Ben Wilson, autor monumentalnego „Metropolis”, powraca z historią fascynujących i nieoczywistych zależności między ludzkością a otaczającą nas naturą. Czy to w starożytnych ogrodach Niniwy i Babilonu, czy we współczesnych mikrodżunglach Bengaluru – pokazuje miasta pełne zieleni i życia i daje nadzieję, że przyszłość ludzkości maluje się w soczystych barwach.
Przedmieścia. Obrzeża. Międzystrefy. Miejsca na styku ukrytych za murami cywilizacji i dzikiej przyrody, coraz bardziej zawłaszczanej przez człowieka i coraz mniej go chroniącej.
Nowy Jork zasypał śmieciami mokradła wielkości Manhattanu. Nowe Delhi wycięło lasy na grzbiecie pasma Aravalli. Od tysięcy lat budowaliśmy miasta, żeby oddzielić się od natury, ale epoka przemysłowa gwałtownie przyspieszyła ten proces.
Teraz zmagamy się z powodziami, podmuchami kurzu z pustyni, upału z pustyni i smogiem. I zaczynamy na nowo wprowadzać do miast to, co wcześniej z nich wyrzucaliśmy. Do Brisbane wróciły koale. Nowy Jork to dom dla sokołów wędrownych. A Amsterdam jest na dobrej drodze, by do 2050 roku mieć gospodarkę zeroemisyjną.
Przyroda powoli odradza się nawet w największych aglomeracjach.
Ben Wilson pokazuje miasta pełne zieleni i życia i daje nadzieję, że przyszłość ludzkości maluje się w soczystych barwach.
Miasto i dżungla. Jak natura wrosła w cywilizację
Przekład: Monika Skowron
Wydawnictwo Znak
Premiera: 26 lutego 2025
Wprowadzenie
Gęste korzenie wiją się wokół murów hipnotyzującym, splątanym zlepkiem, jednocześnie pięknym i przerażającym. Demolują drogi i przebijają się przez beton. Figowce to zabójcy miast. Nasiona, roznoszone przez wiatr lub upuszczane przez ptactwo, sadowią się w wąskich szczelinach budynków postawionych przez ludzi. Korzenie pchają się na zewnątrz i do środka w poszukiwaniu składników odżywczych, trzymają kamień, beton czy asfalt w sidłach, aż zdołają odkryć szparę, w której znajdą pożywienie. Te drzewa są idealnie przystosowane do życia w suchym, twardym, miejskim środowisku. Nie ma przeszkody, której nie zdołałyby pokonać. Oplatają bezbronne mury i budowle korzeniami wijącymi się jak macki mitycznego potwora morskiego, duszącego ofiarę w druzgocącym uścisku śmierci.
Jakie szanse ma miasto, by obronić się przed taką potęgą? Angkor Wat w Kambodży – wraz ze swoimi bezsilnymi świątyniami tkwiącymi w szponach figowców – pokazuje, co się dzieje, gdy te drzewa wpadają w szał.
A jednak figowce – mimo swego niszczycielskiego potencjału demonstrowanego w miastach – są typowymi miejskimi drzewami Azji Południowo-Wschodniej. W Kantonie jest ich zaskakująco dużo: 276 200 okazów. Wystarczy przespacerować się Forbes Street w Hong Kongu, by zobaczyć ich potężną siłę: 22 egzemplarze uczepiły się kawałka muru, a ich korony zacieniają ulicę poniżej. Nikt ich nie zasadził, a mimo to pięknie rosną. Jak każdy prawdziwy mieszkaniec miasta potrafią przystosować się do życia we wrogim otoczeniu. Chi-yung Jim, „profesor od drzew” z Hong Kongu, naliczył 1275 epifitów – drzew tropikalnych, które potrafią rozkrzewić się na prawie każdej powierzchni – wyrastających na przekór wszystkiemu z 505 budynków postawionych ręką ludzką. Najpowszechniejszym z nich jest Ficus microcarpa, czyli fikus tępy, zwany też chińskim banianem. Niektóre jego okazy urosły do 20 metrów. „Nie zajmują zbyt wiele miejsca w ziemi – wyjaśnia naukowiec – i rosną samoistnie bez większego wsparcia czy troski ze strony ludzi […]. Występują w specjalnym środowisku naturalnym z bogatym doborem flory, znacząco poprawiają pozbawiony drzew krajobraz uliczny”1.
