„Null”, nowa powieść Szczepana Twardocha, to wstrząsająca narracja o życiu i śmierci, wolności i odwadze, braterstwie broni i przemocy wojennej – o mroku i świetle w ludziach.


Nadziei nie ma.

Jest błoto, drony i betonowy strop piwnicy, jeśli masz dość szczęścia, i bunkier, który nazywasz blindażem, a zwykle jest marną jamą w ziemi. O co więc walczysz? Czy wierzysz jeszcze w sens tej walki?

Na pierwszej linii frontu – na „nullu” – w odciętym rzeką kawałku świata, którego nie można oddać, choć się go nie ocali, Koń i jego towarzysze wypatrują światła, wiedząc, że to, które nadejdzie, będzie raczej rozpalającą niebo eksplozją. Na nullu braterstwo i odwaga nabierają nowego znaczenia, racjonalność ustępuje intuicji, przesądom i wierze. Są ochotnicy i są mobiki, którzy nie chcą walczyć, jest miłość krótka jak życie na froncie i bywa też internet ze starlinka.

Koń to rozumie, chociaż żołnierzem jest od niedawna. Wszystko, w co dotąd wierzył i co kochał, umarło, zostawił więc za sobą zgliszcza dawnego życia w Polsce i wyjechał walczyć i szukać odkupienia – a może śmierci? Obumarły w środku poznaje Zuję, pierwszą, która nosi to imię. Zuja wyzwala w nim to, co uważał za dawno martwe. Przeszłość, o której Koń nie mówi i nie chce myśleć, ciągle powraca.

Jest też pies, którego nie uzdrowił mag z Tadżykistanu.

Szczepan Twardoch (ur. 1979) – autor kilkunastu powieści i zbiorów opowiadań, m.in.: • „Morfina” (2012), • „Drach“ (2014), • „Król” (2016), • „Królestwo” (2018), • „Pokora” (2020), • „Chołod” (2022), • „Powiedzmy, że Piontek” (2024), a także monodramu • „Byk” (2022) i innych dramatów, librett operowych i scenariuszy. Jego książki sprzedały się w ponadmilionowym nakładzie. Uhonorowany wieloma nagrodami, w tym Paszportem „Polityki”, Nagrodą im. Kościelskich, EBRD – nagrodą Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju, Brücke Berlin Preis, Śląskim Wawrzynem Literackim, trzykrotnie Nagrodą Kulturalną Onetu O!Lśnienia, Nagrodą Czytelników Nike, Nagrodą im. K. Kutza, Nagrodą Planety Lema. Prawa do jego powieści zostały sprzedane do kilkunastu krajów. Na podstawie „Króla” powstał serial dla Canal+ oraz dwie inscenizacje teatralne, „Morfina”, „Drach“ i „Pokora” również trafiły na scenę.
Od końca 2022 roku pisarz jest zaangażowany w pomoc dla Zbrojnych Sił Ukrainy, zebrał dotąd w publicznych zbiórkach prawie dwa miliony złotych i osobiście dostarcza zakupione drony, samochody i osprzęt wojskowy na front. Za działalność na rzecz ukraińskiego wojska w 2024 roku wyróżniony nagrodą Stand with Ukraine.

Szczepan Twardoch
Null
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 26 lutego 2025
 
 

