Zawiła lecz skonstruowana z zegarmistrzowską precyzją – taka jest powieść „Cichy ptak”, którą napisali Peter Mohlin i Peter Nyström. Ten skandynawski kryminał jest jednym z najbardziej refleksyjnych, skłania do zastanowienia nad tym jak skomplikowane i niejednoznaczne mogą być powody popełnienia okrutnych czynów.


Akcja powieści „Cichy ptak” skoncentrowana jest wokół dwóch zagadek kryminalnych: zaginięcia dziesięcioletnich bliźniaków przed ponad trzydziestu laty i współczesnego morderstwa. Jedno i drugie zdarzyło się w sennym przysiółku, gdzie wszyscy się znają i każda sprawa natychmiast obiega nieliczne domostwa. A jednak, pomimo tego, sekrety mają się dobrze. John Adderley, śledczy o bujnej przeszłości, otrzymuje zadanie ich odkrycia.

Ta, trzecia już propozycja pisarskiego duetu Mohlin & Nyström w cyklu z byłym agentem FBI pracującym obecnie w policyjnym zespole z Karlstad, oprócz tego, że jest typowym skandynawskim kryminałem, stanowi również znakomitą powieść psychologiczną. W trakcie lektury bardzo szybko okazuje się, że motywacje bohaterów wynikające ze zdarzeń, które miały miejsce w przeciągu ich życia, są równie intrygujące jak snucie przypuszczeń o tym, kto jest sprawcą.

Autorzy skupili się tym razem na tym jak skomplikowane i niejednoznaczne mogą być powody popełnienia okrutnych czynów, a także poruszyli cały szereg dających do myślenia kwestii. Konkluzje o skutkach braku należytej opieki dla osób zmagających się z zaburzeniami psychicznymi, jak również dla uwikłanych w dramatyczne sploty okoliczności, a pozostawionych z tym faktem samym sobie są jednoznaczne. Jeśli chcemy bezpiecznego otoczenia i dobrze funkcjonującego społeczeństwa, to nie możemy odwracać wzroku od tych, którzy potrzebują wsparcia, tylko dlatego że jest to dla nas niekomfortowe lub problematyczne. Pozostawianie takich osób i ich trosk własnemu biegowi z dużym prawdopodobieństwem przyniesie tragiczne skutki – to najważniejsze przesłanie „Cichego ptaka”.

Ta prawda przedstawiona jest za pomocą sporego grona bohaterów. Na kartach powieści pojawia się małżeństwo w średnim wieku Beatrice i Torgny. Siostra mężczyzny, Sussie, ze swym mężem Halilem pracującym w ośrodku dla uchodźców, gdzie przebywa między innymi nastoletnia dziewczyna zagrożona deportacją. Jest tu też intrygujący Pål, który po latach powrócił do rodzinnej miejscowości, by zająć się podupadającą na zdrowiu matką i niepełnosprawną siostrą, a także przerażający Kenneth Brodin, któremu zaginięcie synków przed trzema dekadami złamało życie i przetrąciło zdrowie psychiczne. Zrozumieniem powiązań pomiędzy nimi i sprawą z przeszłości zajmuje się wspomniany wcześniej John Adderley, który ma na głowie również opiekę nad dziewięcioletnią osieroconą siostrzenicą.

Mohlin & Nyström po mistrzowsku dają do zrozumienia czytelnikom, że żaden człowiek nie jest czarno-biały, dlatego pochopne oceny na nic się zdadzą – prawda jest zawsze złożona.

Każda z tych postaci została skonstruowana tak aby budzić sprzeczne uczucia. Nie ma pośród nich ani jednego bohatera, którego dałoby się jednoznacznie polubić lub znienawidzić, przez co powieść staje się tym bardziej angażująca. Mohlin & Nyström po mistrzowsku dają do zrozumienia czytelnikom, że żaden człowiek nie jest czarno-biały, dlatego pochopne oceny na nic się zdadzą – prawda jest zawsze złożona. Szczególnie ciekawie opowiedzieli o tym przedstawiając postaci Torgny’ego i Påla. Torgny jest pracownikiem fizycznym w fabryce papieru. Całe życie spędził w jednej miejscowości, ma piękną żonę, która wydaje mu się zbyt dobra dla niego i proste marzenia o nowym samochodzie. Pål z kolei, rówieśnik i dawny kolega z tej samej ulicy, to całkowite przeciwieństwo Torgny’ego. Ukończywszy miejscową szkołę wyjechał w daleki świat robiąc tym imponujące wrażenie na tych, którzy zostali. W dzieciństwie skryty i nieśmiały, powrócił jako elokwentny, obyty człowiek, skupiający na sobie wszystkie spojrzenia. Sama jego obecność jest ekscytująca. Jednych zachwyca, innych irytuje, uzmysławiając im mimowolnie własne niedostatki i niespełnienia. Obaj stanowią symbole najbardziej powszechnych i najbardziej kontrastujących ze sobą postaw: marzeń o założeniu rodziny i stabilizacji w znanym, bezpiecznym otoczeniu w opozycji do pragnienia przygody i przeżywania życia, które ma znaczenie wykraczające daleko poza to, co dotyczy nas samych.

Pozostaje mi jeszcze nadmienić czego dotyczy sama zagadka będąca punktem wyjścia do zgłębiania sekretów mieszkańców. Otóż w Grums zostaje znaleziona dziecięca kość obojczykowa, która wypadła z ptasiego gniazda strąconego przez łobuzów. Dla mieszkańców szybko staje się jasne, że skoro ptak ją znalazł, oznaczać może to tylko jedno: gdzieś odsłoniło się po latach miejsce ukrycia zwłok Jensa i Jonasa Brodinów, którzy zniknęli w niewyjaśnionych okolicznościach. Wszyscy chcą poznać prawdę. Najbardziej zasługują na nią rodzice zaginionych bliźniaków, ale cała społeczność ma nadzieję dowiedzieć się, kto i dlaczego skrzywdził dwójkę dzieci. Społecznicy zabierają się więc za organizację grupy poszukiwawczej, której działania okazują się skuteczne, ale efekt poszukiwań prowokuje więcej pytań niż daje odpowiedzi. Zaintrygowani? Jeśli tak, to czas na wizytę w bibliotece lub księgarni. Robert Wiśniewski

Peter Mohlin, Peter Nyström, Cichy ptak, Przekład: Maciej Muszalski, Wydawnictwo Czarna Owca, Premiera: 13 marca 2024
 
 

Peter Mohlin, Peter Nyström
Cichy ptak
Przekład: Maciej Muszalski
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 13 marca 2024
 

1.

