Nikt tak wnikliwie i subtelnie jak Towles nie portretuje relacji międzyludzkich i nie opowiada o nich z właściwymi dla siebie humorem i elegancją. Autor mistrzowsko przedstawia nasze słabostki i wątpliwe motywacje, dla każdego – dość przewrotnie – szukając pozytywnego zakończenia.


Zbiór opowiadań autora bestsellerowego „Dżentelmena w Moskwie”.

Znudzony fałszerz, zuchwały koneser sztuki, kobieta próbująca odkryć sekret ojczyma i Evelyn, ukochana bohaterka „Dobrego wychowania”, która powraca, by dokończyć swoją historię. Co się stanie, gdy jedno z nich nie wysiądzie z pociągu, czyjś lot do domu zostanie odwołany, a ktoś inny otrzyma propozycję nie do odrzucenia? Jakie będą konsekwencje podjętych pochopnie z pozoru zupełnie nieistotnych decyzji?

Literackie pudełko czekoladek wypełnione najlepszymi opowieściami.

Amor Towles po raz kolejny przenosi nas na ulice Nowego Jorku, sadza przy stoliku w restauracji i zaprasza do niego wszelkiego rodzaju ekscentryków. Te krótkie, niemal przypadkowe spotkania pokazują, jak jedna rozmowa może czasem odmienić całe życie.

***

✓ W tej książce Nowy Jork i Los Angeles przeglądają się w sobie niczym w lustrze. Towles świetnie pokazuje ambicje i lęki mieszkańców tętniących życiem miast. Udowadnia też, że wczesny i późny kapitalizm niczym się od siebie nie różnią – władza, wyzysk, blichtr, upokorzenie to pojęcia i mechanizmy, których nie ima się czas. „Stolik dla dwojga” to udany miks gatunków – od Hollywood noir po zaangażowaną i poruszającą opowieść o ludziach, którzy szukają szczęścia na amerykańskiej ziemi. Bardzo dobra lektura!
– Michał Nogaś

✓ Doskonała… Być może najlepsza książka Towlesa. Każda opowieść jest tak satysfakcjonująca jak danie główne szefa kuchni – pełna dramatyzmu, dowcipu, erudycji, a przede wszystkim serca.
– „Los Angeles Times”

✓ Amor Towles jest niekwestionowanym mistrzem języka i jednym z najlepszych gawędziarzy naszych czasów. W „Stoliku dla dwojga” ponownie udowadnia, że zasłużył na swoją znakomitą reputację.
– Bookreporter

Amor Towles
Stolik dla dwojga
Przekład: Aleksandra Kamińska
Wydawnictwo Znak
Premiera: 26 lutego 2025
 
 


Nowy Jork

Kolejka

1.

W ostatnich dniach panowania ostatniego cara w małej wiosce położonej sto pięćdziesiąt kilometrów od Moskwy żył sobie pewien wieśniak nazwiskiem Puszkin. Puszkina i jego żony Iriny opatrzność nie obdarzyła dziećmi, ale dała im za to przytulną dwuizbową chatę i kilka mórg pola, które uprawiali z właściwą ich stanowi cierpliwością i determinacją. Bruzda za bruzdą orali ziemię, siali i zbierali plony, przemykając przez krajobraz w tę i z powrotem jak czółenko na krosnach. Po zakończonym dniu pracy wracali do domu, jedli na kolację kapuśniak przy małym drewnianym stole i pozwalali, by zmorzył ich święty wiejski sen.
Choć wieśniak Puszkin nie posiadł daru słowa jak jego słynny imiennik, w głębi duszy był kimś w rodzaju poety. Zawsze, kiedy patrzył na kiełkujące listki brzozy, letnie burze czy złote barwy jesieni, ogarniało go przekonanie, że wiodą z żoną satysfakcjonujące życie. Był z niego do tego stopnia zadowolony, że gdyby pewnego dnia zdarzyło mu się wykopać w polu magiczną lampę z dżinem gotowym spełnić trzy życzenia, nie miałby pojęcia, o co go poprosić.
Wszyscy dobrze wiemy, do czego prowadzi takie szczęście.

2.

Jak wielu rosyjskich chłopów Puszkin i jego żona należeli do miru – spółdzielni odpowiedzialnej za dzierżawę ziemi, przydział mórg i podział wydatków we młynie. Co jakiś czas członkowie miru spotykali się, by porozmawiać o sprawach dotyczących ogółu. Na jednym z takich spotkań wiosną 1916 roku głos zabrał młody człowiek, który przyjechał aż z Moskwy, by objaśnić, jaka niesprawiedliwość panuje w kraju, gdzie dziesięć procent ludności posiada dziewięćdziesiąt procent gruntów. Ze szczegółami opisywał metody, dzięki którym kapitał dba o własny interes i tuczy się cudzym kosztem. Na koniec wezwał wszystkich zgromadzonych, by przebudzili się z odrętwienia i przyłączyli do niego w marszu ku pewnemu zwycięstwu międzynarodowego proletariatu nad siłami ucisku.
Puszkin nie miał wykształcenia ani serca do polityki, nie rozumiał więc dokładnie przemowy moskwianina. Przybysz przemawiał jednak tak żarliwie i używał tak wielu barwnych sformułowań, że słowa wydawały się defilować przed zadowolonym Puszkinem niczym chorągwie na wielkanocnej procesji.
Wieczorem Puszkin i jego żona wracali do domu w milczeniu. Puszkin uznał to za całkiem stosowne, zważywszy na późną porę, delikatny wietrzyk i koncert ukrytych w trawie świerszczy. Milczenie Iriny przypominało jednak ciszę rozgrzanej patelni tuż przed tym, jak posmaruje się ją tłuszczem. O ile Puszkinowi sprawiło przyjemność kontemplowanie słów młodego człowieka przepływających niczym obłoki, umysł Iriny zakleszczył się na nich jak metalowe wnyki. Pochwyciła je z niemal słyszalnym łoskotem i nie miała zamiaru puścić. Zwarła się na nich tak mocno, że gdyby przybysz zechciał odzyskać swoje argumenty, musiałby najpierw przegryźć się przez własne słowa, tak jak wilk w pułapce przegryza sobie łapę, aby się uwolnić.

3.

Wiejska mądrość opiera się na podstawowej maksymie: wojny wybuchają i gasną, władza przychodzi i odchodzi, powszechne przekonania pojawiają się i znikają, ale cokolwiek by się działo, pole pozostaje polem. I tak Puszkin został świadkiem wojny, upadku caratu i narodzin bolszewizmu, przyglądając się temu wszystkiemu z dystansem godnym Matuzalema. Kiedy nad Matką Rosją załopotała flaga z sierpem i młotem, był gotów znów stanąć do pługa. Dlatego nic nie przygotowało go na nowinę, którą w maju 1918 roku obwieściła mu żona: przeprowadzają się do Moskwy.
– Do Moskwy? – zdziwił się Puszkin. – Ale czemu, na miłość boską, mielibyśmy się przenieść do Moskwy?
– Jak to czemu? – Irina tupnęła nogą. – Bo nadszedł odpowiedni czas!
W dziewiętnastowiecznych powieściach śliczne młode dziewczęta z prowincji często marzyły o życiu w stolicy. Tam można było zobaczyć najświeższe mody, nauczyć się nowych tańców, wymieniać szeptem nowinki o romantycznych intrygach. Podobnie Irina pragnęła pojechać do Moskwy, gdzie robotnicy w fabrykach w zgodnym rytmie wymachiwali młotami, a pieśni proletariatu dobiegały zza każdych kuchennych drzwi.
– Nie po to pozbywa się cara, żeby wszystko było jak dawniej – oświadczyła. – Nadszedł czas, by Rosjanie raz a dobrze położyli fundamenty nowej przyszłości, ramię w ramię i cegła po cegle!
Kiedy Irina wyłożyła swoje stanowisko mężowi, w słowach przytoczonych powyżej i jeszcze wielu innych, czy Puszkin się jej sprzeciwił? Czy dał wyraz obawom, które kołatały mu w głowie? Nie. Zamiast tego zaczął ostrożnie, starannie przemyśliwać kontrargument.
Co ciekawe, gdy pogląd Puszkina zaczął nabierać kształtu, opierał się na tych samych słowach, których wcześniej użyła Irina: „Bo nadszedł odpowiedni czas!”. Puszkin był bowiem z nimi dobrze obeznany. Ba, można powiedzieć, że wręcz za pan brat. Kiedy był małym chłopcem, witały go co rano i kołysały na dobranoc. „Jest czas sadzenia” – przypominały wiosną, unosząc zasłony, by wpuścić słońce. „Jest czas wyrywania tego, co zasadzono” – powtarzały jesienią, rozpalając w piecu. Jest czas dojenia krów, grabienia siana, zdmuchiwania świec. Innymi słowy, nadszedł odpowiedni czas – nie raz a dobrze, tylko raczej ponownie – by zrobić to, co robiło się od zawsze, podobnie jak słońce, księżyc czy gwiazdy.
Taką właśnie replikę zaczął sobie układać Puszkin, gdy tego wieczoru wsunął się do łóżka. Układał ją nadal rankiem, idąc z żoną na pole po mokrej od rosy trawie. I układał ją w dalszym ciągu, kiedy jesienią załadowali cały dobytek na wóz i pojechali do Moskwy.

4.

