Polska nad przepaścią. Dwudziestolecie międzywojenne bez mitów – historia Polski w cieniu kryzysów w książce Andrzeja Krajewskiego “Rzeczpospolita kryzysowa. Dwadzieścia lat spaceru po linie”.


Podręczniki do historii ukazują dwudziestolecie międzywojenne jako czas odrodzenia i stabilizacji polskiej państwowości. Andrzej Krajewski rozprawia się z tym mitem i opowiada o dwudziestu latach zmagań II Rzeczypospolitej z wojną, spiskami, głodem i nie tylko. Wychodziła obronną ręką z tych kryzysów aż do najazdu nazistowskich Niemiec i Związku Radzieckiego.

Autor sięga po mało znane dokumenty z epoki i dzienniki najważniejszych osób w państwie, relacjonuje uliczne starcia i tajne narady w gabinetach, dzięki czemu tworzy wielowarstwową opowieść o Polsce międzywojennej, rzucającą nowe światło na ten okres historii kraju.

***

Warsztat historyczny w połączeniu z talentem Andrzeja Krajewskiego do snucia opowieści dał świetny efekt: książkę dokumentującą największe problemy II RP czyta się jak powieść przygodową. Po lekturze lepiej zrozumiemy nie tylko tamtą, przypominającą beczkę prochu Polskę, ale i mechanizmy wielu dzisiejszych podziałów i kłopotów. Dla miłośników dwudziestolecia, dla jego krytyków i dla tych, którzy niewiele wiedzą, słowem – dla wszystkich. Bardzo polecam!.
Joanna Kuciel-Frydryszak, autorka Chłopek

Myślisz, że dziś w Polsce jest bałagan, a politycy ciągle się kłócą? Mamy święty spokój w porównaniu z II Rzecząpospolitą. W fascynującym eseju Andrzej Krajewski pokazuje, że II RP była krajem toczącym się od kryzysu do kryzysu: hiperinflacja, kryzys gospodarczy, zamach stanu, krwawe spory wewnętrzne. Bogate źródła i świetne pióro!.
Adam Leszczyński, autor Ludowej Historii Polski

Dr Andrzej Krajewski – historyk, publicysta, autor książek o polskiej gospodarce i historii najnowszej. Publikował m.in. w „Newsweeku”, „Polityce” i „Forbesie”, obecnie związany z „Dziennikiem Gazetą Prawną” i kanałem „Good Times Bad Times” na YouTube. Napisał m.in. Ropa. Krew cywilizacji, Dekada cudów 1988-98 i Rzemieślnicy, badylarze, cinkciarze. Mieszka we Wrocławiu.

Andrzej Krajewski
Rzeczpospolita kryzysowa. Dwadzieścia lat spaceru po linie
Wydawnictwo Agora
Premiera: 12 marca 2025
 
 