– Prze­cież mówi­łem, że macie prze­stać!
Sły­sząc wście­kły męski głos, John odwró­cił wzrok od boiska. Na pola­nie pną­cej się pod górę do lasu dwóch małych blon­da­sków uśmie­chało się sze­roko do męż­czy­zny w jaskra­wo­żół­tej czapce z dasz­kiem – jak się domy­ślał, ich ojca. Trzy­mali w dło­niach kamie­nie i nie­zra­żeni pró­bo­wali tra­fić w gniazdo na jed­nej z brzóz. John pokrę­cił głową. Gdyby on w taki spo­sób igno­ro­wał swo­jego ojca, ten by go spo­licz­ko­wał i dał mu szla­ban.
John prze­stał zwra­cać uwagę na nie­wy­cho­wane dzie­ciaki i z powro­tem sku­pił się na meczu. Gra­jąca u sie­bie dru­żyna Grums IK mie­rzyła się z dziew­czę­tami z karl­stadz­kiej dru­żyny QBIK. Spo­tka­nie w dal­szym ciągu było bez­bram­kowe.
Nicole dostała piłkę i ruszyła z nią na połowę prze­ciw­ni­czek. Mię­dzy nią a bram­karką były tylko dwie obroń­czy­nie z Grums. Odbiła w prawo i oddała nie­zły strzał, ale piłka prze­le­ciała tuż nad poprzeczką. Roz­cza­ro­wana Nicole padła na kolana i scho­wała twarz w dło­niach.
– Dobra próba, Nicole! Następ­nym razem będzie gol! – krzyk­nął ze swo­jej ławki tre­ner.
Nicole obrzu­ciła spoj­rze­niem sto­ją­cego przy bocz­nej linii Johna. Kiw­nął jej głową na zachętę, a ona się pod­nio­sła. Kiedy bie­gła po tra­wie, jej chude nogi przy­po­mi­nały wiru­jące pałeczki per­ku­syjne.
John lubił patrzeć na swoją bra­ta­nicę gra­jącą w piłkę. Coś się wtedy działo w jej oczach. Nagle była w nich pew­ność sie­bie, zmie­nia­jąca ją w kogoś innego. Albo wła­śnie w praw­dziwą Nicole, pomy­ślał. Taką, jaka była naprawdę. Zdrową, rado­sną dzie­wię­cio­latkę z ape­ty­tem na życie.
Od śmierci jej ojca minęło osiem mie­sięcy, a żal i tęsk­nota za nim w dal­szym ciągu były ogromne. Wszę­dzie, tylko nie tu. Na boisku zda­wało się nie ist­nieć nic oprócz piłki i bramki, do któ­rej ma zostać posłana.
John popra­wił oku­lary prze­ciw­sło­neczne, które lekko mu się zsu­nęły z nosa. Po ponad dwu­dzie­stu latach w Sta­nach Zjed­no­czo­nych zapo­mniał, jak bez­względne w pół­ro­czu let­nim potrafi być nor­dyc­kie słońce. Jego pro­mie­nie wcze­snym ran­kiem każ­dego dnia wpa­dały do miesz­ka­nia przez pano­ra­miczne okna, prze­ry­wa­jąc mu sen. Firma, która obie­cała zało­żyć zasłony zaciem­nia­jące, już dwa razy prze­kła­dała ter­min. Jeśli się nie poja­wią w przy­szłym tygo­dniu, zamie­rzał zagro­zić, że naśle na nich biuro zwal­cza­nia prze­stęp­czo­ści gospo­dar­czej.
– Prze­pra­szam, jest pan poli­cjan­tem, prawda?
John spoj­rzał na kobietę, która do niego pode­szła. Była to mama jed­nej z dziew­czy­nek z dru­żyny.
– Tak, zga­dza się – odparł.
– Myślę, że powi­nien pan się cze­muś przyj­rzeć.
Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, kobieta ruszyła pod górę. John poszedł za nią, omi­ja­jąc puste koce pik­ni­kowe. Był zajęty meczem i nie zauwa­żył, że rodziny zawod­ni­czek zosta­wiły ter­mosy z kawą i sta­nęły w okręgu na skraju lasu.
– Co się stało? – zapy­tał, kiedy pode­szli do grupy.
Jak zwy­kle pośród wszyst­kich ludzi w dre­sach czuł się zbyt ele­gancki w gar­ni­tu­rze. Był zwy­kły czwar­tek pod koniec maja, nie wybiła jesz­cze nawet sie­dem­na­sta, a jed­nak wyglą­dało na to, że wszy­scy zdą­żyli się prze­brać po powro­cie z pracy.
– Pta­sie gniazdo – wyja­śniła kobieta, wska­zu­jąc wysoką brzozę. – Spa­dło.
Jeden czło­wiek w ścia­nie z ple­ców odwró­cił się do niego twa­rzą. Był to męż­czy­zna w jaskra­wo­żół­tej czapce.
– To moi syno­wie, łobuzy, rzu­cali w nie kamie­niami – powie­dział. – Pan jest poli­cjan­tem?
John ski­nął głową.
Facet w czapce go prze­pu­ścił. Na ziemi, przy górce ze sple­cio­nych gałą­zek, kucała siwo­włosa kobieta. Mię­dzy kciu­kiem a pal­cem wska­zu­ją­cym trzy­mała pożół­kły, długi na dzie­sięć cen­ty­me­trów przed­miot, o gru­bo­ści solid­niej­szego dłu­go­pisu.
– Co to jest? – zapy­tał.
– Kość – wyja­śniła kobieta ści­szo­nym gło­sem. – Ptak zapewne uży­wał jej jako budulca. Ale to tro­chę dziwne.
– Okej – odparł John, cze­ka­jąc na dal­szy ciąg.
Kobieta wyglą­dała na zakło­po­taną.
– Nie wiemy, do jakiego zwie­rzę­cia nale­żała – dodał męż­czy­zna w czapce. – Lena pra­cuje jako lekarka wete­ry­na­rii, a ja jestem zapa­lo­nym myśli­wym. Jed­nak w tej kwe­stii oboje mamy pro­blem.
– Może dzia­ła­nie warun­ków atmos­fe­rycz­nych ją uszko­dziło – pod­su­nął John.
– Raczej nie – odparła kobieta.
Wstała i wycią­gnęła rękę w jego stronę. John pod­szedł bli­żej i przyj­rzał się kości. Struk­tura powierzchni wyda­wała się nie­tknięta, kość nie wyglą­dała na zwie­trzałą.
– Nie jestem pewna, czy to kość zwie­rzęca – oznaj­miła kobieta.
John spoj­rzał na nią nie­uf­nie.
– Czyli sądzi pani, że ludzka? Tak mam to rozu­mieć?
– Jestem lekarką wete­ry­na­rii, nie oste­olożką. Uwa­żam jed­nak, że powinno się ją prze­ka­zać poli­cji do badań.
Spoj­rze­nia wszyst­kich zatrzy­mały się na Joh­nie. To, co twier­dziła kobieta, naprawdę wyda­wało się sza­lone. Już sły­szał śmie­chy w pokoju dla per­so­nelu komi­sa­riatu w Karl­stad, gdy kole­dzy spy­tają go, jak tam idzie sprawa zabój­stwa Bambi. Jed­no­cze­śnie nie mógł zigno­ro­wać głosu auto­ry­tetu. Kobieta zda­wała się wie­dzieć, co mówi.
– Oczy­wi­ście. Mogę ją zabrać do naszego tech­nika – powie­dział.
Męż­czy­zna z psem podał mu foliowy wore­czek. John wło­żył go na dłoń jak ręka­wiczkę, chwy­cił kość, którą podała mu lekarka, i zawią­zał wore­czek na supeł.
Chwilę póź­niej od strony boiska dobiegł gło­śny okrzyk.
John gwał­tow­nie się odwró­cił.
Piłka spo­czy­wała w siatce bramki dru­żyny gospo­da­rzy, a przy linii pola kar­nego stała Nicole, uno­sząc rękę w geście zwy­cię­stwa.

2.