Ósmego października małżonkowie dotarli do stolicy po pięciodniowej podróży. Możecie sobie wyobrazić ich reakcję na mijane obrazy, kiedy wóz turkotał na szerokich drogach: pierwszy widok tramwaju, lamp ulicznych, sześciopiętrowego budynku, tłumów przechodniów i potężnych sklepów, słynnych budowli, takich jak teatr Bolszoj czy Kreml. Nie ma potrzeby się nad tym rozwodzić. Wystarczy stwierdzić, że ich odczucia diametralnie się różniły: o ile w Irinie Moskwa obudziła ekscytację i naglące poczucie celu, o tyle Puszkin przyglądał się miastu z pełnym rezerwy niedowierzaniem.
Po dotarciu do centrum Irina nie zatrzymała się ani na ­minutę, by odetchnąć po podróży. Przykazała mężowi nigdzie się nie ruszać, a sama szybko zorientowała się co i gdzie, po czym zniknęła w tłumie. Pod koniec pierwszego dnia wynajęła im jednopokojowe mieszkanie na Arbacie, w którym zamiast portretu cara powiesiła fotografię Włodzimierza Iljicza Lenina w nowej, błyszczącej oprawie. Nim minął dzień drugi, zdążyła wypakować cały ich dobytek i sprzedać konia razem z wozem. Trzeciego dnia zdobyła dla obojga pracę w produkującej herbatniki spółdzielni Czerwona Gwiazda.
Spółdzielnia, przekształcona z piekarni Crawford & Co. z główną siedzibą w Edynburgu (od 1813 roku zaopatrującej królową angielską), zatrudniała pięćset osób w fabryce o powierzchni przeszło czterech i pół tysiąca metrów kwadratowych. Za bramą znajdowały się dwa silosy z ziarnem i samodzielny młyn. Były tam mieszalnie z potężną aparaturą, piekarnie z ogromnymi piecami i pakowalnie, skąd gotowe puszki z herbatnikami wyjeżdżały na taśmie produkcyjnej prosto do czekających ciężarówek.
Irinie z początku przydzielono posadę asystentki piekarza, jednak gdy poluzowały się drzwi od pieca, tak zręcznie posłużyła się kluczem francuskim, że natychmiast przeniesiono ją do zespołu mechaników. Już po paru dniach mówiło się o niej, że potrafi dokręcać śruby przy taśmie bez jej zatrzymywania.
Tymczasem Puszkin trafił do mieszalni, gdzie w wielkich metalowych dzieżach wyrabiało się ciasto na herbatniki. Jego zadanie miało polegać na dodawaniu wanilii do nowych partii ciasta, kiedy zapalała się zielona lampka. Puszkin starannie odmierzył porcję wanilii w specjalnym kubeczku, jednak maszyneria wydawała z siebie tak ogłuszający łoskot, a jej ruchy były tak hipnotyzujące, że zapomniał wlać miksturę do środka.
O czwartej po południu zjawił się kontroler jakości i jeszcze zanim posmakował wyrobów, już wiedział, że coś jest z nimi nie tak. Nie pachniały, jak trzeba.
– Na co komu waniliowe herbatniki, które nie smakują wanilią? – rzucił, po czym cała partia ciastek trafiła na śmietnik.
Puszkinowi natomiast kazano dołączyć do zespołu zamiataczy.
Pierwszego dnia na nowym stanowisku, z miotłą w garści, stawił się w potężnym magazynie, gdzie piętrzyły się stosy worków z mąką. Puszkin nigdy w życiu nie widział takich gór mąki. Wiadomo, każdy wieśniak modli się o dobre zbiory: dość ziarna, by starczyło na zimę i może jeszcze zapas na wypadek suszy. W magazynie mąki było jednak tyle, że Puszkin poczuł się jak bohater bajki, który trafia do kuchni olbrzyma, gdzie ludzie kończą w garnku.
Choć otoczenie go onieśmielało, zadanie miał proste: zamiatać mąkę, która wysypywała się z worków, kiedy wieziono je do mieszalni.
Może zawiniła ogólna dezorientacja, która nie opuszczała Puszkina od przyjazdu do miasta, może wspomnienie machania kosą, którą Puszkin swobodnie posługiwał się od czasów młodości, a może jakiś ogólny niedowład mięśniowy, którego dotąd nie zdiagnozowano. Któż mógłby to stwierdzić? Tak czy inaczej przy każdym ruchu miotły, zamiast zagarniać mąkę na szufelkę, Puszkin wzbijał tumany w powietrze. Mąka unosiła się białą chmurą i osiadała mu na włosach i ramionach.
– Nie tak! – upomniał go przodownik, wyrywając mu miotłę z rąk. – W ten sposób! – Kilkoma sprawnymi ruchami oczyścił spory kawałek podłogi bez wzniecenia choćby najmniejszego pyłku.
Puszkin zawsze starał się zadowalać innych, więc obserwował ruchy przodownika ze skupieniem godnym stażysty chirurga. Gdy tylko jednak mężczyzna się oddalił i Puszkin sam złapał za miotłę, mąka znów wzbiła się w powietrze. I tak po trzech dniach pracy w zespole zamiataczy wylano Puszkina ze spółdzielni na dobre.
– Jak to: zwolniony? – piekliła się wieczorem Irina w ich małym mieszkanku. – Jak można zostać wyrzuconym z komunizmu?!
W nadchodzących dniach Irina mogłaby rozważyć tę kwestię, ale zaprzątały ją przekładnie do wyregulowania i śruby do dokręcenia. Poza tym wybrano ją do komitetu pracowniczego, gdzie podnosiła towarzyszy na duchu, obficie cytując z Manifestu komunistycznego. Innymi słowy: stała się bolszewiczką do szpiku kości.
A Puszkin? Turlał się po mieście jak szklana kulka po szachownicy.

5.

Po uchwaleniu nowej konstytucji w 1918 roku nastał świt ery proletariatu. Był to również czas tropienia wrogów ludu, rekwirowania płodów rolnych, zakazywania wolnego handlu i reglamentowania towarów pierwszej potrzeby. A czego się spodziewaliście? Lukrowanego tortu i piernatów układanych przez pokojówkę?
Przy dwunastogodzinnych zmianach w spółdzielni i dodatkowych obowiązkach członkini komitetu Irina nie miała nawet chwili wolnego czasu. Dlatego pewnego ranka, wychodząc do pracy, wręczyła kartki na chleb, mleko i cukier swojemu mężowi nierobowi i surowo przykazała mu uzupełnić domowe zapasy przed jej powrotem do domu o dziesiątej wieczorem. A potem zatrzasnęła za sobą drzwi z takim hukiem, że aż Włodzimierz Iljicz zakołysał się na ścianie.
Gdy kroki Iriny cichły na schodach, nasz bohater wciąż stał tam, gdzie go zostawiła, i szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w drzwi. Bez ruchu nasłuchiwał, jak żona opuszcza budynek i idzie do tramwaju. Słuchał, jak tramwaj z brzękiem toczy się po torach i jak gwiżdże komin, gdy Irina wchodzi przez bramę do spółdzielni. Dopiero gdy uszy wypełnił mu zgrzyt taśmy produkcyjnej, Puszkin zdołał wykrztusić: „Dobrze, najdroższa”, po czym nałożył czapkę i z kartkami żywnościowymi w garści wyszedł na ulicę.
Po drodze Puszkin myślał o swoim zadaniu z pewnym lękiem. Oczami wyobraźni widział już zatłoczony sklep, w którym moskwianie przepychają się, przekrzykują i pokazują towary palcami. Kolorowe opakowania piętrzą się aż po sufit, a sprzedawca pyta, czego pan sobie życzy, przykazuje się streszczać, po czym z hukiem wykłada na ladę niewłaściwy towar i woła: „Następny proszę!”.
Jakież było zdziwienie Puszkina, kiedy dotarł przed piekarnię na ulicy Potiomkina – pierwszy przystanek na wyznaczonej trasie – i okazało się, że na miejscu panuje cisza jak makiem zasiał. Zamiast przepychania, przekrzykiwania i pokazywania palcami zobaczył grzecznie stojącą kolejkę. Składała się głównie z kobiet między trzydziestką a osiemdziesiątką, ciągnęła się równą linią od drzwi i karnie zakręcała za róg.
– Czy to kolejka do piekarni? – spytał starszej kobiety.
Zanim zdołała odpowiedzieć, inna oczekująca wskazała mu drogę kciukiem.
– Koniec kolejki jest na końcu kolejki, towarzyszu. Na zapleczu zaplecza.
Puszkin podziękował, skręcił za róg i ruszył na koniec kolejki ciągnącej się przez trzy przecznice. Gdy grzecznie ustawił się w odpowiednim miejscu, czekające przed nim kobiety wyjaśniły mu, że w piekarni można kupić tylko jeden produkt: bochenek razowego chleba. Choć jego towarzyszki zdawały się tym poirytowane, Puszkina ta wiadomość podniosła na duchu. Skoro każdemu przysługiwał wyłącznie razowy chleb, nie będzie żadnego mierzenia wzrokiem, wybierania towaru ani plaskania nim o ladę. Wystarczy zaczekać w kolejce, otrzymać swój bochenek i zanieść go do domu, tak jak kazała mu żona.
Gdy tak sobie rozmyślał, zjawiła się młoda kobieta.
– Czy to koniec kolejki? – spytała.
– Tak! – odpowiedział z uśmiechem Puszkin, ucieszony, że może się komuś przydać.
Przez następne dwie godziny przesunął się do przodu o dwie przecznice.
Niektórym – może większości z nas – to powolne kapanie minut doskwierałoby jak cieknący kran w środku nocy. Ale nie Puszkinowi. Czekanie w kolejce nie wzbudziło w nim więcej niepokoju niż oczekiwanie, aż ziarno wykiełkuje lub siano zmieni kolor. Poza tym w kolejce mógł zagadywać towarzyszące mu kobiety na jeden ze swoich ulubionych tematów.
– Piękny mamy dzień, prawda? – powiedział do czterech z nich. – Słońce świeci najjaśniej, jak można, i niebo nie ­mogłoby być bardziej niebieskie. Chociaż po południu pewnie trochę ­popada…
„Pogoda?” – moglibyście jęknąć, przewracając oczami. „To jest jego ulubiony temat do rozmowy?”
Tak, tak, wiem. Kiedy Bóg Ojciec uśmiecha się do narodu, średnie wynagrodzenie rośnie, żywności jest pod dostatkiem, a wojsko zbija bąki, grając w karty w koszarach, mało co wydaje się tematem równie godnym pogardy jak pogoda. Osobnicy nawiązujący do niej na przyjęciach lub przy podwieczorku mają opinię nieznośnych nudziarzy. Możliwość wystąpienia opadów jawi się jako sensowny przedmiot konwersacji wyłącznie jednostkom pozbawionym wyobraźni lub inteligencji niezbędnej do dyskutowania o nowościach literackich, kinie lub sytuacji na arenie międzynarodowej, innymi słowy – o dzisiejszych czasach. Gdy jednak społeczeństwem targa wiatr historii, rozmowa o pogodzie zyskuje na atrakcyjności…
– To prawda – zgodziła się z uśmiechem jedna z kobiet w kolejce. – Piękny mamy dzień.
– Chociaż z tych chmur za katedrą istotnie może popadać – dodała druga.
I dzięki temu czas mijał im odrobinę szybciej.
O pierwszej po południu Puszkin (z bochnem chleba za pazuchą płaszcza) przemieścił się na ulicę Maksyma Gorkiego, gdzie miał przykazane kupić cukier. Gdy zbliżał się do sklepu, ponownie poczuł ukłucie zdenerwowania, tym razem jednak towarzyszył mu cień nadziei. I co takiego zobaczył po dotarciu na miejsce? Następną kolejkę: Bogu niech będą dzięki!
Oczywiście pora była późniejsza, zatem i kolejka dłuższa od tej przed piekarnią. Jednak przelotny deszcz, który faktycznie spadł w Moskwie między dwunastą piętnaście a za piętnaście pierwsza, schłodził chodniki i oczyścił powietrze. Kiedy Puszkin się zbliżał, dwie kobiety zapoznane w poprzedniej kolejce pomachały mu na powitanie. Zajął więc miejsce w ogonku z poczuciem ogólnego zadowolenia.
Po drugiej stronie ulicy mieściło się Konserwatorium Czajkowskiego – w całej Rosji ze świecą szukać wspanialszego przykładu architektury neoklasycznej.
– Czy to nie piękny budynek? – zagadnął kobietę, która ustawiła się za nim. – Proszę tylko spojrzeć na te zawijasy na zwieńczeniach kolumn i te małe figurki pod dachem.
Sąsiadka Puszkina z kolejki, mieszkanka tej okolicy od przeszło czterdziestu lat, która wcześniej tysiące razy mijała ten budynek, nie zawiesiwszy na nim wzroku, po chwili zastanowienia musiała przyznać, że owszem: wspaniała budowla.
I tak czas w kolejce do spożywczego również zaczął upływać nieco prędzej. Na tyle prędko, że Puszkin nawet nie spostrzegł, kiedy minęło całe popołudnie…
Gdy wieczorem Irina wróciła do domu, mąż czekał na nią przy drzwiach w takim napięciu, że jeden rzut oka wystarczył jej, by westchnąć z rezygnacją.
– Co tym razem? – spytała.
Puszkin miał dość rozumu, by nie wspomnieć o pięknej pogodzie, perłach architektury ani miłych nowych znajomych. Ograniczył się do wyjaśnień, że kolejki po chleb i cukier były tak długie, że zabrakło mu czasu, by ustawić się po mleko.
Kiedy na dowód najlepszych intencji pokazał żonie kupione chleb i cukier, dostrzegł, jak Irina marszczy brwi, zaciska szczęki i pięści. Już szykował się na najgorsze, ale wtedy jej powieki zadrgały. Znalazła się w rozdarciu między nieudolnością męża, niezdolnego poradzić sobie z najprostszymi zadaniami, a domniemanymi mankamentami ustroju komunistycznego. Gdyby dała upust złości na Puszkina, czy nie przyznałaby tym samym, że stanie w kolejce po chleb, cukier i mleko jest czymś nieakceptowalnym? Czy gdyby zdzieliła go po głowie, nie byłby to czasem cios wymierzony w samą Rewolucję? Bywa, że dwa plus dwa nie chce się zsumować do czterech.
– Dobrze, mężu – powiedziała wreszcie. – W takim razie mleko kupisz jutro.
W tej samej chwili Puszkina zalała fala szczęścia. Bo czy nie o to właśnie chodzi w życiu, by służyć tym, których kochamy, i zyskiwać ich aprobatę?

