Powieść o ludzkich losach splątanych jak pędy w bambusowym lesie i magii, jaką niosą ze sobą hojność i obietnica nowego życia. Pięć osób z różnych stron Japonii codziennie włącza ten sam podcast, szukając w nim pocieszenia, inspiracji i odwagi, by zmienić swoje życie.


Pielęgniarka, która porzuciła pracę, kurier marzący o karierze artysty, uczennica pragnąca wolności – każdy z nich stoi na rozdrożu, a kojący głos Okiny, podcastera zafascynowanego Księżycem, daje im siłę do działania. Ale czy sam twórca audycji będzie gotów na przemianę? Michiko Aoyama po raz kolejny zachwyca!

Pięć osób z różnych zakątków Japonii łączy podcast, który każda z nich codziennie śledzi. Wszyscy marzą o nowym początku. Czy głos, którego słuchają, odmieni ich życie? Sam podcaster również ma swoje marzenia i tajemnice.

Zafascynowany Księżycem Taketori Okina przekształcił pasję w popularny podcast. Każdego dnia setki słuchaczy odnajdują wytchnienie, wsłuchując się w jego kojący głos. Pielęgniarka, która niedawno porzuciła pracę, kurier, który chciałby być komikiem, uczennica marząca o wolności – wszyscy stoją na rozdrożu, gotowi zmienić swoje życie. Taketori może być tym, który zainspiruje ich do dokonania właściwych wyborów. A co sam otrzyma w zamian?

„W księżycowym lesie” to poruszająca powieść celebrująca moc nowiu księżyca oraz znaczenie hojności. Michiko Aoyama pokazuje, w jak niespodziewany sposób mogą się czasem łączyć ścieżki ludzkich losów – niczym pędy w bambusowym lesie.

Michiko Aoyama (ur. 1970) – japońska pisarka, autorka bestsellerowej powieści „Wszystko, czego szukasz, znajdziesz w bibliotece”. Z wykształcenia dziennikarka, Aoyama przez lata pracowała w mediach i jako redaktorka, co pozwoliło jej dogłębnie poznać ludzkie historie i emocje. Jej twórczość, zakorzeniona w japońskiej kulturze i tradycji, łączy refleksyjny styl z umiejętnością uchwycenia niuansów codziennego życia, co przyniosło jej popularność wśród czytelników na całym świecie. Powieści Aoyamy zdobyły także uznanie krytyków – autorka otrzymała m.in. Miyazaki Book Award, Tenryu Literary Prize oraz nominację do Japan Booksellers Award w 2021 roku.

Michiko Aoyama
W księżycowym lesie
Przekład: Barbara Słomka
Seria „Japońska Relacja”
Wydawnictwo Relacja
Premiera: 15 stycznia 2025
 
 


ROZ­DZIAŁ I

Być czy­imś
Księ­ży­cem w nowiu

Zawsze chcia­łam robić coś poży­tecz­nego dla ludzi, ale kim wła­ści­wie są ci „ludzie”?
Zasta­na­wia­łam się nad tym, koły­sana jed­no­staj­nym ryt­mem pociągu: tuk, tuk, tuk, tuk. Było wcze­sne popo­łu­dnie, pociąg pra­wie pusty, kli­ma­ty­za­cja dzia­łała bez zastrze­żeń. Po raz pierw­szy od dłuż­szego czasu wyszłam z domu, więc czu­łam się zmę­czona fizycz­nie i psy­chicz­nie. Usa­do­wiw­szy się wygod­nie na sie­dze­niu, zamknę­łam oczy.
W pół­śnie pod powie­kami zaczęły mi się prze­su­wać obrazy, mnó­stwo obra­zów.
Gdy poja­wił się zarys ludz­kiej postaci, przez myśl prze­mknęło mi…
Chcia­ła­bym ci coś dać. I coś od cie­bie dostać też bym chciała.
Wycią­gnę­łam ręce do tego czło­wieka. Ale… kim ty jesteś?
I zapa­dłam w błogi sen, tra­cąc powoli świa­do­mość, kim sama jestem.
Kiedy wyszłam ze sta­cji, usły­sza­łam gra­jące cykady. Było sierp­niowe popo­łu­dnie, na placu przed sta­cją pano­wała duchota. W nie­roz­cho­dzo­nych pan­to­fel­kach jęczały z bólu małe palce. Cią­żyła torba ze sztucz­nej skóry, choć niczego spe­cjal­nego w niej nie mia­łam. Zamie­rza­łam po dro­dze wstą­pić do super­mar­ketu i zro­bić zakupy na kola­cję, ale nie, muszę naj­pierw wró­cić do domu i się prze­brać, pomy­śla­łam.
Prze­szłam przez pasaż han­dlowy i wąską uliczką dotar­łam do domu. W tym nie­wiel­kim domku na pery­fe­riach Tokio miesz­kam cały czas od uro­dze­nia, czyli od czter­dzie­stu jeden lat.
Kiedy otwo­rzy­łam drzwi przed­sionka, widok prze­sło­niły mi plecy kobiety. Dłu­gie brą­zowe włosy z nie­sfor­nymi lokami, żółta sukienka bez ręka­wów. To sąsiadka, pani Higu­chi. Odwró­ciła się do mnie i od razu rado­śnie się uśmiech­nęła. Na jej napię­tej skó­rze twa­rzy widoczne były deli­katne plamki, ale uwa­żam – zresztą nie od dziś – że jak na swoje pięć­dzie­siąt lat wygląda bar­dzo młodo.
– O, Reika, dobrze, że już jesteś.
– Dzień dobry.
Rów­nież matka, sto­jąca naprze­ciwko niej w przed­sionku, spoj­rzała na mnie z uczu­ciem ulgi: „o, wró­ci­łaś”.
Pani Higu­chi trzy­mała w ręku sze­ścienne pudło z rączką. Trans­por­ter dla małych zwie­rząt. Przez szpary było widać, że w środku poru­sza się coś żywego. To jej biały kot.