Poja­wie­nie się pra­cow­ni­ków noc­nej zmiany spo­wo­do­wało krót­kie, lecz inten­sywne oży­wie­nie na par­kingu dla per­so­nelu Gruvön. Tor­gny Hammarström ski­nął głową, widząc zna­jome twa­rze kole­gów. Oni wjeż­dżali przez bramę, a on wyjeż­dżał.
Trzy zmiany. Przez całą dobę. Okrą­gły rok.
Ta fabryka jest jak per­pe­tuum mobile, pomy­ślał. Z jed­nej strony wkła­dano suro­wiec – pulpę drzewną z lasu – a z dru­giej wycho­dziły koń­cowe pro­dukty: papier i kar­ton.
Tor­gny pamię­tał swój pierw­szy dzień pracy. Miał dzie­więt­na­ście lat i był świeżo po ogól­niaku. Tam­tego dnia mama zapa­ko­wała dwa pudełka z jedze­niem – jedno dla niego, a dru­gie dla taty. W Gruvön był „chło­pa­kiem od Ivara”. A kole­dzy już od samego początku nie pozo­sta­wili wąt­pli­wo­ści, że będzie miał wysoko posta­wioną poprzeczkę.
Kiedy tylko Ivar odszedł na tyle, by ich nie sły­szeć, zaczęli opo­wia­dać o jego wyczy­nach jako prze­wod­ni­czą­cego Działu Papieru 96. Jak w kom­bi­ne­zo­nie robo­czym wszedł do biura i wysrał się w toa­le­cie zarządu, gdy w szatni robot­ni­ków doszło do zatka­nia odpływu. I jak gro­ził dzi­kim straj­kiem, jeśli pra­cow­nicy ze sta­żem dłuż­szym niż trzy­dzie­ści lat nie otrzy­mają pię­ciu dodat­ko­wych dni urlopu.
Osiem lat temu, po śmierci ojca, kole­dzy z pracy uczcili jego pamięć minutą ciszy. Dodat­kowy urlop dla pra­cow­ni­ków z dłu­gim sta­żem na­dal funk­cjo­no­wał i nazwano go iva­ro­wym. W tym roku Tor­gny zamie­rzał wyko­rzy­stać dni iva­ro­wego na wymianę drew­nia­nej pod­łogi werandy.
Wsiadł do samo­chodu i prze­krę­cił klu­czyk. Cho­ciaż wymie­nił wszyst­kie zapłony, volvo nie chciało czy­sto pra­co­wać na jało­wym biegu. Dodał gazu, żeby sil­nik nie zgasł, i wrzu­cił jedynkę. Grat pod­sko­czył i udało mu się wyje­chać z par­kingu.
Pra­wie wszy­scy kole­dzy skrę­cali w lewo, by trasą E18 poje­chać do Grums. On skrę­cił w prawo, w kie­runku Ålvikshöjden. Szes­na­ście iden­tycz­nych willi było poło­żo­nych wysoko na przy­lądku i roz­ło­żo­nych po równo po obu stro­nach jedy­nej ulicy. Tor­gny miesz­kał tam od uro­dze­nia i znał każde drzewo w dro­dze do domu.
Po nie­ca­łych dwóch kilo­me­trach jazdy przez las drzew igla­stych zwol­nił. Beatrice jak zwy­kle stała w ogro­dzie przed domem, pochy­lona nad rabatką. Sły­sząc chrzęst opon na wysy­pa­nym żwi­rem pod­jeź­dzie, wypro­sto­wała się i odwró­ciła. W jed­nej ręce trzy­mała bukiet tuli­pa­nów, a w dru­giej seka­tor. Jej krę­cone rude włosy były roz­pusz­czone i zdą­żyła już się prze­brać w sukienkę.
Tor­gny wysiadł z samo­chodu, pod­szedł do niej i poca­ło­wał ją lekko w poli­czek. Skórę miała cie­płą od słońca i pach­nącą per­fu­mami, które sobie od niego zaży­czyła pod cho­inkę.
– Cuch­niesz potem – powie­działa i go ode­pchnęła. – Pod prysz­nic, ale już. Za pięt­na­ście minut mamy być u two­jej sio­stry. Powie­si­łam ci w przed­po­koju czy­stą koszulę.
– Spo­koj­nie, zdą­żymy – odparł i dwoma susami poko­nał schodki przed drzwiami.
W łazience wrzu­cił ubra­nia do kosza na pra­nie i wszedł do kabiny prysz­ni­co­wej. Odkrę­cił wodę, spłu­kał z sie­bie woń fabryki, namy­dlił dło­nie i prze­cią­gnął nimi po pła­skim brzu­chu. Nie mógł się pochwa­lić kalo­ry­fe­rem, ale mimo to był w lep­szej for­mie niż więk­szość jego rówie­śni­ków. Jako ope­ra­tor pro­cesu pra­co­wał na sie­dząco, więc nie mógł jeść jak drwal. Z szam­po­nem dał sobie spo­kój. Fry­zura na Elvisa zawsze była jego naj­więk­szym atu­tem, a trudno ją uzy­skać ze świeżo umy­tymi wło­sami.
Wytarł się, owi­nął ręcz­nik wokół pasa i poszedł wło­żyć koszulę. Ze zdzi­wie­niem pomy­ślał, że po tych wszyst­kich latach na myśl o tym, że Beatrice czeka na niego w ogro­dzie, na­dal robi mu się cie­pło w środku. Kiedy inne kobiety z sąsiedz­twa z każ­dym rokiem wyglą­dały na bar­dziej znisz­czone, jego żona tylko pięk­niała.
Jak wino, które doj­rzewa, aż osią­gnie dosko­na­łość.
Tor­gny sam tego nie wymy­ślił – takiego porów­na­nia do opi­sa­nia Beatrice użył jeden z mów­ców na przy­ję­ciu z oka­zji jego pięć­dzie­sią­tych uro­dzin. Impreza odbyła się przed dwoma laty w gmin­nej świe­tlicy w Ålvikshöjden i uczest­ni­czyła w niej cała ulica. Mimo że to on był jubi­la­tem, więk­szość prze­mów doty­czyła Beatrice. A raczej tego, jak wiel­kie szczę­ście ma Tor­gny, że tra­fił na taką żonę.
Po pew­nych szcze­gól­nie przy­chyl­nych sło­wach na jej cześć wstała i zawo­łała: „To ja mia­łam szczę­ście, że mogłam wyjść za Tor­gny’ego!”.
Goście wybuch­nęli grom­kim śmie­chem. Ale zgo­dzili się z nią pew­nie nie­liczni. Nawet sam Tor­gny do nich nie nale­żał. Miał pełną świa­do­mość, że Beatrice tak naprawdę jest dla niego za dobra.
Poza tym w duchu pro­te­sto­wał prze­ciwko stwier­dze­niu, że jest szczę­ścia­rzem, skoro udało mu się ją zło­wić. Jego zaloty były pełne deter­mi­na­cji, któ­rej poza tym w jego życiu zwy­kle bra­ko­wało. Wyka­zał więk­szą cier­pli­wość niż pozo­stali zalot­nicy i to się opła­ciło. Nawet Ivar, zazwy­czaj prze­wra­ca­jący oczami na widok dziew­czyn, które Tor­gny zapra­szał do domu, wyra­żał się o niej pochleb­nie. „Mocno się jej trzy­maj” – powie­dział już po pierw­szym nie­dziel­nym obie­dzie.
Tor­gny drgnął na dźwięk otwie­ra­nych drzwi. Do przed­po­koju weszła Beatrice, poło­żyła seka­tor na małym sto­liku pod lustrem i wska­zała zega­rek.
– Tak, wiem – powie­dział Tor­gny. – Włożę tylko pozo­stałe ciu­chy.
Odwró­cił się i wszedł po scho­dach do sypialni.
– Krzywo się zapią­łeś! – krzyk­nęła za nim.
Tor­gny przy­sta­nął i spoj­rzał na swoją koszulę. Miała rację – guziki były nie­równo zapięte.
– Zajmę się tym – odparł i znów pomy­ślał o sło­wach swo­jego ojca.
„Mocno się jej trzy­maj”.
Poszedł za radą Ivara i zamie­rzał to kon­ty­nu­ować.