6.

Mieszkanki Moskwy rychło się zorientowały, że skoro nie sposób już uniknąć stania w kolejce, to najlepiej zająć miejsce obok Puszkina. Uprzejmy i łagodny, nigdy się nie wywyższał ani nie pieklił, nie narzucał ze swoim zdaniem. Po wygłoszeniu uwag o pięknej pogodzie i urodzie budynków najczęściej pytał o dzieci. A był w tym tak szczery, że oczy błyszczały mu radością na każdą wieść o ich sukcesach i wypełniały się łzami współczucia, gdy tylko cokolwiek im dolegało.
Ze swojej strony Puszkin był coraz bardziej zadowolony z życia w mieście. Budził się o poranku, zerkał na kalendarz i myślał: „Ach, dzisiaj wtorek, czas stanąć w kolejce po chleb”. Albo: „Czy to już dwudziesty ósmy? Znowu trzeba się wybrać na Jakucką, żeby wystać herbatę”. I tak, bez większych perturbacji, miesiące przerodziłyby się w lata, a lata w dekady, gdyby nie pewne niespodziewane zdarzenie z zimy 1921 roku.
Tamtego popołudnia Puszkin, odstawszy trzy godziny, żeby kupić główkę kapusty, miał się właśnie udać do pasmanterii na Twerskiej, kiedy z końca kolejki zawołała go znajoma, trzydziestoletnia matka czwórki dzieci, bardzo czymś poruszona.
– Nadieżda! – przywitał się nasz bohater. – Co się stało?
– Mój najmłodszy jest chory – wyjaśniła. – Ma trzydzieści dziewięć stopni gorączki. I choć wiem, że muszę wystać kapustę na zupę dla całej rodziny, czuję, że powinnam ustawić się w tym czasie w kolejce do apteki.
Na twarzy Puszkina jak w lustrze odbił się niepokój tej nieszczęśnicy. Spojrzał w niebo i wyczytał z położenia słońca, chylącego się już za szczyty kamienic, że o ile Nadieżda zdąży się doczekać zakupów w jednej kolejce, to za nic w świecie nie zdoła odstać w dwóch. Mężczyzna bez namysłu zwrócił się do ośmiu kobiet stojących za Nadieżdą (które bacznie przysłuchiwały się całej rozmowie).
– Może więc te miłe panie zgodzą się, żebym popilnował wam kolejki, a wy w tym czasie pójdziecie do apteki? Jest wtorek, więc powinno iść sprawnie. Kupicie lekarstwo dla Saszy i wrócicie tutaj na swoje miejsce.
Gdyby to któreś z nas wystąpiło z taką propozycją, z całą pewnością spiorunowano by nas wzrokiem i przypomniano by nam, że kolejka to kolejka, a nie karuzela, gdzie można sobie wsiadać i wysiadać do woli! Każda z tych kobiet miała już jednak wcześniej okazję stać w ogonku obok Puszkina i doświadczyć jego życzliwości. Dlatego bez oporów wpuściły go do kolejki, a tymczasem Nadieżda pobiegła do apteki.
Tak jak przewidział Puszkin, czekało tam tylko trzydzieści osób, więc gdy kobieta dotarła do lady po lekarstwo dla synka, w przypływie dobrego humoru dokupiła jeszcze torebkę kolorowych cukierków. Kiedy wróciła na swoje miejsce w kolejce po kapustę, nakłoniła opierającego się Puszkina, by ten poczęstował się kilkoma słodyczami w podzięce za wyświadczoną przysługę.

7.