Hong Kong słynie z drapaczy chmur i niezwykłej gęstości zaludnienia, ale wystarczy spojrzeć na niego z innej perspektywy, a naszym oczom ukaże się miasto figowców niepodlegających grawitacji, wieżowców zbudowanych przez naturę, wiszących lasów, które zespalają ludzką kulturę z dziką przyrodą. Figowce z Forbes Street przypominają starożytną formę azjatyckiego urbanizmu. Drzewa tego rodzaju odnalazły się w miejskim krajobrazie mimo swoich ogromnych rozmiarów i niszczycielskiej potęgi, ponieważ były święte. Przynosiły także korzyści: zapewniały orzeźwiający cień. Kiedy pod koniec XV wieku – u zarania portugalskiej ekspansji kolonialnej – Europejczycy wypłynęli na Ocean Indyjski, dotarli do cieśniny Malakka i na Morze Południowochińskie, napotkali miasta zupełnie niepodobne do europejskich metropolii, zwartych i pozbawionych drzew. Francuski jezuita tak opisał w XVII wieku Aceh, wielkie sumatrzańskie miasto portowe: „Wyobraźcie sobie las palm kokosowych, bambusów, krzewów ananasa i bananowców […], umieśćcie w tym lesie niezliczenie wiele domów […], rozdzielcie od siebie różne kwartały łąkami i zagajnikami; rozsiejcie w tym lesie tak dużo osób, jak widuje się w waszych miastach, które są porządnie zaludnione; [i] tak odtworzycie dość dokładny obraz Acehu […]. Wszystko tu jest zapuszczone i naturalne, sielskie, a nawet trochę dzikie. Gdy kto zatrzyma się na kotwicy, nie dostrzega żadnego śladu ani widoku miasta, ponieważ wielkie drzewa porastające wybrzeże skrywają wszelkie domostwa”2.
Zapuszczone, naturalne, sielskie i dzikie – oto miasto i przyroda splecione w sposób, który nauczyliśmy się pomijać lub lekceważyć. Te ruralopolis mogły być charakterystycznym elementem tropików i Mezoameryki, ale w miastach na prawie każdej szerokości geograficznej fasada cywilizacji jest cieniusieńka. Wystarczy zdrapać wierzchnią warstwę, a odkryjecie świat tętniący dziką przyrodą.
Podczas pisania Miejskiej dżungli postawiłem sobie za cel eksplorację dzikiego oblicza miast, tych części miejskiego życia, które od dawna znajdują się poza kompetencjami historyka, a więc: kompostowników i wysypisk śmieci, opuszczonych miejsc i pustych tarasów, pasów ziemi za drucianymi siatkami i wzdłuż torów kolejowych. Dzikie zakątki z różnorodną fauną i florą często na przestrzeni dziejów gwarantowały, że będzie co wrzucić do garnka, czym rozpalić w piecu i z czego sporządzić lekarstwa – a także gdzie się rozerwać. Granica między miastem a wsią była niewyraźna. Dopiero stosunkowo niedawno zerwaliśmy z tymi tradycjami.
Niechlujne oblicze miasta – kolejny ośrodek pełen dziur w chodnikach, placów budowy, zapomnianych mokradeł i zniszczonych pustkowi – znajduje się tam, gdzie natura ma wolną rękę i kwitnie dziko, zapamiętale. Kiedy zbierałem materiały do tej książki, najbardziej zaskoczył mnie nie nadzwyczajny urodzaj przyrody (choć bez wątpienia jest to kwestia godna uwagi), ale sama dynamika miejskiego ekosystemu. Naturalna część miast jest równie niespokojna, szybka i kosmopolityczna, co część ludzka. W mieście dzieją się niewiarygodne rzeczy. Wszyscy to wiemy. Ale często zdarzają się one w pęknięciach w betonie lub w bezpretensjonalnych ogródkach na tyłach podmiejskich domów. Wybrałem historyczne i globalne podejście, ponieważ tylko dzięki głębokiemu spojrzeniu w przeszłość, przyjrzeniu się z bliska teraźniejszości i rzuceniu okiem na przyszłość możemy naprawdę dostrzec szczodry potencjał tego najbardziej fascynującego ekosystemu.
Aktualnie bardzo interesuje nas natura miasta – zresztą w dobie klimatycznej sytuacji awaryjnej oraz upadającej bioróżnorodności mamy ku temu dobre powody. W Miejskiej dżungli wychodzę poza budzenie świadomości i badanie długiej i skomplikowanej relacji między mieszkańcami miast a środowiskiem zarówno w obrębie, jak i wokół metropolii. Między urbanizacją a przyrodą istnieje głęboki i naturalny związek; miasto jest ekosystemem. Musimy tylko go odkryć – lub odkryć go na nowo. Ta książka to przede wszystkim historia ludzi, którzy łaknęli zieleni pośród szarości, oraz ich walki z deweloperami, urbanistami i inwestorami. Chcę przestrzec przed tym, do czego dochodzi, gdy ten związek zostaje zerwany.
***
W Nowym Jorku występuje więcej gatunków roślin niż w Parku Narodowym Yosemite. Opuszczona rafineria ropy naftowej w Canvey Island, w hrabstwie Essex, zyskała miano „angielskiego lasu deszczowego” – tak liczne są tamtejsze rzadkie rośliny i owady. Australijskie ośrodki miejskie dają schronienie większej liczbie gatunków zagrożonych wymarciem na kilometr kwadratowy niż tereny poza miastem. Miejskie obszary i ich peryferia wcale nie są wyjałowione ani wymarłe, wręcz przeciwnie – jawią się jako niezwykle bioróżnorodne, często o wiele bardziej niż pobliskie wsie. Potrzebowaliśmy sporo czasu, żeby zdać sobie z tego sprawę.