– No więc mam prośbę.
Uśmie­cha­jąc się od ucha do ucha swo­imi wiel­kimi ustami, kon­ty­nu­owała sta­now­czym tonem, nieco zde­ner­wo­wana:
– Prze­pra­szam, że tak nagle, ale tak się zło­żyło, że jadę w podróż z kole­żanką. Nie­stety, mąż wła­śnie w dele­ga­cji, a w hotelu dla zwie­rząt, gdzie zawsze zosta­wiam Lunę, nie ma miejsc. Roz­ma­wia­łam przez tele­fon z Hiro­kim, zgo­dził się: jasne, że weź­miemy, ale…
– Ale teraz nie może się pani z nim skon­tak­to­wać – weszła jej w słowo matka.
Sprawa, zdaje się, wyglą­dała tak: Hiroki, mój młod­szy brat, bez głęb­szego namy­słu zgo­dził się zająć kotem, nic nam o tym nie mówiąc, a teraz jest poza domem i nie można się do niego dodzwo­nić.
Hiroki przy­jaźni się z pań­stwem Higu­chimi, był nawet kilka razy u nich w domu. Ale my – ja, matka i ojciec – tylko wymie­niamy z nimi pozdro­wie­nia, gdy się widzimy. Wie­dzia­łam, że sąsie­dzi mają białą kotkę Lunę, ale ni­gdy jej nie widzia­łam.
Uno­sząc brwi, pani Higu­chi powie­działa:
– Bar­dzo się śpie­szę, powin­nam już wycho­dzić… Naj­moc­niej prze­pra­szam, ale może zaopie­ko­wa­li­by­ście się Luną. Jest spo­kojna, lgnie do ludzi, to dobra kicia, nie będzie z nią pro­ble­mów.
– A do kiedy?
– No, przez jakieś trzy dni…
Jakieś trzy dni, co to ma niby zna­czyć? Pani Higu­chi uśmiech­nęła się jakoś tak nie­wy­raź­nie.
Pomy­śla­łam o Lunie sie­dzą­cej w klatce. Cie­kawe, co teraz czuje. Z pew­no­ścią nie­po­koi się, nie mając poję­cia, co się wokół niej dzieje. Ale skoro to tylko kot…
– Dobrze, ja się nią zajmę.
– Naprawdę? – Pani Higu­chi poło­żyła dło­nie na piersi i wydała prze­sadne wes­tchnie­nie ulgi. – Reika, no to jestem spo­kojna, jesteś prze­cież pie­lę­gniarką.
Nic nie odpo­wie­dzia­łam na te słowa. Bo co to ma wspól­nego z tym, że zajmę się jej kotem!? Ale pani Higu­chi nie była jedyna, sły­sza­łam to od dawna od róż­nych ludzi. Takie gene­ra­li­zo­wa­nie, że opie­ko­wa­nie się kimś lub czymś ma zwią­zek z jego zdro­wiem.
Skoro jest pani pie­lę­gniarką, jestem spo­kojny, skoro jesteś pie­lę­gniarką, wszystko będzie dobrze, od razu widać, że pie­lę­gniarka!… Zawsze wpa­da­łam wtedy w trudny do zro­zu­mie­nia nastrój: no i co z tego, że jestem pie­lę­gniarką!?
Nie wiem, jak pani Higu­chi wytłu­ma­czyła sobie moje mil­cze­nie i kamienną twarz, bo spy­tała:
– Co, masz wolne?
– Zre­zy­gno­wa­łam z pracy – odpar­łam obo­jęt­nym tonem.
Kobieta zakryła ręką buzię: „co?!” i z uśmie­chem, któ­rym pró­bo­wała przy­kryć zdzi­wie­nie, przy­glą­dała się na prze­mian to mnie, to matce.
– W takim razie tutaj jest jedze­nie i kuweta… – powie­działa, nieco roz­chy­la­jąc wielką torbę fir­mową IKEA, którą miała na ramie­niu, i poka­zu­jąc mi jej zawar­tość, dawała pro­ste wska­zówki. Na koniec unio­sła rękę i powie­działa: – Będę wdzięczna za pomoc. Przy­wiozę mnó­stwo pre­zen­tów z podróży!
Wnio­słam klatkę do pokoju dzien­nego i otwo­rzy­łam drzwiczki. Luna miała zanie­po­ko­joną minę, ale gdy wycią­gnę­łam ręce, roz­pro­sto­wała grzbiet i dała się łatwo objąć. W naszym domu od bar­dzo dawna nie było zwie­rząt. Od czasu, kiedy, jesz­cze w liceum, hodo­wa­łam kró­lika. Miał na imię Śnie­żek i, jak suge­ruje imię, białą sierść.
– Oznaj­mić tak nagle, że się jedzie z kole­żanką na wycieczkę, i wci­snąć sąsia­dom kota… coś nie­by­wa­łego! – ode­zwała się z kuchni matka, która wła­śnie zmy­wała naczy­nia.
Pań­stwo Higu­chi wpro­wa­dzili się do domu obok, który przez dłuż­szy czas stał pusty, pół roku temu. Ona pro­jek­to­wała strony inter­ne­towe, on – Jun Higu­chi, był, jak sły­sza­łam, zna­nym w swoim śro­do­wi­sku zawo­do­wym foto­gra­fem. Podobno pobrali się, gdy oby­dwoje mieli już pięć­dzie­siątkę, byli więc nie­długo po ślu­bie. Jego rzadko widy­wa­łam, pra­wie z nim nie roz­ma­wia­łam. Ona zaś dużo mówiła i była cią­gle w ruchu, zawsze nie­zwy­kle rado­sna, stąd trudno było roz­po­znać jej praw­dziwe inten­cje.
– Niech jej będzie, i tak sie­dzę w domu.