Czasy rozmaitych przewrotów krzeszą sieroty jak iskry. Tam, gdzie szlifierka trafi na metal, wzbijają się w powietrze wysokim łukiem, a potem albo spadają na chodnik i gasną, albo lądują w stogu siana i wzniecają pożar. Pewnego ranka 1923 roku jedno z takich dzieci – wyrostek imieniem Pietia – siedziało na zimnych stopniach zdesakralizowanego kościoła. Z łokciami opartymi na kolanach i podbródkiem na dłoniach chłopiec tępo przypatrywał się kolejce po chleb stojącej po drugiej stronie ulicy.
Komuś mało obeznanemu z sytuacją mogłoby się zdawać, że taka kolejka to doskonała okazja dla ulicznika. Przecież większość stojących to kobiety i do tego matki, które powinny zapałać współczuciem dla sieroty pozbawionego macierzyńskiej opieki. Cóż, może i tak. Lecz mimo to – jak Pietia wiedział z doświadczenia – nastoletni chłopcy podchodzący do nich z wyciągniętą dłonią zostawali zwykle wytargani za uszy.
Tamtego poranka, kiedy Pietia z czujną rezygnacją dobrze wytresowanego psa obserwował stojące po chleb kobiety, jego uwagę przykuł niezwykły widok. Mężczyzna w czapce stojący blisko początku kolejki gawędził swobodnie z sąsiadkami, aż zza rogu wyszła młoda mężatka w żółtej chustce na głowie. Mężczyzna przywitał się z nią serdecznym ukłonem, po czym opuścił kolejkę, ustępując jej miejsca.
Pietia był pewien, że kobiety, które nie szczędzą sierotom targania za uszy, osobie wpychającej się do kolejki zgotują taką reprymendę, że na długo to popamięta. Tymczasem żadna nie krzyknęła ani nie zaczęła wymachiwać pięściami. Zamiast tego posunęły się, żeby zrobić miejsce. Kiedy mężczyzna w czapce żegnał się z nimi wszystkimi, przybyszka sięgnęła do torby i podsunęła mu pęto suszonej kiełbasy. Mężczyzna dał znać, że nie ma takiej potrzeby, ona jednak nalegała (tak, nalegała!), więc z uprzejmym podziękowaniem przyjął kiełbasę i znów się ukłonił.
Pietia, teraz już czujnie wyprostowany, obserwował, jak mężczyznę w czapce przyzywa kobieta z dalszej części kolejki. Zaczęła coś mówić, żywo gestykulując, on zaś słuchał jej z wyraźnym współczuciem. Potem kiwnął głową, ona prędko się oddaliła, a on ustawił się na jej miejscu bez przeszkód ze strony pozostałych.
Pietia przesiedział na schodach kościoła aż do końca dnia, przypatrując się, jak mężczyzna w czapce trzykrotnie ustawia się w kolejce w zastępstwie trzech różnych kobiet, za co otrzymał pęto kiełbasy, puszkę fasoli i dwie szklanki cukru!
Kiedy wreszcie piekarz zaryglował drzwi i mężczyzna ruszył do domu, Pietia popędził w ślad za nim.
– Hej, kłaniaczu! – zawołał.
Puszkin odwrócił się ze zdumieniem i popatrzył na chłopca.
– Do mnie mówisz, młody człowieku?
– A pewnie, że do was! Kręcę się po tym mieście przez całe życie i niejedną gadkę szmatkę jużem słyszał, ale co wy tutaj za sztuczkę odstawiacie?
– Sztuczkę? – zdumiał się Puszkin.
Pietia już miał obstawać przy swoim z miną światowca, kiedy nagle u ich boku pojawił się zdyszany, około pięćdziesięcioletni aparatczyk. Brzuch mężczyzny napierał na kamizelkę, tak że od razu było widać, iż to jeden z takich, co to mają chleb z dwóch stron masłem posmarowany. Mimo to zwrócił się do kłaniacza z wyraźnym szacunkiem:
– Puszkin! Całe szczęście! Bałem się, że się z wami rozminę! – Zauważywszy Pietię, brzuchaty objął Puszkina ramieniem, odwrócił go o dziewięćdziesiąt stopni i ciągnął ściszonym głosem: – Wiem z dobrego źródła, przyjacielu, że jutro do działu oświetleniowego domu towarowego GUM przywiozą nowy towar. Tyle że ja, jak wiadomo, cały dzień przesiedzę na różnych zebraniach. Nie moglibyście zająć mi miejsca w kolejce, dopóki nie dotrę do sklepu?
Pietia, wspięty na palce i strzygący uszami, spostrzegł, jak Puszkin, dotąd z uwagą słuchający brzuchacza, robi smutną minę.
– Towarzyszu Krakowic, bardzo mi przykro, ale obiecałem już Marii Borewnej, że postoję za nią w kolejce do mięsnego, kiedy pojedzie do delikatesów numer cztery po figi z okazji imienin jej męża.
Krakowic oklapł z rozczarowania, a jego brzuch znów naparł na kamizelkę, aż prawie strzeliły guziki. Gdy już miał się oddalić, Pietia wtrącił się do rozmowy:
– Towarzyszu Puszkin! – zawołał. – Przecież nie możemy dopuścić do tego, żeby ten towarzysz musiał się przygotowywać do zebrań bez dobrego oświetlenia! Może jako wasz asystent mógłbym się ustawić w kolejce do mięsnego, a wy w tym czasie postoicie w domu towarowym?
– Znakomicie! – Twarz Krakowica rozjaśniła się niczym lampa, którą planował kupić. – Co wy na to, towarzyszu Puszkin?
Następnego dnia Puszkin stanął więc w kolejce w domu towa­rowym, podczas gdy Pietia zajął miejsce w ogonku przed sklepem mięsnym. Kiedy Maria Borewna zjawiła się, by go zmienić, w podzięce poczęstowała go garścią fig.
– Jak to miło ze strony Marii, że podzieliła się z tobą owocami – skomentował Puszkin, gdy Pietia przyszedł pod dom towarowy zdać mu relację. – W pełni na nie zasłużyłeś, chłopcze.
Pietia jednak nie chciał o tym słyszeć. Uparł się, że powinni podzielić się figami po połowie, bo choć on sam wykonał robociznę, to plan biznesowy pochodził od Puszkina.
I tak to się zaczęło. Tydzień później Pietia obstawiał już dwie kolejki dziennie, żeby Puszkin mógł w tym czasie ustawić się w dwóch lub trzech innych. Chłopak podchodził do sprawy z pełnym profesjonalizmem i dbał o to, by zachowywać się identycznie jak jego pryncypał. Nigdy nie pozwalał sobie na choćby cień zniecierpliwienia, wygłaszał uprzejme uwagi o pogodzie i podziwiał okoliczne budynki, pytał o dzieci, okazywał empatię stosownie do okoliczności, kiwając lub kręcąc głową, a na pożegnanie zawsze się kłaniał. Dzięki temu szybko zaakceptowano go jako pomocnika Puszkina i kobiety w kolejce witały się z nim równie serdecznie.

8.

Jeśli jakiś teren sprzyja hodowli jabłoni, w ciągu kilku pokoleń pokryją go sady pełne drzew różnych odmian. Jeśli w jakiejś okolicy ceni się poezję, zaraz zasiedlają ją poeci wszelkiego auto­ramentu. Podobnie rzecz miała się z kolejkami w radzieckiej Moskwie. O każdej porze dnia stały w niej kolejki. Kolejki po towary pierwszej potrzeby i rozmaite drobiazgi. Kolejki do autobusu i do księgarni. Kolejki do zakupu mieszkania, przyjęcia do szkoły, dołączenia do związków zawodowych. W tamtych czasach, jeśli dana rzecz była warta posiadania, należało ustawić się po nią w kolejce. A wśród wszystkich możliwych kolejek Pietia najczujniej pilnował tych zarezerwowanych dla przedstawicieli elity.
Zanim poznał Puszkina, chłopiec nie miał pojęcia, że coś takiego w ogóle istnieje. Bo czyż nie po to właśnie usiłujemy wspiąć się po drabinie społecznej wyżej od naszych bliźnich, żeby raz na zawsze skończyć z czekaniem w kolejkach? Skoro jednak prominenci nie musieli ustawiać się w ogonku po te same rzeczy co wszyscy, a mimo to stali, musieli mieć po temu jakieś powody. Na przykład chcieli mieć większe mieszkanie. Auto z szoferem. Futro dla kochanki i daczę na przedmieściach.
Nie trzeba było sięgać po wydanie krytyczne Kapitału, żeby przewidzieć, że ludzie marzący o drogich przedmiotach szczodrze okażą wdzięczność, gdy uda się im je zdobyć. A że nie odłamią przecież kawałka daczy ani nie odetną rękawa kaszmirowego płaszcza, to ich wdzięczność najczęściej wyraża się pod postacią gotówki.
Ponieważ liczba kolejek w Moskwie – długich i krótkich, uczciwych i szemranych, za tym i za owym – przekraczała możliwości Puszkina i Pietii, chłopiec zatrudnił do pomocy kilku swoich kolegów, a potem jeszcze paru. W 1925 roku mąż Iriny zawiadywał już dziesiątką chłopców obstawiających trzydzieści kolejek, a każdy z nich przekazywał materialne dowody wdzięczności w górę łańcucha dowodzenia całej operacji.

9.

Ludzka rasa słynie ze zdolności przystosowawczych, a najłatwiej jest ludziom przystosować się do coraz lepszych standardów życia. Dlatego Irina, choć przyjechała do Moskwy z zamiarem pracy ze wszystkich sił na rzecz poprawy porządku społecznego (a więc doprowadzenia do odebrania przywilejów prominentom i zwycięstwa proletariatu), w miarę upływu lat zmieniła pogląd na to, jak najlepiej osiągnąć ten cel.
Zmiana rozpoczęła się, naturalnie, od tamtej garści cukierków w 1921 roku. Kiedy Puszkin wrócił do domu z kapustą w jednej ręce i słodkościami w drugiej, Irina zamierzała go solidnie zrugać za marnotrawienie pieniędzy na dziecinne zachcianki. Gdy jednak mąż wyjaśnił jej, skąd się wzięły cukierki, wyrzuty zamarły jej na ustach. Jego gotowość do pomocy młodej matce była ze wszech miar zgodna z duchem komunizmu, a ponieważ nie spodziewał się otrzymać niczego w zamian, trudno było go uznać za spekulanta. Irina postanowiła zatem zachować wymówki na potem. Kiedy parę dni później Puszkin zjawił się w domu z kiełbasą, Irina po chwili zastanowienia doszła do wniosku, że to także było najzupełniej w porządku. Czy to nie sam Lenin przewidywał, że po wprowadzeniu komunizmu wszyscy będziemy mieli lepszy dostęp do kiełbasy?
Kiedy po kiełbasie przyszła kolej na płaszcze, a po płaszczach – na gotówkę, Irina zaczęła dostrzegać kolejną zdobycz komunizmu, a mianowicie przemianę, która zaszła w jej mężu. Dawniej na wsi uważała Puszkina za człowieka pozbawionego energii, rozsądku i jasnego celu w życiu. Teraz coraz wyraźniej dostrzegała, że tylko się taki wydawał. Po wyzwoleniu przez bolszewizm z półpańszczyźnianej egzystencji ujawnił niebagatelne zdolności: nie dość, że pomagał żonom i wdowom zdobywać niezbędne artykuły, to jeszcze praktycznie zaadoptował całą gromadę sierot i wyprowadził je na ludzi! Z nutką moralnej satysfakcji Irina zakwate­rowała kiełbasy w spiżarce, płaszcze w szafie, a gotówkę w dolnej szufladzie biurka.
Pewnego dnia w 1926 roku towarzysz Krakowic, który zajmował akurat stanowisko młodszego sekretarza w urzędzie kwaterunkowym, poprosił Puszkina o wystanie mu w kolejce skrzynki francuskiego szampana. Gdy sprawa skończyła się pomyślnie, żal mu było się rozstać z butelką alkoholu i zamiast tego jednym podpisem załatwił mężczyźnie nowy meldunek: piękne mieszkanie w wieżowcach Nikickich – na nowiutkim osiedlu na brzegu rzeki Moskwy.
Wieczorem Puszkin wrócił do domu i opowiedział o wszystkim żonie. Irina poważnie się zamyśliła. W końcu uznała, iż wiele osób mylnie sądzi, że komunizm powinien zagwarantować wszystkim identyczne warunki życia. Tymczasem w ustroju komunistycznym gwarantowane jest jedynie to, że o losie człowieka przesądzają nie pochodzenie i łut szczęścia, lecz władze państwowe, których rolą jest decydowanie, po rozważeniu większego dobra, komu i co się należy. Z tego zaś niezbicie wynika, że towarzysz przyczyniający się do uzyskania większej liczby dóbr przez większą liczbę osób sam zasługuje na większe zasoby. Najlepszy przykład: Nikołaj Bucharin, redaktor „Prawdy” i obrońca chłopów, który mieszka w czteropokojowym apartamencie w hotelu Metropol!
Dzięki takiemu rozumowaniu Irina uznała poprawę warunków mieszkalnych za naturalną kolej rzeczy, a do Puszkina zaczęła się zwracać per „towarzyszu mężu”.

