaszcza takim, którego nie obchodzi, czy wygra, czy przegra. Ojcu zależało tylko na zdobyciu kolejnego punktu.
Wyciągnął zdrowe ramię i objął ją w talii.
— Kocham cię — powiedział. — Uwierzysz we wszystko.

Nigdy nie przestali grozić sobie rozwodem. Pewnej czerwco-wej nocy, gdy miałem pięć lat, ja, Pan Pierwszy w Kolejce, siedziałem przy biurku na trzecim piętrze wieży zamkowej, chowając się przed krzykami, które dobiegały z kuchni dwa piętra niżej. Głos ojca był donośny niczym u prezentera wiadomości.
— Ty suko! Nie mogę się doczekać, aż się od ciebie uwolnię.
Matka prychnęła.
— Uwolnisz? Ty głupi kutasie. Zostaniesz z Toddym. Był twoim pomysłem.
I jeszcze więcej wrzasków, potem nic, a następnie ciche okrzyki zwierzęcej satysfakcji błagające o więcej.
Spojrzałem na jezioro i tak, jak się nauczyłem, zacząłem do niego wchodzić. Szedłem po dnie zielonej, cichej tajemnicy, aż do Michigan, które wyobrażałem sobie jako krainę wydm i traw.

Tego lata wyginęły alozy tęczowe. Setki tysięcy gnijących ryb leżało na miejskich plażach. Z opóźnieniem zdałem sobie sprawę, że kiedy szedłem pod wodą do drugiego stanu, jezioro nie było puste, jak wydawało się na powierzchni. Tętniło życiem. Na początku mnie to prze-rażało. Ale wkrótce okazało się cudowne. Następnym razem gdy szedłem po dnie jeziora Michigan i mijałem ławicę ryb, wszystkie do mnie przypłynęły, badały mnie, jakbym był najbardziej niesamowitą rzeczą.

Więc miej to na uwadze: mimo setek godzin materiałów wideo, mimo niezliczonych wywiadów, dwóch biografii (żadna z nich nie była autoryzowana), setek tysięcy stron internetowych i tekstów o mnie i mojej firmie, pomimo milionów maili, wiadomości i transkrypcji rozmów telefonicznych, niekończących się cyfrowych okruchów życia pro-wadzonego pod ciągłą obserwacją w publicznym akwarium i wbrew temu, co sugerują dane, układanka mojego życia nie ma sensu bez tego ostatniego elementu.
To prosta, mała rzecz, której nie powiedziałem nikomu poza tobą.
Kiedy byłem mały, potrafiłem oddychać pod wodą.

Później tego ranka Ina i Hariti rozpakowały swoje zdoby-cze. W południowym słońcu posegregowały znaleziska według kolorów i ułożyły je wzdłuż ceglanej ścieżki. Ina wyłuskała pojemnik po filmie, zapalniczkę oraz wszystkie inne wytworzone przez człowieka bibeloty, wsadziła je do wiadra stojącego przy werandzie, by oddzielić je od reszty.
Rzeczy wykonane przez człowieka były brzydkie. Zabiły ptaka.
Już samo patrzenie na nie sprawiało, że Inie robiło się niedobrze.
Ale nie mogła ich wyrzucić. Zresztą gdzie miałaby to zrobić, tak żeby nie porwały ich znów fale, żeby nie zabijały kolejnych stworzeń?
Gdy Afa wyszedł obejrzeć ich trofea, zafascynowały go głównie kawałki kolorowego plastiku. Pociągały go bardziej niż muszle i kamienie.
— Znalazłyście je? W ptaku? W środku ptaka? — pytał, nie przestając dotykać toksycznych śmieci.
Pragnął ich. Razem z ojcem mogli przerobić je na pionki do różnych gier. Pytał raz za razem: „Mogę, mogę, mogę tylko…?”.
— Nie, mon ange. Potrzebuję ich do czegoś.
— Do czego?
Ina nie miała pojęcia. Kawałki śmieci leżały w słońcu, czekając, aż zdecyduje o ich losie. Bijąca od nich niecierpliwość doprowadzała ją do furii. Chciała je ukarać. Wyobrażała sobie matkę albatrosa zwracającą kawałki plastiku do dziobów swoich młodych.