WSTĘP

Gdy zaczynałem pisać tę książkę, świat wydawał się dla Polski całkiem bezpieczny. Owszem, Władimir Putin robił wiele, żeby wpływać na wyniki wyborów w krajach Zachodu i żeby destabilizować Ukrainę, ale na Zachodzie mało kto się spodziewał, że po aneksji Krymu i przejęciu kontroli nad Donbasem zdecyduje się rozpocząć wojnę o przywrócenie Rosji statusu globalnego mocarstwa. Równie zaskakujące było to, że Kreml użył gazu i ropy jako broni przeciwko samemu Zachodowi.
Bardziej jednak powinno dziwić owo powszechne zaskoczenie. Przecież od dawna powstawały setki artykułów, analiz, opracowań i książek ostrzegających, że dla Moskwy surowce energetyczne są narzędziem poszerzania strefy wpływów, a w razie konieczności – także bronią. Poniewczasie odkryto, że wbrew zapewnieniom kanclerz Angeli Merkel oba gazociągi Nord Stream wcale nie były „projektem biznesowym”, lecz jednym z największych błędów strategicznych Berlina. Władimir Putin bowiem jedynie udawał rzetelnego partnera, który chce zagwarantować niemieckiej gospodarce tanią energię na czas zielonej transformacji. Po zrzuceniu maski okazał się dyktatorem rojącym o odbudowie Związku Radzieckiego.
Im bardziej stare kalkulacje w europejskiej polityce się nie sprawdzały, tym szybciej otaczająca nas rzeczywistość doganiała tę książkę. Opowiada ona bowiem o rozedrganych latach dwudziestych i trzydziestych poprzedniego stulecia. Wprawdzie otoczenie międzynarodowe II Rzeczypospolitej jest w niej tylko tłem, ale tłem niezwykle ważnym, bo wiszącym nad Polską niczym miecz Damoklesa. To właśnie położenie młodego państwa zapowiadało mu kolejne kryzysy. Tamta Polska próbowała sobie radzić w czasach, kiedy międzynarodowy ład ustanowiony przez traktat wersalski stopniowo upadał. Działo się tak, ponieważ zachodnie demokracje, które wygrały I wojnę światową, okazały się niezdolne do jego skutecznej obrony. Zajęte własnymi problemami bezczynnie zaakceptowały to, że w Niemczech władzę zdobył – i zlikwidował republikę – szalony dyktator. Jednocześnie Rosja podniosła się z upadku i przekształciła w totalitarny, prowadzący agresywną politykę zagraniczną Związek Radziecki. Zdolny do ludobójstwa własnych obywateli na niewyobrażalną wcześniej skalę.
Jednak nie o tym jest ta książka, lecz o dwudziestu latach balansowania II Rzeczypospolitej na krawędzi wciąż zagrażającej jej zagłady. O wszystkich niebezpieczeństwach i kryzysach, z którymi musiała się zmierzyć w tak krótkim czasie. Ich liczba jest zaiste imponująca, a większość wynikała z politycznej niestabilności Europy. Dodatkowo podsycił ją pod koniec lat dwudziestych wielki kryzys ekonomiczny, który z potężną siłą uderzył w Polskę i postawił ją przed nowymi śmiertelnie groźnymi wyzwaniami.
Musiała więc II Rzeczpospolita odeprzeć inwazję bolszewickiej Rosji, a potem nie przegrać wojny celnej, którą wypowiedziała jej Republika Weimarska. Przetrwać krach systemu bankowego, wygrać z hiperinflacją i nie zbankrutować mimo odcięcia od zagranicznych kredytów. Ledwie się to udało w połowie lat dwudziestych, a potem dziesięć lat później. Jakby tego było mało, wojnę hybrydową z II RP toczył Związek Radziecki. Z rozkazu Kremla przez granicę przedzierały się na Kresy zbrojne grupy dywersyjne, natomiast w głębi kraju działalność wywrotową prowadziły organizacje komunistyczne.
Zamachy terrorystyczne organizowali nie tylko agenci Moskwy. Równie chętnie po terroryzm sięgała wspierana przez wywiady czechosłowacki i niemiecki Ukraińska Organizacja Wojskowa, która przygotowywała powstanie narodowowyzwoleńcze w Małopolsce Wschodniej. Narastającej groźbie wybuchu ukraińskiej insurekcji na Kresach towarzyszyła w latach trzydziestych fala zamieszek w miastach i chłopskie bunty na wsiach. Dorzućmy jeszcze podczas wielkiego kryzysu radykalizację młodego pokolenia obserwującego degenerowanie się rządzącej elity politycznej. To ostatnie stało się dramatycznie widoczne jeszcze przed śmiercią Piłsudskiego, gdy głównym kryterium powierzania państwowych stanowisk okazała się ślepa wierność sanacji. Później było już tylko gorzej.
Wreszcie na tę sumę nieszczęść nakładał się nieprzezwyciężalny podział na Polskę endecką oraz Rzeczpospolitą Piłsudskiego. Jego rezultatem było wielokrotne zagrożenie wojną domową, aż po jej de facto wybuch w maju 1926 r.
A jednak, mimo kryzysów seryjnie spadających na mieszkańców II RP zadziwiali oni niezwykłą żywotnością, podobnie jak samo państwo. Nawet kumulacja wielu zagrożeń nie potrafiła ich złamać, a Polski zniszczyć. Wręcz przeciwnie, otoczona przez wrogów II Rzeczpospolita wbrew wszystkiemu potrafiła się rozwijać. Odznaczała się niesamowitą odpornością na ciężkie czasy, w których się narodziła, i ze wszystkich sił starała się je przetrwać.
Książka ta próbuje uchwycić fenomen kraju, który potrafił istnieć wbrew wszystkiemu. Zniszczył go dopiero sojusz dwóch totalitarnych mocarstw, gdy zawalił się porządek wersalski. A zawalił się, ponieważ Stany Zjednoczone wybrały izolacjonizm, zaś Francja i Wielka Brytania stanowczo za późno zdecydowały się walczyć zbrojnie w jego obronie.
Kiedy skończyłem pisać, otaczający nas świat stał się jeszcze bliższy temu, który w tej książce opisałem. Dotychczasowy ład się rozpada, a konflikty zbrojne zbliżają się do wrót Unii Europejskiej. Ona sama, wciśnięta między Amerykę Donalda Trumpa oraz totalitarne Chiny Xí Jìnpínga, okazuje coraz większą słabość ekonomiczną i polityczną. Nie jest możliwe, aby zachodzące szybko zmiany nie miały konsekwencji dla III RP. Już tylko próba odbudowy rosyjskiego imperium przyniosła Polsce napływ milionów uchodźców wojennych z Ukrainy i wojnę hybrydową na granicy z Białorusią, choć tym razem użyto w niej nie grup dywersyjnych, ale migrantów. Do tego dorzućmy konieczność dwukrotnego zwiększenia wydatków na obronność i bolesny wzrost cen energii uderzający w całą gospodarkę.
Tymczasem w przyśpieszającym świecie zmian jest więcej i więcej. Wszystkie one będą miały konsekwencje oraz stwarzały kryzysy, z którymi III RP się zderzy. I to w momencie podzielenia społeczeństwa na dwa skłócone ze sobą obozy polityczne. Wprawdzie sytuacja III Rzeczypospolitej nadal jest po wielekroć lepsza niż ta, w której była Polska w międzywojniu, ale niestety, wszystko wskazuje na to, że życie może dogonić tę książkę.
Andrzej Krajewski