10.

Jak dawniej poetycki duch Puszkina układał ody do kiełkujących źdźbeł zboża i letnich ulew, tak teraz opiewał przycupnięte na gzymsach gołębie i turkoczące trolejbusy. Innymi słowy: odkąd jego życie z Iriną znów układało się pomyślnie, Puszkinowi niczego nie brakowało do szczęścia. Aż do 2 maja 1929 roku.
Parę dni wcześniej NKWD aresztowało pięcioro intelektualistów, których następnie skazano z paragrafu pięćdziesiątego ósmego Kodeksu karnego. Kiedy zdrajcy siedzieli już w transporcie na Syberię, ich mieszkania przeszukano na okoliczność wywrotowych ulotek, pism i książek, by następnie spalić je w miejskiej kotłowni. I tak się jakoś złożyło, że gdy wyładowana zakazaną bibułą ciężarówka z impetem skręciła za róg Twerskiej, siła odśrodkowa zdmuchnęła jedną z gazetek, ta zaś furknęła w powietrzu, obróciła się w locie dwa razy, po czym wylądowała u stóp naszego bohatera, który akurat miał przejść przez ulicę.
Puszkin czytelnikiem był marnym, więc w pierwszym odruchu zamierzał przestąpić ponad broszurą i iść dalej, jednak coś w widocznym na wierzchu artykule przykuło jego uwagę. Pochylił się więc i podniósł pisemko, zerknął na prawo i lewo, po czym wyrwał i schował do kieszeni płaszcza interesującą go stronę.
Kwadrans później wrócił do domu i zawołał Irinę. Gdy nie doczekał się odpowiedzi, poszedł do sypialni i zamknął za sobą drzwi. Zaraz jednak uświadomił sobie, że w takim razie nie usłyszy powrotu żony, więc otworzył je z powrotem. Usiadł na łóżku i wyciągnął z kieszeni fragment gazety.
Artykuł był napisany chyba po angielsku, którego to języka Puszkin nie znał – nie zaintrygowały go zatem słowa. Jego uwagę zwróciła towarzysząca tekstowi duża, czarno-biała fotografia. Przedstawiała wyciągniętą na szezlongu młodą kobietę w białej sukience i z podwójnym sznurem pereł na szyi. Miała jasne włosy, cienkie brwi i delikatnie zarysowane, ciemne wargi. Co tu dużo mówić: Puszkin w całym swoim życiu nie widział piękniejszej istoty.
Kobieta nie była jednak sama.
Z głową opartą na ramieniu i ustami rozciągniętymi w uśmiechu patrzyła na mężczyznę we fraku, z koktajlem i papierosem pod ręką, odwróconego tyłem do aparatu.
Po raz pierwszy w życiu Puszkin poczuł ukłucie zazdrości. Nie chodziło o bogactwo młodej pary ani o atmosferę przepychu i spokoju na eleganckim tarasie, znajdującym się najpewniej gdzieś w słynnym Nowym Jorku. Nie. Zabolał go ten uśmiech pięknej młodej kobiety skierowany do jej towarzysza. W całym życiu Puszkina nawet przez myśl mu nie przeszło, że jakaś kobieta mogłaby się do niego uśmiechnąć w taki sposób.
W kolejnych tygodniach po powrocie do domu siadywał na łóżku przy otwartych drzwiach do sypialni, wyjmował zdjęcie z portfela i je oglądał. Nieraz dostrzegał jakiś szczegół, który dotąd mu umknął: białe róże na tarasie, migoczącą bransoletkę na nadgarstku kobiety, jej zgrabne pantofelki na wysokich obcasach. Późną nocą, kiedy nie mógł zasnąć, Puszkin wyobrażał sobie, że to on sam jest mężczyzną na tarasie, z koktajlem w dłoni i papierosem pod ręką, w towarzystwie uśmiechniętej piękności w białej sukience.

11.

Kilka miesięcy później Puszkin stał w kolejce po porcję rosołową. Przy tej okazji poznał pewnego jegomościa pod sześćdziesiątkę, który przedstawił się jako Sergiej Litwinow. Gdy już wymienili uwagi na temat nadejścia jesieni, mężczyzna napomknął, że pracuje w miejscowej podstawówce, gdzie zajmuje się zamiataniem podłóg.
– A to ci dopiero! – wykrzyknął Puszkin. – Przecież ja także byłem kiedyś zamiataczem!
– Doprawdy? – ucieszył się Litwinow.
I tak panowie wdali się w przyjemną pogawędkę na temat różnych właściwości aerodynamicznych mąki i skrawków papieru. Gdy jednak Puszkin spytał, czy jego towarzysz zawsze był zamiataczem, Litwinow markotnie pokręcił głową. Jak się okazało, przed wojną był dosyć znanym malarzem – dwa z jego portretów wisiały nawet w Galerii Tretiakowskiej. Ponieważ jednak malował przede wszystkim arystokratów, w 1920 Moskiewski Związek Artystów uznał go za artystycznie podejrzanego i cofnął mu licencję. Żeby jakoś związać koniec z końcem, Litwinow podjął się zamiatania.
– Można powiedzieć, że miotła to taki bardzo duży pędzel, prawda? – zakończył z uśmiechem.
Puszkin nigdy nie odwiedził Galerii Tretiakowskiej ani też, prawdę mówiąc, żadnego innego muzeum. Mimo to w dawnych czasach nieraz zdarzało mu się klęczeć przed różnymi ikonami i zawsze podziwiał talent pozwalający artystom tak przekonująco odmalować ludzką twarz. Posiadać takie zdolności i nie móc ich używać – wydało się to Puszkinowi czymś okropnym. Spytał więc swojego towarzysza, czy nie czuje z tego powodu rozgoryczenia.
Litwinow odpowiedział kolejnym uśmiechem.
– Żyję w ten sposób od dziewięciu lat, przyjacielu. To zbyt długi czas, żeby go spędzić na pomstowaniu.
Po chwili namysłu dodał:
– Moja babka zwykła mawiać, że cokolwiek człowiek robi w życiu, każdy powinien dać coś od siebie. I choć życie portrecisty może się wielu wydawać frywolne, to kiedy pokazywałem swoim modelom skończone dzieło i widziałem ich reakcję, miałem pewność, że postępuję zgodnie z maksymą babki. Ale widzicie, przyjacielu, mówiąc, że miotła jest całkiem jak pędzel, niezupełnie żartowałem. Bo ku własnemu zaskoczeniu, kiedy patrzę na dzieci biegnące przez świeżo zamiecione szkolne korytarze, znów czuję, że daję coś od siebie.
Choć Puszkin nie znał słowa „wielkoduszność”, potrafił ją rozpoznać, kiedy się z nią zetknął. Przy pożegnaniu uścisnął Litwinowowi dłoń z najwyższym podziwem.
Gdy jednak miesiąc później znów natknął się na zamiatacza, mężczyzna wyglądał, jakby w tym czasie postarzał się o wiele lat. Jak się okazało, jakiś rodzic złożył na niego skargę do Okręgowej Komisji Edukacyjnej: jakim prawem portrecista popleczników cara pracuje w miejscu, gdzie przebywają dzieci? Następnego dnia mieszkanie Litwinowa zostało przeszukane, a on sam zabrany na Łubiankę, gdzie przesłuchiwano go przez trzy dni. Choć nie postawiono mu żadnych zarzutów, po powrocie do szkoły otrzymał naganę od dyrektora za nieobecność w pracy, a nauczyciele, którzy dotąd przyjaźnie z nim gawędzili, kiedy opróżniał śmietniki, teraz uparcie milczeli. A co najgorsze, uczniowie, którzy wcześniej machali mu na powitanie, zaczęli odwracać od niego wzrok.
– W siedemnastym roku, kiedy moi koledzy pakowali sztalugi i uciekali do Paryża, kręciłem tylko głową. Mówiłem: naszym powołaniem jest malować twarze naszych pobratymców, z wszystkimi ich marzeniami i zmartwieniami, zaletami i wadami. Co to ma za znaczenie, czy noszą sumiaste wąsy, czy kozie bródki? Tak twierdziłem wtedy, ale teraz…
Litwinow zamilkł na moment. A potem z ciężkim sercem przyznał się, że podczas zamiatania podłóg zaczął sobie wyobrażać, że stoi na peronie i w jednej ręce trzyma torbę podróżną, a w drugiej jasnożółty dokument z czerwoną pieczątką.
Puszkin wytrzeszczył oczy.
– Z pieczątką w kształcie soboru Wasyla?
– Tak – przyznał z zawstydzeniem Litwinow. – Urzędu Emigracyjnego.
Otóż ze wszystkich kolejek w Moskwie najbardziej nieprzenikniona, onieśmielająca i nie do pokonania prowadziła właśnie do Urzędu Emigracyjnego – biura, w którym ubiegało się o poz­wolenie na wyjazd z Rosji. Już samo odszukanie tej kolejki stanowiło nie lada wyzwanie. Siedziba urzędu mieściła się bowiem głęboko w trzewiach Kremla, a żeby się do niej dostać, należało pokonać dwie klatki schodowe w górę i trzy w dół, a następnie długi wąski korytarz z czterdziestoma parami drzwi, z których wszystkie wyglądały identycznie.
Jeśli już komuś udało się przebrnąć przez ten labirynt i odnaleźć odpowiednie biuro, otrzymywał ołówek, dwudziestostronicowy formularz i polecenie, by ustawić się na końcu kolejki. W formularzu oczywiście należało podać nazwisko, adres, zawód, datę urodzenia, ukończone etapy edukacji, wyznanie i pochodzenie społeczne. Do tego jednak pytano o imiona, przezwiska i zdrobnienia wszystkich członków rodziny, a także wiek, płeć i profesje wszystkich bliskich, przebyte choroby i obecne dolegliwości, przyjmowane leki, wszelkie kontakty z wymiarem sprawiedliwości, czy to w roli powoda, pozwanego czy świadka, źródła dochodu, oszczędności itepe, itede. Na samym końcu wyczerpującego kwestionariusza znajdowały się pytania: „Do jakiego kraju chcecie pojechać?”; „Czy podróżowaliście tam w przeszłości i w jakim celu?”; „Jaki jest cel planowanej obecnie podróży?”. I co najważniejsze: „dlaczego w ogóle chcecie wyjechać z Rosji?!”.
Po kilkudniowym oczekiwaniu (co nie było od rzeczy, bo samo wypełnienie formularza zajmowało kilka dni) stawało się przed okienkiem, gdzie można było złożyć swoje podanie o zgodę na wyjazd. Tam urzędnik oceniał je, biorąc pod uwagę jasność i wyczerpujący charakter odpowiedzi, a także charakter pisma. Jeśli wystawiał ocenę D lub F – podanie takiego nieszczęśnika kończyło przedarte na pół, a on sam wracał na koniec kolejki. W przypadku oceny B lub C petent dostawał nowy ołówek oraz wskazówki, jak poprawić swój wniosek – podczas gdy cała kolejka dyszała mu w kark. Gdy ktoś znalazł się w gronie szczęśliwców, którym już za pierwszym razem udało się wypełnić formularz bezbłędnie, trafiał do wewnętrznego biura, gdzie za metalowym biurkiem czekał inny urzędnik z podaniem gotowym do analizy.
Jedno po drugim zadawał ponownie wszystkie pytania z formularza – zapewne po to, by wytropić ewentualne nieścisłości. W dowolnym momencie uniesiona brew lub znaczące kaszlnięcie mogły oznaczać zesłanie na koniec kolejki. Jeśli jednak petentowi udało się przetrwać przesłuchanie, należało czekać, a tymczasem podanie trafiało na wyższe piętro, gdzie opiniowała je nieznana liczba specjalistów. Jedynie wówczas, gdy wszyscy po kolei zaświadczyli, że nie widzą żadnych powodów do niepokoju, podanie trafiało z powrotem na metalowe biurko, gdzie urzędnik przybijał na nim słynną czerwoną pieczątkę otwierającą – na krótką chwilę – bramy Związku Radzieckiego.
Choć, jak łatwo odgadnąć, większość wniosków odrzucano, to chodziły słuchy o całych rodzinach wyjeżdżających do Paryża czy Londynu z cichym błogosławieństwem politbiura. Jakie przesłanki o tym zadecydowały – trudno powiedzieć. Pewien obywatel otrzymał zgodę na wyjazd dzięki nieposzlakowanej reputacji komunisty i posiadaniu krewnych w Berlinie – innemu tymczasem odmówiono pozwolenia właśnie dlatego, że był komunistą bez skazy z rodziną w Berlinie! Wydania paszportu odmawiano z powodu bycia lub niebycia naukowcem, bycia lub niebycia pracowitym, bycia lub niebycia Żydem. Decyzje urzędu były do tego stopnia nieprzewidywalne, że krążyły plotki o zamkniętym na klucz pokoju w piwnicy, gdzie ponoć co rano kręci się kołem jak w ruletce, by ustalić dziesięć kryteriów, które w danym dniu będą przesądzać o wydaniu bądź odmowie pozwolenia na wyjazd!
– Tak – przyznał z zawstydzeniem Litwinow. – Urzędu Emigracyjnego.
Puszkin przypatrzył się nowemu przyjacielowi i zawyrokował:
– Skoro nie można zamiatać w Moskwie, należy malować w Paryżu.
Litwinow uśmiechnął się z wdzięcznością, ale smutno pokręcił głową.
– Chodzą słuchy, że w tej kolejce czeka się tygodniami, a dyrektor Spicki dał mi wyraźnie do zrozumienia, że dalsze nieobecności w pracy skończą się natychmiastowym zwolnieniem.
– W takim razie mogę postać za was.
– Ach, przyjacielu, to bardzo miłe z waszej strony. Ale nikt nie wie nawet, gdzie szukać tej kolejki.
– Ja wiem bardzo dobrze – oświadczył Puszkin i dodał z satysfakcją: – A poza tym każdy powinien dać coś od siebie!