Nala­łam wody do miseczki i posta­wi­łam ją na pod­ło­dze, a Luna od razu pode­szła i zaczęła łap­czy­wie pić. Musiała być spra­gniona.

Trzy mie­siące temu ode­szłam ze szpi­tala wie­lo­spe­cja­li­stycz­nego, w któ­rym prze­pra­co­wa­łam dłu­gie lata. Rodzi­com prze­ka­za­łam tę infor­ma­cję już po fak­cie, więc matka, nie posia­da­jąc się ze zdu­mie­nia, spy­tała: „Czyż­byś wycho­dziła za mąż?”. Ręce opa­dają, jak widzę ten tok myśle­nia, w któ­rym rezy­gna­cja z pracy połą­czona jest bez­po­śred­nio ze ślu­bem. Nie­stety, nie mia­łam takiego zamiaru. Ostatni raz ktoś, kogo można by uznać za mojego chło­paka, ist­niał w moim życiu dawno temu. Nie mia­łam też następ­nego miej­sca pracy, któ­rym mogła­bym uspra­wie­dli­wić odej­ście. Po pro­stu zre­zy­gno­wa­łam, bo nie byłam w sta­nie dłu­żej tego cią­gnąć.
– Odpocz­nij tro­chę. Do tej pory nic, tylko pra­co­wa­łaś i pra­co­wa­łaś, poza tym miesz­kasz z nami, więc pro­ble­mów z utrzy­ma­niem się nie będziesz miała – powie­dział ojciec, który w tym roku prze­cho­dzi na eme­ry­turę.
Poza tym miesz­kasz z nami, więc pro­ble­mów z utrzy­ma­niem się nie będzie. Tak wła­śnie było. Szczę­ściara ze mnie. Jed­nak ta sytu­acja tym bar­dziej mi doskwiera. To tak, jakby ktoś mi powie­dział: tobie to dobrze. Rodzice jesz­cze w for­mie, nie musisz mar­twić się o utrzy­ma­nie, cho­ciaż nie pra­cu­jesz, nie masz nawet męża, możesz więc leniu­cho­wać w domu. Dobrze tak nie mieć żad­nych obo­wiąz­ków ani ogra­ni­czeń. Z pew­no­ścią pani Higu­chi też tak myśli.
Ni­gdy nie miesz­ka­łam sama. I szkoła pie­lę­gniar­ska, i szpi­tal, w któ­rym pra­co­wa­łam, znaj­do­wały się w takiej odle­gło­ści, że mogłam bez trudu dojeż­dżać, na doda­tek w cza­sie, gdy dosta­łam pracę, matka tro­chę cho­ro­wała. Mar­twi­łam się o nią, bo wie­lo­krot­nie tra­fiała do szpi­tala, i o ojca pod­czas jej nie­obec­no­ści. Tym­cza­sem gdy ja, pełna nie­po­koju o rodzi­ców, jako świeżo zatrud­niona bar­dzo przej­mo­wa­łam się pracą, matka wyzdro­wiała zupeł­nie, a ener­gii miała nawet wię­cej niż przed cho­robą. Ale wtedy u mnie w pracy zro­biło się jesz­cze cię­żej.
Potem na opusz­cze­nie domu rodzin­nego było już za późno, prze­ga­pi­łam wła­ściwy moment. I tak już zostało, trudno było mi jed­nak prze­ży­wać kolejne dni, sie­dząc w domu, a wyjść nie mia­łam dokąd. Matka, pra­cu­jąca cztery dni w tygo­dniu, na początku cie­szyła się, że z takim zapa­łem zaj­muję się domem, ale po pew­nym cza­sie zaczęła patrzeć na mnie, jakby chciała powie­dzieć: „Długo to tak będzie?”.
Choć to mój dom, zaczę­łam odczu­wać, że nie powin­nam tu miesz­kać, pomy­śla­łam więc, że już czas, może zacznę samo­dzielne życie. Na szczę­ście mam nie­wiel­kie oszczęd­no­ści. Jest jed­nak pewien bar­dzo przy­ziemny pro­blem: nie da się zacząć z nie­wiel­kimi oszczęd­no­ściami, co innego, jeśli ktoś ma tyle, by kupić sobie miesz­ka­nie. Ponad­czter­dzie­sto­let­nia kobieta bez pracy nie wynaj­mie miesz­ka­nia. A zatem praca. Cokol­wiek ma być, naj­pierw muszę zna­leźć pracę.
Zaczę­łam więc prze­glą­dać strony inter­ne­towe z ofer­tami zatrud­nie­nia i w ciągu ostat­niego mie­siąca wysła­łam zgło­sze­nie do dzie­się­ciu firm. Rezul­taty były różne. Prze­waż­nie jed­nak odpa­da­łam na samym początku. Ofert było wiele, ale tych, na które mogła­bym apli­ko­wać, jak na lekar­stwo. Bo prze­cież chcąc w moim wieku zmie­nić pracę i jesz­cze długo ją kon­ty­nu­ować, nie mogę brać krót­ko­ter­mi­no­wych zle­ceń.
Dziś jed­nak dosta­łam budzącą nieco nadziei odpo­wiedź w spra­wie pracy biu­ro­wej w wydaw­nic­twie; dotar­łam aż do etapu roz­mowy kwa­li­fi­ka­cyj­nej. Zgło­si­łam się tam, bo nie były brane pod uwagę wiek ani doświad­cze­nie. Cho­dziło o pro­stą pracę w małym wydaw­nic­twie – obsługę kom­pu­tera i odbie­ra­nie tele­fo­nów. Nie mam wpraw­dzie doświad­cze­nia pracy w biu­rze, ale jak bym się posta­rała, chyba jakoś dała­bym radę.
Szef wydaw­nic­twa, spo­kojny star­szy czło­wiek, widząc moje CV, powie­dział tylko: „Aha, była pani pie­lę­gniarką!”. Ponie­waż o nic wię­cej nie pytał, wyglą­dało na to, że się roz­cza­ro­wał.