Rozdział 1.
PUCZ JANUSZAJTISA, CZYLI WOJNA DOMOWA PO RAZ PIERWSZY

Dochodziła trzecia w nocy z 4 na 5 stycznia 1919 r., gdy szefa warszawskiej żandarmerii Norberta Okołowicza ze snu wyrwał dzwonek telefonu. Dzwonił oficer pełniący dyżur w dowództwie żandarmerii.
„Zostałem zaalarmowany w swoim prywatnym mieszkaniu przez ppor. żandarmerii Skrudlika meldunkiem, że minister Thugutt został u siebie w mieszkaniu napadnięty przez »bolszewików« i że prosi o pomoc” – meldował następnego dnia rotmistrz Okołowicz w raporcie przesłanym Naczelnikowi Państwa Józefowi Piłsudskiemu. Zaskakująca wiadomość, że na ministra spraw wewnętrznych napadła komunistyczna bojówka, z miejsca otrzeźwiła rotmistrza. Tymczasem podporucznik Skrudlik poprosił go przez telefon o zgodę na posłanie Thuguttowi z odsieczą dziesięciu uzbrojonych ludzi. Okołowicz natychmiast ją wyraził. Parę minut później dyżurny oddzwonił z nowym meldunkiem.
„Obecny rząd nie istnieje. Władza spoczywa w ręku wojska!” – przekazał podporucznik Skrudlik kompletnie zaskoczonemu Okołowiczowi. Ten przez dłuższą chwilę nie mógł dojść do siebie. Przecież zaledwie cztery godziny wcześniej odbyła się narada, którą zwołał minister spraw wewnętrznych Stanisław Thugutt. Rotmistrz był na niej i dobrze pamiętał, że nie pojawił się wówczas żaden sygnał wskazujący na to, iż wojsko może szykować pucz.
„Cała energia, nie tylko żandarmerji, lecz milicji ludowej i milicji miejskiej skierowana była w kierunku śledzenia ruchu bolszewickiego” – zapisał Okołowicz w raporcie. Jako szef żandarmerii nie dotarł więc w porę do informacji mówiących, gdzie czai się prawdziwe zagrożenie. Jeszcze większą niefrasobliwością wykazał się minister spraw wewnętrznych.
Głośne pukanie do drzwi tuż przed trzecią w nocy kompletnie go zaskoczyło. Dobijał się dozorca kamienicy, prosząc o wpuszczenie do mieszkania. Jak twierdził – ma do przekazania pilną depeszę.
„Spuściłem łańcuch i otworzyłem drzwi. Zdążyłem zauważyć śmiertelnie bladego dozorcę ze świecą w ręku i w tej chwili buchnęły dwa strzały” – wspominał Thugutt. W pierwszej chwili pomyślał, że to ślepe naboje, bo nie poczuł uderzeń kul. Jednak odruchowo zatrzasnął drzwi. Potem usłyszał jedynie oddalający się po schodach tupot. Sądził, że strzelali do niego komunistyczni wywrotowcy, chwycił więc za słuchawkę telefonu, żeby wezwać na pomoc zaufanego komisarza Dąbrowskiego.
„Stawił się niebawem, komunikując mi, że na mieście są jakieś niepokoje, których istoty nie zdążył jeszcze sprawdzić” – odnotował minister. Tymczasem towarzyszący komisarzowi policjanci przeszukali korytarz, odnajdując dwie łuski z naboju. To oznaczało, że ktoś próbował zabić szefa MSW i że należało działać.
„Popełniłem fatalny i śmieszny błąd, telefonując do Komendy Żandarmerii, gdzie mój telefon przyjęto jakby ze zdziwieniem” – zapisał minister. Dopiero potem przypomniało mu się, że ppor. Mieczysław Skrudlik, który odebrał, wypytywał go podczas wieczornej odprawy, czy zamierza nocować w domu. To trafne skojarzenie przyszło ministrowi do głowy zdecydowanie za późno.
„Po jakimś czasie zjawił się oficer żandarmerii z kilkoma żołnierzami, a wraz z nimi zjawił się Skrudlik, który zakomunikował mi, że płk Januszajtis oczekuje mnie w komendzie miasta. Zrozumiałem: byłem aresztowany przy udziale swojego własnego urzędnika” – zreflektował się poniewczasie szef MSW.
Gdy Thugutta wyprowadzano z mieszkania, pod lufami karabinów samochodem wiezieni byli także premier Jędrzej Moraczewski oraz minister spraw zagranicznych Leon Wasilewski. Po długiej naradzie u Piłsudskiego w Belwederze wsiedli razem do samochodu podstawionego z garażu wojskowego przy Alejach Jerozolimskich. Szofer miał ich rozwieźć do domów.
„W Alejach Ujazdowskich zastąpiły nam drogę 2 platformy samochodowe z tego samego garażu przepełnione 30 zbrojnymi – zapamiętał Jędrzej Moraczewski. – My byliśmy bezbronni. Za całą obronę miałem laskę. Leon nawet i tego nie miał. Coś 8-miu zbrojnych osaczyło nas w samochodzie, który skierowali do garażu wojskowego w Alejach Jerozolimskich” – dodał.
Tak w ciągu godziny zamachowcy zneutralizowali dużą część Rady Ministrów. Jednak to nie Moraczewski faktycznie rządził Polską. On jedynie realizował polecenia wydawane mu przez Naczelnika Państwa Józefa Piłsudskiego. Jeśli więc puczyści chcieli faktycznie przejąć władzę, to musieli ją wydrzeć z rąk Komendanta.
A może to wszystko było grą pozorów? Może nocą z 4 na 5 stycznia 1919 r. jedynie wcielali w życie plan Naczelnika?