„Nigdzie indziej ludzkość nie została bardziej wyrwana z organicznej przyrody niż w warunkach życia charakterystycznych dla wielkich miast” – napisał Louis Wirth, amerykański socjolog, w latach trzydziestych XX wieku. Być może obecnie mamy inne poglądy na ten temat lub zaczynamy je zmieniać, ale Wirth opisał powszechne wrażenie. Miasto i wieś to w założeniu dwie całkowicie oddzielne sfery. Jeśli pragnęliście arkadyjskich scen i dzikości, trzeba było wyjechać z miasta. W Małej Dorrit z 1857 roku Charles Dickens przywołał wymarłe dziewiętnastowieczne miasto: „Melancholijne ulice w pokutnej szacie sadzy budziły uczucie beznadziejnego przygnębienia w mieszkańcach, skazanych na to, aby wciąż oglądać je z okien. […] Dzieła sztuki, egzotyczne zwierzęta, rzadkie rośliny i kwiaty, naturalne i sztuczne dziwy świata starożytnego – zamknięto dla oczu ludzkich […]. Ulice, ulice, ulice – oko ludzkie nie oglądało nic prócz ulic, płuca ludzkie mogły oddychać tylko stęchłym powietrzem ulicznym. Nie podobna było znaleźć nic, co by zdołało rozproszyć smutek przytłaczający duszę lub odpędzić posępne myśli. […] W każdą stronę świata ciągnęły się całe mile domów, które przypominały głębokie studnie i szyby, a których mieszkańcy dusili się z braku powietrza. Przez sam środek miasta zamiast czystej rzeki przepływał ohydny, cuchnący kanał ściekowy”*.
W moim odczuciu ostatnie zdanie doskonale podsumowuje, dlaczego nastawienie do natury w mieście stało się tak pesymistyczne. Dawniej rzeki, strumienie i stawy były życiodajnymi akwenami, a w uprzemysłowionym XIX wieku stały się cuchnącymi źródłami śmierci, skażonymi fabrycznymi zanieczyszczeniami, gnijącymi ochłapami i surowymi ściekami. Podobnie zwierzęta – tysiące koni, dzięki którym toczyło się życie miejskie, owiec, krów, drobiu i świń zarzynanych każdego dnia, stada psów grzebiących w stertach śmieci w poszukiwaniu jedzenia – zaczęły przenosić śmiertelne choroby odzwierzęce.
Wiele na ten temat mówi znany miejski mit o aligatorze zamieszkującym ścieki. Dzika przyroda w mieście stała się niebezpieczeństwem czyhającym na ludzi; zmutowanym, wypaczonym, nienaturalnym zagrożeniem utrzymującym się przy życiu dzięki zanieczyszczeniom wytwarzanym przez ludzkość. Miejski ekosystem uważano za zabójczy dla zdrowia człowieka. Ekolodzy poszli tym tropem: prawdziwa przyroda istniała gdzie indziej, z dala od zadymionej, trującej metropolii z chorymi zwierzętami hodowlanymi, plugawymi szczurami i złowrogą, inwazyjną roślinnością. Jeszcze długo w XX wieku miasto nie było stosownym tematem badań dla szanujących się botaników.
Niechlujność miast stała się kwestią śmiertelną. Ruch oczyszczania przestrzeni miejskiej i dbania o jej higienę pociągał za sobą atak na naturalne procesy. Rzeki i strumienie zostały wpuszczone pod ziemię i włączone do sieci kanalizacyjnej, bagna i moczary – wybrukowane. W Małej Dorrit, kilka stron po posępnym Dickensowskim obrazie śmierci przyrody w nowoczesnym mieście, napotykamy stary dom „porosły pnączami”, a „w tle […] widać bezładną plątaninę korzeni”**. Aha! Mimo wszystko zatem w monotonnym mieście występuje zieleń. Ale nie jest ona, niestety, odpowiednia.
Miasta fabryczne dawniej przyozdabiała roślinność. Ale w XIX wieku nie było już przyzwolenia na samoistnie rosnącą zieleń – dawniej będącą w dużym stopniu źródłem pożywienia. Przepastne, zachwaszczone krajobrazy miast, zwłaszcza europejskich i amerykańskich, wywołały niepokoje społeczne. Wskazówkę, dlaczego tak się stało, znajdziemy w klasycznej postapokaliptycznej powieści George’a R. Stewarta Ziemia trwa z 1949 roku: „Trawa i chwasty wyrastały z każdego nawet najmniejszego pęknięcia w betonie”*** wkrótce po tym, jak pandemia starła z powierzchni ziemi większość ludzkości. Natura zajmująca antropogeniczne środowisko stała się zwiastunem rozpadu społeczeństwa i zaniedbania. Na początku XIX wieku Percy Bysshe Shelley opisał rzymskie Koloseum jako prawie nie do odróżnienia od skalistego śródziemnomorskiego wzgórza porośniętego dzikimi drzewkami oliwnymi, mirtem i figami: „Zagajnik służy cieniem, gdy spaceruje się jego labiryntami, a dzikie chwasty i kwiaty typowe dla tego klimatu kwitną pod stopami”.