– Bar­dzo by nam się przy­dał ktoś tak opa­no­wany jak pani, pani Saku­ga­saki.
Uśmiech­nął się życz­li­wie, poroz­ma­wia­li­śmy jesz­cze chwilę o tym i owym i roz­mowa się zakoń­czyła. Kiedy wycho­dzi­łam, powie­dział mi jesz­cze o znaj­du­ją­cej się w pobliżu wydaw­nic­twa jadło­dajni, gdzie ser­wują pyszne zestawy obia­dowe. Obie­cał w ciągu kilku dni się skon­tak­to­wać i dać odpo­wiedź w spra­wie rezul­tatu roz­mowy, cze­kam więc na wia­do­mość. Ach, gdyby się udało…
Luna skoń­czyła pić, wla­zła pod kanapę i sie­dzi tam nie­ru­chomo. Z bez­piecz­nego miej­sca obser­wuje, co robię. A ja w tym cza­sie usta­wi­łam jej kuwetę, spraw­dzi­łam, czy w pokoju nie ma nie­bez­piecz­nych przed­mio­tów, a rze­czy, które mogłaby znisz­czyć, prze­nio­słam na półkę. Po jakimś cza­sie kotka wysta­wiła pysz­czek spod kanapy. Chyba nie ma świa­do­mo­ści, że krzą­tam się z jej powodu, pomy­śla­łam i zro­biło mi się lekko na duszy. Z czło­wie­kiem by się tak nie dało. Ludzie za dużo sobie wyobra­żają na temat tego, co myśli ta druga osoba. Ale z kotem to mogła­bym miesz­kać.
Gdy nade­szła pora i dałam jej kocie jedze­nie z puszki, zawa­hała się tylko przez chwilę, po czym wsa­dziła pysz­czek do miski i zaczęła jeść. Ape­tyt jej dopi­suje i choć zdaje się wyka­zy­wać jesz­cze tro­chę ostroż­no­ści w sto­sunku do nas, to nie boczy się tak jak na początku. Jest spo­kojna i lgnie do ludzi, tak jak powie­działa pani Higu­chi. Wyja­dła z miseczki wszystko do czy­sta i zwi­nęła się w kłę­bek w kąciku kanapy.
Z tego wszyst­kiego nie poszłam na zakupy, zro­bi­łam kola­cję, wyko­rzy­stu­jąc to, co było w lodówce, a po kola­cji skie­ro­wa­łam kroki do swo­jego pokoju. Ku mojemu zdzi­wie­niu Luna poszła za mną, więc zapro­si­łam ją do środka. Pozbie­ra­łam poroz­rzu­cane na łóżku cza­so­pi­sma, a szklane bibe­loty i cze­ko­ladę scho­wa­łam do szu­flady. Uru­cho­mi­łam note­book. Odkąd ode­szłam z pracy i zaszy­łam się w domu, wię­cej czasu spę­dzam przed kom­pu­te­rem. Łatwiej jest robić zakupy i spraw­dzać różne rze­czy niż w smart­fo­nie.
Otwo­rzy­łam wyszu­ki­warkę i wpi­sa­łam: opieka nad czy­imś kotem. Poja­wiły się różne strony z wyja­śnie­niami, jak opie­ko­wać się pozo­sta­wio­nymi na prze­cho­wa­nie kotami. Przej­rza­łam z grub­sza to, co mi się rzu­ciło w oczy, wbi­łam sobie do głowy, że „mam uwa­żać, by nie uciekł przez drzwi lub przez okno”, i sie­dząc wygod­nie na krze­śle, zasta­na­wia­łam się, co robić dalej.
No tak, na dziś też mam zada­nie! Otwo­rzy­łam stronę Ama­zona. Naje­cha­łam kur­so­rem na „Library” w zakładce „Ama­zon Music”. Stam­tąd weszłam w pod­cast pro­gramu, który obser­wuję.
„Tsu­ki­nai hana­shi”.
Dziś też była nowa odsłona audy­cji czło­wieka, który nazywa sie­bie Take­tori Okina. Nadaje codzien­nie o siód­mej rano przez dzie­sięć minut. Musi być dobrze zor­ga­ni­zo­wany, pomy­śla­łam. Zamiesz­cza nagra­nie wcze­śnie rano, więc aż mi głu­pio, że ja, jego słu­chaczka, zaglą­dam do niego dopiero wie­czo­rem.
Po raz pierw­szy usły­sza­łam go dzień po odej­ściu z pracy. Mia­łam ochotę posłu­chać koją­cej muzyki. Szu­ka­łam więc odpo­wied­niej melo­dii na Ama­zon Music, gdy nagle zacie­ka­wiło mnie, co to takiego „Pod­ca­sty”, któ­rych ikona przez cały czas wyświe­tla się na pasku. Ozna­czona jest mikro­fo­nem. Po otwar­ciu oka­zało się, że dostęp do ich zawar­to­ści jest, jak w przy­padku audy­cji radio­wych, bez­płatny, roz­wi­nę­łam więc, chcąc się dowie­dzieć, co tam się znaj­duje, i wtedy pewien obra­zek przy­cią­gnął moją uwagę. Ciem­no­gra­na­towy żakiet, na któ­rym był napis bia­łymi lite­rami. To wła­śnie on spo­śród ciągu krzy­kli­wych, barw­nych iko­nek przy­kuł mój wzrok.
Take­tori Okina. Pew­nie to nawią­za­nie do Starca – Zbie­ra­cza Bam­busa, tytu­ło­wego boha­tera opo­wie­ści „Take­tori mono­ga­tari”. „Tsuki” z tytułu pod­ca­stu „Tsu­ki­nai hana­shi” z pew­no­ścią ma zwią­zek z Księ­ży­cem – tsuki. Zain­try­go­wana, klik­nę­łam i otwo­rzy­łam pod­cast. Oka­zało się, że to pro­gram czło­wieka uwiel­bia­ją­cego Księ­życ; opo­wiada w nim cie­ka­wostki o Księ­życu i mówi o swo­ich uczu­ciach z nim zwią­za­nych. Wyświe­tla się też lista dotych­cza­so­wych odcin­ków, z któ­rej wynika, że nagrał ich do tej pory pięć­dzie­siąt. Każdy zmie­ścił w dzie­się­ciu minu­tach. Odsłu­cha­nie było pro­ste, wystar­czyło klik­nąć w trój­ką­cik „Odtwórz”. Posta­no­wi­łam na począ­tek wysłu­chać nagra­nia umiesz­czo­nego tego dnia.