I

„Wam kury szczać prowadzać, a nie politykę robić” – uprzejmie przywitał ministrów rządu lubelskiego niecałe dwa miesiące wcześniej Józef Piłsudski. Potem w Belwederze już nie było tak miło. Komendant długo rugał dawnych współpracowników z PPS za to, że ponad dobro państwa postawili ideologię oraz partyjny interes, ryzykując nieodwracalne podziały w społeczeństwie.
Sytuacja Piłsudskiego zaraz po 11 listopada 1918 r. nie przedstawiała się wesoło. Najlepiej zorganizowaną, a zarazem największą siłą polityczną na ziemiach Królestwa Polskiego była Narodowa Demokracja. Tymczasem dla przeważającej większości jej działaczy Komendant pozostawał niebezpiecznym wywrotowcem, a polscy socjaliści i rosyjscy bolszewicy ich zdaniem w zasadzie niczym się od siebie nie różnili. Stąd utworzenie 7 listopada 1918 r. w Lublinie rządu pod egidą PPS, z Ignacym Daszyńskim na czele, uznano w Warszawie za zamach stanu. Zresztą nie tylko endecy odnieśli takie wrażenie. Zaproszony do rządu ludowego Wincenty Witos przyjechał nawet do Lublina, ale tam zmienił zdanie.
„Po bliższym rozpatrzeniu sprawy i zorientowaniu się przyszedłem do przekonania, że utworzenie tego rządu jest niesłychaną lekkomyślnością i błędem politycznym, graniczącym wprost z bardzo niepoważną awanturą” – zapisał we wspomnieniach. Przywódca galicyjskich chłopów wrócił do Krakowa, wybierając koalicję z konserwatystami i narodowcami. Gdyby rząd lubelski istniał dłużej i próbował podporządkować sobie wszystkie instytucje na terenach uwalniających się spod panowania zaborców, groziłoby to nieuchronnym zderzeniem z prawicą. Endecja szykowała się już do stawienia czoła socjalistom, a to mogło oznaczać wojnę domową.
Dlatego nawet endecy z pewną ulgą przyjęli fakt, że z twierdzy w Magdeburgu do Warszawy przyjechał Piłsudski. Na spotkaniach z legendarnym już dowódcą I Brygady Legionów stawili się w Belwederze ministrowie rządu ludowego oraz przywódcy innych ugrupowań politycznych. Następnie 14 listopada Komendant wydał dekret, informując w nim obywateli, że: „Przeważająca większość doradzała utworzenie rządu nie tylko na podstawach demokratycznych, ale i z wybitnym udziałem przedstawicieli ludu wiejskiego i miejskiego”. Po czym tłumaczył, że musi podejmować takie decyzje, jakich wymaga sytuacja międzynarodowa. „Licząc się z potężnymi prądami, zwyciężającymi dziś na zachodzie i wschodzie Europy, zdecydowałem się zamianować prezydentem gabinetu pana posła Ignacego Daszyńskiego” – oznajmiał Komendant.
Faktycznie, zaraz po wojnie na Starym Kontynencie lewica rosła w siłę i Piłsudski nie zamierzał iść pod prąd tego trendu, lecz wykorzystać go do własnych celów. Wedle jego koncepcji socjaliści powinni w Polsce postawić tamę rosnącym wpływom komunistów. Zwłaszcza że ci pragnęli rewolucji na wzór rosyjski. Jednocześnie zrobił ukłon w stronę prawicy, przyrzekając nie pozwolić „na przeprowadzenie głębokich zmian społecznych, które uchwalić może tylko Sejm Ustawodawczy”. Daszyński winien zatem administrować krajem, by pozbawić bolszewików społecznego poparcia, a prawdziwe reformy wprowadzałby nowy rząd wyłoniony po wyborach parlamentarnych.
Mimo tych obietnic endecy nie zamierzali pogodzić się z tym, że w pierwszych dniach niepodległości to socjaliści zdominowali scenę polityczną. Jednak przeciwstawienie się Piłsudskiemu przychodziło im z trudem. Wszystko dlatego, że ich ideowy przywódca Roman Dmowski przebywał w Paryżu. Tam utworzony przez niego Komitet Narodowy Polski przygotowywał się do negocjowania ze zwycięskimi mocarstwami przebiegu granic Rzeczypospolitej. W tej sytuacji rolę Dmowskiego wziął na siebie były poseł do Reichstagu Wojciech Korfanty. Wspierali go narodowcy z Poznania – Władysław Seyda, Stefan Łaszewski i Wojciech Trąmpczyński. To początkowo z tą czwórką Piłsudski próbował wynegocjować skład rządu Daszyńskiego. Rozmowy niewiele dały, bo szybko stało się jasne, że nie skład gabinetu, lecz osoba premiera budzi największe kontrowersje. Endecy nie mogli zaakceptować ideowego socjalisty, działacza II Międzynarodówki, utrzymującego dobre relacje z Julianem Marchlewskim i Różą Luksemburg. Widząc tężejący opór drugiej strony, Komendant postanowił poszukać bardziej niż Daszyński neutralnego kandydata na szefa rządu.

II

„Zdecydowałem zwrócić się do tych, którzy najszybciej działają, szybciej czasami działają, aniżeli myślą. Dlatego powołałem na prezesa ministrów oficera I Brygady, przytem kapitana saperów inż. Moraczewskiego” – wspominał Józef Piłsudski. „Na wszelki wypadek kazałem mu stanąć na baczność. W owych czasach ostrożność nie była zbyteczna. Potem powiedziałem mu – Panie kapitanie, ma pan zostać prezesem ministrów, ale pod warunkiem: ażeby pan nie wkraczał swoimi zarządzeniami w jakiekolwiek stosunki społeczne, tu podniosłem głos (…)” – opowiadał Marszałek słuchaczom podczas wykładu na Uniwersytecie Jagiellońskim cztery lata później. Podkreślał, że zalecił nowemu premierowi przede wszystkim jak najszybsze opracowanie ordynacji wyborczej. „Tak, jakby Pan miał budować drogi” – rozkazał.
Były deputowany do austriackiego parlamentu Jędrzej Moraczewski wprawdzie także był socjalistą, ale w świecie polityki nigdy nie wyszedł poza drugi szereg. Dużo mniej utalentowany i przebojowy niż Daszyński nie miał zadatków na prawdziwego lidera. Ponadto podczas wojny światowej pełnił funkcję łącznika między PPSD (Polską Partią Socjalno-Demokratyczną) a endecją. Potem starał się nawiązać kontakt z działającym na Zachodzie Komitetem Narodowym Polskim. Choć zapewne dla Piłsudskiego wielkie znaczenie miało to, że Moraczewski, służąc w Legionach, odznaczał się odwagą oraz ślepym oddaniem swemu ukochanemu Komendantowi.
Kompromisowy kandydat, wbrew oczekiwaniom, nie zachwycił prawicy. „Jest to doktryner socjalistyczny, prostolinijny w tym znaczeniu, że gotów jest wszystkich przeciwników politycznych uważać za łotrów, wyzyskiwaczy, wyrzutków społeczeństwa i dlatego nie waha się, w razie potrzeby, rzucać na nich podejrzeń i potwarzy. Stąd nie nadaje się na kierownika i wodza, ale może być dobrym wykonawcą zamierzeń wodza” – przybliżał narodowodemokratycznym kolegom osobę Moraczewskiego były prezes Koła Polskiego w Sejmie Krajowym Galicyjskim Stanisław Głąbiński. To, że premier „będzie wiernie stał »na baczność« przed swoim szefem Piłsudskim” – jak zauważał Głąbiński – do reszty zniechęciło endeków. W zamian za zgodę na nominację Moraczewskiego zaczęli się domagać dwóch kluczowych resortów: Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Na to z kolei nie zamierzał się godzić Piłsudski.
Ostatecznie rozmowy zerwano 17 listopada, po czym Moraczewski samodzielnie utworzył rząd. Udało mu się pozyskać do udziału w nim poza PPS dwa stronnictwa ludowe – PSL „Piast”, którego prezes Wincenty Witos został wicepremierem, oraz PSL „Wyzwolenie”. Przedstawiciel tej ostatniej partii, Stanisław Thugutt, otrzymał tekę ministra spraw wewnętrznych. Socjaliści objęli sześć resortów, w tym wszystkie związane ze sprawami społecznymi i gospodarczymi, z czego zamierzali natychmiast skorzystać.