3.

John odsu­nął puste kar­to­nowe pudło. To była trze­cia pizza w tym tygo­dniu – zjadł co naj­mniej o dwie za dużo. Wtar­gnię­cie Nicole w jego codzien­ność prze­rwało zwy­czaj zama­wia­nia tapas z pobli­skiej hisz­pań­skiej restau­ra­cji. Pikantna kieł­basa i kal­mary zostały zamie­nione na nie­koń­czący się sze­reg krąż­ków cia­sta z paskami szynki i ana­na­sem.
Ran­kiem, czu­jąc, że spodnie cisną go w pasie, posta­no­wił zakoń­czyć to sza­leń­stwo. A jed­nak nie potra­fił odmó­wić, gdy bra­ta­nica chciała uczcić zwy­cię­stwo w meczu z Grums. Po krót­kim przy­stanku w komi­sa­ria­cie poje­chał do piz­ze­rii przy Romstadsvägen i zamó­wił jesz­cze jedną hawaj­ską do podziału.
Nicole prze­żu­wała gorącz­kowo z otwar­tymi ustami, wpa­tru­jąc się w tablet. Jedy­nymi sło­wami, które wypo­wia­dała pod­czas posiłku, były prze­kleń­stwa w chwi­lach, gdy ani­mo­wana piłka nie chciała podą­żać za jej ruchami na ekra­nie.
– Masz zbyt lep­kie palce – powie­dział John, poda­jąc jej rolkę ręcz­nika papie­ro­wego.
Wstał ze skrzynki po owo­cach, która przy znisz­czo­nym stole peł­niła funk­cję krze­sła. Wła­ści­ciel miesz­ka­nia, które wynaj­mo­wał, był ist­nym przed­sta­wi­cie­lem bohemy. Mie­ściło się ono na naj­wyż­szym, dwu­dzie­stym pię­trze nie­dawno wybu­do­wa­nego wie­żowca, w dziel­nicy Bryg­gud­den. Praw­do­po­dob­nie nale­żało do naj­droż­szych w Karl­stad, ale zostało wypo­sa­żone w meble, które rów­nie dobrze mogłyby stać w noc­le­gowni na Bronk­sie.
Układ miesz­ka­nia był rów­nie eks­cen­tryczny jak wystrój. Dwie­ście metrów kwa­dra­to­wych bez ścia­nek dzia­ło­wych. Gigan­tyczny pokój, czy raczej ate­lier, jak to było ujęte w ogło­sze­niu, miał dopływ świa­tła ze wszyst­kich czte­rech stron. Jedy­nymi w całym miesz­ka­niu miej­scami do prze­cho­wy­wa­nia rze­czy były dwie szafy, które John wła­sno­ręcz­nie wsta­wił, gdy miał już dość tego, że wszę­dzie wiszą ubra­nia.
Otwo­rzył wyjęte z lodówki piwo i spoj­rzał na Nicole. Dziew­czynka była tak pozba­wiona ener­gii, jakby pra­wie wszystko robiła i mówiła na auto­pi­lo­cie. Z tego letargu budziła się jedy­nie wtedy, gdy miała mię­dzy sto­pami piłkę.
John musiał szcze­rze przy­znać, że nie wie, jak do niej podejść. Pew­nie powi­nien ogra­ni­czyć jej czas spę­dzany przed ekra­nem i na jedze­niu pizzy, ale co dalej? Nie był psy­cho­lo­giem i nie miał doświad­cze­nia w zaj­mo­wa­niu się dziećmi z traumą. Bra­ta­nica widziała ciało zamor­do­wa­nego ojca. John nie potra­fił sobie nawet wyobra­zić, jakiego rodzaju ślady takie wyda­rze­nie pozo­sta­wia w psy­chice dziecka.
Upił pokaźny łyk piwa. Sły­szał, że Nicole pod­śpie­wuje przy stole. Przy­po­mniał sobie, że Billy robił podob­nie. Nie­zli­czone godziny słu­chał brata wyda­ją­cego oso­bliwe dźwięki pod­czas roz­mon­to­wy­wa­nia sta­rego radia albo maj­stro­wa­nia przy rowe­rze przed domem.
Podo­bień­stwa mię­dzy ojcem a córką na tym się nie koń­czyły. Były jesz­cze krę­cone czarne włosy, nadą­sana mina i spo­sób, w jaki dziew­czynka bie­gła, młó­cąc nogami powie­trze. To wszystko odzie­dzi­czyła po Bil­lym.
Zrzu­ca­jąc na Nicole winę za to, że został w Karl­stad, John czuł się jak zły czło­wiek. Jed­nak fakt pozo­sta­wał fak­tem: kiedy zoba­czył ją sto­jącą na mro­zie przed drzwiami jego miesz­ka­nia, całą w sinia­kach, miał już spa­ko­wane walizki, ponie­waż zamie­rzał wyje­chać do Ber­lina. Oka­zało się, że ucie­kła od rodziny zastęp­czej w Sna­ver­srud, w któ­rej ją umiesz­czono krótko po śmierci Billy’ego.
John nie miał innego wyj­ścia, jak tylko pozwo­lić jej się wpro­wa­dzić do Empire State. Już pierw­szego wie­czoru wyja­śnił, że nazywa tak swój wie­żo­wiec na cześć dra­pa­cza chmur o tej samej nazwie, znaj­du­ją­cego się w Sta­nach Zjed­no­czo­nych.
Było to pra­wie pięć mie­sięcy wcze­śniej, a opieka spo­łeczna w dal­szym ciągu nie zna­la­zła dziew­czynce nowego miej­sca zamiesz­ka­nia. Cza­sami się zasta­na­wiał, czy w ogóle pró­buje.
– Może któ­re­goś razu sami zro­bi­li­by­śmy pizzę? – ode­zwała się Nicole mię­dzy jed­nym kęsem a dru­gim.
Odwró­cił się do niej.
– Dla­czego? Prze­cież sma­kują ci te, które zama­wiamy.
– Tak, ale sły­sza­łam, że nie­które osoby z mojej klasy same robią pizzę. W domu. Takie z uśmiech­nię­tymi buziami i w ogóle.
John zmu­sił się do uśmie­chu.
– Mogę popro­sić chło­pa­ków z piz­ze­rii, żeby następ­nym razem zro­bili dla cie­bie buźkę. Może być?
– Tak. Chyba tak.
Nicole znów zaczęła grać na table­cie. John usły­szał w jej gło­sie roz­cza­ro­wa­nie. Dopiero po chwili zro­zu­miał, skąd się wzięło. Nie cho­dziło o twarz na pizzy. Dziew­czynka chciała, by zro­bili coś razem, coś faj­nego.
John wes­tchnął cicho i pomy­ślał, że musi z nią poroz­ma­wiać. Wyja­śnić raz a dobrze, że ona mieszka u niego tylko tym­cza­sowo, w ocze­ki­wa­niu na praw­dziwy dom. Nicole musi zro­zu­mieć, że on nie ma czasu goto­wać i się bawić. Wystar­czy, że pod­wozi ją na boisko, na wię­cej nie może sobie pozwo­lić.
Zaczął dzwo­nić tele­fon, ładu­jący się w gniazdku nad zle­wem. John spoj­rzał na wyświe­tlacz. Dzwo­nił Bengt Ander­berg. Co zaska­ku­jące, komen­dant z Värmlandii wyzna­czył samego sie­bie na peł­nią­cego obo­wiązki szefa okrę­go­wej poli­cji kry­mi­nal­nej, w ocze­ki­wa­niu na obsa­dze­nie wol­nego sta­no­wi­ska.
John odchrząk­nął i przy­ci­snął tele­fon do ucha.
– Halo – ode­zwał się.
– O ile wiem, byłeś dzi­siaj w Grums – oznaj­mił Ander­berg w typowy dla sie­bie bez­po­średni spo­sób.
– Zga­dza się. Prze­pra­szam, że pod­rzu­ci­łem ci wore­czek na biurko. Ale sły­sza­łem, że dziś wie­czo­rem masz być w pracy. Więc jeśli zdą­żysz, prze­każ, pro­szę, tech­ni­kom ten kawa­łek kości.
– Już to zro­bi­łem – odparł Ander­berg. – Kar­teczka, którą napi­sa­łeś, wzbu­dziła cie­ka­wość moją i Bos­sego.
Bosse, a wła­ści­wie Bo Hof­f­man, był sze­fem tech­ni­ków kry­mi­na­li­stycz­nych värmlandzkiej poli­cji. W ostat­nim roku wypo­ży­czyło go Naro­dowe Cen­trum Kry­mi­na­li­styczne w Linköping, ale był już z powro­tem w Karl­stad.
– Zdą­żył ją zba­dać? – spy­tał John.
– Tak, i dla­tego dzwo­nię – odparł Ander­berg i umilkł.
John odsta­wił szklankę piwa na blat. Kiedy usły­szał powagę w gło­sie komen­danta, zro­biło mu się nie­przy­jem­nie.
– Twier­dzi, że to oboj­czyk dziecka – cią­gnął Ander­berg. – Zadzwo­ni­li­śmy też do leka­rza sądo­wego i powie­dział to samo.
– O cho­lera – wykrztu­sił jedy­nie John.
Wyszedł do łazienki, żeby Nicole nie mogła pod­słu­chać roz­mowy. Tylko tu w całym miesz­ka­niu dało się zamknąć za sobą drzwi.
– Wiemy coś wię­cej?
– Nie­wiele – przy­znał Ander­berg. – Ale mimo wszystko chciał­bym na chwilę się z tobą zoba­czyć. Jesteś w domu?
– Tak.
– To dobrze. Spo­tkajmy się na par­kingu przy skle­pie spo­żyw­czym przed twoim domem. Będę za dzie­sięć minut.
Ander­berg zakoń­czył połą­cze­nie. John stał przed lustrem z komórką w dłoni. Miał trzy­dzie­ści cztery lata i roz­wią­zy­wał sprawy zabójstw po obu stro­nach Atlan­tyku, ale ni­gdy nie miał do czy­nie­nia z taką, w któ­rej ofiarą było dziecko. Jeden star­szy kolega z Nowego Jorku ostrze­gał go, jak może się poczuć, gdy ten dzień nadej­dzie. „To coś zupeł­nie innego – powie­dział. – Wcho­dzi czło­wie­kowi pod skórę”.
John prze­mył twarz zimną wodą i patrzył na kro­ple ście­ka­jące po policz­kach. Nie chciał nawet myśleć, co spo­tkało dzie­ciaka, do któ­rego nale­żał ten oboj­czyk.