ROZ­DZIAŁ 1

– Nam pizda – mówi Szczur.
Pa­trzy w niebo przez szcze­liny w za­ma­sko­wa­nym śmie­ciami i dar­nią wej­ściu do wa­szej jamy.
Nie­opo­dal su­nie po­woli cięż­kimi wo­dami i zło­gami kry wasz oj­ciec Dniepr, od­wieczny, mimo za­pór, które za­to­piły po­rohy w wo­dach roz­le­wisk. Nad wami noc ja­śnieje pełną twa­rzą wa­szej matki mie­siąca, w jej świe­tle unosi się dron, średni bom­ber z ter­mo­wi­zją.
Wasz.
Wasz, bo wi­dząc swoim czar­nym okiem białe cie­pło wy­chy­la­ją­cego się z jamy Szczura, zrzuca za­miast gra­natu dwu­li­trową bu­telkę po coli nie wia­domo po co owi­niętą srebrną ta­śmą, po czym, bu­cząc śmi­głami, po­chyla się i od­la­tuje tam, skąd przy­był, na drugi brzeg wiel­kiej rzeki. Bu­telka spada w błoto kilka me­trów od wa­szej jamy. Szczur kręci głową znie­sma­czony fu­szerką pi­lota, od­cze­kuje chwilę, na­słu­chuje, czy nie sły­chać in­nych, ob­cych dro­nów.
Ci­szę roz­pra­szają tylko szem­ra­nie wiel­kiej rzeki i da­leki grzmot przy­lo­tów ro­syj­skiej ar­ty­le­rii i jesz­cze dal­szy po­mruk wa­szej, z dru­giego brzegu, jak od­le­gła bu­rza.
– To na­sza arta pra­cuje – mówi Szczur, pró­bu­jąc do­dać so­bie od­wagi.
– Na­sza – zga­dzasz się.
Pra­cuje, na tym po­lega te­raz ta wojna, że arta pra­cuje, a wy sie­dzi­cie w ja­mie i cze­ka­cie, aż ich arta po­pra­cuje po was.
Szczur wy­suwa się po­woli z jamy, od­su­wa­jąc ma­sko­wa­nie wej­ścia, po czym peł­znie po ziemi w stronę bu­telki, peł­znie jed­no­cze­śnie szybko i ocię­żale, jak wielki płaz, od błota, brud­no­szary w spło­wia­łym mul­ti­ca­mie. Chwyta bu­telkę i po­spiesz­nie wraca do jamy, wielka traszka w bro­niku i heł­mie.
Wy­łą­czasz czer­wone świa­tełko czo­łówki, wyj­mu­jesz skła­dany nóż, który przed wy­jaz­dem do­sta­łeś od sio­stry, na czter­dzie­ste dru­gie uro­dziny, cho­ciaż uro­dzin nie ob­cho­dzi­łeś, bo nie mo­głeś już wtedy ob­cho­dzić uro­dzin i nie je­cha­łeś wtedy jesz­cze na wojnę, wo­zi­łeś tylko hu­ma­ni­tarkę.
Nóż jest bar­dzo do­bry, wiesz, że był drogi, ostrzysz go czę­sto małą ce­ra­miczną osełką, więc z ła­two­ścią te­raz roz­ci­nasz ta­śmę skle­ja­jącą obie po­łówki bu­telki. W środku za­war­tość dwóch ame­ry­kań­skich woj­sko­wych ra­cji MRE, ale bez ich zwy­kłego zbior­czego opa­ko­wa­nia, z któ­rego trzeba było je wy­jąć, aby się zmie­ściły w bu­telce ra­zem z paczką pa­pie­ro­sów, za­pal­niczką i ka­wał­kiem pa­pieru, na któ­rym wasz kom­bat na­pi­sał wła­sno­ręcz­nie: „Uwa­żaj­cie na sie­bie, chłopcy”. Słowa te na­pi­sane są po ukra­iń­sku. Nie po­tra­fisz czy­tać od­ręcz­nej cy­ry­licy, bo ni­gdy nie cho­dzi­łeś do ukra­iń­skiej szkoły, tylko dru­ko­waną, ale Szczur umie, bo cho­dził do ukra­iń­skiej szkoły, i od­czy­tuje ci te wstręt­nie bez­czelne słowa kom­bata na głos.
Бережіть себе, хлопці. Uwa­żaj­cie na sie­bie. Jak można na sie­bie uwa­żać po złej stro­nie rzeki?
– Je­bać go – mó­wisz.
Nie wiesz, czy kom­bat na­pi­sał to z głu­poty, czy sar­ka­stycz­nie, ale bar­dzo ci się to nie po­doba.
– Je­bać – zga­dza się Szczur.
Szczur grze­bie w zrzu­to­wej paczce.
– Nie ma wody – mówi w końcu.
– Przy­lecą i z wodą. Albo pójdę do rzeczki.
– Znad rzeczki nie wró­cisz.