„Z lasku bam­bu­so­wego Take­bay­ashi mówi Take­tori Okina. Cie­kawe, jak się miewa księż­niczka Kaguya1”.
Take­tori Okina oka­zał się eru­dytą z pewną dozą poczu­cia humoru, ope­ru­ją­cym boga­tym słow­nic­twem. Lasek bam­bu­sowy, z któ­rego nadaje, to też fik­cyjny świat, który ma nam się koja­rzyć z opo­wie­ścią „Take­tori mono­ga­tari”. Męż­czy­zna ma czy­sty, wyraźny głos, w któ­rym wyczuwa się kojącą głę­bię. Ile może mieć lat? Mam wra­że­nie, że jest młody, ale cza­sami zda­rza mi się myśleć, że już jest nieco posu­nięty w latach.
W każ­dym razie uwiel­biam ten jego głos. Spo­kojny, łagodny, budzący poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Chcia­łoby się go słu­chać i słu­chać.
Wysłu­cha­łam dotych­cza­so­wych pięć­dzie­się­ciu czę­ści pod­ca­stu, roz­ło­żyw­szy je na kilka dni. Wszystko, co mówił, było dla mnie nowe. Że drogę, po któ­rej poru­sza się Księ­życ, nazy­wamy „orbitą Księ­życa”, że w ciągu dwóch minut prze­suwa się on na odle­głość równą swo­jej wiel­ko­ści i że samo­lo­tem można by dole­cieć do niego w szes­na­ście dni.
Zasłu­chana w jego opo­wie­ści, kie­ro­wa­łam myśli ku Księ­ży­cowi i czu­łam się świet­nie. Mia­łam wra­że­nie, że udaje mi się na chwilę zapo­mnieć o skom­pli­ko­wa­nych spra­wach roz­gry­wa­ją­cych się wokół mnie. I od tam­tej pory ten dzie­się­cio­mi­nu­towy pod­cast stał się moją wie­czorną chwilą wytchnie­nia, na którą z rado­ścią cze­kam każ­dego dnia. Cza­sem Take­tori Okina infor­mo­wał o wieku Księ­życa, mówił na przy­kład: „Dziś jest Księ­życ trzy­dniowy” albo: „Mamy trzy­na­stą noc”, a ja, sły­sząc to, spo­glą­da­łam na wie­czorne niebo.
Kim jest ten czło­wiek? Szu­ka­łam infor­ma­cji, ale nie udało mi się niczego dowie­dzieć. Oprócz tego, że pomysł nada­wa­nia z bam­bu­so­wego lasku świad­czy o księ­ży­co­ma­nii.
A zatem posłu­cham teraz dzi­siej­szej audy­cji, pomy­śla­łam. I klik­nę­łam w ikonę na samej górze.
Poka­zał się tytuł: „Księ­życ łaskawca”.
„Z lasku bam­bu­so­wego Take­bay­ashi mówi Take­tori Okina. Cie­kawe, jak się miewa księż­niczka Kaguya”.
Na sto­jące obok biurka łóżko wsko­czyła Luna. Wsłu­chi­wa­łam się więc w głos Take­to­riego Okiny, przy­glą­da­jąc się, jak kotka liże sobie przed­nie łapy.
„Księ­życ, w chwili gdy powstał, znaj­do­wał się dużo bli­żej Ziemi niż teraz i wyda­wał się znacz­nie więk­szy; okrą­żał Zie­mię w zale­d­wie pięć godzin. I, co oczy­wi­ste, miał na nią ogromny wpływ, przy­pływy i odpływy były bar­dziej gwał­towne, wody mor­skie burzyły się z grzmo­tem. Czyż to nie prze­jaw tro­ski? Szczę­śli­wie te jego dzia­ła­nia przy­czy­niły się do powsta­nia i roz­woju życia na Ziemi”.
Luna zwi­nęła się w kłę­bek i zamknęła oczy. Wycią­gnę­łam rękę i pogła­ska­łam ją po grzbie­cie. Take­tori Okina ści­szył głos i kon­ty­nu­ował opo­wieść:
„Teraz Księ­życ nie jest już tak bli­sko. I wraz z obro­tami Ziemi po tro­chu, po tro­chu się oddala. Zapy­ta­cie: jak bar­dzo? O około trzy i osiem dzie­sią­tych cen­ty­me­tra rocz­nie”.
Ach tak?! – wyszep­ta­łam, czu­jąc pod pal­cami mięk­kie futerko Luny. Ile to może być trzy i osiem dzie­sią­tych cen­ty­me­tra? Tyle co ucho Luny?
„Cie­kawe, jak wyglą­da­łaby teraz Zie­mia, gdyby Księ­życ nie­zmien­nie tkwił obok niej. Obec­nie w odle­gło­ści trzy­stu osiem­dzie­się­ciu tysięcy kilo­me­trów od Ziemi usta­wia się w każ­dej chwili w takiej pozy­cji, by nachy­le­nie osi obrotu Ziemi było sta­bilne, poprzez gra­wi­ta­cję zapew­nia płynny ruch Ziemi, poka­zu­jąc: o, pro­szę, tak jak teraz, jest dobrze! Myślę więc, że choć się po tro­chu oddala, to przez cały czas przyj­muje pozy­cję naj­ko­rzyst­niej­szą dla obu ciał nie­bie­skich”.