4.

Tor­gny, obej­mu­jąc ramie­niem Beatrice, szedł jedyną ulicą w Ålvikshöjden. Tem­pe­ra­tura była ide­alna. Słońce majo­wego wie­czoru przy­grze­wało na tyle, że mógł nie wkła­dać bluzy na koszulę, a powie­trze miało w sobie wio­senną rześ­kość.
Zwol­nił, żeby prze­dłu­żyć krótki spa­cer. I tak byli już spóź­nieni, więc minuta wię­cej nie zrobi róż­nicy. Sio­stra miesz­kała w domu znaj­du­ją­cym się w głębi osie­dla, przy placu manew­ro­wym, a od celu dzie­liło ich już tylko kil­ka­set metrów.
Tor­gny nie rozu­miał, dla­czego żona się stre­suje. Prze­cież wcale jej się nie spie­szyło do tego towa­rzy­stwa. Obie z Sus­sie pra­co­wały w domu opieki, a atmos­fera mię­dzy nimi była na tyle chłodna, że szef musiał od nowa uło­żyć plan, żeby unik­nęły wspól­nych zmian.
Puścił ramię Beatrice i popra­wił fry­zurę. Sio­stra sie­działa na scho­dach przed domem, z papie­ro­sem w ustach. Wpa­try­wała się w stopy i w wiel­kim sku­pie­niu malo­wała paznok­cie lakie­rem w kolo­rze wiśnio­wym. Tor­gny odchrząk­nął, żeby przy­cią­gnąć jej uwagę.
– No pro­szę, jeste­ście. Ele­ganc­kie towa­rzy­stwo przy­cho­dzi spóź­nione.
Sus­sie zakrę­ciła małą szklaną bute­leczkę i wsu­nęła ją do kie­szeni spodni dre­so­wych w masku­jący wzór. Wstała i wrzu­ciła nie­do­pa­łek do sło­ika z wodą, sto­ją­cego na porę­czy scho­dów.
– Pro­szę – ode­zwała się Beatrice, wrę­cza­jąc jej kwiaty z ogrodu. – Tuli­pany są teraz takie piękne, że nie mogłam się powstrzy­mać i kilka dla cie­bie zerwa­łam.
Sus­sie wzięła bukiet bez podzię­ko­wa­nia.
– Widzę, że ty też coś przy­nio­słeś – powie­działa, ruchem głowy wska­zu­jąc kar­ton wina w ręce Tor­gny’ego.
– Tak, prze­cież pro­si­łaś, żebym to kupił – odparł i wrę­czył jej wino.
– Ale to nie jest to z kotem.
Sus­sie obrzu­ciła scep­tycz­nym spoj­rze­niem opa­ko­wa­nie ozdo­bione pięk­nym pej­za­żem z wino­ro­ślami na pierw­szym pla­nie.
Tor­gny wzru­szył ramio­nami.
– Kot już się skoń­czył, więc kupi­łem takie. To prze­cież bez róż­nicy.
Sus­sie mruk­nęła coś nie­zro­zu­miale i weszła pierw­sza do domu. Rzu­ciła kwiaty na stół w kuchni i otwo­rzyła pie­kar­nik, żeby obró­cić łódeczki ziem­nia­czane. Tor­gny zauwa­żył w oczach Beatrice zło­wrogi błysk. Dla niej nie­wła­ściwe trak­to­wa­nie roślin było równe znę­ca­niu się nad zwie­rzę­tami.
Rozej­rzał się po kuchni. Odwie­dziny u sio­stry były jak podróż w prze­szłość. Sprzęt AGD był wymie­niony, ale poza tym wszystko wyglą­dało jak wtedy, gdy on i Sus­sie byli mali i bawili się w berka na brą­zo­wej wykła­dzi­nie.
Beatrice kilka razy zwra­cała Tor­gny’emu uwagę, że nazywa swój rodzinny dom domem Sus­sie. Może nie było to aż takie dziwne, bo tam miesz­kała, ale w sen­sie praw­nym willa w jed­na­ko­wym stop­niu nale­żała zarówno do niego, jak i do niej. A raczej w jed­na­kowo małym. Mama na­dal żyła i figu­ro­wała jako jedyna wła­ści­cielka, nawet jeśli obec­nie doży­wała swo­ich dni w dwu­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu w Grums.
Histo­ria o tym, w jaki spo­sób Sus­sie prze­jęła dom i wysiu­dała – to było okre­śle­nie Beatrice, nie jego – mamę, była tro­chę nie­ja­sna w szcze­gó­łach. Tak jak wiele innych kwe­stii zwią­za­nych z roz­wo­dem jego sio­stry w Krit­sti­ne­hamn. Jasne było w każ­dym razie to, że nagle cała czwórka dzieci w wieku szkol­nym została bez dachu nad głową i w sprawę musiała zostać zaan­ga­żo­wana opieka spo­łeczna.
– A gdzie masz Halila? – zapy­tał Tor­gny, gdy Sus­sie owo­rzyła kar­ton, wysu­nęła kra­nik i szczo­drze napeł­niła winem trzy kie­liszki.
– Stoi przy grillu – odparła i z podejrz­li­wo­ścią spró­bo­wała wina. – To gówno ledwo da się pić. Jest kwa­śne, nie sądzisz?
Tor­gny nie odpo­wie­dział, lecz wyniósł kie­li­szek na werandę. Tam, w chmu­rze dymu, stał nowy mąż jego sio­stry. W sumie nie taki nowy, popra­wił się w myślach Tor­gny. Byli mał­żeń­stwem już od ponad dzie­się­ciu lat.
– Nie chce się zapa­lić? – zapy­tał.
Szwa­gier zakasz­lał.
– Tak, chyba za mało pod­pałki.
Jego szczu­płe ciało z wyraź­nym brzusz­kiem było ledwo widoczne wśród dymu. Tor­gny chwy­cił pismo plot­kar­skie, które leżało na leżaku Sus­sie, i zaczął gwał­tow­nie wachlo­wać bry­kiet. Dzięki dosta­wie tlenu ogień zapło­nął i dymie­nie ustało.
Halil spoj­rzał na niego z wdzięcz­no­ścią.
– Dwa­dzie­ścia pięć lat w Szwe­cji, a ja na­dal nie potra­fię roz­pa­lić grilla – powie­dział z uśmie­chem.
Tor­gny odwza­jem­nił uśmiech. Halil w póź­nym wieku nasto­let­nim przy­je­chał sam z Tur­cji, a mówił pra­wie bez obcego akcentu. Gril­lo­wa­nie było chyba jedy­nym aspek­tem życia w Szwe­cji, któ­rego nie opa­no­wał. Był mistrzem gry w kubb, uwiel­biał pro­gram Allsång på Skan­sen i wie­dział wię­cej na temat hoke­istów z Färjestad niż pozo­stali męż­czyźni z Ålvikshöjden razem wzięci.
– Co się dzi­siaj dzieje z Sus­sie? – zapy­tał Tor­gny. – Cho­dzi jak chmura burzowa.
– Ee, nie ma się czym przej­mo­wać. Pew­nie jest po pro­stu głodna.
Halil otwo­rzył puszkę i pod­su­nął mu w wycią­gnię­tej ręce.
– Nie, dzięki, mam – odpo­wie­dział Tor­gny i wzniósł toast w powie­trzu swoim kie­lisz­kiem.
Upił tro­chę wina i potrzy­mał je w ustach. Nie ma się do czego przy­cze­pić, pomy­ślał. Sus­sie chciała mieć tylko powód do narze­ka­nia.
– Mar­kus się do was odzy­wał? – zapy­tał Halil. – Jak się czuje na wycieczce?
– Chyba dobrze. Wysłał wczo­raj ese­mesa do Beatrice, że wylą­do­wał.
– Jest w Nowej Zelan­dii, tak?
– Tak, zga­dza się. Spę­dzi tam całe lato.
Tor­gny’emu podo­bało się, że Halil pyta go o syna. Robił to prak­tycz­nie przy każ­dym ich spo­tka­niu. Nie miał swo­ich dzieci i może dla­tego tak bar­dzo się anga­żo­wał, gdy cho­dziło o Mar­kusa i dzieci Sus­sie. Teraz już wszyst­kie wypro­wa­dziły się z domu i wyglą­dało na to, że to Halil naj­bar­dziej za nimi tęskni.
Tor­gny wypił kolejny łyk wina i wyj­rzał przez okno do ogrodu. Jabłonki, które Ivar zasa­dził, kiedy on i Sus­sie byli dziećmi, roz­kwi­tły różem i bielą. W ubie­głym roku Halil ściął kilka z nich, żeby wybu­do­wać mały domek wol­no­sto­jący, ale te, które zostały, mimo wszystko wystar­czyły do zaopa­try­wa­nia ich wszyst­kich w świeże owoce.
Mię­dzy pniami było widać kominy fabryki. Być może wielu ludzi uzna­łoby, że psują kra­jo­braz, jed­nak Tor­gny’ego ten zna­jomy widok napa­wał wiel­kim spo­ko­jem. Fabryka znaj­do­wała się w tym samym miej­scu od lat trzy­dzie­stych, dawała pracę i utrzy­ma­nie całym poko­le­niom miesz­kań­ców Grums.
Halil się­gnął po mięso leżące na desce do kro­je­nia, obok grilla. Uło­żył pokaźne kawałki polę­dwicy woło­wej na kratce nad war­stwą bry­kietu, który wła­śnie skoń­czył się palić.
– Porządne mięso – pochwa­lił Tor­gny.
W tej samej chwili podmuch wia­tru na nowo wznie­cił ogień. Z otwo­rów w kratce wystrze­liły wyso­kie pło­mie­nie.
– O kurwa – zaklął Halil i zaczął szu­kać szczy­piec.
Tor­gny usi­ło­wał prze­nieść mięso rękami, ale bez powo­dze­nia. Za bar­dzo parzyło i poczuł, że włosy na przed­ra­mio­nach zaczy­nają mu się przy­pa­lać.
Pośród cha­osu Sus­sie otwo­rzyła drzwi na werandę i sta­nęła w nich, trzy­ma­jąc bla­chę z pie­czo­nymi ziem­nia­kami.
– Co ty wypra­wiasz, Halil? – wykrzyk­nęła. – Znisz­czysz jedze­nie!
Dla Tor­gny’ego było to już zbyt wiele.
– Daj już spo­kój – powie­dział, wbi­ja­jąc wzrok w sio­strę. – Co z tobą?
– Nic – wark­nęła, wytrzy­mu­jąc jego spoj­rze­nie.
Jej oczy były rów­nie ogni­ste jak bry­kiet na grillu.
– Daj spo­kój, widzę, że coś się dzieje. Dla­czego jesteś taka nabur­mu­szona?
Sus­sie wes­tchnęła i opa­dła na jedno z krze­seł. Złość jakby natych­miast z niej uszła, a w jej miej­sce poja­wiło się pełne rezy­gna­cji zmę­cze­nie.
– Wiesz, o co cho­dzi – mruk­nęła. – Pål Kratz wró­cił.