– Pew­nie nie.
Mil­czy­cie obaj przez do­brą chwilę i obaj wie­cie, że mil­czy­cie na te­mat sy­tu­acji, w ja­kiej przy­szło się wam zna­leźć, bo trudno o niej po­wie­dzieć co­kol­wiek, ale trudno też ją igno­ro­wać.
– Nam pizda – po­wta­rza po chwili Szczur, pa­trząc cały czas na za­war­tość zrzutu, jakby znaj­do­wało się w nim coś nie­zwy­kłego, jakby mię­dzy srebrną fo­lią pa­czek MRE chciał wy­pa­trzyć coś, co mo­głoby dać cho­ciaż odro­binę na­dziei, w którą wcze­piłby się pa­zu­rami i nie pu­ścił.
Na­dziei w bu­telce nie ma.
Obaj wie­cie, co ten zrzut ozna­cza.
– Plus. Nam pizda – zga­dzasz się ze Szczu­rem po woj­sko­wemu.
Nie ma już dla was za­opa­trze­nia ło­dziami, zo­stały tylko drony. Na rzece za dużo kry, mię­dzy którą ło­dzie brną po­woli, wy­sta­wia­jąc się na ostrzał. Za mało re­bów, elek­tro­nicz­nych za­głu­sza­rek chro­nią­cych wy­sta­wione na strzał ło­dzie przed dro­nami. Za mało ło­dzi. Za mało lu­dzi. Za mało wszyst­kiego, tylko pi­da­rów dużo i kry na Dnie­prze, i prze­ni­kli­wego, wil­got­nego chłodu jest dość.
– Nam pizda na chuj – po­wta­rzasz.
Po ukra­iń­sku słowo „pizda” ma ak­cent na drugą sy­labę i tak je wła­śnie wy­ma­wiasz.
Po dzie­się­ciu mi­nu­tach dron wraca z dwu­li­trową bu­telką pełną wody i znowu nie tra­fia nią do wa­szej jamy.
– Te­raz ty idziesz – mówi Szczur.
– Plus – od­po­wia­dasz.
Nie pro­te­stu­jesz, bo ma ra­cję. Twoja ko­lej. Wy­peł­zasz z jamy. Na tle ja­snego, noc­nego nieba ru­iny wsi, po­je­dyn­cza ściana z otwo­rem po oknie, ki­kuty po­sie­ka­nych odłam­kami, spa­lo­nych drzew. W piw­ni­cach zrów­na­nych z zie­mią do­mów sie­dzą inni po­dobni do cie­bie i Szczura. Jest zimno, ale po­wy­żej zera, tyle że wiatr, zie­mia od­ma­rza po wierz­chu, błoto klei się do mun­duru. Za­sta­na­wiasz się chwilę – czoł­gać się czy biec?
Za­czy­nasz się czoł­gać i gdzieś na kra­wę­dzi sły­szal­no­ści roz­lega się rów­nie ci­che co prze­ra­ża­jące wy­cie śmi­gieł noc­nego ma­wika z ter­mo­wi­zją i nie jest to wasz ma­wik, po­nie­waż wasz ma­wik nie ma tu nic do ro­boty.
Chwy­tasz bu­telkę, zry­wasz się z ziemi, nie czoł­gasz się już, bie­gniesz z po­wro­tem do jamy, rzu­casz się w dół, jak­byś ska­kał do wody. Szczur za­suwa za tobą wej­ście.
– Ma­wik. Pi­dar­ski – mó­wisz, dy­sząc.
Szczur już wie. Po­pra­wia hełm na gło­wie, prze­kręca tylne po­krę­tło fa­sunku, przy­ciąga pa­sek pod brodą. Nie musi po­pra­wiać hełmu, ale musi coś zro­bić. Samo cze­ka­nie jest nie do znie­sie­nia.
Ty też nie mo­żesz po pro­stu cze­kać. Sia­dasz jak naj­ni­żej w wa­szej ja­mie, na wy­rost zwa­nej „po­zy­cją”, bę­dą­cej w isto­cie głę­boką na metr osiem­dzie­siąt, sze­roką i długą na dwa me­try dziurą w błot­ni­stej ziemi, kie­dyś była piw­niczką pod ja­kąś za­sraną chatą, lecz chaty już nie ma. Ściany są z cien­kiego be­tonu, stropu nie­stety nie ma, jak chaty, był pew­nie drew­niany, zo­stały resztki. Po­zy­cji tu nie ko­pie­cie, zresztą ostrą ło­patę trudno do­stać na­wet po tam­tej stro­nie Dnie­pru, a cóż do­piero tu­taj, gdzie was i wszystko, co wa­sze, i was sa­mych przy­wie­ziono ło­dziami, kiedy jesz­cze kry nie było tyle.
Ale ło­dzie już nie pły­wają.