12.

Kolejka w Urzędzie Emigracyjnym była najcichszą, w jakiej Puszkin kiedykolwiek stał. Oczekujący byli tak zestresowani, że każdą próbę rozmowy zbywali grymasem. Dlatego po trzech dniach stania w milczeniu Puszkin postanowił dla zabicia czasu sam wypełnić niesławny formularz.
I co to było za wspaniałe przeżycie!
Ponieważ wcale nie pragnął wyjechać z Rosji, nie krępował go strach przed politycznym wydźwiękiem udzielanych odpowiedzi. Zamiast tego potraktował pytania w dokumencie jako pretekst, by wrócić myślami do miłych chwil z przeszłości, na przykład do dzieciństwa spędzonego we wsi Gogolewo, gdzie starszy brat uczył go polować na króliki, a matka śpiewała, wieszając pranie. Najlepszy okazał się jednak punkt dotyczący doświadczeń zawodowych. Tu Puszkin opisał, jak razem z Iriną orali swoje morgi i zbierali żniwa, jak w liliowym świetle wracali do domu i jedli kapuśniak przy małym stole. Co to były za cudowne lata! Puszkin miał tyle pięknych wspomnień, że rozlały się po marginesach i zaczerniły każdy wolny skrawek kartki. A kiedy dotarł do ostatniego pytania: „Dlaczego chcecie wyjechać z Rosji?”, bez namysłu odpowiedział: „Nie chcę wyjeżdżać”.
Po osiemnastu dniach oczekiwania w kolejce Puszkin zjawił się u Litwinowa z dobrą nowiną: spodziewał się dotrzeć do okienka następnego dnia przed południem.
– W takim razie przyjdę o ósmej! – zapewnił wdzięczny mężczyzna.
Ale następnego dnia Litwinow nie zjawił się o ósmej. Nie było go także o dziewiątej ani o dziesiątej, ani o jedenastej, ani o jedenastej trzydzieści pięć, kiedy to urzędnik w okienku zadzwonił dzwoneczkiem i zawołał:
– Następny!
Puszkin niepewnie spojrzał w stronę drzwi, ale obywatel stojący za nim w kolejce dał mu kuksańca i popchnął do okienka.
– Niech się pośpieszy – ponaglił go urzędnik. – Robota czeka. Formularz proszę.
Puszkin wręczyłby mu wniosek Litwinowa, gdyby tylko miał go ze sobą, ale malarz-zamiatacz zabrał go do domu, żeby raz jeszcze sprawdzić swoje odpowiedzi. Chcąc nie chcąc, Puszkin podał więc urzędnikowi formularz, który sam wypełnił dla zabicia nudy.
Gdy funkcjonariusz zobaczył, że Puszkin złożył dokument na pół, żeby go zmieścić w kieszeni, zrobił marsową minę. Teatralnym gestem rozprostował papier na biurku, dając do zrozumienia obserwującym go petentom, że składanie formularzy jest czymś niedopuszczalnym. Następnie wziął do ręki ołówek i zaczął czytać odpowiedzi Puszkina, gotów przyczepić się do najdrobniejszego potknięcia. W miarę lektury urzędnik zaczął jednak wbrew sobie potakiwać, a kiedy dotarł do pozycji, gdzie Puszkin rozpisał się na marginesie – tak poważne złamanie protokołu normalnie oznaczałoby natychmiastowe przedarcie formularza – tylko westchnął. I nie było to wcale zniecierpliwione westchnienie, lecz objaw wzruszenia i satysfakcji: odpowiedź została nagrodzona gwiazdką. Kiedy jednak mężczyzna dotarł do przedostatniej strony, spojrzał na Puszkina ze zdumieniem.
– Nie udzieliliście odpowiedzi na pytanie sto dziesiąte.
Puszkin, równie zdziwiony, popatrzył na dokument.
– Pytanie sto dziesiąte?
– Tak – potwierdził urzędnik. – Nie podaliście miejsca, w które chcecie pojechać.
Puszkin, który najwidoczniej przeoczył to pytanie, nie miał pojęcia, co odpowiedzieć – nie zastanowił się nad tym ani przez chwilę. Teraz, pod wyczekującym wzrokiem urzędnika, zaczął gorączkowo myśleć. Irina zawsze chciała zobaczyć Morze Czarne, przypomniało mu się, ale ono przecież leży w Rosji… Mężczyzna stojący za nim w kolejce zaczął niecierpliwie potupywać stopą, przez co nie sposób było się skupić. I wtedy Puszkinowi niespodziewanie przypomniała się piękna kobieta ze zdjęcia, które nosił w portfelu.
– Do Nowego Jorku? – podsunął niepewnie.
Urzędnik nie dość, że go nie ofuknął, to jeszcze sam wpisał tę odpowiedź w wyznaczone miejsce i skierował Puszkina do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie ten miał oczekiwać na dalszą część procedury. Jakąś godzinę później drzwi się otworzyły i zaprowadzono go wcale nie przed oblicze kolejnego szeregowego biurokraty, lecz do gabinetu samego kierownika urzędu. Ten – krępy mężczyzna z workami pod oczyma – wskazał Puszkinowi krzesło. Zgodnie ze zwykłą procedurą powinien teraz przeanalizować formularz od samego początku w poszukiwaniu przeoczeń i rozbieżności. Zamiast tego od razu otworzył go na czternastej stronie.
– Proszę mi raz jeszcze opowiedzieć o swoich doświadczeniach zawodowych.
Puszkin nie próbował nauczyć się słowo w słowo tego, co napisał, ale nie było takiej potrzeby – życie wyryło mu to w pamięci. Dlatego teraz powtórzył kierownikowi, jak razem z Iriną orali pole bruzda po bruździe. Opisywał grające o zmierzchu świerszcze i złotą barwę zboża. A kierownik, który sam wychował się wśród łanów pszenicy na Ukrainie, otarł ukradkiem łzę knykciami najmniej sentymentalnymi pod słońcem. Przewrócił kilka stron w poszukiwaniu rubryki, gdzie Puszkin przedstawił swoje sielskie dzieciństwo, po czym podsunął mu formularz i wskazał odpowiednie miejsce.
– Tutaj – powiedział. – Przeczytajcie to tutaj.
Oparł się wygodnie na krześle i zamknął oczy, żeby z uwagą wysłuchać, jak Puszkin po kolei relacjonuje mu swoje wspom­nienia.
Któż raczy wiedzieć, jakie to dziesięć kryteriów wylosowano w piwnicach Kremla tego poranka, kiedy zakręcono ruletką? W każdym razie, gdy Puszkin podniósł się z krzesła, otrzymał uścisk dłoni, całusy w oba policzki i stempel w kształcie soboru Wasyla.