Żeby wzmoc­nić wra­że­nie, Take­tori Okina lekko wes­tchnął.
Pogła­dzi­łam kotkę opusz­kami pal­ców pod bródką, a ona łagod­nie zamru­czała.
Następ­nego ranka, gdy wie­sza­łam pra­nie w ogro­dzie, ktoś otwo­rzył furtkę.
– Cześć, sio­strzyczko! – To był Hiroki.
– A, witamy – powie­dzia­łam, roz­trze­pu­jąc ener­gicz­nie ręcz­nik kąpie­lowy i wie­sza­jąc go na drążku.
– Wow, skąd ta iro­nia! Mogła­byś powie­dzieć: miło, że wró­ci­łeś. – Chi­cho­cząc, wszedł do ogrodu.
Hiroki, z któ­rym udało mi się wresz­cie skon­tak­to­wać wczo­raj póź­nym wie­czo­rem, zupeł­nie jakby nie miał nic wspól­nego ze sprawą, z uśmie­chem na ustach powie­dział: „Prze­pra­szam, bate­ria mi się roz­ła­do­wała”.
A kiedy wspo­mnia­łam o Lunie, stwier­dził, że musiał źle zro­zu­mieć, myślał, że to dopiero jutro.
– Skoro zgo­dzi­łeś się ją wziąć, to bądź odpo­wie­dzialny – zde­ner­wo­wa­łam się przez tele­fon, na co on, nic sobie z tego nie robiąc, odparł:
– Prze­cież ty, sio­strzyczko, też lubisz koty. Dziś nie mogę wró­cić, jutro przyjdę zoba­czyć co i jak, a dziś zaj­mij się nią, pro­szę.
I jakby ni­gdy nic roz­łą­czył się. „Przyjdę zoba­czyć co i jak”, no nie! Hiroki zawsze robi, co mu się podoba, można go nawet nazwać aro­gan­tem, więc nawet się nie zdzi­wi­łam. A teraz zja­wił się w pro­mie­niach poran­nego słońca i z łagod­nym uśmie­chem zapy­tał:
– Mama w domu?
– W pracy. Wie­czo­rem powinna wró­cić.
Hiroki należy do trupy teatral­nej, jest dzie­sięć lat młod­szy ode mnie. Jak to moż­liwe, że jest zupeł­nie inny niż ja, choć mamy tych samych rodzi­ców: zawsze pełen opty­mi­zmu, rado­sny, natych­miast zjed­nuje sobie ludzi. Kiedy spro­wa­dziło się tu mał­żeń­stwo Higu­chich, wie­dział, kim jest Jun Higu­chi, wstą­pił więc do nich, mówiąc: „Pro­szę mi zro­bić zdję­cie do port­fo­lio!”. Wkrótce polu­biła go też pani Higu­chi. Zdaje się, że bywa u nich na kola­cjach, o któ­rych nic nie wiemy.
Nie ma swo­jego miesz­ka­nia, ale i tak rzadko bywa w domu. Nocuje u przy­ja­ciół, dziew­czyny, z którą spo­tyka się od dwóch lat, lub w lokalu wyna­ję­tym na próby, a cza­sem wśliź­nie się do domu szefa grupy teatral­nej.
Zawsze był bez­tro­skim dzie­cia­kiem. Rodzice śmiali się z jego ego­istycz­nych wybry­ków, na wszystko mu pozwa­lali, nato­miast kiedy ja – zawsze poważna – coś, nawet drob­nego, prze­skro­ba­łam, dosta­wa­łam burę; czę­sto mia­łam poczu­cie krzywdy. Teraz też tak jest. Hiroki, o któ­rym nawet nie wia­domo, kiedy jest w domu, a kiedy go nie ma, zacho­wuje się swo­bod­nie, pod­czas gdy ja, która zaj­muje się domem, czuję się zahu­kana; to nie­spra­wie­dliwe.
Nie widzia­łam ni­gdy Hiro­kiego na sce­nie. Na ulotce rekla­mo­wej, którą poka­zali mi rodzice po tym, jak w zeszłym mie­siącu dostali bilety i udali się do teatru, było okrą­głe zdję­cie roze­śmia­nej twa­rzy brata. Ponoć na początku zaj­mo­wał się głów­nie obsługą sceny, ale ostat­nio zaczął dosta­wać nie­wiel­kie role.
Kiedy brat zbli­żał się do wyj­ścia, krzyk­nę­łam:
– Cze­kaj! Trzeba uwa­żać, otwie­ra­jąc drzwi!
– Co?
Pod­bie­głam do Hiro­kiego, który odwró­cił się, zdu­miony, i zła­pa­łam za klamkę. Trzeba uwa­żać, żeby Luna nie ucie­kła.
– Hej, Luna, witaj! – Hiroki z ura­do­waną miną przy­kuc­nął obok kotki leżą­cej na poduszce do sie­dze­nia.
Luna, prze­ra­żona, otrzą­snęła się i ucie­kła do kąta.
– Boi się, jak tak gło­śno mówisz – zwró­ci­łam mu uwagę.
Wtedy on poło­żył się na pod­ło­dze i, szep­cząc: Luna, Luna, wycią­gnął do niej ręce. Kotka sie­działa z łap­kami równo uło­żo­nymi przed sobą i wpa­try­wała się w Hiro­kiego.
– Przy­po­mina mi się Śnie­żek – powie­dział poważ­nie.
Kiedy kró­lik prze­stał się ruszać, Hiroki, a był wtedy jesz­cze w pod­sta­wówce, strasz­nie pła­kał, był tak smutny, przy­gnę­biony, że nijak nie można mu było pomóc. Pamię­tam, że widząc go w tym sta­nie, poczu­łam, że mnie nie wolno się roz­pła­kać. Sta­ra­łam się ze wszyst­kich sił jakoś go pocie­szyć.
Teraz uwiel­bia Lunę. Powie­dzia­łam więc:
– Podobno wra­cają na Księ­życ, tak mówią.