Nie mie­li­ście na­wet płyt wió­ro­wych, żeby za­izo­lo­wać ściany, jak w nor­mal­nym blin­dażu na dru­gim brzegu, zro­bi­li­ście więc, co się dało, za po­mocą fo­lii i de­sek. Strop sta­no­wią belki przy­kryte de­skami i za­ma­sko­wane wszel­kim do­stęp­nym tu śmie­ciem, o wiele za cien­kie. W ką­cie stoi eco-flow i mruga nie­bie­skim świa­tłem. Wy­świe­tlacz po­ka­zuje dwa­na­ście pro­cent. Trzeba go na­ła­do­wać, my­ślisz. Kilka me­trów od wa­szego blin­dażu ukry­li­ście w dru­giej ja­mie nie­wielki prze­no­śny ge­ne­ra­tor, który bo­icie się uru­cha­miać w nocy, bo cie­pło sil­nika ła­two zo­ba­czyć w ter­mo­wi­zji, cho­ciaż wasz jest nie­źle za­ma­sko­wany. Pod ścia­nami jamy stoją dwie pry­cze, na nich wa­sze brudne po­sła­nia, na gwoź­dziach wbi­tych w ścianę broń, stare AK-74 Szczura, twój ukra­iń­skiej pro­duk­cji AR-15 z FVPO i jed­no­ra­zowy gra­nat­nik prze­ciw­pan­cerny RPG-18, zwany mu­chą.
AK Szczura okrył już cienki na­lot rdzy od wil­goci pa­nu­ją­cej w ja­mie, ty o swój ka­ra­bin dba­łeś bar­dziej, cho­ciaż nie strze­li­łeś z niego w walce ani razu. Nie było kiedy, nie było do kogo. Taka to ta wojna. My­śla­łeś, że tu­taj się to zmieni, Ko­niu, ale się nie zmie­niło. Na ra­zie. Już nie­długo.
Z mu­chy od­cho­dzi na­klejka z in­struk­cją uży­cia. Stary so­wiecki sprzęt.
Po­wer­bank i ge­ne­ra­tor to rzad­kość na pierw­szej li­nii, w pie­cho­cie. Nie to co u pi­lo­tów. U pi­lo­tów było le­piej. Ale już nie je­steś u pi­lo­tów.
– Po co my tu sie­dzim? – pyta Szczur i za­czyna się trząść, cze­ka­jąc na to, co na­stąpi po pi­dar­skim ma­wiku, naj­pierw żu­chwa, po­tem ręce, i za­raz trzę­sie się cały.
– Nie za­da­jem ta­kich py­tań – od­po­wia­dasz. – To jest nie­po­trzebne py­ta­nie.
– Prze­cież to nie jest wo­jo­wa­nie – mówi da­lej, dy­go­cąc. – Ja tut na­wet jed­nego pi­dara nie wi­dział.
– Prze­nieś się do piw­nicy da­lej, to bę­dziesz na kon­tak­cie ognio­wym każ­dego dnia.
– A bo ja chcę? Ale tu na­wet nie ma po­sa­dek, żeby się dało ja­koś po­ru­szać. Albo scho­wać. Po pro­stu sie­dzim tut i cze­ka­jem. Który z nas bę­dzie trioch­so­tyj, który dwoch­so­tyj.
Trioch­so­tyj, czyli trzy­setny, to ranny, dwoch­so­tyj, dwu­setny – trup.
– Na jedno wy­cho­dzi – od­po­wia­dasz.
– Co? – nie ro­zu­mie Szczur.
– Czy dwoch­so­tyj, czy trioch­so­tyj. Na jedno wy­cho­dzi. Dro­nem trioch­so­tego nie ewa­ku­ują. Bę­dziesz ranny gnił, aż zdech­niesz.
– Ło­dzi nie bę­dzie? – pyta, cho­ciaż zna od­po­wiedź.
Tu­taj czę­sto za­daje się py­ta­nia, na które zna się od­po­wiedź.
– W tej krze? A ty my­ślisz, że czemu żar­cie dro­nem przy­le­ciało? – od­po­wia­dasz.
– Ja wi­dział, że tut jeź­dził ten taki na­tow­ski śmieszny, na gą­sie­ni­cach skrzynka taka z przy­czepą też na gą­sie­ni­cach, na ta­kim prze­gu­bie. Nie mogą go znowu przy­słać?
– Ty du­ma­jesz, BVS? BVS mi­nus – mó­wisz z pew­nym smut­kiem, bo ja­koś cie­szyło cię, gdy BVS prze­pra­wiał się przez Dniepr i przez nad­rzeczne błota i roz­le­wi­ska.
– A co się stało?
– A co się miało stać? Roz­je­bany w ze­szłym ty­go­dniu na chuj. Uto­pił się naj­pierw w ba­gnie, a po­tem efpi­wiszką roz­je­ba­szyli.