5.

John wsiadł do czar­nego mer­ce­desa Ander­berga. Takie spo­tka­nie poza godzi­nami pracy nale­żało do rzad­ko­ści. Komen­dant trak­to­wał obo­wiązki szefa poli­cji kry­mi­nal­nej jako doda­tek do zwy­kłych zajęć i nie poświę­cał im wielu godzin w tygo­dniu. W prak­tyce część ope­ra­cyjną pracy wydziału prze­ka­zy­wał Joh­nowi.
– Że też przed urlo­pem tra­fia się czło­wie­kowi takie cho­ler­stwo – powie­dział. – Gdzie dokład­nie zna­la­złeś tę kość?
– To nie ja ją zna­la­złem – uści­ślił John i odsu­nął fotel pasa­żera, żeby mieć miej­sce na stopy.
Zało­żył, że w tym miej­scu sie­działa zwy­kle pani Ander­berg. Jeśli tak, to nie była zbyt wysoka.
– A kto?
John opo­wie­dział o meczu Nicole i chłop­cach, któ­rzy zrzu­cili pta­sie gniazdo.
– Nie mogli z tym zacze­kać, aż powo­łam nowego szefa? – maru­dził dalej Ander­berg.
– Co Hof­f­man mówił na temat wieku dziecka? – spy­tał John.
Skó­rzana tapi­cerka zaskrzy­piała, gdy komen­dant zmie­nił pozy­cję w fotelu. Ze swoim cięż­kim wrze­cio­no­wa­tym ciel­skiem i nastro­szo­nymi wąsami mocno przy­po­mi­nał morsa.
– Od dzie­wię­ciu do dwu­na­stu lat, w zależ­no­ści od wzro­stu.
– Podej­rze­wam, że płci nie da się usta­lić?
– Gołym okiem nie, ale z tym pew­nie będzie mogło nam pomóc Naro­dowe Cen­trum Kry­mi­na­li­styczne. Hof­f­man już z nimi roz­ma­wiał. Przy odro­bi­nie szczę­ścia może się oka­zać, że w kości jest mate­riał bio­lo­giczny.
– Czyli DNA?
Ander­berg ski­nął głową.
– Tak, ale to nic pew­nego. Tech­nicy roz­poczną ana­lizy jutro rano. Przy­da­łoby im się wię­cej czę­ści szkie­letu, to zwięk­sza praw­do­po­do­bień­stwo zna­le­zie­nia nie­na­ru­szo­nego jądra komór­ko­wego.
John wyj­rzał przez szybę samo­chodu. Ze sklepu spo­żyw­czego wycho­dziła kobieta, która pchała wyła­do­wany do pełna wózek, a za nią szło maru­dzące dziecko.
– Skoro ptak wyko­rzy­stał tę kość do budowy gniazda, powinna pocho­dzić z oko­licy – stwier­dził i po raz kolejny spoj­rzał na szefa.
– Tak, to brzmi roz­sąd­nie – odparł Ander­berg. – Jak daleko latają ptaki po budu­lec?
John pokrę­cił głową. Nie miał poję­cia.
– Na pewno wygląda to róż­nie u róż­nych gatun­ków – powie­dział. – Jeśli chcemy zna­leźć wię­cej szcząt­ków tego dziecka, musimy zawę­zić teren poszu­ki­wań. Chyba trzeba zadzwo­nić do orni­to­loga.
Komen­dant odchy­lił się na zagłó­wek.
– O ile to jest dziecko – mruk­nął.
– Co? Myśla­łem, że zarówno Hof­f­man, jak i lekarz sądowy byli pewni, że…
– Nie rozu­miesz – prze­rwał Ander­berg. – Mia­łem na myśli, że może to nie tylko jedno.
John spoj­rzał na niego sko­ło­wany.
– Nie nadą­żam. Dla­czego mia­łoby ich być wię­cej?
Ander­berg wes­tchnął i prze­cią­gnął dło­nią po kilku wło­skach, które rosły nad jego wargą.
– Dopóki Naro­dowe Cen­trum Kry­mi­na­li­styczne nie ukoń­czy ana­liz, nie będziemy wie­dzieli, jak stary jest ten oboj­czyk – stwier­dził. – Może mieć pięć lat albo sto. Ale chyba możemy się zgo­dzić, że to dziecko nie zgi­nęło wczo­raj, prawda?
John ski­nął głową. Obaj widzieli pożół­kłą kość. Ptak nie mógłby jej zabrać do gniazda, gdyby ciało, któ­rego kie­dyś była czę­ścią, nie ule­gło roz­kła­dowi.
– Rozu­miem, jeśli nic ci to nie mówi – cią­gnął Ander­berg. – Jed­nak my, któ­rzy jeste­śmy tu już od jakie­goś czasu, od razu przy­po­mi­namy sobie bliź­nia­ków z Grums. Sły­sza­łeś o nich?
– Nie.
– Naprawdę paskudna histo­ria. Jens i Jonas Bro­di­no­wie. Jesie­nią tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tego szó­stego roku zagi­nęli w Ålvikshöjden nie­opo­dal Grums. Wiek się zga­dza, mieli wtedy po dzie­sięć lat.
Wró­ciło nie­przy­jemne uczu­cie, które dopa­dło Johna wcze­śniej w miesz­ka­niu. Jedno mar­twe dziecko to wystar­cza­jąca tra­ge­dia, ale na myśl o dwojgu zaczy­nał się zasta­na­wiać nad doko­na­nym wybo­rem zawodu.
– O ile to oni – odparł. – Dla­czego ciała nie zostały odkryte wcze­śniej? Kość oboj­czyka musiała leżeć płytko, skoro zna­lazł ją ptak.
– Można to wyja­śnić roz­ma­icie – stwier­dził Ander­berg. – Może zwłoki zostały spusz­czone na dno jeziora i czę­ści szkie­letu wypły­nęły dopiero teraz. Albo zie­mia przez lata stop­niowo ule­gała ero­zji, aż grób został odsło­nięty. Ulewa w dniu Wnie­bo­wstą­pie­nia Pań­skiego też mogła się do tego przy­czy­nić.
John przy­po­mniał sobie desz­czową pogodę sprzed tygo­dnia. Tre­ning Nicole został prze­ło­żony, więc nie musiał zestre­so­wany pędzić po pracy do domu, żeby ją pod­wieźć.
– Jeśli ludziom z NCK uda się wyod­ręb­nić mate­riał DNA, czy wciąż mamy mate­riał gene­tyczny od bliź­nia­ków, żeby doko­nać porów­na­nia? – zapy­tał.
– Nie­stety nie. Krew odkryto na tere­nie lasu, bli­sko miej­sca, w któ­rym chłopcy zagi­nęli, ale po usta­le­niu grupy została zuty­li­zo­wana. W tam­tych cza­sach nie mie­li­śmy obec­nej wie­dzy.
Komen­dant wyglą­dał na zawsty­dzo­nego, choć prze­cież to nie z jego winy tech­no­lo­gia pobie­ra­nia DNA dotarła do Värmlandii dopiero póź­niej.
– Czyli musimy pobrać nowe próbki do porów­na­nia? – zapy­tał John. – Rodzice żyją?
Anders uniósł ręce.
– Powoli, spo­koj­nie – odparł. – Zanim wło­żymy im do ust patyczki i znów wywró­cimy ich życie do góry nogami, musimy otrzy­mać pozy­tywną infor­ma­cję z Linköping.
– Jasne, rozu­miem. Wiemy, czy na­dal miesz­kają w oko­licy?
– Tak, miesz­kają. Matka prze­pro­wa­dziła się do Hammarö z nowym part­ne­rem, ale ojciec na­dal mieszka pod tym samym adre­sem w Ålvikshöjden.
John zwró­cił uwagę, że Ander­berg jest dobrze zorien­to­wany w nazwi­skach, które się poja­wiły w toku śledz­twa. Przy­po­mniał sobie, że komen­dant nie zawsze sie­dział w papie­rach. Daw­niej pra­co­wał rów­nież w tere­nie i czę­sto musiał ubru­dzić sobie ręce.
– Mło­dzi Bro­di­no­wie zagi­nęli nie­długo po tym, jak dosta­łem pracę w poli­cji – oznaj­mił, jakby czy­tał Joh­nowi w myślach. – Ni­gdy nie pra­co­wa­łem przy tej spra­wie, ale w tam­tym roku poja­wiała się w roz­mo­wach, a ja pró­bo­wa­łem być na bie­żąco.
– Mieli rodzeń­stwo? – zapy­tał John.
– Nie, byli tylko oni dwaj.
Ander­berg z wysił­kiem się­gnął po kar­to­nowe pudło leżące na tyl­nym sie­dze­niu.
– Pro­szę bar­dzo – powie­dział, poda­jąc je Joh­nowi. – To są mate­riały ze śledz­twa. Nie ist­nieją w postaci cyfro­wej, więc trzeba korzy­stać z papieru. Chcę, abyś to przej­rzał.
John uchy­lił pokrywę.
– Jedno pudło. To wszystko? – zapy­tał.
– Tak. Prawdę powie­dziaw­szy, kole­dzy nie­źle z tym utknęli.
– Czyli zrzu­casz mi na głowę bez­na­dziejną sprawę?
– Jeśli ktoś może popchnąć ją do przodu, to wła­śnie ty, Fre­drik.
Ander­berg posłał mu uśmiech. Był jedną z nie­wielu osób w szwedz­kiej poli­cji, które wie­działy, że Fre­drik Adams­son to przy­krywka byłego agenta FBI.
Po wnik­nię­ciu w sze­regi nige­ryj­skiej siatki nar­ko­ty­ko­wej w Bal­ti­more i zakoń­cze­niu pro­cesu sądo­wego John otrzy­mał nową toż­sa­mość i został objęty pro­gra­mem ochrony świad­ków. Łamiąc zasady obo­wią­zu­jące w Biu­rze, jako miej­sce swo­jego pobytu wybrał Karl­stad – mia­sto, w któ­rym prze­żył pierw­szych dwa­na­ście lat życia, przed sepa­ra­cją rodzi­ców i prze­pro­wadzką z ojcem do Nowego Jorku.
Ni­gdy nie zamie­rzał długo zostać w Szwe­cji. Naj­wy­żej trzy mie­siące, żeby roz­wią­zać kilka kwe­stii z prze­szło­ści. Sprawy jed­nak nie poto­czyły się po jego myśli, a teraz sie­dział w samo­cho­dzie Ander­berga, miał na gło­wie moż­liwe podwójne mor­der­stwo i dzie­wię­cio­let­nią bra­ta­nicę cze­ka­jącą w domu.
Nicole nawet nie wie­działa, że jest jej wuj­kiem – do tego stop­nia trzy­mał wszystko w tajem­nicy. W oczach tej dziew­czynki był jedy­nie zaan­ga­żo­wa­nym poli­cjan­tem, któ­rego poznała w związku z tra­giczną śmier­cią ojca.
– Muszę już iść – powie­dział, bio­rąc pudło z mate­ria­łami pod pachę.
– Jasne, bie­gnij do Nicole.
Ander­berg naci­snął przy­cisk obok deski roz­dziel­czej, uru­cha­mia­jąc sil­nik.
– Jesz­cze tylko jedno…
John, który zdą­żył już wysiąść z samo­chodu, nachy­lił się i wsu­nął głowę przez drzwi po stro­nie pasa­żera.
– Tak?
Komen­dant posłał mu poważne spoj­rze­nie.
– Infor­muj mnie na bie­żąco o tym, co się dzieje. Ze szcze­gó­łami. Tym razem chcę być bli­sko wyda­rzeń. Jeśli to jest kość jed­nego z bliź­nia­ków z Grums, roz­pęta się cho­lerny cyrk. Dzien­ni­ka­rze rzucą się na nas.
– Pew­nie, nie ma pro­blemu – odparł John i zamknął drzwi.
Odpro­wa­dził wzro­kiem mer­ce­desa, który powoli sunął asfal­tową drogą w stronę wyjazdu z par­kingu.