13.

Od pamiętnego dnia, kiedy to udało mu się kupić chleb i cukier, ale nie zdążył po mleko, Puszkin nie nasłuchiwał z podobną obawą kroków Iriny na klatce schodowej.
Gdy weszła do mieszkania, już od progu wiedziała, że coś jest nie tak. Poznała to po wyrazie mężowskiej twarzy, po szuraniu nogami i po pytaniu, jak minął jej dzień – zadał je bowiem trzykrotnie.
– Jak już dwa razy mówiłam, spędziłam go produktywnie – oświadczyła. – A jak ty się spisałeś? I dlaczego trzymasz ręce za plecami?
– Za plecami? – powtórzył Puszkin. – No cóż, tak właśnie, bo widzisz, najdroższa, dziś rano, najpierw dwa razy schodami w górę, potem trzy razy w dół i jeszcze parę korytarzy w lewo i prawo i tak się jakoś złożyło, choć nie było w tym mojej winy, że…
– No, słucham.
I tu popłynęła opowieść Puszkina: o przyjaźni z Litwinowem, malarzem-zamiataczem, o tym, że każdy powinien dać coś od siebie, o nietypowej ciszy w urzędzie emigracyjnym i zabijaniu czasu pisaniem w formularzu o świerszczach muzykujących w wysokiej trawie.
Irina wpatrywała się w męża z niedowierzaniem. Kim jest ten cały Litwinow i czym się zajmuje „malarz-zamiatacz”? Co to za urząd mieści się na górze i dole, po lewej i prawej? I co mają do tego świerszcze?
Puszkin, któremu zabrakło już słów, wyjął ręce zza pleców i pokazał jaskrawożółty dokument, który Irina natychmiast wyrwała mu z ręki. Słusznie się obawiał, że żona będzie wściekła. Na widok drukowanych liter układających się w napis: „WNIOSEK WIZOWY”, spurpurowiała na twarzy. Na widok własnego nazwiska w rubryce „wnioskujący” spurpurowiała aż po uszy. A kiedy dostrzegła, że jako miejsce wyjazdu podano „Nowy Jork”, krew, która zagotowała się jej w sercu, sięgnęła najdalszych peryferii ciała. Ale nawet gdy wrzało jej w żyłach z wściekłości, przez głowę przemknęło jej kilka myśli, które sprawiły, że powstrzymała się od rzucenia się na Puszkina z pięściami.
Po pierwsze, inaczej oceniała teraz jego umiejętności. Choć dawniej był tylko biernym, pozbawionym wyobraźni leniem, ostatnio okazał się uosobieniem bolszewickich ideałów: niestrudzonym, zdeterminowanym i skutecznym. Dlatego – jak każdy dobry bolszewik – zasługiwał na odrobinę zaufania. Po drugie, powodował nią głęboko zakorzeniony szacunek do kremlowskich pieczęci. Tymi nikt nie szafuje jak, nie przymierzając, jabłkami w sadzie. Mimo – zdawać by się mogło – niezaprzeczalnych dowodów, już sama obecność takiego stempla dowodziła, że dokument został gruntownie przeanalizowany i uznany za całkowicie zgodny z ideałami bolszewizmu. Czy sama jednak myśl o porzuceniu Związku Radzieckiego akurat teraz, gdy znajdował się o krok od pełni chwały – i to jeszcze na rzecz Nowego Jorku! – nie była z gruntu aktem zdrady?
Zamiast szukać odpowiedzi u męża, Irina zwróciła się ku portretowi na ścianie. Ojciec Rewolucji odwzajemnił spojrzenie z trzeźwą czułością, jakby przypominając, że zwycięstwo proletariatu stanie się faktem dopiero wówczas, gdy lud pracujący z całego świata zjednoczy się pod sztandarem socjalizmu. Od samego początku plan zakładał zdobycie przyczółka w Rosji, a następnie szerzenie bolszewizmu na całym świecie. Co zaś się tyczy Nowego Jorku – kiedy kowal chce zahartować kawałek żelaza, czy nie powinien umieścić go w najgorętszej części pieca?
– Dobrze – powiedziała Irina, czując, jak krew powoli odpływa jej z pięści. – Świetnie, towarzyszu mężu.
Doszedłszy do takiej konkluzji metodą logicznego rozumowania, rzuciła od razu propozycję, by jak najprędzej spakowali ubrania do jednej walizki, pieniądze do drugiej i wyjechali niezwłocznie. Irina może i była bolszewiczką do szpiku kości, ale nie była głupia. I jak gdyby sam los zapragnął potwierdzić jej przeczucia, po wyjściu z budynku z bagażami w rękach od razu zobaczyli czekającą przy krawężniku limuzynę.

14.

Całe lata przed wojną, gdy jeszcze pracował jako kierowca ciężarówki w Moskwie, Maksymilian Szapocznikow pogardzał miejskimi szoferami, drwił z ich uniżonych manier i niedorzecznych czarnych czapek. W komunizmie odkrył jednak, że życie szofera ma swoje zalety – zwłaszcza jeśli miało się szczęście trafić na usługi jakiegoś gorliwego członka partii (ten typ zwykle bowiem pracował od świtu do nocy, a czasem także całą noc, dzięki czemu przez większość dnia można było korzystać do woli z samochodu szefa). A w nowej Rosji nie brakowało kontrabandzistów, prostytutek i innych ważnych osobistości potrzebujących przemieszczać się z punktu A do punktu B z odpowiednim rozmachem i gotowych za to zapłacić. Szapocznikow właśnie wysadził jednego z tych klientów pod wieżowcami Nikickimi, gdy akurat Puszkin i Irina wyszli przed budynek.
Na widok małżonków Szapocznikow nie zastanawiał się długo. Wcisnął na głowę swoją niedorzeczną czapkę i wysiadł z auta.
– Czołem, towarzysze! – zawołał. – Wyglądacie, jakbyście wybierali się w podróż. Nie trzeba wam czasem podwózki?
Irina zwróciła się do męża:
– Najmij tego człowieka, żeby nas zawiózł na dworzec. Ja wrócę się jeszcze na górę, bo o czymś zapomniałam.
Kiedy Irina popędziła po pozostawiony na ścianie portret Lenina, Puszkin wyjaśnił Szapocznikowowi, że istotnie wybierają się z żoną na dworzec kolejowy.
– Na nocny pociąg do Leningradu?
– Tak jest.
– Na dłuższy pobyt?
– Nie. W Leningradzie zamierzamy wsiąść na prom do Bremy, a stamtąd parowcem popłynąć do Nowego Jorku.
Maksymilian Szapocznikow był nie tylko moskwianinem z krwi i kości, lecz także światowcem. Para z wieżowców Nikickich w drodze do Bremy i dalej parowcem do Stanów, z dwiema wypchanymi walizkami, mogła oznaczać tylko jedno: idealnych jeleni do oskubania.
– Ach, życie na morzu – westchnął z nostalgią, choć nigdy na oczy morza nie widział. – A macie już bilety na rejs?
– Obawiam się, że nawet biletów na pociąg jeszcze nie mamy.
Szofer wyprężył pierś i poprawił czapkę.
– Los dzisiaj się do was uśmiechnął, towarzyszu. Bo tak się składa, że znam akurat właściwego człowieka, który załatwi wam wygodny przedział na podróż do Leningradu, i innego, który zorganizuje wam kabinę na promie.
I była to z grubsza prawda! Bo jeszcze jako kierowca ciężarówki Szapocznikow poznał wielu ludzi, którzy teraz pracowali w portach i na stacjach w całej Rosji.
Na dworcu Szapocznikow okazał się doskonałym majordomusem. Znalazł Irinie wygodnie miejsce do siedzenia i przyniósł jej herbatę. Odszukał tragarza, który zajął się walizkami. Przedstawił Puszkina bileterowi (który przydzielił im wygodną kuszetkę w wagonie sypialnym) i głównemu konduktorowi (który posadził ich przy najlepszym stoliku w wagonie restauracyjnym). Do tego Szapocznikow skontaktował się ze znajomymi z Leningradu, a ci zadbali, by w drodze do Ameryki Puszkin i Irina zostali pierwszorzędnie zabiletowani, zatragarzowani i zakabinowani dzięki staraniom pierwszorzędnych ludzi. Na każdym kroku dawał też Puszkinowi do zrozumienia, jak najlepiej okazać wdzięczność wszystkim, którzy wyświadczyli im przysługę.
I tak oto 24 października 1929 roku, po kilku etapach podróży, z których każdy miał coraz gładszy przebieg, Puszkin i Irina dotarli do Bremy i weszli po trapie na pokład parowca. Syrena zawyła trzy razy, na przystani rozsypano konfetti i wśród pożegnalnego machania kapeluszami przy burcie okręt odbił od brzegu – dokładnie w chwili, gdy na nowojorskiej giełdzie doszło do niebezpiecznego tąpnięcia.

15.