Tej nocy Māui odwiedził jej sny. Który Māui — hawajski, tahitański, maoryski, samoański, tongijski, przynoszący ogień, po-gromca słońca, twórca magicznego haczyka do łowienia ryb czy gwałciciel bogiń w postaci robaka — nie była do końca pewna.
Żenujące. Nie chciała tłumaczyć bogu, że w niego nie wierzy i że tak naprawdę nie powinno go tu być.
Wydarzenia przybrały dziwny obrót, jak to bywa w snach.
Porządek istnienia zawinął się w falujące liście wielkich palm kokosowych. Działy się rzeczy, które mogły mieć coś wspólnego z seksem. Ciała były prasowane niczym kopra do ich pierwot-nego, najstarszego ja.
Obudziła się, krztusząc.
Usłyszała, jak mąż mówi: „Już dobrze. Nie śpisz”. Nie rozumiała, dlaczego jedno miałoby wynikać z drugiego. Leżąc w ciemności, trzymając się za ramiona, oboje wyczuwali ironię sytuacji, nie wypowiadając tego na głos: zgodnie z długą tradycją to j e j zadaniem było wybudzanie go z koszmarów.
Rafi chciał poznać jej nocne lęki. Ale nie pytał. Kochała go za to: mógł ją kochać, walczyć z własnymi koszmarami i pozwolić, by robiła to samo.
Jego dłoń rysowała powolne spirale, tatuując jej plecy.
— Wszystko w porządku?
Nic nie było w porządku. Nie chciała znów mierzyć się z nie-świadomością. Ale też nie chciała opowiadać mu koszmaru. Co mąż pomyślałby o przecherze, który przychodzi do niej w snach?
— Z jakiegoś powodu bogowie mnie niepokoją.
— Hej. Czasami robią takie bzdury.
Szturchnęła go łokciem w bok. Ale jego ostre i zbyt wyczu-walne żebra przypominały jej ptaka i nagle wizja chudego czarnego męża wypełnionego kolorowym plastikiem okazała się jeszcze gorsza niż śniony koszmar.
Odwrócił się od niej, zwinął w kłębek na boku i zasnął w ciągu paru minut. Trzymała się jego ramion, jakby jechała na żółwiu skórzastym — bestii dłuższej niż jej mąż — wzdłuż tysiąca mil archipelagu i daleko na otwarte wody.
Żółw skórzasty, jak kiedyś przeczytała, musi wypłakiwać około siedmiu litrów wody na godzinę, żeby jego krew była mniej słona od morza.