Koloseum od wieków było przystanią bioróżnorodności, a w połowie XIX wieku mieściło 420 gatunków roślin, w tym wiele egzotycznych. Wkrótce – gdy odnawiano starożytne zabudowania Rzymu, by stanowiły pomniki i atrakcje turystyczne – zostało jednak ogołocone. Zwycięstwo natury w otoczeniu miejskim, najbardziej rzucające się w oczy w Rzymie, zostało potraktowane jako przerażający dowód na porażkę cywilizacji. Później, w XIX wieku, zagubione majańskie miasto Tikal oraz ruiny Angkor Wat – oba pochłonięte przez lasy deszczowe – poruszały wyobraźnię, bo w wyrazistych szczegółach obrazowały ostateczny los wszystkich miast. Zagubione miasta w dżungli oraz upadające zabytki, takie jak Koloseum, stanowiły potężną przestrogę przed zagrożeniami, jakie niosła zdziczała przyroda. Roślinność pozostawiona sama sobie, zabudowania przeplatające się z naturą – to symbolizowało zaniedbanie i ostatecznie upadek cywilizacji.
Shelley wyobrażał sobie Londyn przyszłości jako „bezkształtne i bezimienne ruiny pośrodku bezludnych mokradeł”, gdzie jedynie bzyczące bąki przerywają milczenie „wysepek trzcin i łozin”. Rozmokły Londyn przyszłości z wyobrażeń poety to także Londyn przeszłości – grzęzawisko, które istniało, zanim zjawili się ludzie i je osuszyli. Mogłyby to być Berlin lub Lagos, Nowy Jork lub Szanghaj, Paryż lub Bangkok – którekolwiek z setek miast zbudowanych na bagnach. Ostatecznie pewnego dnia błoto wypłynie i wszystko pochłonie. Znamy ten motyw z powieści i filmów: gdy następuje katastrofa, miasto stopniowo wraca do naturalnego stanu, porasta drzewami i chwastami, które rozsadzają kamienie i przeszywają wieżowce o stalowych konstrukcjach, oraz wypełnia się dzikimi zwierzętami. Ta wizja przypomina o naszym braku poczucia bezpieczeństwa oraz o wspaniałej i nieuchronnej potędze przyrody.
Flora miast przeżywa atak – od wydania surowych rozporządzeń przeciw chwastom, przez zalanie oceanem chemicznych środków chwastobójczych, po zaludnienie armiami robotników uzbrojonych w podkaszarki. Miejska roślinność (którą szczegółowo opisuję w rozdziale 3) została włączona, wraz z zanieczyszczeniem środowiska, do grona źródeł niepokoju społecznego. Ponieważ chwasty, tak jak wielu mieszkańców miasta, są niesforne, nieustępliwe i wytrzymałe, zaczęto nimi gardzić. Kiedy rośliny te przestały służyć jako pożywienie i lekarstwa, stały się niepopularne, niechciane, a w konsekwencji – niemiłe dla oczu. To samo można by powiedzieć o rzekach, odkąd wodę podciągnięto rurami z innych miejsc, i o miejskich lasach, odkąd drewno zastąpiono węglem i gazem jako głównymi źródłami energii. Przytrafiło się to też wiejskiemu krajobrazowi w mieście, niegdyś tak płodnemu i widocznemu, kiedy tanie pożywienie zaczęło docierać z odległych pól. Nic dziwnego, że wyimaginowany podział między miastem a wsią stawał się coraz wyraźniejszy. Kiedy metropolie uniezależniły się od swoich najbliższych okolic, związek między środowiskiem przyrodniczym a zdrowiem miejskim stał się trudniejszy do zauważenia. Postępowa inżynieria i technologia zastąpiły naturalne procesy. Równowaga między przyrodą a miastem została zaburzona. Dopiero teraz próbujemy się z tym pogodzić.
To nie znaczy, że przyroda w mieście nie istniała. Przeciwnie: industrializacja oznaczała powstanie nowoczesnego parku miejskiego. Ale park szedł ramię w ramię z nową koncepcją natury. Nazywam ją „uładzoną naturą” – w przeciwieństwie do miejskiej przyrody. Parki to takie miejsca, w których się ją oporządza i upraszcza; w których spontaniczność i niechlujność dzikiej przyrody trzyma się w ryzach; w których ludzka chęć dominacji rzuca się w oczy. Gdyby przyroda miała istnieć w metropolii, żyłaby na zasadach ustanowionych przez człowieka. Wzorem tego procesu jest trawnik, całe hektary przystrzyżonej, nawożonej, ociekającej pestycydami i często martwej trawy. Nasze standardy piękna – lub przynajmniej standardy osób będących u władzy, mogących narzucić swoją wolę uboższym obywatelom i skolonizowanym ludom – i granice naszej tolerancji przeszły ogromną metamorfozę. Chwasty i samorzutna wegetacja, śmierdzące zagrody i zarośnięte polany, dzikie zwierzęta i nieposkromione rzeki – wszystko to wróżyło zaniedbanie, gdy objawiało się w sferze miejskiej.