Irina znała siebie na wylot. Wiedziała, do czego jest zdolna, a także co i kiedy powinna zrobić. Nie wiedziała jednak, że cierpi na chorobę morską. Przy pierwszej większej fali poczuła, jakby do brzucha wślizgnął jej się wąż i zaczął się tam kotłować. Dlatego spora część przeprawy przez Atlantyk upłynęła jej na pokonywaniu dystansu między poduszkami na koi a porcelanową muszlą klozetową.
Puszkin był gotów dyżurować przy niej z zimnym kompresem, ponieważ jednak Irina wiedziała, że przy ciągłej opiece męża podróż będzie się jej dłużyć w nieskończoność, wypchnęła go z kajuty, nakazując, by korzystał ze swobody na pokładzie, od dziobu do rufy. I mimo początkowych oporów Puszkin właśnie tak postąpił.
Oczywiście podobały mu się bezkresne widoki, czterodaniowe posiłki i jazz-band w restauracji. Najbardziej jednak cieszyło go towarzystwo personelu. Puszkin miał wrażenie, że na każdego pasażera przypada dwoje członków załogi, dbających o jego komfort. Na niższych pokładach pracowały pokojówki, chłopcy kabinowi i lokaje. W sali jadalnej uwijali się główny kelner, kelnerki i jegomość w wysokiej białej czapie, krojący wołowinę. Na wyższych pokładach uroczy młodzieńcy podsuwali podróżnym krzesła, a śliczne dziewczęta nalewały herbatę. Puszkin z zachwytem odkrył, że może im wszystkim okazać swą wdzięczność. Okazywał ją tak gorliwie, że kiedy pięć dni później o siódmej rano schodzili z żoną z pokładu na ląd, nie potrzebowali tragarza, bo jedna z walizek była już pusta.

16.

– Pusta?! – wykrzyknęła Irina, stojąc obok męża w terminalu na przystani na West Side. – Jak to pusta?!
A kiedy Puszkin zaczął wyliczać wszystkich tych miłych ludzi, którzy wyświadczyli im przysługi podczas podróży z Moskwy do Nowego Jorku, wpatrywała się w niego ze zdumieniem. Z osłupieniem. Z niedowierzaniem. Kto przy zdrowych zmysłach rozdałby małą fortunę w ciężko zarobionej walucie bandzie naciągaczy, i to w podróży do obcego kraju? No kto?
W rozbłysku zrozumienia do Iriny dotarła odpowiedź: człowiek, za którego wyszła. Oto kto!
Och, jak cudownie było roić sobie, że jej mąż się zmienił, że nagle, po dekadach nieudolności, okazał się obrotny i przewidujący, że jednak wcale nie popełniła takiego błędu, wiążąc z nim swój los. Co za przepyszna mrzonka. Lukrowany, wypełniony kremem, nadmuchany wyobraźnią ptyś.
„Ale przecież nie takie transformacje się zdarzają”, upierał się współczujący głosik w jej głowie. „Czy nie jest rzeczą ludzką się zmieniać?” W odpowiedzi Irina wykrzyczała mężowi w twarz:
– Czy rybie wyrastają pióra?
A potem bez słowa wymaszerowała z terminalu.
– Czy żółwiowi rosną kły jak u słonia? – pokrzykiwała, gnana po nabrzeżu impetem swojego odkrycia. – Czy u motyla pojawia się zarost?
Zaabsorbowana tą zdroworozsądkową menażerią nie zwracała uwagi na otoczenie, aż przeszła pod torami kolejki i znalazła się na siermiężnych ulicach dolnego West Side.
– I co ja mam teraz zrobić? – rzuciła w przestrzeń.
Gdy dotarła na róg Dziesiątej Alei i Szesnastej Ulicy, stanęła jak wryta. Kilka kroków przed nią samotna kobieta w samej tylko koszuli, bez płaszcza, oparta o ścianę paliła papierosa. Po drugiej stronie ulicy, przed drzwiami doku przeładunkowego gromadził się tłum. Irina w mgnieniu oka rozpoznała, z kim ma do czynienia. Poznała ich po obdartych ubraniach i zaciętym wyrazie twarzy. Jedyne, co różniło ich od moskiewskich robotników, to że ci tutaj zdawali się pochodzić ze wszystkich zakątków świata. Byli wśród nich Afrykańczycy i Azjaci, Niemcy i Włosi, Irlandczycy i Polacy. Zaciekawiona Irina spojrzała w górę i zobaczyła na budynku billboard ze złotym dyskiem wielkim jak słońce.
Nagle drzwi uniosły się z łoskotem i pokazał się w nich mężczyzna w spodniach na szelkach, w towarzystwie dwóch uzbrojonych strażników. Wszyscy w tłumie zaczęli jednocześnie krzyczeć i gestykulować. Mężczyzna przyglądał się im przez moment, a potem zaczął wskazywać palcem.
– Ten. Ta. Ta. Ten.
Strażnicy wpuścili do środka wybrańców – obdarzonych przywilejem harówki za dniówkę – reszta zaś musiała przełknąć rozczarowanie, tak samo jak wcześniej schowali dumę do kieszeni.
Drzwi opadły z hukiem. Tymczasem kobieta w koszuli przestała opierać się o ścianę i cisnęła niedopałek na ulicę. Zaczęła wciskać świstki papieru do rąk przechodzących członków proletariatu, wypowiadając przy tym kilka naglących zdań. Część robotników, odchodząc, zerknęła na ulotki, byli też tacy, którzy chowali je do kieszeni, większość jednak upuszczała je na ziemię. Podmuch wiatru sunący ulicą porwał jeden z arkusików i rzucił go prosto pod nogi Iriny.
Irina nie rozumiała ani słowa z tego, co napisano w ulotce, ale na samym środku strony widniał nie kto inny jak Włodzimierz Iljicz Lenin – ten sam, który wcześniej przypomniał jej, że rewolucja w Rosji to zaledwie przyczółek – i wpatrywał się w Irinę mądrym, pełnym determinacji wzrokiem.
Irina przeczesała spojrzeniem zbieraninę różnych narodowości i tak jak się spodziewała, wypatrzyła dwie młode kobiety w chustach całkiem jak te noszone w jej rodzinnych stronach. Ruszyła w ich kierunku, wołając:
– Halo! Siostry! Mówicie po rosyjsku?
Kobiety przystanęły.
– Mówimy.
– Dopiero co przyjechałam do Ameryki. Co to za miejsce?
– To Państwowa Fabryka Herbatników – odparła jedna, podczas gdy druga pokazała palcem symbol wymalowany na dachu.
Ściskając ulotkę w obydwu dłoniach, Irina patrzyła, jak jej rozmówczynie idą w ślad za innymi robotnikami w stronę centrum miasta. A potem znów spojrzała na wielkiego słonecznego herbatnika zdobiącego budynek i w tym samym momencie – choć była przecież zaprzysięgłą ateistką – zrozumiała, dlaczego Bóg ją tu przysłał.

17.

A co z naszym starym znajomym Puszkinem?
Kiedy Irina wymaszerowała z terminalu, założył, że – podobnie jak zrobiła to kiedyś w Moskwie – prędko zorientowała się w topografii miasta i ruszyła do centrum, żeby znaleźć im kwaterę, a potem po niego wróci. Czekał zatem. Ponieważ wokół tłoczyły się potężne masy ludzkie, uznał, że powinien czekać dokładnie w tym miejscu, w którym go zostawiła, żeby mogła go bez problemu odszukać.
Godziny mijały, niedawni towarzysze podróży odbierali bagaże i witali się z krewnymi, taksówki przyjeżdżały i odjeżdżały, tragarze rozeszli się i terminal opustoszał, ale Irina nie wracała. Wreszcie Puszkinowi zdało się, że dostrzegł ją na przystani, jak stoi i się rozgląda, jakby niepewna, gdzie się znalazła.
– Irino! – zawołał, wybiegając na zewnątrz. – Irino, Irino!
Ale kiedy złapał ją za ramię, okazało się, że to nie jego żona, lecz jakaś obca kobieta w podobnej sukience. Rozczarowany Puszkin wrócił na swój posterunek i zorientował się, że z dwóch walizek została mu tylko jedna – oczywiście ta pusta.
Przekonany, że jakiś strudzony podróżny przez pomyłkę zabrał jego bagaż, Puszkin wrócił na przystań i rzeczywiście dostrzegł mężczyznę w filcowym kapeluszu, oddalającego się ze znajomo wyglądającą walizką.
– Przepraszam! – zawołał za nim Puszkin, gdy tamten przechodził przez ruchliwą ulicę. – Przepraszam pana!
Tamten najwyraźniej go nie usłyszał, więc Puszkin za­czekał, aż ruch uliczny zelżeje, po czym pognał za nim. Mijając dwie pierwsze przecznice, widział go jeszcze w oddali, ale przy trzeciej po mężczyźnie z walizką nie było już śladu. Puszkin zatrzymał się, rozejrzał na prawo i lewo, i zdołał uchwycić wzrokiem sylwetkę w kapeluszu, przechodzącą na drugą stronę ulicy i skręcającą w zaułek. Co sił w nogach popędził w tamtym kierunku… i nagle znalazł się na samym środku Times Square, pośród mrugających świateł, dudnienia metra, huku klaksonów i tysięcy mężczyzn maszerujących w różnych kierunkach. Każdy z nich miał na głowie filcowy kapelusz. Spanikowany Puszkin z początku pobiegł wzdłuż bulwaru, ale potem ogarnęły go wątpliwości i zawrócił. Tylko że teraz nie dość, że nigdzie nie widział już śladu swojej walizki, to jeszcze nie miał pojęcia, z której strony przyszedł. Innymi słowy: zabłądził.
Czując, że łzy napływają mu do oczu, Puszkin usiłował naśladować stoicyzm swojego przyjaciela Litwinowa. A potem, mamrocząc pod nosem coś o tym, że dwa razy schodami w dół i trzy razy do góry, wmieszał się w tłum przechodniów.
Choć we wszystkich moskiewskich kolejkach Puszkin słynął z wrażliwości na piękno architektury, to w drodze przez Broadway nie zawiesił oka na fasadach budynków. Na Herald Square nie zerknął nawet na wiszący łącznik między domem towarowym Gimbels i jego dobudówką. Na Madison Square nie zaszczycił spojrzeniem słynnego z nietypowego kształtu Flatiron Building. Gdy zaś o piątej po południu dotarł do City Hall Parku, nawet nie popatrzył na Woolworth Building, choć przecież dopiero co okrzyknięto go najwyższą budowlą świata!
Usiadłszy na ławce, zauważył natomiast, że doskwierają mu zimno i głód. Choć pamiętał, by przywieźć ze sobą płaszcz i szalik, to zostały one w walizce. Na statku zjadł, co prawda, porządne śniadanie, ale od tamtej pory minęło już dobre dwanaście godzin. Jakby dla przypomnienia zegar na pobliskiej wieży zaczął wybijać szóstą.

 
Wesprzyj nas