III

Jeśli Piłsudski faktycznie nakazał Moraczewskiemu, by „nie wkraczał swoimi zarządzeniami w jakiekolwiek stosunki społeczne”, to podkomendny z Legionów okazał się wyjątkowo niesubordynowanym premierem. W przypadku weterana, który przeszedł szlak bojowy I Brygady Legionów, niezwykle trudno w to uwierzyć. Zwłaszcza że dekret z 22 listopada 1918 r., określający tymczasowy ustrój polityczny Rzeczypospolitej, całą władzę ustawodawczą i wykonawczą oddawał w ręce Naczelnika Państwa. Do czasu wyłonienia Sejmu w wyborach ostatnie zdanie w każdej sprawie należało do Piłsudskiego. Dzień później, 23 listopada, Komendant, bez zwyczajowego rugania Moraczewskiego, podpisał przygotowany przez rząd dekret o ośmiogodzinnym dniu pracy oraz określający minimalne wynagrodzenie. Polska, po Niemczech i Finlandii, stawała się trzecim krajem świata wprowadzającym tak postępowe rozwiązania. Dzięki nim robotnicy dużo mniej chętnie nawiązywali kontakt z komunistycznymi agitatorami. Kolejnym ruchem poprawiającym ich sytuację bytową było ogłoszenie rychłego powstania Państwowej Inspekcji Pracy. Jej inspektorzy otrzymywali szerokie uprawnienia kontrolne wobec pracodawców w każdej branży, tak by skutecznie egzekwować wprowadzanie nowego prawa chroniącego pracobiorców.
Ekspresowe tempo socjalistycznych reform poważnie zaniepokoiło prawicę. Pierwsi zirytowali się właściciele kamienic, gdy rząd Moraczewskiego ogłosił prawo o ochronie bezrobotnych lokatorów. Zapobiegało ono przymusowej eksmisji osób, które utraciły pracę. Do czasu znalezienia nowej mogły one zaprzestać płacenia komornego.
Jeszcze bardziej napięcie w kraju podniosła ordynacja wyborcza podpisana przez Piłsudskiego 29 listopada 1918 r. Stanowiła ona, że: „wyborcą do Sejmu jest każdy obywatel państwa bez różnicy płci, który do dnia ogłoszenia wyborów ukończył 21 lat”. Również posłami mogli zostać: „wszyscy obywatele (obywatelki) państwa posiadający czynne prawo wyborcze”. Zrównaniem praw politycznych kobiet i mężczyzn mogło się pochwalić w owym czasie zaledwie kilka państw świata. Radykalne przemiany obyczajowe wzbudzały opór wśród konserwatystów. Mimo to Piłsudski nie odważył się zignorować zdania całej rzeszy kobiet, które działały w PPS oraz organizacjach konspiracyjnych. Wkład, jaki wniosły w odzyskanie przez Polskę niepodległości, był nie do przecenienia. Na dokładkę jego partnerka Aleksandra Szczerbińska nie należała do kobiet potrafiących łatwo wybaczać. Podobnie jak wyjątkowo temperamentna Zofia Moraczewska (przyszła posłanka na Sejm).
Każdy dekret przybliżający Rzeczpospolitą do socjalistycznych ideałów podnosił ciśnienie endekom. Wystarczył tydzień funkcjonowania rządu Moraczewskiego, by opozycja znalazła się w stanie wrzenia.