Mimo czasu i pieniędzy poświęconych na upiększanie miast niechciane i pogardzane formy przyrody jednak przetrwały. Nasiona zostały niczym zakamuflowani uciekinierzy – znalazły swoje siedliska w miejscach, które często pomijaliśmy lub ignorowaliśmy. Dzikie zwierzęta po cichu przedostały się do labiryntu, w którym mnożyły się i uczyły, jak żyć obok ludzi. Nie zwracając naszej uwagi, miejskie ekosystemy dalej ewoluowały, i to w zaskakujący sposób. Dopiero niedawno zaczęliśmy doceniać wartość – trudną do oszacowania – owych ekosystemów i ich dzikości w jej niechlujnej glorii.
***
W obliczu klimatycznej sytuacji awaryjnej miasta znajdują się w niepewnym położeniu. Mimo wszystkich cudów inżynierii po prostu nie są zaprojektowane tak, by wytrzymać wyższe temperatury, nieprzewidywalne burze i podnoszący się poziom morza. Technologia inżynieryjna nie wystarczy, żeby ocalić mieszkańców. Zamiast tego postanowiliśmy skupić się na zielonej infrastrukturze.
Aby stawić czoła kryzysowi klimatycznemu, miasta bardzo potrzebują ponownie znaturalizowanych rzek, odnowionych mokradeł, gleb marszowych przywróconych do dawnego stanu i cienistych koron miejskich lasów. Gdy wyobrażacie sobie miasto przyszłości, mniej myślcie o inteligentnej technologii, latających samochodach i drapaczach chmur, a więcej o spadających liściach, uprawach rolnych na płaskich dachach, surowych miejskich łąkach i gęstych leśnych zagajnikach. Miasta szybko się zmieniają, tak jak zawsze. Tendencja przeważająca w XXI wieku pokazuje, że będą coraz zieleńsze – choćby tylko dlatego, że jest to forma samoobrony. Granica między miastem a dziką naturą będzie coraz mniej wyraźna.
W miastach znajduje się dużo terenów zielonych, ale mamy wiele możliwości, by je jeszcze bardziej poszerzyć i zaprosić zieleń do każdego miejskiego zakątka. Obszary miejskie obfitują w niewykorzystaną i niezagospodarowaną przestrzeń. Pomyślcie o wszystkich pustych dachach budynków mieszkalnych, przestrzeniach między zabudową i pasach wzdłuż dróg, a także o ogromnym areale jezdni i parkingów. Poza tym są podmiejskie ogródki, które mogą zajmować około jednej czwartej powierzchni miasta. Zapomnijcie o parkach – przyroda potrafi wślizgnąć się prawie wszędzie, jeśli tylko pozwolimy jej rosnąć. Przestrzeń, którą moglibyśmy zostawić naturze, jest przepastna. Wyzwaniem XXI wieku jest stworzenie miast, które po raz pierwszy będą biofilijne, czyli aktywnie wspierające i maksymalizujące obecny ekosystem.
Dlaczego powinniśmy przekształcić nasze miasta na taką modłę? Miejska dzicz zwiększa ich bioróżnorodność i pomaga ograniczyć zmiany klimatu w sposób, który – bądźmy zupełnie szczerzy – pomoże nam przetrwać. Dzięki temu ośrodki miejskie staną się przestrzeniami, w których chcemy żyć. Wspieranie i maksymalizowanie nieposkromionej roślinności sprawia, że miasta są piękne; ich środowisko to w końcu nasze codzienne otoczenie, choć wciąż podświadomie ciągnie nas do natury. Co najważniejsze, badania wykazały, że łatwy dostęp do zieleni pozytywnie wpływa na zdrowie psychiczne i fizyczne człowieka. Na dodatek redukuje stres i poprawia rozwój poznawczy u dzieci. I nie chodzi o jakąkolwiek „naturę”. Fizyczne i psychologiczne korzyści płynące z zazielenionych stref ściśle wiążą się z bogactwem gatunków. Bioróżnorodność obecna w półdzikich przestrzeniach miejskich jest dla nas o wiele lepsza od uproszczonych krajobrazów, takich jak parki. To, co służy pszczole i motylowi, sokołowi i lisowi, nas też czyni zdrowszymi i szczęśliwszymi. Powinniśmy nieco upodobnić nasze współczesne metropolie do Acehu z wczesnego okresu nowożytnego – zaniedbanego, naturalnego, sielskiego i dzikiego – ponieważ bioróżnorodność rozwija się w chaosie, a my rozwijamy się wraz z nią. To coraz bardziej oczywiste, że miasta, jeśli są dobrze zarządzane, mogą dawać schronienie roślinom, zwierzętom i owadom, których środowisko naturalne niszczą intensywna uprawa roli oraz zmiany klimatyczne. Prawie jedna piąta powierzchni miasta leży odłogiem w postaci pustych placów budowy, jedną czwartą zajmują prywatne ogródki, a jedną dziesiątą stanowią łąki na poboczach i rondach – strefa miejska jest zatem bogata w tereny zielone, na których można uzyskać biologiczną złożoność. Gdy dodacie do tego parki, cmentarze, pola golfowe, rzeki, działki, płaskie dachy i sieci zapuszczonych gruntów przygranicznych, odkryjecie misterną mozaikę rozmaitych środowisk życia. Ludzka działalność przeplata się z naturalnymi procesami. To, co z tym związkiem zrobimy, zależy od nas3.