6.

Tor­gny patrzył na sio­strę nale­wa­jącą sobie kolejny kie­li­szek wina z kar­tonu. Naj­wy­raź­niej dosko­nale się nada­wało do picia, choć na kar­to­nie nie było kota. Wał­ko­wała histo­rię, którą Tor­gny sły­szał aż do znu­dze­nia. Cho­dziło o Påla Kratza i jego powrót do Ålvikshöjden.
Tor­gny znał kon­tekst, bo była to część jego dora­sta­nia. Po sąsiedzku z ich domem rodzin­nym miesz­kała Solveig z synem Pålem i córką Lin­neą, z nie­peł­no­spraw­no­ścią w stop­niu znacz­nym. Z „mon­go­łem”, jeśli posłu­żyć się sło­wem, które Tor­gny i pozo­stałe dzie­ciaki z ulicy wykrzy­ki­wały za tą biedną dziew­czyną. Zawsze jed­nak tak, by nie sły­szała tego Solveig. Matka Lin­nei miała grube ramiona i trzy­mała w przed­po­koju trze­paczkę do dywa­nów wypo­sa­żoną w gwóźdź.
Dzieci bały się Solveig, a doro­śli szep­tali, że należy jej współ­czuć. Ojciec dzieci zwi­nął manatki, jak tylko się oka­zało, że córka nie jest taka jak trzeba.
Tor­gny pamię­tał, że kilka razy pró­bo­wał się bawić z jej star­szym bra­tem, Pålem. Byli rówie­śni­kami i w gim­na­zjum w Grums cho­dzili do rów­no­le­głych klas. Chło­pak nie radził sobie naj­le­piej. Był bez­na­dziejny w nogę, nie potra­fił nawet dzie­sięć razy pod­bić piłki stopą. Był skryty i naj­czę­ściej chciał po pro­stu sie­dzieć sam ze swo­imi komik­sami.
Jako nasto­la­tek Pål raczej nie zwra­cał na sie­bie uwagi. Zada­wał się z młod­szymi chło­pa­kami z ulicy i rzadko bywał na szkol­nych impre­zach. Naj­czę­ściej nazy­wano go po pro­stu bra­tem Mongo Lin­nei.
Aż do tygo­dnia po matu­rze.
Wów­czas wyszedł z cie­nia i tam­tego lata stał się głów­nym tema­tem roz­mów w Ålvikshöjden. Pål bez słowa wyje­chał z Grums. Kartka, którą według legendy zosta­wił na stole w kuchni, zapew­niła mu kul­towy sta­tus wśród rówie­śni­ków.
„Spa­dam stąd!” – brzmiała podobno wia­do­mość.
Istny James Dean, który w nasy­co­nym siar­cza­nami poran­nym świe­tle pozo­sta­wiał za sobą bryłę budynku fabryki. Trudno być bar­dziej cool.
Tor­gny pamię­tał, że na ojcu nie zro­biło to rów­nie wiel­kiego wra­że­nia. „Solveig i bez tego ma ciężko jak cho­lera” – mruk­nął i poszedł do sąsied­niego domu z worecz­kiem bułek, który wyjął z zamra­żal­nika. Został tam tak długo, że matka musiała wysłać Tor­gny’ego jako posłańca z infor­ma­cją, że kola­cja już gotowa.
Ivar dawał zbie­gowi tydzień. Twier­dził, że po tym cza­sie chło­pak wróci głodny i zawsty­dzony. Tor­gny też chyba był tego zda­nia. Ale Pål nie wró­cił.
O ile Tor­gny wie­dział, syn Solveig przez ponad trzy­dzie­ści lat nie poja­wił się w Ålvikshöjden. Zmie­niło się to przed kil­koma tygo­dniami. Wtedy nagle uru­cho­mił kosiarkę na sąsied­niej pose­sji, czym wystra­szył Sus­sie opa­la­jącą się na weran­dzie.
– Pew­nie sku­sił go spa­dek – stwier­dziła sio­stra i odkro­iła kawa­łek polę­dwicy na tale­rzu.
Halil doko­nał ope­ra­cji ratun­ko­wej i wyło­żył kawałki mięsa na bla­sze w pie­kar­niku. W rezul­ta­cie były czarne z wierz­chu i prze­pie­czone w środku.
– O ile wiem, Solveig nie ma pie­nię­dzy. Całe życie prze­sie­działa w swoim skle­pie, szy­jąc zasłony – powie­dział Tor­gny i odło­żył sztućce.
Najadł się ziem­nia­kami i nie­zdro­wymi ilo­ściami sosu bear­neń­skiego.
– Jest wła­ści­cielką domu – dodała Sus­sie. – Sły­sza­łeś, ile Göran i Bir­gitta dostali za swój?
Tor­gny sły­szał. Ludzie z Ålvikshöjden o niczym innym nie mówili. Jakby cała ulica wygrała w lote­rii kodów pocz­to­wych.
– A co na to Solveig? – spy­tała Beatrice. – Rozu­mie, że syn przy­je­chał w odwie­dziny?
– W odwie­dziny? – powtó­rzyła Sus­sie i posta­wiła kie­li­szek na cera­cie z taką siłą, że aż wychla­pała tro­chę wina. – On się, kurde, wpro­wa­dził. Kto robi coś takiego sta­rej matce? Ukrywa się tak długo, a potem wraca jakby ni­gdy nic?
– Nie sądzę, by potra­fiła go roz­po­znać – odparł Halil, kiedy pyta­nie Beatrice zawi­sło w powie­trzu. – Jej demen­cja jest coraz gor­sza.
– Mnie roz­po­znaje.
Sio­stra Tor­gny’ego posłała mężowi bojowe spoj­rze­nie.
– Tak, ale to co innego – stwier­dził Halil. – Zaglą­da­łaś tam codzien­nie przez kilka lat.
– Otóż to – odparła. – Zaj­mo­wa­łam się nią i Lin­neą. Byłam w kon­tak­cie z opieką domową, pła­ci­łam rachunki i pil­no­wa­łam, by dom był w miarę czy­sty. Czyli robi­łam wszystko to, co powi­nien robić Pål, a tym­cza­sem trak­tuje mnie jak intruza.
– Znowu się pokłó­ci­li­ście? – zapy­tał Tor­gny.
Sus­sie ski­nęła głową.
– Poszłam tam wczo­raj przed pracą, żeby zoba­czyć, czy wszystko w porządku. No i oczy­wi­ście się oka­zało, że ten idiota źle roz­ło­żył tabletki w dozow­niku Solveig. Alen­dro­nat ma dosta­wać we wtorki, a nie w czwartki. Krzyk­nę­łam więc do Påla, że ma się zwlec z łóżka, i zapy­ta­łam, czy chce pozba­wić życia swoją matkę.
Tor­gny patrzył, jak Halil zdej­muje oku­lary i zawsty­dzony masuje sobie nasadę nosa.
– Myśli­cie, że mi podzię­ko­wał? – cią­gnęła Sus­sie. – O nie. Obra­ził się, że go obu­dzi­łam, i powie­dział, że muszę pukać przed wej­ściem.
Tak mocno kro­iła suchy kawa­łek mięsa, że nóż zary­so­wał talerz.
– Nie bierz tego do sie­bie, Sus­sie – kon­ty­nu­owała Beatrice – ale to chyba nie takie dziwne, że w ten spo­sób reaguje. Pål rze­czy­wi­ście tam mieszka i musisz to usza­no­wać. Zaj­mo­wa­nie się Solveig i Lin­neą to teraz jego powin­ność, a nie twoja.
– Ale on sobie nie radzi! Mam usiąść spo­koj­nie i pozwo­lić cioci umrzeć? To chcesz powie­dzieć?
– Nie sądzę, by umarła, jeśli dosta­nie alen­dro­nat nie w ten dzień co trzeba – powie­działa Beatrice. – Daj Pålowi tro­chę czasu, a sama zoba­czysz, że nabie­rze wprawy.
Sus­sie roz­ło­żyła ręce w dra­ma­tycz­nym geście.
– A skąd pew­ność, że znowu nie uciek­nie? Gdy pomy­ślę o tych wszyst­kich latach, w cza­sie któ­rych miał w nosie matkę i sio­strę, a całą robotę zrzu­cił na nas. Niech go szlag trafi. Nie tylko mnie to dotknęło, cie­bie rów­nież.
Ski­nęła głową w stronę Halila, a on nasu­nął oku­lary z powro­tem na nos.
– Kosi­łem trawę i odśnie­ża­łem – odparł. – Nic wiel­kiego.
– A co za to dosta­li­śmy? – zapy­tała Sus­sie. – Za to, że pil­no­wa­li­śmy, by wszystko było u niej w porządku? Nic, nawet podzię­ko­wa­nia.
– To chyba nie­moż­liwe, że ode­szli­ście tak zupeł­nie z niczym? – zaopo­no­wała Beatrice. – Za opiekę dostaje się prze­cież pie­nią­dze od gminy.
Sus­sie prych­nęła.
– Takie gro­sze, że szkoda gadać.
– Ale przy­naj­mniej samo­chód Solveig wygląda na wygodny. Jeź­dzi­li­ście nim w zeszłe waka­cje. Wokół jeziora Sil­jan, o ile dobrze pamię­tam.
Tor­gny poło­żył dłoń na ramie­niu żony. On też był zmę­czony zrzę­dze­niem Sus­sie, ale wie­dział, że pro­wo­ko­wa­nie sio­stry, gdy jest w takim nastroju, może się skoń­czyć tylko w jeden spo­sób. Nauczyło go tego doświad­cze­nie. Tyle razy trza­skała drzwiami swo­jego daw­nego dzie­cię­cego pokoju, że klamka na­dal była oblu­zo­wana.
– Solveig nie ma nic prze­ciwko temu, byśmy cza­sem poży­czali audi – wyce­dziła Sus­sie.
– Ale może Pål ma – odparła Beatrice. – Tu cię boli. W prze­ciw­nym razie samo­chód stałby na waszym pod­jeź­dzie gara­żo­wym, jak zwy­kle. Ale już nie stoi tam, tylko u Solveig.
– Gdzie stoi czy nie stoi to nie twój zasrany inte­res.
Sus­sie zerwała się z krze­sła, pocią­ga­jąc za sobą sztućce. Nóż i wide­lec obiły się o jej spodnie i zosta­wiły na nich ślady sosu bear­neń­skiego, a potem wylą­do­wały na deskach. Wbie­gła do domu. Tor­gny’emu zro­biło się żal Halila, który musiał za nią poczła­pać, żeby ją uspo­koić.
– Musisz być taka ostra? – wyszep­tał do Beatrice, kiedy zostali sami na weran­dzie. – Sus­sie naprawdę wiele zro­biła dla Solveig i Lin­nei. Bóg jeden wie, co by było, gdyby nie ona.
– No tak, to oczy­wi­ście było głu­pie – przy­znała Beatrice. – Ale dener­wuje mnie, kiedy robi z sie­bie Flo­rence Nigh­tin­gale, a jed­no­cze­śnie sępi od nich samo­chód.
– To prze­cież nie koniec świata, jeśli cza­sem go poży­czy.
– Nie cho­dzi tylko o to. Przej­rzyj na oczy, Tor­gny. Stać nas na kupo­wa­nie polę­dwicy woło­wej w środku tygo­dnia? Jestem pewna, że to cio­cia płaci.
– Nie mów o spra­wach, o któ­rych nie masz poję­cia – odparł.
Beatrice wes­tchnęła.
– Nie rozu­miem, dla­czego zawsze musisz brać stronę Sus­sie.
– A ja nie rozu­miem, dla­czego zawsze musisz się na niej wyży­wać.
Na weran­dzie zapa­dła cisza. Nie ten pozba­wiony słów spo­kój, który Tor­gny nauczył się doce­niać, kiedy on i żona pili kawę w kuchni. Raczej jej dokucz­liwy wariant, który prę­dzej czy póź­niej musi zostać prze­rwany.
– Czy ona cho­ciaż płaci czynsz? – zapy­tała w końcu Beatrice.
– Mama twier­dzi, że tak.
– Ja wiem swoje. Ni­gdy cię nie dener­wuje, że po pro­stu się tu wpro­wa­dziła z dzie­cia­kami i prze­jęła to miej­sce?
– Możemy o tym poroz­ma­wiać innym razem? – popro­sił Tor­gny.
Wstał, zdra­pał zaschnięte resztki z tale­rzy i usta­wił je w stos na stole. Wrzu­cił nie­zje­dzone mięso do formy, w któ­rej były ziem­niaki, i pod przy­kry­ciem posta­wił ją na grillu, żeby do resz­tek nie dobrały się ptaki. Beatrice pozbie­rała kie­liszki i wylała nie­do­pite wino na traw­nik.
– Nie wnie­siemy do środka naczyń? – zapy­tała, kiedy skoń­czyli.
– Nie, zosta­wimy to Hali­lowi. Lepiej chodźmy już do domu.

7.