– Więc po co tut sie­dzim? – pyta da­lej, cho­ciaż wie, że na to py­ta­nie aku­rat nie znasz od­po­wie­dzi i jed­no­cze­śnie znasz ją tak samo do­brze jak on. – Jak się sie­działo tam, gdzie ostat­nio, to przy­naj­mniej to miało ja­kiś sens, czło­wiek cze­kał, aż bę­dzie trzy­setny, wtedy go za­biorą, pój­dzie do szpi­tala, po­tem do domu. A tu, skoro na­wet trzy­set­nego nie za­biorą, to na co my cze­kamy, Koń, na co? – pyta, żeby nie cze­kać w ci­szy.
Nie umiesz mu od­po­wie­dzieć. Dla Szczura sens tej wojny jest zu­peł­nie inny niż dla cie­bie, bo ty wie­rzysz ja­koś, że ta wojna ja­kiś sens ma. Nie je­steś jed­nak w sta­nie, Ko­niu, uwie­rzyć w to, by w ra­mach tego, jak ro­zu­miesz sens tej wojny, sens miała rów­nież wa­sza obec­ność tu­taj, na le­wym brzegu ojca wa­szego Dnie­pru.
Koń to twój pseu­do­nim, albo ra­czej znak wy­wo­ław­czy, позивний, po­zyw­nyj. Po ukra­iń­sku Кінь.
Szczur to pseu­do­nim Szczura. Po ukra­iń­sku Пацюк, Pa­ciuk.
Nie wiesz, ile Szczur ma lat. Wy­gląda na czter­dzie­ści i tro­chę, w czer­wo­nym świe­tle two­jej czo­łówki na­wet na wię­cej, ale ukra­iń­scy męż­czyźni za­czy­nają wy­glą­dać na czter­dzie­ści i tro­chę, czę­sto jesz­cze za­nim prze­kro­czą trzy­dziestkę. Zwłasz­cza ci z pro­win­cji. Jest ni­ski, szczu­pły i smutny, ma dużą głowę, rzadki za­rost i ja­sne, zmę­czone oczy. Po­cho­dzi z ja­kiejś wsi pod Tar­no­po­lem. Nie ma żad­nego wy­kształ­ce­nia poza tym, ja­kie dały mu dwa lata wojny. Przed peł­no­masz­tabną – czyli peł­no­ska­lową – żył, jakby wojny nie było. Przez rok jeź­dził ube­rem w War­sza­wie, zna tro­chę pol­ski. W 2021 za­cho­ro­wała mu matka, wró­cił, żeby się nią za­jąć, matka jed­nak i tak umarła. Nie miał ni­kogo in­nego na świe­cie. Po­tem wy­bu­chła wojna, Szczur wstą­pił naj­pierw do te­ro­brony, sam nie wie­dział dla­czego, po­tem prze­niósł się do pie­choty mor­skiej, za do­brym do­wódcą. Wię­cej o nim nie wiesz, a po dwóch la­tach wojny Szczur sam nie wie o so­bie wiele wię­cej niż to. Wszystko, co wcze­śniej, znik­nęło, roz­myło się w pa­mięci jak dawno obej­rzany film.
Po dwóch la­tach wojny Szczur wie inne rze­czy. Na przy­kład na słuch po­znaje, skąd jest przy­lot, i od­ru­chowo, bez za­sta­no­wie­nia, wie wtedy, w którą stronę głową rzu­cić się na zie­mię, żeby tro­chę zwięk­szyć szanse prze­ży­cia. Wie, jak się wy­srać w le­sie bez ob­sra­nia so­bie bu­tów. Czego nie wie i nie ro­zu­mie, to tego, jak dzia­łają Zbrojne Siły Ukra­iny – nie tak, jak by się mo­gło wy­da­wać, bo nie do końca tak, jak so­wiecka ar­mia, jak woj­sko, które pa­mię­tał słu­żący jesz­cze w Afga­nie oj­ciec Szczura, który wiele mu o tam­tym woj­sku opo­wia­dał.
Z dru­giej strony Zbrojne Siły Ukra­iny dawną Ar­mię Ra­dziecką przy­po­mi­nają o wiele bar­dziej, niż chcia­łoby się wy­da­wać to­bie, Ko­niu, i tym wszyst­kim, któ­rzy, jak ty kie­dyś, na sa­mym po­czątku peł­no­masz­tab­nej, który dla cie­bie w ogóle był po­cząt­kiem wojny, uwie­rzyli w pro­sty prze­kaz ukra­iń­skiej pro­pa­gandy o no­wo­cze­snej, za­chod­niej ar­mii peł­nej pięk­nych, za­wa­diac­kich chłop­ców wal­czą­cych prze­ciwko si­łom zła ni­czym tol­kie­now­ski Gon­dor prze­ciwko or­kom.