W epoce miejskich gatunków szukaliśmy różnych sposobów na to, jak sprawić, by w miastach mieszkało się znośniej, jeśli coraz bardziej je zazielenimy. Często ludzie rezygnują z życia w tego rodzaju przestrzeniach i szukają czegoś innego – wymyślają miejskie ogrody lub przeprowadzają suburbanizację na masową skalę w poszukiwaniu równowagi między miastem a wsią.
Historia, którą opowiadam, potwierdza siłę impulsu do życia w zgodzie z naturą. Dziś w wielu miejscach na całym świecie miasta naprawdę stają się o wiele bardziej zielone niż kiedykolwiek wcześniej. W większości przypadków – jeśli nie we wszystkich – ruch ten postępuje jednak w najbogatszych postindustrialnych metropoliach. W większości przypadków, zwłaszcza dla około 1 000 000 000 osób mieszkających w slumsach, dzielnicach nędzy i innych nieformalnych osadach, dostęp do jakiejkolwiek formy przyrody jest rzadkim dobrem. Zawsze tak było. Najbardziej zielone i najprzyjemniejsze części miast zawsze były zarezerwowane dla bogaczy. Udostępnienie korzyści płynących z życia wśród miejskiej przyrody wszystkim dzielnicom to kwestia sprawiedliwości społecznej.
Mam nadzieję, że jeśli zaczniemy postrzegać miasta jako intrygujące i cenne ekosystemy działające na własnych zasadach, będziemy mogli zrewidować pozycję miast w planetarnym ekosystemie. Mimo całej niewidocznej bioróżnorodności i wszystkich zmian, których dokonujemy, metropolie to nadal wściekle niszczycielskie siły, odpowiedzialne za lwią część emisji dwutlenku węgla, zanieczyszczeń, odpadów z wydobycia zasobów i wymierania gatunków. Nowy Jork zużywa więcej energii i emituje więcej zanieczyszczeń niż cała Afryka Subsaharyjska. Jedną z pilnych kwestii jest stworzenie zrównoważonych ośrodków z niezwykle ograniczonym śladem ekologicznym. Z pewnością warto zacząć od zrozumienia i docenienia niezwykłego ekosystemu, który wykształciliśmy i który mamy – choć czasami go nie widzimy – przed nosem.
* K. Dickens, Mała Dorrit, tłum. W. Komarnicka, Warszawa: Czytelnik, 1958, s. 48, 49 (wszystkie przypisy dolne, o ile nie zaznaczono inaczej, pochodzą od tłumaczki).
** Ibidem, s. 52.
*** G.R. Stewart, Ziemia trwa, tłum. Z.A. Królicki, Poznań: Rebis, 2021, s. 75.
1
Na krawędzi
Krawędź. Skraj. Styk miasta i dzikości. Wiejskie miasto, czyli tak zwane kotadesai lub desakota. Podupadająca dzielnica. Międzystrefa. Terytorium między miastem a wsią. Teren podmiejski. Przedmieścia. Obszar podmiejski. Nieużytki. Strefa przyległa. Istnieje wiele określeń na osobliwe przydatki metropolii, na miejsce, w którym miasto zderza się z naturą. Victor Hugo nazwał takie tereny „bękarcką wsią”: „Patrzeć na skraj miasta to widzieć płaza. Koniec drzew, początek dachów, koniec trawy, początek kostki brukowej, koniec zaoranego pola, początek sklepów…”.
Gdyby tylko granica mogła być tak wyraźna… Obrzeża miasta to często strefa przejściowa. Termin „desakota” jest zbitkiem indonezyjskich słów desa („wioska”) oraz kota („miasto”). Opisuje obszar graniczny, w którym wzmożone rolnictwo i życie miejskie mieszają się z przemysłem, przedmieściami, dzikimi osadnikami wiejskimi i pokrętnymi układami dróg. Kotadesai – bezkresne, chaotyczne połacie obszarów miejsko-wiejskich w rozwijających się krajach Azji Południowo-Wschodniej, Azji Południowej i Afryki – wyrażają dziwną, niejasną hybrydę nowoczesnych obrzeży miejskich na całym świecie wraz z typową dla niej niełatwą mieszaniną różnych użytków: gospodarstw rolnych, pól golfowych, parkingów dla przyczep, akwenów i wysypisk śmieci, zamiejskich biur i opuszczonych nieużytków. Wszyscy znamy te obrzeża1.