IV

„Frakcja Rewolucyjna Polskiej Partii Socjalistycznej, zebrawszy się na manifestację pod Zamkiem w Warszawie, obok powiewającego tam sztandaru narodowego zawiesiła dwa sztandary czerwone. A Piłsudski na to pozwolił” – ostrzegał 23 listopada na łamach „Myśli Niepodległej” Andrzej Niemojewski, alarmując, że Polska staje się republiką socjalistyczną. „Można przestać być czynnym członkiem Frakcji Rewolucyjnej Polskiej Partii Socjalistycznej, ale nie można z nią zerwać bez ściągnięcia na siebie jej zemsty. Zresztą właśnie Piłsudski nie tylko zawdzięczał partji swe wyniesienie na wodza legionów, ale przy jej pomocy rządził legionami. Gdy rząd austrjacki dał mu dymisję, partja wywołała w legionach rozłam” – wyjaśniał Niemojewski tajne powiązania Naczelnika Państwa, mocno naciągając fakty, aby udowodnić, że Piłsudski chce wprowadzić „dyktaturę proletariatu”, czym zdaniem autora „wywoła wojnę domową, w którą wtrąci Polskę, jak Kiereński wtrącił Rosję”.
Niemojewski – popularny publicysta i poeta, w młodości działacz PPS, który śmiertelnie skłócił się z socjalistami – jako pierwszy wyraził głośno opinię kolegów z ruchu narodowego. Nie pisał wprost, lecz dawał do zrozumienia, że Piłsudski tak naprawdę jest agentem niemieckiego wywiadu, który podobnie jak Lenin otrzymał zadanie wzniecenia w kraju komunistycznej rewolucji. „Jedynym na to wszystko ratunkiem może być nie tylko utworzenie Rządu Narodowego, ale rozbrojenie Frakcji Rewolucyjnej Polskiej Partii Socjalistycznej, zaprowadzenie zdecydowanej praworządności z surowym karaniem najmniejszej samowoli osobniczej i partyjnej” – zalecał publicysta.
Na oszczerstwa natychmiast odpowiedział organ prasowy PPS „Robotnik”, dowodząc, że ich autor podczas wojny zgodził się zostać tajnym agentem niemieckiej policji i zadenuncjował wielu patriotów. Ale inne gazety podchwyciły insynuacje „Myśli Niepodległej”, czym dodatkowo podgrzały nastroje. Endecy wzywali ludzi do obywatelskiego nieposłuszeństwa i odmowy płacenia podatków. Zaczęły się też zawiązywać pierwsze spiski. Działacze średniego szczebla Stronnictwa Narodowo-Demokratycznego (od 1928 r. Stronnictwa Narodowego) uznali, że znakomitą okazję do rozprawy z bolszewicką dyktaturą Piłsudskiego oraz ustanowienia potem rządu narodowego da im wielka manifestacja patriotyczna. Zaplanowali ją w Warszawie w 88. rocznicę powstania listopadowego.

V

„Rząd ten miał natychmiast objąć władzę na Zamku, a w oparciu o ówczesny garnizon opanować sytuację, wywołać rewoltę w Poznańskiem i na Śląsku, ogłosić powszechną mobilizację oraz współdziałając z aliantami jak najśpieszniej określić granice Wielkiej Wolnej i Niepodległej Polski” – zapisał we wspomnieniach jeden z organizatorów puczu dr Tadeusz Mścisław Dymowski. Ten związany z ruchem narodowym wykładowca Wyższej Szkoły Handlowej wyobrażał sobie, że wystarczy obalić Piłsudskiego, a droga do budowy wielkiej Polski natychmiast będzie otwarta. Nie on jeden w to wierzył, lecz wybrany na przyszłego szefa rządu narodowego Wojciech Korfanty musiał mieć spore wątpliwości. Jeszcze nim zamach stanu się rozpoczął, wsiadł do pociągu i 29 listopada 1918 r. ewakuował się do Poznania. Pozostawił spiskowców bez wodza, bo poza Korfantym i przebywającym w Paryżu Dmowskim nie mieli kandydatów na innego przywódcę.
Mimo to następnego dnia tłum demonstrantów i tak zebrał się przed Zamkiem Królewskim. Ludzie żądali obalenia gabinetu Moraczewskiego, wreszcie podnieceni tą myślą pomaszerowali na Pałac Namiestnikowski, gdzie urzędowała Rada Ministrów. Cały kłopot polegał na tym, że 30 listopada wypadał w sobotę i rebelianci nikogo już nie zastali w pracy poza pilnującymi budynku woźnymi. Skonfundowani tym faktem nie bardzo wiedzieli, co dalej począć. Z braku przywódcy nie potrafili podjąć decyzji, jak kontynuować przewrót. W końcu coraz bardziej rozczarowani takim obrotem sprawy ludzie zaczęli się rozchodzić do domów. Jedynie pięcioosobowa delegacja puczystów podreptała do Belwederu, gdzie na ręce adiutanta Piłsudskiego złożyła petycję z żądaniem zdymisjonowania Moraczewskiego. Rzadko kiedy wydarzenia polityczne tak idealnie pasują do przysłowia o burzy w szklance wody.
Mimo pokazowej kompromitacji narodowców atmosfera w stolicy nadal gęstniała. „Zamach wisi w powietrzu” – zapisał w dzienniku 1 grudnia 1918 r. Julian Zdanowski. Endecki polityk spodziewał się przewrotu jeszcze przed końcem roku, ponieważ działania rządu potęgowały opór już nie tylko sympatyków prawicy. Jednak kłopot opozycji polegał na tym, że z powodu ucieczki Korfantego brakowało wodza mogącego stać się alternatywą wobec Piłsudskiego. Na takowego usiłowano wykreować szefa Ministerstwa Spraw Wojskowych gen. Jana Józefa Wroczyńskiego lub dowodzącego stacjonującym w Warszawie 21. Pułkiem Piechoty gen. Bolesława Jaźwińskiego. Jednak niewielu obywateli kojarzyło, kim są ci generałowie. Dlatego zamach stanu z nimi na czele nie miał większej szansy powodzenia. Niezrażony tym dr Dymowski przystąpił do planowania ataku na rząd, tak by porwać najważniejszych ministrów. Po ich uwięzieniu chciał wymusić dymisję socjalistycznego gabinetu. Jego współpracownicy zaczęli więc śledzić premiera Moraczewskiego oraz dwóch ich zdaniem najważniejszych członków gabinetu – szefa MSZ Leona Wasilewskiego i ministra spraw wewnętrznych Stanisława Thugutta. Wtedy też natknęli się na ludzi robiących to samo z polecenia Jerzego Zdziechowskiego i księcia Eustachego Sapiehy.