ROZ­DZIAŁ 2

Ty rów­nież uwie­rzy­łeś kie­dyś tej pięk­nej pro­pa­gan­dzie, która, cho­ciaż nie do końca zgodna z rze­czy­wi­sto­ścią, od­po­wia­dała prze­cież ja­kiejś praw­dzie. Nie mia­łeś prze­cież wąt­pli­wo­ści, że i ty, i Szczur sto­icie po stro­nie do­bra i spra­wie­dli­wo­ści. Je­śli ja­ka­kol­wiek wojna w hi­sto­rii może być na­zwana spra­wie­dliwą, mó­wi­łeś kie­dyś, tak dawno, pi­jany, w war­szaw­skiej knaj­pie ostat­niemu z przy­ja­ciół, je­śli ja­ka­kol­wiek, to ta.
I da­lej w to wie­rzysz, Ko­niu. Ale wi­dzisz też już inne rze­czy.

– Szczur, pa­mię­tasz ta­kie miej­sce w War­sza­wie, taką małą knajpkę z wi­nem na placu Zba­wi­ciela? – py­tasz po pol­sku, tylko po­zyw­nyj wy­ma­wia­jąc po ukra­iń­sku.
Py­tasz go po to, by nie cze­kać w mil­cze­niu na to, co przyj­dzie po ma­wiku.
– Gdzie?
– W War­sza­wie.
– W ja­kiej War­sza­wie, o czym ty mó­wisz? – pyta Szczur, jakby żad­nej War­szawy ni­gdy nie było.
Szczur ma ra­cję, po­my­śla­łeś. Żad­nej War­szawy ni­gdy nie było. Tam­ten świat jest tak da­leki, że być może ni­gdy nie ist­niał.
Nie było go. Jest tylko to, wojna, jama, wy ka­wa­łek od nulla, da­lej null, czyli naj­dal­sze wa­sze po­zy­cje, da­lej szara zona, da­lej pi­dary, my­ślisz. To ko­jąca myśl.
Ale Ja­goda by pa­mię­tał, gdyby w niej kie­dy­kol­wiek był, my­ślisz. Może.
Za­czy­nasz się za­sta­na­wiać, dla­czego sie­dzi­cie w tej bar­dzo kiep­skiej piw­nicy, a nie po do­brych piw­ni­cach, które zo­stały po do­mach, co już ich nie ma, i za­sta­na­wiasz się po to, by czuć bez­radną złość, że to nie­spra­wie­dliwe, inni sie­dzą po do­brych piw­ni­cach, su­cho mają i cie­pło, a nad sobą be­to­nowe stropy, a nie de­ski, jak wy, a wy mu­si­cie sie­dzieć w tej je­ba­nej na chuj, bo do­bra, którą so­bie upa­trzy­li­ście, oka­zała się za­wa­lona po bez­po­śred­nim tra­fie­niu 152 mi­li­me­trów.
Ja­goda ma do­brą piw­nicę, ale to cię aku­rat bar­dzo cie­szy. Roz­dzie­lili was nie­dawno, w każ­dej musi być je­den do­świad­czony żoł­nierz, po­wie­dział rotny, nie mogę was dwóch trzy­mać w jed­nej.
Za­sta­na­wiasz się nad tym, żeby się nie bać.
Niech to już przy­leci. Le­piej już zgi­nąć, niż się bać.
I na­gle, jak za­wsze na­gle, nie­spo­dzie­wa­nie cho­ciaż wy­cze­ki­wane, przy­la­tuje. Świst i cztery eks­plo­zje. Nie bar­dzo bli­sko, ale zie­mia i tak za­drżała, po­sy­pało się ze ścian.
Szczur trzę­sie się da­lej.
– Wa­sy­lok – mówi, szczę­ka­jąc zę­bami.