Ta upiorna strefa nigdy była inspiracją dla Ernesta Lawsona, żyjącego w Nowym Jorku na przełomie XIX i XX wieku. Na obrazach tego malarza, przedstawiających obrzeża metropolii, możemy zobaczyć godzien pożałowania stan wsi na Manhattanie, podczas gdy bloki wdzierają się nań niczym oblegające ją wojsko. Wszystko, co sielskie i dzikie, zmieni się w równą siatkę ulic, gdy tylko skała zostanie wysadzona w powietrze, ziemia wyrównana, a drzewa ścięte. Tymczasem jest to siedziba zapuszczonych pól, owładniętych chwastami. „Kto, jeśli nie Lawson, potrafi wycisnąć piękno z obszaru rojącego się od nędznych chat, posępnych drzew, wysypisk śmieci i wszelkich innych niemożliwych swojskości każdej podmiejskiej dziczy?” – pytał jeden z jego mecenasów.
Lawson uchwycił moment tuż przed tym, jak przyroda zamieniła się w beton. Na froncie spokój nigdy nie panuje zbyt długo. Mniej więcej w tym samym czasie naturalista James Reuel Smith powiedział, że tereny za nowojorską Siedemdziesiątą Drugą Ulicą były „lasem w prymitywnym stanie” jeszcze w latach osiemdziesiątych XIX wieku. Wszystko, co zniknęło w ciągu następnych 20 lat, zostało zastąpione „asfaltowymi alejkami i krótko przystrzyżonymi trawnikami”. Na początku XX wieku trzeba było wyprawić się do Washington Heights, niedaleko miejsca, w którym później powstanie Sto Siedemdziesiąta Pierwsza Ulica, aby doświadczyć „prawie nienaruszonych lasów, na wzgórzach i w dolinach, przeplecionych głębokimi wąwozami, z licznymi szumnymi strumykami, skałami, przewróconym drzewem i całą dzikością tego odległego miejsca leżącego w głębi wsi”. Ale nie na długo – wszystko to codziennie „znikało z zasięgu wzroku z taką prędkością, że to tylko kwestia miesięcy, aż nic już nie zostanie, gdy spojrzeć z wyspy Manhattan”2.
Zupełne przekształcenie krajobrazu rozpoczęło się wraz z europejskim osadnictwem i przyspieszyło w XIX wieku, gdy populacja Nowego Jorku zwiększyła się z 33 000 osób w 1790 roku do 515 000 osób w 1850 roku – oraz do 3 580 000 w 1900 roku. Gdy liczba ludności rosła, miasto rozlewało się na łąki i mokradła, dzięki którym estuarium w Zatoce Hudsona było jednym z najbardziej bioróżnorodnych terenów na ziemi. Jak szczegółowo opisał to Ted Steinberg w swojej świetnej, mrożącej krew w żyłach książce Gotham Unbound: The Ecological History of Greater New York [Bezgraniczny Gotham. Ekologiczna historia wielkiego Nowego Jorku], pagórki zrównano z ziemią, bagna zasypano rumowiskiem i stertami śmieci. Prasa, politycy, planiści i pośrednicy w obrocie nieruchomościami okrzyknęli osuszanie, wypełnianie i urbanizowanie mokradeł – „bezużytecznych” i „niemiłych dla oka” –„publicznym ulepszeniem” i uznali to za dobrą metodę zmieniania bezproduktywnej pustki w dolary. W szale postępu w latach trzydziestych i czterdziestych XX wieku zniknęły podmokłe obszary o łącznym rozmiarze Manhattanu. A to był tylko wstęp do większego zamachu przeprowadzonego w następnych dekadach3.
Międzynarodowe porty lotnicze w Nowym Jorku – LaGuardia, Johna F. Kennedy’ego oraz Newark-Liberty – zbudowano na zasypanych bagnach, podobnie jak główne morskie porty załadunkowe. Trzęsawiska w Hackensack Meadows, w New Jersey – dziczy oddalonej zaledwie o 8 kilometrów od Empire State Building – zarośnięte żywotnikami zachodnimi i mierzące 13 000 hektarów, chciwie zoczone i uznane za „potencjalnie najcenniejszy niezabudowany obszar tego rodzaju na całym świecie”. Tłuczeń z nalotów na Londyn dokonanych podczas drugiej wojny światowej – przewieziony jako balast na powracających statkach – wrzucono do mokradeł razem ze śmieciami i odpadkami chemicznymi. Do 1976 roku zmniejszono ten obszar do nieco ponad 2500 hektarów. Robert Moses, główny planista Nowego Jorku, spojrzał w latach czterdziestych XX wieku na jedne z ostatnich nietkniętych większych moczarów – bagno o powierzchni około hektara, znajdujące się przy Fresh Kills, na Staten Island – i oblizał wargi na widok „ogromnego areału łąk […], który obecnie jest bezwartościowy”. Pierwszym krokiem do zamiany tej ekologicznej skarbnicy w drogocenną nieruchomość było, jak zawsze, zasypanie śmieciami. Fresh Kills w 1955 roku stało się największym wysypiskiem na świecie. Przez długie lata pochłonęło 29 000 ton odpadów, wytwarzanych codziennie przez miasto. Zasolone płaskie mokradło w ciągu kilku lat zamieniło się w górski łańcuch ludzkich odpadków, a jego wierzchołki sięgały prawie 70 metrów. Fresh Kills, widoczne z wieżowców Manhattanu, stało się koszmarnym pomnikiem krzywdy, jaką miasta wyrządzają ekosystemowi. Pożerają one naturalny świat z zajadłym apetytem, czego skutkami są kumulacja zanieczyszczeń i odpadów, zatruwanie rzek i mokradeł oraz zamienianie naturalnego środowiska życia w toksyczne wysypiska śmieci4.