– Co takiego? – Hiroki zwró­cił się w moją stronę.
– Mówi się, że koty i psy idą do nieba, „prze­kra­cza­jąc tęczowy most”. A kró­liki „wra­cają na Księ­życ”.
To wie­dza zaczerp­nięta z „Tsu­ki­nai hana­shi”. Kiedy usły­sza­łam to z ust Take­to­riego Okiny, nie wie­dzieć czemu, choć minęło tyle czasu od śmierci Śnieżka, roz­pła­ka­łam się. Potem patrząc w niebo, wspo­mi­na­łam naszego kró­lika.
– Nie masz churu? – zapy­tał Hiroki, wsta­jąc.
Churu to koci przy­smak w dłu­gich wąskich saszet­kach. Ach, to. Jest w „zesta­wie pokar­mów” dostar­czo­nym przez panią Higu­chi. Powie­działa chyba, że można dawać dwie dzien­nie. Kiedy wyję­łam z torby saszetkę, to nie Luna, tylko Hiroki pod­sko­czył z rado­ści i wziął ode mnie churu. Otwo­rzył saszetkę i wycią­gnął w stronę kotki. A ona bar­dzo ostroż­nie się do niego zbli­żała. Gdy w końcu doszła do jego ręki, zaczęła z ape­ty­tem lizać języcz­kiem.
– Jaka słodka, jaka słodka!
Hiroki, trzy­ma­jąc w jed­nej ręce saszetkę, drugą się­gnął po smart­fon i zro­bił kilka zdjęć. Chyba jest przy­zwy­cza­jona, bo odgłos apa­ratu nie zro­bił na niej wra­że­nia. Zado­wo­lona z poczę­stunku, Luna odwró­ciła się tyłem do Hiro­kiego. On też naj­wy­raź­niej był usa­tys­fak­cjo­no­wany, poszedł do kuchni wyrzu­cić do śmieci saszetkę, a przy oka­zji wyjął z lodówki dzba­nek z kawą zbo­żową.
– Aż chce się mieć u sie­bie kota – powie­dział, nale­wa­jąc kawy do szklanki. Odpar­łam pro­sto z mostu:
– A kto by się nim zaj­mo­wał?
– No, prze­cież wszy­scy.
– Cały ty, jak zawsze, zero odpo­wie­dzial­no­ści!
Tak samo było ze Śnież­kiem. To Hiroki przy­niósł małego kró­lika do domu, kiedy w szkol­nej kró­likarni uro­dziło się ich zbyt wiele, ale wszystko przy nim robi­łam ja. Patrzy­łam na to łaska­wym okiem, bo chło­piec cho­dził jesz­cze do pod­sta­wówki, ale żywe stwo­rze­nie potrze­buje nie tylko tego, żeby się nim zachwy­cać. Nie wystar­czy też samo kar­mie­nie. Trzeba sprzą­tać klatkę, obci­nać pazurki, zwie­rzę się prze­cież wypróż­nia, no i cały czas czło­wiek drży, że może zacho­ro­wać.
Wyję­łam z kre­densu szklankę dla sie­bie, a Hiroki nalał mi kawy.
– Sio­stra, czemu zre­zy­gno­wa­łaś z pracy jako pie­lę­gniarka! Jak by dobrze poszło, nie­długo zosta­ła­byś prze­ło­żoną. Szkoda! Prze­cież z pie­lę­gniar­stwa da się wyżyć.
A ja, pijąc w kuchni na sto­jąco dużymi łykami kawę zbo­żową, powie­dzia­łam, nie zwra­ca­jąc się do nikogo kon­kret­nego:
– Jestem już zmę­czona. Są różne powody. I od dawna doku­cza mi ból w krzyżu.
Po kilku sekun­dach Hiroki uśmiech­nął się zna­cząco.
– Chcesz powie­dzieć, że z wie­kiem nie można wygrać?
– No jakoś tak.
– Cóż za szcze­rość.
Zro­biło mi się nie­przy­jem­nie. Chyba pod­śmie­wał się ze mnie, chcąc mnie zde­ner­wo­wać. Dopił kawę, odsta­wił szklankę do zlewu i powie­dział:
– Skoro już masz wolne, powin­naś korzy­stać z życia, wyglą­dać ele­gancko. Dziś czter­dzie­sto­let­nie kobiety wyglą­dają pięk­nie. Pani Higu­chi jest dzie­sięć lat star­sza od cie­bie, a jaka żywotna.
– Wcale nie mam wol­nego czasu. Jak się sie­dzi w domu, to zawsze jest coś do zro­bie­nia. To, czego mama nie daje rady zro­bić, na przy­kład więk­sze pra­nie, dokładne sprzą­ta­nie, wymiana papieru w drzwiach i ścian­kach prze­suw­nych. Na doda­tek – tu popa­trzy­łam na Lunę – teraz mam kota na prze­cho­wa­niu.
Powin­naś korzy­stać z życia. Na początku sama tak myśla­łam. Skoro już mam ten wolny czas, będę cho­dzić do kina, na kon­certy, robić rze­czy, któ­rych nie mogłam robić do tej pory. Ale wcale nie chciało mi się wycho­dzić z domu. Za dużo zachodu. Do tej pory nie tyle „nie mogłam” robić pew­nych rze­czy, co ich po pro­stu „nie robi­łam”. Prze­cież nikt mi nie prze­szka­dzał. To była wymówka przed samą sobą, że nie mogę się cie­szyć życiem, bo jestem taka zapra­co­wana.
– Mając na sobie stary pod­ko­szu­lek, opie­kuję się kotem pani Higu­chi, która sobie rado­śnie poje­chała na wycieczkę – wyrwały mi się słowa pełne udręki, po czym opa­dłam na kanapę.
Luna spo­koj­nie pode­szła, ocie­ra­jąc się grzbie­tem o moje nogi.