– Tak są bli­sko…? – py­tasz głu­pio, tro­chę zdzi­wiony, że rze­czy­wi­ście są tak bli­sko, a tro­chę po to, żeby znowu za­bić ci­szę, ale ci­sza za­raz umiera sama, bo znowu cztery eks­plo­zje, cały ma­ga­zy­nek wa­sy­loka, tym ra­zem bli­żej. Nie mogą być da­lej niż cztery ki­lo­me­try, bo taki jest wa­sy­loka za­sięg. Nie ma żad­nego po­wodu, żeby byli da­lej. Za­sad­ni­czo są na­wet o wiele bli­żej, tak my­ślisz, bo prze­cież wa­sy­loka nie wy­su­nęli na null, jest gdzieś ki­lo­metr od nulla, albo dwa. Albo trzy. Więc są o wiele bli­żej.
– Ko­ry­gują z drona – mówi Szczur rzecz oczy­wi­stą, żeby coś po­wie­dzieć.
Znowu świst i cztery eks­plo­zje. Je­bany wa­sy­lok na chuj, nie wiesz na­wet, czy mó­wisz to na głos, czy tylko w my­ślach. Je­bany wa­sy­lok, piz­diec, na chuj. Cztery po­ci­ski 82 mi­li­me­try po­da­wane do tego mi­no­mietu w ma­ga­zy­nie, wy­strze­li­wane w se­rii, je­den po dru­gim, i wszyst­kie w wa­szą stronę.
Je­śli trafi w wa­szą jamę, zgi­nie­cie obaj.
Obaj zgi­niemy prę­dzej czy póź­niej, prze­cież nikt nie do­żyje końca wojny, więc co za róż­nica, my­ślisz, ale okła­mu­jesz sam sie­bie, Ko­niu.
Jest róż­nica.
Ko­lejne cztery eks­plo­zje, jedna po dru­giej, bam, bam, bam, bam. Zie­mia drży, fala ude­rze­niowa prze­ci­ska się przez wej­ście do wa­szej jamy, czu­jesz ją ca­łym cia­łem. Bam, bam, bam, bam.
Nie tra­fili w blin­daż.
Bam, bam, bam, bam.
Nie tra­fili w jamę. To je­dyna rzecz na ca­łym świe­cie, w ca­łej jego roz­cią­gnię­tej na ty­siąc­le­cia, na mi­liony lat hi­sto­rii, która ma zna­cze­nie. Nie tra­fili w wa­szą jamę. Może tra­fili w któ­rąś piw­nicę i strop nie wy­trzy­mał, do­brze im tak, tym, co mają do­bre piw­nice z be­to­no­wym stro­pem. Nie tra­fili w wa­szą jamę. Nic wię­cej nie ma zna­cze­nia.
Bam, bam, bam, bam.
Nie tra­fili w wa­szą jamę.
Ci­sza.
Cze­ka­cie.
Ci­sza.
Ile mi­nęło?
Pa­trzysz na ze­ga­rek. Prze­ska­kują cy­fry se­kund­nika. Po­tem mi­nu­towe. 22.33. Cztery. Pięć. Sie­dem. Dzie­sięć.
– Może już prze­stali – mówi Szczur.
Ki­wasz głową. Może prze­stali. Może prze­stra­szyli się, że przyj­dzie wasz ogień kontr­ba­te­ryjny, może wła­śnie zwi­jają wa­sy­loka, po­dob­nego bar­dziej do ma­łej hau­bicy niż zwy­kłego mi­no­mietu, może przy­cze­piają go do cię­ża­rówki i jadą na nowe po­zy­cje, za­nim spad­nie na nich po­cisk 155 mi­li­me­trów z ja­kiejś wa­szej hau­bicy.
Jest to moż­liwe.
– Це можливо – mó­wisz. Ce moż­ływo. To moż­liwe.
Mógł­byś po­wie­dzieć to do Szczura po pol­sku, ale twoje usta same wy­po­wia­dają to po ukra­iń­sku i na­gle przy­cho­dzi do cie­bie wspo­mnie­nie.

 
Wesprzyj nas