VI

„Ach, jakby to było dobrze, gdyby tak bolszewicy urządzili jakiś zamach na mnie, rzucili bombę czy coś podobnego” – rozmarzył się Piłsudski podczas rozmowy ze starym druhem Leonem Wasilewskim. „Wyraziłem wątpliwość, czyby to było »dobrze«” – zanotował Wasilewski. Na co Komendant odrzekł z niezmąconym optymizmem: „Naturalnie, zamach by się nie udał, ale jaki by to efekt wywołało za granicą! Od razu musiano by się przekonać, że wszystko, co się mówi o bolszewizmie rządu Moraczewskiego, jest głupstwem”.
Jak na złość spiskowanie komunistom zupełnie nie szło. Co innego endekom. Przy czym, o dziwo, pieczę nad knowaniami z początkiem grudnia przejął Eustachy Kajetan Sapieha, wywodzący się z Kresów konserwatywny polityk, który dwa lata wcześniej na forum Tymczasowej Rady Stanu blisko współpracował z Piłsudskim. To pod jego egidą nastąpiło zjednoczenie grupy dr. Dymowskiego z ludźmi Jerzego Zdziechowskiego, wpływowego działacza endeckiego, który politycznego rzemiosła uczył się jeszcze w Komitecie Narodowym Polskim w Rosji pod okiem Dmowskiego. Po połączeniu sił spiskowcy zaczęli szukać nowego wodza, bo na Korfantym postawili krzyżyk.
„W mieszkaniu moim w hotelu Europejskim zjawiały się od czasu do czasu całe grupy wojskowych, domagających się akcji czynnej przeciw rządowi i naczelnikowi państwa” – zanotował Stanisław Głąbiński. Dawny członek austriackiej Rady Państwa miał kwalifikacje do zarządzania całym krajem, lecz do brania siłą władzy zupełnie się nie palił. Dlatego stanowczo odrzucił propozycję wzięcia udziału w puczu i stanięcia na czele rządu narodowego.
Spiskowcy zaczęli więc nachodzić generała Józefa Dowbora-Muśnickiego. On z kolei podczas I wojny światowej dosłużył się w armii carskiej stopnia generała-lejtnanta i dowodził całym korpusem armijnym. To czyniło zeń również pożądanego wodza. Ale choć Dowbor-Muśnicki serdecznie nie znosił Piłsudskiego, to delegację pod przewodnictwem księdza Czesława Oraczewskiego przywitał bardzo oschle. Na pytanie Oraczewskiego, czy wziąłby na swe barki ciężar funkcji Naczelnika Państwa, odpowiedź rozpoczął od wiązanki pod adresem tego, którego miał zastąpić. Po nazwaniu Piłsudskiego m.in. „austriackim bałaganiarzem” i „bandytą” przeszedł do meritum: „Jeżeli zamach się uda, a mnie powołają, to stanowczo obejmę” – oświadczył krótko, umywając ręce od odpowiedzialności za przebieg puczu.
Później, spisując wspomnienia, tłumaczył czytelnikom swą postawę tym, że „każdy dobrze zorganizowany spisek wymaga zachowania tajemnicy, podczas gdy trzymanie języka za zębami nie jest naszą zaletą. Wszystkie polskie »spiski« albo były władzom wiadome (obojętnie jakiego pochodzenia), albo władze były na ich tropie” – podkreślał. Ta obserwacja dobrze świadczyła o rozsądku generała, który nie zamierzał podejmować zbytecznego ryzyka. Choć przecież w tym czasie garnizon warszawski zdominowali oficerowie pochodzący z jego I Korpusu Polskiego w Rosji, zwani „dowborczykami”. Do tego jeszcze bezpośredni zwierzchnik Muśnickiego mający mu patrzeć na ręce, generał Kazimierz Sosnkowski, ciężko zachorował na grypę (do Polski dotarła wówczas mordercza epidemia „hiszpanki”) i długo dochodził do zdrowia. Mimo sprzyjających okoliczności ostrożność Dowbora-Muśnickiego okazywała się uzasadniona, ponieważ w rządzie zdawano sobie sprawę, że coś wisi w powietrzu. „Raz po raz meldowano nam o sprzysiężeniach, przygotowanych zamachach, to z lewej, to z prawej strony” – relacjonował Leon Wasilewski.