W pią­tek John dotarł do komi­sa­riatu o wpół do dzie­wią­tej rano, po pod­wie­zie­niu Nicole do szkoły. Na kola­nach miał pudło z mate­ria­łami ze śledz­twa w spra­wie bliź­nia­ków z Grums, które dał mu Ander­berg. Zamie­rzał zacząć je czy­tać już poprzed­niego wie­czoru, ale bra­ta­nica miała kło­poty ze snem i popro­siła, żeby się poło­żył w swoim łóżku po dru­giej stro­nie skła­da­nej ścianki. Skoń­czyło się tak, że John zasnął pierw­szy, a obu­dził się z powodu prze­klę­tego słońca – jak zwy­kle o nie­ludz­kiej porze.
Wje­chał windą na pierw­sze pię­tro, gdzie mie­ścił się wydział kry­mi­nalny. Drzwi więk­szo­ści pokoi w kory­ta­rzu były zamknięte. Przez szyby widział, że kole­dzy stu­kają w kla­wi­sze, żeby nad­go­nić biu­rową robotę, która zale­gała w ciągu tygo­dnia.
John zosta­wił pudło z doku­men­tami w swoim gabi­ne­cie i poszedł do auto­matu z kawą w pokoju socjal­nym. Maszyna jak zwy­kle syczała i pry­chała, jakby każda przy­go­to­wana przez nią kawa miała być tą ostat­nią. Nie na darmo opa­trzono ją tabliczką z napi­sem: Uwaga na poli­cyjną kawę.
– Sma­kuje nie za dobrze, co? – usły­szał za sobą głos.
John odwró­cił się i zoba­czył w drzwiach Ulfa Törnera, zwa­nego Zawod­nym. Miał na sobie strój, który wyglą­dał jak wio­senna kolek­cja dla funk­cjo­na­riu­szy poli­cji kry­mi­nal­nej w Karl­stad: nie­fo­remne dżinsy, koszulkę polo i pod­róbki butów Bir­ken­stock.
Miał oka­zję bli­sko współ­pra­co­wać z kolegą przy kilku śledz­twach i rozu­miał, dla­czego prze­zwi­sko tak się przy­jęło. Facet nie był głupi, wręcz prze­ciw­nie. Chęt­nie za to wyko­ny­wał robotę po łeb­kach, jeśli dzięki temu mógł pójść do domu kilka godzin wcze­śniej. Za Ulfem cią­gnął się cały sznur nie­sta­ran­nie prze­pro­wa­dzo­nych docho­dzeń, przez które pro­ku­ra­to­rzy w sądzie mieli kło­poty. O ile w ogóle docho­dziło do tego etapu. Naj­czę­ściej Ulf „zawo­dził” wcze­śniej. Poza tym prze­zwi­sko odno­siło się do jego dzia­łal­no­ści w związ­kach zawo­do­wych. Kiedy głosy kry­tyki z powodu nie­uda­nego śledz­twa sta­wały się zbyt gło­śne, wyszu­ki­wał jakąś kon­fe­ren­cję o pra­wie pracy i na kilka dni ucie­kał z pola bitwy.
– Dopóki zawiera kofe­inę, prze­żyję – powie­dział John i wypił łyk kawy.
– Wkrótce nastąpi koniec męczarni – oznaj­mił Ulf z dumą w gło­sie. – Ander­berg pozwo­lił mi zamó­wić nowy auto­mat.
– Poważ­nie? – zdzi­wił się John.
Komen­dant był znany z trzy­ma­nia pie­nię­dzy mocno w gar­ści.
– No tak, tutej­sza kawa jest pro­ble­mem BHP, a zatem jako przed­sta­wi­ciel per­so­nelu muszę się wyka­zać sta­now­czo­ścią. Przy odro­bi­nie szczę­ścia dostar­czą go już w przy­szłym tygo­dniu.
– Brzmi dobrze – stwier­dził John i wyszedł z kawą na kory­tarz.
Doświad­cze­nie nauczyło go, że z kolegą należy roz­ma­wiać krótko, bo w prze­ciw­nym wypadku ist­niało ryzyko, że nie prze­sta­nie gadać.
Po powro­cie do swo­jego gabi­netu John roz­siadł się na krze­śle. Uło­żył notatki śled­cze, wydruki prze­słu­chań i raporty tech­niczne z pudła w schludne rzędy na biurku i zaczął prze­glą­dać mate­riały.
Bra­cia Jens i Jonas Bro­di­no­wie wyszli z willi w Ålvikshöjden tuż po sie­dem­na­stej siód­mego paź­dzier­nika tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tego szó­stego roku. Ich matka, Hil­levi, kazała im być w pobliżu i wró­cić do domu na kola­cję o dzie­więt­na­stej. Kiedy się nie poja­wili, wyszła ich poszu­kać. Dzwo­niła do drzwi sąsia­dów, któ­rzy mieli dzieci w tym samym wieku, żeby pytać, czy nie ma u nich Jensa i Jonasa, ale oni tylko krę­cili gło­wami. Chwilę póź­niej przy placu zabaw zna­la­zła ich BMX-y i wtedy zaczęła się naprawdę mar­twić. Wie­działa, że syno­wie kochali swoje rowery i ni­gdy by ich nie zosta­wili.
John wyjął brą­zową kopertę z pry­wat­nymi zdję­ciami, które matka braci udo­stęp­niła śled­czym. Musieli być bliź­nię­tami jed­no­ja­jo­wymi, pomy­ślał. Wyglą­dali nie­mal iden­tycz­nie – mieli pro­ste jasno­brą­zowe włosy, psotne spoj­rze­nia i odsta­jące uszy. Jens i Jonas Bro­di­no­wie w chwili zagi­nię­cia mieli dzie­sięć lat, o rok wię­cej niż Nicole teraz.
John czy­tał dalej. Tele­fon pod numer alar­mowy został wyko­nany o dwu­dzie­stej pierw­szej sie­dem­na­ście. Radio­wóz przy­je­chał na miej­sce pół godziny póź­niej. Poli­cjanci spi­sali zezna­nia Hil­levi. Według nota­tek matka chłop­ców była zroz­pa­czona, ale na pyta­nia odpo­wia­dała skład­nie i jasno. Syno­wie ni­gdy wcze­śniej nie zagi­nęli, nikt nie gro­ził, że zrobi im coś złego. Ojciec chłop­ców, Ken­neth Bro­din, był w podróży służ­bo­wej w Fin­lan­dii i miał wró­cić do domu jak naj­szyb­ciej.
Po roz­mo­wie z dowódcą do Ålvikshöjden wysłano jesz­cze jeden wóz, żeby wspo­móc poszu­ki­wa­nia. Sąsie­dzi rodziny rów­nież poma­gali. O dru­giej trzy­dzie­ści prace zostały prze­rwane. Chłop­ców na­dal nie zna­le­ziono.
John poczuł ten sam nara­sta­jący nie­po­kój, co wcze­śniej kole­dzy po fachu. W przy­pad­kach zagi­nięć czas był czyn­ni­kiem decy­du­ją­cym. Szanse na szczę­śliwe zakoń­cze­nie malały z każdą godziną.
Następ­nego ranka wzno­wiono poszu­ki­wa­nia ze świeżą inten­syw­no­ścią. Do akcji włą­czono psy i w nie­dłu­gim cza­sie jeden z nich wska­zał kon­kretny punkt w lesie, nie­całe sto metrów na pół­noc od placu zabaw.
Poli­cjanci zna­leźli tam ślady krwi na ziemi. Ilość krwi trudno było osza­co­wać, bo czę­ściowo została wchło­nięta przez pod­łoże. Obsta­wiali, że może to być mniej wię­cej dwie­ście mili­li­trów.
John spoj­rzał na raport tech­ni­ków. Krew z lasu miała tę samą grupę co chłop­ców: A Rh+. Zna­le­zi­sko mocno wska­zy­wało na to, że padli ofiarą prze­mocy. Nie dało się stwier­dzić, czy obaj stra­cili krew, czy tylko jeden z nich. Zgod­nie z przy­pusz­cze­niem Johna, byli bliź­nia­kami jed­no­ja­jo­wymi i mieli tę samą grupę krwi.
Następny krok w śledz­twie pole­gał na zaan­ga­żo­wa­niu pro­ku­ra­tora. To była stan­dar­dowa pro­ce­dura przy tak poważ­nych podej­rze­niach. Roz­po­czy­nano postę­po­wa­nie przy­go­to­waw­cze pod kątem upro­wa­dze­nia lub zabój­stwa.
Dzięki pomocy świadka, który po połu­dniu widział bliź­nia­ków, spo­rzą­dzono linię czasu. John z całych sił sta­rał się ją roz­szy­fro­wać. Naj­wy­raź­niej kiedy trzy­dzie­ści cztery lata wcze­śniej dru­ko­wano doku­ment, koń­czył się tusz. Im niżej na stro­nie, tym bled­sze były litery.
17.10. Chłopcy opusz­czają miesz­ka­nie w Ålvikshöjden.
18.00. Chłopcy zostają zauwa­żeni na placu zabaw przez parę eme­ry­tów, któ­rzy wybrali się na wie­czorny spa­cer. Plac zabaw mie­ści się przy wjeź­dzie na osie­dle miesz­ka­niowe.
18.15. Chłopcy są ponow­nie widziani na placu zabaw, tym razem przez pięt­na­sto­latka, który jechał moto­ro­we­rem do mia­sta.
Tam ślad Jensa i Jonasa Bro­di­nów się ury­wał. Przez kolejne tygo­dnie trwały inten­sywne poszu­ki­wa­nia, ale dzieci nie udało się zna­leźć. John zwró­cił uwagę, że notatki śled­czych sta­wały się coraz bar­dziej zwię­złe w miarę utraty nadziei, że chłop­ców uda się odna­leźć żywych.
Śled­czy oczy­wi­ście przyj­rzeli się bli­żej oso­bom z oto­cze­nia bliź­nia­ków. Szcze­gólną uwagę poświę­cili rodzi­com. Hil­levi Bro­din pra­co­wała w Grums jako eks­pe­dientka. Jej wer­sja wyda­rzeń z feral­nego popo­łu­dnia i wie­czoru została potwier­dzona przez sąsia­dów.
Ken­neth Bro­din przy­je­chał do Ålvikshöjden dzień po zagi­nię­ciu i został prze­słu­chany w domu. Zeznał, że prze­by­wał za gra­nicą, tak też wcze­śniej mówiła jego żona. Pra­co­wał jako kon­ser­wa­tor w fabryce papieru Gruvön i czę­sto był wysy­łany do innych pla­có­wek nale­żą­cych do kon­cernu, żeby poma­gać. Na brzegu wydruku z trans­kryp­cją ktoś dopi­sał ręcz­nie: „Spraw­dzić fabrykę”. John zaczął szpe­rać w doku­men­tach i zna­lazł notatkę z tego samego dnia, w któ­rej lokalny kie­row­nik Gruvön potwier­dzał wyjazd do Fin­lan­dii.
Żadne z rodzi­ców nie figu­ro­wało w reje­strze kar­nym. To samo można było powie­dzieć o innych doro­słych – nauczy­cie­lach i tre­ne­rach spor­to­wych – któ­rzy mieli regu­larny kon­takt z chłop­cami. Poza tym więk­szość przed­sta­wiła alibi na czas, o który cho­dziło.
Kiedy naj­bliż­sze oto­cze­nie zostało spraw­dzone, śled­czy zaczęli zata­czać coraz szer­sze kręgi w poszu­ki­wa­niu sprawcy. Na prze­słu­cha­nie wezwano ludzi ska­za­nych w Värmlandii za pedo­fi­lię, ale żaden z nich nie mógł zostać powią­zany z Ålvikshöjden ani nie zacho­wy­wał się w spo­sób uza­sad­nia­jący pod­ję­cie wobec niego dal­szych czyn­no­ści.
John nie­mal sły­szał prze­kleń­stwa rzu­cane pod nosem przez kole­gów, gdy każda kolejna ini­cja­tywa koń­czyła się ślepą uliczką. Bez postę­pów machina śled­cza zwal­niała. Prze­rwy mię­dzy kolej­nymi akcjami detek­ty­wów były coraz dłuż­sze, a w grud­niu tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tego ósmego roku – nieco ponad dwa lata po zagi­nię­ciu chłop­ców – śledz­two umo­rzono.
John wstał z krze­sła i roz­pro­sto­wał plecy. Dopiero wtedy się zorien­to­wał, jak bar­dzo był zesztyw­niały po kilku godzi­nach sie­dze­nia. Jeśli plan Ander­berga pole­gał na spra­wie­niu, że ta sprawa go pochło­nie, oka­zał się sku­teczny.
Pro­blem ze sta­rymi śledz­twami, które nale­żało wzno­wić, czę­sto pole­gał na braku natu­ral­nego punktu star­to­wego. Nie było żad­nego miej­sca zbrodni do zba­da­nia ani nowych świad­ków, z któ­rymi dałoby się poroz­ma­wiać. Jed­nak sprawa bliź­nia­ków z Grums wyglą­dała ina­czej, a John mógł to zawdzię­czać pta­kowi.
Ten oboj­czyk musiał skądś się wziąć, pomy­ślał, wyj­mu­jąc tele­fon komór­kowy z wewnętrz­nej kie­szeni mary­narki.
Naj­bliż­szego orni­to­loga dzie­liło od niego zale­d­wie jedno wyszu­ki­wa­nie w inter­ne­cie.

 
Wesprzyj nas