– O! – krzyk­nę­łam zdzi­wiona. Wczo­raj wyczy­ta­łam w arty­kule w necie, że to oznaka przy­wią­za­nia. Poczu­łam, jakby ktoś deli­kat­nie pogła­dził moją poiry­to­waną duszę, i troszkę się roz­czu­li­łam.
– Faj­nie masz, lubi cię. Luna, chodź też do mnie. – I Hiroki roz­ło­żył ramiona. A kotka, uda­jąc, że tego nie widzi, zaczęła mnie lizać po twa­rzy.
Po kola­cji Hiroki znów gdzieś sobie poszedł. A ja, podob­nie jak poprzed­niego dnia, zabra­łam ze sobą Lunę do pokoju i otwo­rzy­łam kom­pu­ter. Po spraw­dze­niu skrzynki mej­lo­wej weszłam na stronę Ama­zon Music. Czas na dzi­siej­szą chwilę wytchnie­nia. Kli­kam w ikonę „Tsu­ki­nai hana­shi”, oczy­wi­ście jest aktu­ali­za­cja.
„Z lasku bam­bu­so­wego Take­bay­ashi mówi Take­tori Okina. Cie­kawe, jak się miewa księż­niczka Kaguya”.
Luna usa­do­wiła się na blu­zie, którą po zdję­ciu z sie­bie rzu­ci­łam na łóżko. Zaczęła chwy­tać przed­nimi łap­kami i gryźć sznu­re­czek na przo­dzie bluzy. No, no, cie­kawe zaję­cie, co?
Take­tori Okina zaczął audy­cję od drob­nych żar­tów, potem zni­żył głos.
„Dziś mamy Księ­życ w nowiu. Na dźwięk tego słowa czu­jemy, że coś świeci, w rze­czy­wi­sto­ści jed­nak, gdy spoj­rzymy na niebo, nie widzimy nic. Niebo jest cał­kiem ciemne. Gdzież więc jest ten nów? Ile by nie szu­kać, nie znaj­dziemy go, taki już jego urok. Ale z całą pew­no­ścią on ist­nieje. Ukryty gdzieś w bez­kre­snym wszech­świe­cie”.
Księ­życa w nowiu nie widać. Już wcze­śniej w noc nowiu mówił o tym. Pomy­śla­łam wtedy: no tak, jak ktoś powie, to wydaje się oczy­wi­ste. Ale do tej pory na co dzień nie uświa­da­mia­łam sobie, że są dni, kiedy nie widać Księ­życa.
Potem nieco żar­to­bli­wym tonem Take­tori Okina powie­dział:
„Lubi­cie wró­żyć z gwiazd? Ja cza­sem wie­rzę w te wróżby, cza­sem nie, potem znowu wie­rzę. Astro­lo­gia zachod­nia utrzy­muje, że nów Księ­życa to począ­tek nowego czasu, a my tu na Ziemi jeste­śmy z nim sprzę­żeni. Dla­tego jest to ide­alny dzień, by zro­bić coś po raz pierw­szy, pod­jąć nowe wyzwa­nie, takie jak nowa praca, nowe zna­jo­mo­ści czy kupno cze­goś nowego. Czas, by na przy­kład zacząć uży­wać nowego port­fela, cho­dzić w nowych butach czy pisać nowym pió­rem”.
Nowy począ­tek czasu. Brzmi pięk­nie. Kon­cep­cja, że czas, który – byli­śmy prze­ko­nani – nie­ustan­nie pły­nie w nie­skoń­czo­ność, ma co mie­siąc punkt zwrotny, „nowy począ­tek”. Poru­szyły mnie też tro­chę słowa „nowa praca”. Czy dla mnie też roz­pocz­nie się nowy czas, gdy znajdę zatrud­nie­nie? W zupeł­nie innym świe­cie niż dotąd. Wyobra­zi­łam sobie dobro­duszną twarz szefa wydaw­nic­twa i w tym momen­cie dzie­się­cio­mi­nu­towa audy­cja się skoń­czyła.
A wła­śnie, przy­po­mniało mi się, że Hiroki wrzu­cał zdję­cia Luny na Twit­tera. Ja nie mam tam konta, ale cza­sem czy­tam w inter­ne­cie jego wpisy. Konto ma zare­je­stro­wane na praw­dziwe nazwi­sko – Hiroki Saku­ga­saki, obser­wuje go dwa tysiące trzy­sta osób. Jak na zwy­kłego czło­wieka to dużo, a jak to jest w przy­padku aktora, nie wiem.
Po sta­łej infor­ma­cji na temat naj­now­szych przed­sta­wień poja­wia się foto­gra­fia zbli­że­niowa Luny wci­na­ją­cej churu. Więc tak wyglą­dała z jego per­spek­tywy.
„Kotka sąsia­dów, którą się chwi­lowo opie­ku­jemy”.
Uśmiech­nę­łam się gorzko, widząc ten pod­pis. Zupeł­nie jakby to on się nią opie­ko­wał. A prze­cież tylko dał jej przy­smak, żeby do niego pode­szła. Wpis ma już sto osiem­dzie­siąt trzy polu­bie­nia i pięć­dzie­siąt dwa retwe­ety. I jesz­cze kilka odpo­wie­dzi. „Jaka śliczna!” albo „Cał­kiem podobna do naszego kota”.
Dawno nie zaglą­da­łam na konto Hiro­kiego na Twit­te­rze. Roz­wi­nę­łam więc też star­sze posty. Oprócz wynu­rzeń wła­ści­ciela jest tam wiele retwe­etów. Głów­nie pocho­dzą­cych od osób zwią­za­nych z grupą teatralną, do któ­rej należy Hiroki, czyli Horu­sem. Wzrok mój przy­cią­gnęła foto­gra­fia pod­ko­szulka z nadru­kiem ilu­stra­cji w stylu pop-art. Nagłó­wek wpisu gło­sił: „Roz­po­czę­li­śmy sprze­daż na plat­for­mie Rasta!”.

 
Wesprzyj nas