VII

Kiedy przygotowania do puczu trwały w najlepsze, książę Sapieha stał się częstym gościem Piłsudskiego. Zazwyczaj bywał u Naczelnika Państwa w towarzystwie wiceprezesa Stronnictwa Narodowo-Demokratycznego Stanisława Grabskiego. Obaj negocjowali nowy kształt rządu, do którego mogliby wejść przedstawiciele ugrupowań prawicowych. Swe kolejne decyzje konsultowali telegraficznie z Romanem Dmowskim. Ten zaś słał im z Paryża instrukcje. Obie strony zdawały się dążyć do kompromisu. Wreszcie 13 grudnia 1918 r. Sapieha przekazał, że podczas rozmowy w cztery oczy Piłsudski obiecał mu szybką wymianę rządu, prosząc jedynie o to, by mógł sam wybrać sposobną dla niego chwilę do dokonania zmiany premiera. Wkrótce bowiem spodziewano się przyjazdu do polski Ignacego Paderewskiego.
Sławny pianista był wymarzonym kandydatem na nowego ponadpartyjnego szefa rządu. Nie dość, że z racji prowadzonej od lat patriotycznej działalności zaskarbił sobie wdzięczność i szacunek Polaków, to jeszcze fama głosiła, iż jest osobistym przyjacielem prezydenta USA Woodrowa Wilsona. Puczyści ociągali się więc z przystąpieniem do działania.
Tymczasem przejazd Ignacego Paderewskiego przez Wielkopolskę dał tam sygnał do wybuchu powstania. Wreszcie 1 stycznia 1919 r. pianista zjawił się w Warszawie. W stolicy witały go nieprzebrane tłumy ogarnięte patriotycznym uniesieniem. Co ciekawe, nie tylko Piłsudski widział w nim idealnego szefa rządu. Analogiczne plany snuł w Paryżu Roman Dmowski.
„Nie trzeba Ci wykładać, jak ważne jest, żebyście Paderewskiemu ułatwili wszelkimi sposobami zbliżenie i porozumienie się z różnymi żywiołami i doprowadzenie do rządu koalicyjnego. Trzeba go wysunąć jako sztandar jedności narodowej” – pisał Dmowski w liście do Stanisława Grabskiego.
Bez wątpienia Piłsudski dobrze wiedział, ku czemu dąży endecja, ale nie zamierzał atakować uwielbianego przez naród pianisty. Chętnie więc wznowił rozmowy o zmianie rządu, prowadząc je tym razem bezpośrednio z Paderewskim oraz Stanisławem Grabskim. Zadbał jednak o to, żeby niespecjalnie posuwały się do przodu. Komendant nie mógł zbyt pośpiesznie pójść na ustępstwa, bo wówczas straciłby autorytet w oczach lewicy. W piątek 3 stycznia Piłsudski zakomunikował Paderewskiemu, że odrzuca proponowaną przez Grabskiego koncepcję rządu zdominowanego przez endecję.
„Paderewski nagle zbladł, pot wystąpił mu na czoło i był bliski omdlenia” – zapisał Wasilewski to, co kilka dni później relacjonował mu Piłsudski. „Komendant to tłumaczył tem, że Paderewski wiedział, iż odrzucenie propozycji Grabskiego oznacza usunięcie gabinetu Moraczewskiego na drodze zamachu” – dodawał. Jednak minister spraw zagranicznych całą tę historię usłyszał już po weekendzie, który mógł zdecydować o przyszłości Polski.

VIII

Na sobotni wieczór 4 stycznia 1919 r. zarezerwowano luksusową salę balową w Bristolu, by urządzić bankiet dla Ignacego Paderewskiego. Ku zaskoczeniu organizatorów pianista w towarzystwie Stanisława Grabskiego opuścił hotel zaraz po godzinie dziewiątej wieczorem. Kilkadziesiąt minut później siedział już w pociągu do Krakowa. Zupełnie jak miesiąc wcześniej Korfanty, acz ten wolał ewakuować się do Poznania. Nim wybiła północ, porucznik Wiesław Januszajtis na czele kompanii piechoty wkroczył do Komendantury Wojskowej Miasta Warszawy przy placu Saskim, bez jednego wystrzału opanowując budynek, z którego codziennie płynęły rozkazy do jednostek wojskowych stacjonujących w stolicy. Urzędującym w nim oficerom oświadczył, że rząd Moraczewskiego został obalony, a nowym premierem będzie Roman Dmowski, zaś wodzem naczelnym gen. Haller, gdy tylko obaj wrócą z Paryża. Ważniejszą rolę odgrywał jednak jego starszy brat płk Marian Januszajtis, wytypowany przez spiskowców na dowódcę przewrotu. To on zadbał o zneutralizowanie Rady Ministrów i sprawne przejęcie miasta. Następnie władzę nad krajem powinien był objąć tymczasowy komitet, który tworzyli: Eustachy Sapieha, Jerzy Zdziechowski i Tadeusz Mścisław Dymowski.
Łatwość, z jaką zamachowcy de facto obalili legalny rząd, zadziwiała. W ciągu czterech godzin ujęli premiera, kluczowych ministrów, a przy okazji komendanta Milicji Ludowej kpt. Ignacego Boernera, dyrektora Policji Państwowej Jana Jur-Gorzechowskiego i uznawanego za czołowego ideologa PPS Witolda Jodko-Narkiewicza. Wszystkich odwieziono do garażu wojskowego w Alejach Jerozolimskich 79.
„Pod drzwiami i oknami stało kilku żołnierzy z karabinami, po pokoju kręcił się ciągle jakiś oficer, który za każdym razem polecał użycie broni w razie oporu lub próby ucieczki” – tak zapamiętał koszmarny poranek Stanisław Thugutt.
Prawie równie niemiło zaczął się on dla szefa Sztabu Generalnego gen. Stanisława Szeptyckiego. Czterej uzbrojeni cywile zrobili mu pobudkę, gdy smacznie spał w hotelu Bristol. Ale wyprowadzony pod lufami pistoletów generał zupełnie nie stracił hrabiowskiej pewności siebie. Gdy tylko ujrzał na ulicy pierwszy patrol żandarmerii wojskowej, po prostu rozkazał… rozbroić porywaczy i odstawić ich na odwach. Żandarmi polecenie generała natychmiast wykonali. Pozbywszy się porywaczy, gen. Szeptycki najspokojniej w świecie poszedł do komendantury wojskowej, by zorientować się w sytuacji. W budynku przy placu Saskim zastał wszystkich głównych spiskowców, na czele z księciem Sapiehą. Zaskoczeni jego pojawieniem się usłyszeli krótkie pytanie: „Co się dzieje?”.
„Niech pan generał pójdzie się przespać, jutro pogadamy” – odparł hardo dowódca puczystów płk Januszajtis.
Takie potraktowanie przez dużo młodszego wiekiem i rangą oficera doprowadziło hrabiego niemal do apopleksji. Również książę Sapieha nie miał ochoty z szefem Sztabu Generalnego rozmawiać.
„Ja wam ten cały zamach zlikwiduję bez strzału” – warknął gen. Szeptycki, odwrócił się na pięcie i wyszedł, trzaskając drzwiami.

 
Wesprzyj nas