Ledwie przestałem ząbkować, kiedy ojciec zaczął ze mną grać w węże i drabiny. Rzucał kostką i poruszał się za mnie, nasze pionki przypadkowo wspinały się ku niebu i spadały do piekła. Nauczenie mnie tej gry, zanim byłem wystarczająco duży, było zaledwie jednym małym ruchem w ramach jego cierpliwej wielkiej strategii. Przygotowywał mnie na przyszłe wyzwania. Pewnego dnia, podczas długich samotnych godzin, gdy giełda będzie zamknięta, stanę się dla niego poważnym przeciwnikiem.
Od węży i drabin przeszliśmy do Sorry!, a następnie do Parcheesi, zanim dotarliśmy do naszego pierwszego kamienia milowego: backgammona. Rzuć dwiema kostkami i przesuwaj swoimi ludźmi po wielkim okręgu, ścigając się do domu: nawet mały skryty podwodny chłopiec mógł sobie z tym poradzić.
Gra miała pięć tysięcy lat, a mój ojciec trzydzieści siedem. Uważał się za mocnego gracza i przez pierwsze pięćdziesiąt gier kładł mnie na łopatki. Nie obdarzał hojnie wskazówkami, jego wielki plan opierał się na tym, że miałem się uczyć sam, tak abym pewnego dnia wyrósł na człowieka równie bystrego jak on, zarabiającego i tracącego fortuny w ciągu zaledwie kilku dni. Pozostawianie mnie na pastwę losu było jego koncepcją perfekcyjnej edukacji.
Po szczególnie dotkliwej porażce szedłem do mojego pokoju na szczycie wieży, zanosząc się płaczem. Kiedy matka interweniowała, żeby mnie bronić, ojciec wystawił na próbę siłę jej charakteru, tak samo jak właśnie zrobił to z moim. Co zadziwiające, ja i matka nadal z nim grywaliśmy. Ale prawda była taka, że zacząłem dostrzegać pewne rzeczy.
Jeszcze nie halucynacje. Te nadejdą dopiero dekady później. Pozostawało jednak faktem, że widziałem żywe, zmieniające się wzorce.
W moim umyśle kostki do backgammona zaczęły przypominać budowane z biegiem czasu stworzenie, cienkie na obu końcach i grube pośrodku, przypominające węża, który zjadł słonia z rysunku Małego Księcia. Każdy miał tylko jedną szansę na wyrzucenie dwójki lub dwu-nastki, ale sześć by wyrzucić siódemkę. Stworzyciel świata wyszeptał mi ten sekret, a to wszystko zmieniło.
Od tej chwili plansza przeobraziła się w tętniący życiem ul, gdzie pułapki i obietnica lokalizacji zmieniały się z każdym ruchem. Dwadzieścia cztery punkty na okrężnej drodze zaczęły pulsować planami, jak dzieci walczące o władzę na placu zabaw. Wzywały mnie zupełnie nowe sposoby prowadzenia moich ludzi ku bezpieczeństwu. Zrezygnowałem z szybkich zwycięstw i zacząłem wykonywać takie posunię-cia, które mogły pogorszyć szanse ojca.
Moja pierwsza wygrana miała miejsce w lipcową sobotę. Graliśmy na jego żaglówce Flicka 20, kołyszącej się na wodzie z opusz-czonym do połowy żaglem pół mili na północny wschód od portu Wilmette. To było jeszcze przed telefonami komórkowymi i granie z synem w back gammona podczas żeglowania, czytanie oraz słuchanie meczu Cubsów w radiu były dla mojego ojca maksymalną ilością rozrywek, którym potrafił oddawać się jednocześnie. Kiedy zacząłem zbierać moje pionki na długo przed tym, jak on zdążył przenieść swoje na własną połowę planszy, odłożył książkę i wyłączył radio. Ale było już za późno. Żadne przekleństwa świata, którymi obrzucał kostki, nie wystarczyły, by mnie dogonić.
— Jeszcze raz — rozkazał. — No, dalej.
Tym razem dzięki nieprzerwanemu szczęściu i nowo odkrytej umiejętności dostrzegania zmieniających się wzorów, które ożywiały planszę, pokonałem ojca mimo jego usilnych starań.
Myślałem, że się na mnie rzuci. Myliłem się.
— Najlepszy w pięciu rundach — oznajmił. — A jeśli wygrasz, za-biorę cię do Kroch’s and Brentano’s i będziesz mógł sobie wybrać dowolną książkę.
Ojciec podwoił wysiłki. Wygrał dwie kolejne gry. Nawet nie miałem szans.
W piątej rozgrywce spadłem prosto do piekła, jakbyśmy znowu grali w węże i drabiny. Pragnąłem tej książki tak bardzo, że moje dłonie drżały, i czułem, jak nagroda mi się wymyka. Wzory tańczące na planszy rozproszyły się. Moje ruchy stały się równie nieprzewidywalne jak rzut kostką.
Zeskoczyłem z burty żaglówki i opadłem na dno jeziora. Tam, w mętnym łonie nieprzejrzystej wody, znalazły mnie ryby, moje przyjaciółki. Zabrały mnie do spokojnego miejsca wiele poziomów pod dnem łodzi, głęboko poniżej nadziei i niepokoju, gdzie pachniało pia-skiem i algami. Wtedy zaczęły mnie karmić ruchami; każdy z nich był perfekcyjny.
Rozgrywałem moją grę, ruch za podyktowanym ruchem, a kiedy padł ostateczny cios, mój ojciec cofnął się, jakby ktoś go spoliczkował.
Ale oceniając swoją przegraną, rozpromienił się.
— Księgarnia, jutro z samego rana. A po południu skopię ci tyłek w warcaby.
Poprowadził łódź z powrotem do mariny, podśpiewując szanty.
A moje ryby zamilkły.

Jedna czwarta świata cierPi na bezsenność. Co oznacza, że około dwudziestu ludzi na Makatei leżało bezsennie w nocy, gdy Ina nie mogła spać. Może mniej na takiej wyspie jak ta. Leży ona ponad sześć tysięcy kilometrów od najbliższego kontynentu, na którym można byłoby przetrwać. To musiało zapewniać trochę spokoju. Nie trzeba żadnego urządzenia do wytwarzania białego szumu: niemal z każdego miejsca słychać szum fal.
Niech będzie tuzin bezsennych dusz czekających na zapomnienie, które nie nadejdzie. Osiemdziesiąt dwie osoby na wyspie wielkości połowy Manhattanu, a dwanaście z nich nie spało.
Ina Aroita godzinami kręciła się i przewracała, zmagając się z Māui przecherą.
Dwóch nierozłącznych rybaków, Puoro i Patrice, właścicieli sześciometrowego kutra, próbowało nocnego szczęścia poza zachodnimi mieliznami wyspy.
Wen Lai, właściciel jedynego sklepu na Makatei, wbrew sobie nie spał aż do świtu, ponieważ ślęczał nad grubym tomem science fiction, obsesyjnie pragnąc się dowiedzieć, co się wydarzy, gdy kosmici prześlą halucynacje bezpośrednio do umysłów Ziemian.
Jak w większość nocy kilku poławiaczy krabów ze słabo świecącymi latarkami ryzykowało wszystkim w poszukiwaniu kaveu — krabów palmowych — na centralnym płaskowyżu. Przekraczali w tę i z powrotem zdradliwe wapienne szczyty i zagłę-bienia przebiegające wzdłuż wyspy niczym pooperacyjna blizna.
Niektóre ze ścieżek miały szerokość połowy klapka poławiacza krabów, a ześlizgnięcie się do poszarpanych dołów z jednej czy drugiej strony oznaczało śmierć.
Tamatoa, Pustelnik z Tahivy, miasta duchów na południowym krańcu wyspy, opierał się nieświadomości. Jego motto zostało nabazgrane na ścianach chatki czerwonym barwnikiem roślinnym: CZUJNY ALBO MARTWY! Nigdy nie spał, a przynajmniej nigdy nie było go w pobliżu, by dało się zauważyć, że śpi. Na pewno nigdy nie spał w nocy, ponieważ wiedział, że noc jest ważniejsza od dnia i znacznie bardziej interesująca. Nocą każde poruszenie morza powodowało rozbłyski niebieskiego światła.
Wybrany na burmistrza i tāvanę Makatei Didier Turi nie spał dręczony zmartwieniami. Le maire dowiedział się właśnie o przyszłości wyspy czegoś, o czym żaden z osiemdziesięciu jeden pozostałych mieszkańców jeszcze nie miał pojęcia. Taka była cena stanowiska, a syndrom niespokojnych nóg Turiego zmienił się w aerobik całego ciała.
Jego żona Roti przeniosła się do łóżka na tylnej werandzie, uciekając przed jego drgawkami. Teraz Didier miał więc całą przestrzeń kapokowego materaca tylko dla siebie i wykorzystywał ją jako jednoosobowe boisko do piłki nożnej, gdzie ćwiczył podania do tyłu i obronę na jeża. Na zewnątrz, na werandzie, Roti spała głęboko. Zawsze lepiej jej się spało w osobnym łóżku niż w jej własnym, obok rozedrganego męża.
Kilkadziesiąt lat wcześniej na wyspie mieszkały trzy tysiące ludzi. W przeciągu zaledwie jednego pokolenia z tych trzech tysięcy zostały osiemdziesiąt dwie osoby. To tak, jakby przez tę noc do rana populacja świata spadła do tej z czasów, gdy Europejczycy zaczęli używać chomąta, a Arabowie nauczyli się od Chińczyków, jak wytwarzać papier. Osiemdziesięcioro dwoje nieustępliwych ocalałych, a dwanaścioro z nich nie mogło spać.

 
Wesprzyj nas