Wśród tej orgii zniszczenia na Fresh Kills Samuel J. Kearing, były komisarz do spraw służb sanitarnych Nowego Jorku, w 1970 roku spojrzał na szybko przyspieszające niszczenie bagiennej dziczy i spytał, co jest ważniejsze: bezmyślny miejski rozwój „czy ochrona dzikiego ptactwa i biologicznej społeczności, do której ono – i my – należymy”? „Opowiedziałbym się za ptakami” – oświadczył. „Sądzę, że wiele innych osób też by tak zdecydowało, gdyby było ze mną, kiedy przeprowadziłem pierwszą inspekcję wysypiska śmieci na Fresh Kills z ramienia Departamentu Sanitarnego. Miało to pewien koszmarny wydźwięk. Wciąż pamiętam, jak spoglądałem na działania z wieży kontrolnej i myślałem, że Fresh Kills […] od tysięcy lat było okazałym, rojnym, dosłownie tętniącym życiem bagnem pływowym. I w zaledwie 25 lat zniknęło, pogrzebane pod milionami ton odpadków Nowego Jorku”5.
Był to osamotniony głos. „Odepchnęliśmy morze i zasypaliśmy bagno pod parki i lotniska” – chwalił się „New York Times” w 1946 roku i świętował zwycięstwo metropolii nad ograniczeniami narzuconymi jej przez przyrodę. „Ścieżka postępu” – jak czytamy – była wynikiem „mądrego wykorzystania kubłów śmieci i innych odpadków” do stworzenia z mokradła suchego lądu. Naturalne granice wzrostu się zatarły. Ekologia i krajobraz obrzeży były zasobem do wykorzystania, przekształcenia i zupełnego przerobienia – nie było tu miejsca na kompromis. Do końca XX wieku 90 procent słonych i słodkowodnych mokradeł przepadło na zawsze6.
Przeobrażenie przyrody w miasto, odzyskanie terenu rzekomo bezużytecznego i przemienienie go w dochodowe, prawie zupełna transformacja krajobrazu Nowego Jorku i otaczających go hrabstw były zapowiedzią postępu, który nastąpił na całym świecie pod koniec XX wieku. Spójrzmy na przykład na Singapur, w którym – tak jak w Nowym Jorku – mało obiecująca lokalizacja została przearanżowana w taki sposób, by wykorzystać geograficzną przewagę węzła handlowego. W okresie kolonialnym Singapur zyskał 300 hektarów lądu, ponieważ zasypał bagna namorzynowe, osuszył słone mokradła i poszerzył linię brzegową. Przez trzy dekady po odzyskaniu pełnej niepodległości w 1965 roku miasto-państwo wydarło morzu jeszcze prawie 14 000 hektarów, dzięki czemu znacząco zwiększyło swój rozmiar i – dosłownie – przygotowało sobie grunt pod ekonomiczną dominację. Dlatego niemal całe wybrzeże Singapuru jest sztuczne, co miało niszczycielskie skutki dla niezwykłej bioróżnorodności tego regionu. Z 78 kilometrów kwadratowych lasów namorzynowych, które istniały w 1819 roku, do dziś przetrwało zaledwie 5 procent. Większość piaszczystych plaż zniknęła, a 60 procent rafy koralowej, liczącej 104 kilometry kwadratowe, zostało unicestwionych.
To samo dzieje się w każdym mieście na świecie: całe ekosystemy zostają przekształcone w taki sposób, by przetrzeć szlak postępowi ekonomicznemu. Zniszczone nadbrzeżne peryferie miast – brzydkie słone bagna, gęste lasy namorzynowe i niewidoczne rafy koralowe – są symbolem starcia między miastem a naturą i, co ważniejsze, antropocenem.
Pod koniec XX wieku i później szybka utrata żwirowatych obrzeży Nowego Jorku czasów Lawsona stała się cechą innych miast na całej kuli ziemskiej, ponieważ reszta świata naśladowała turbodoładowaną urbanizację Ameryki. Obserwator współczesnej „bękarckiej wsi” w Bangladeszu napisał: „Istnieje kawałek horyzontu pozbawionego osadnictwa, ale często nie sposób stwierdzić, gdzie się zaczyna i kończy”. W latach 1982–2012 w Stanach Zjednoczonych aż 70 800 000 hektarów ziemi uprawnej, lasów i dziczy uległo suburbanizacji – to obszar równy całemu stanowi Waszyngton. Oznacza to 8000 metrów kwadratowych wolnych gruntów przejmowanych co minutę przez przedmieścia7.
Miejskie peryferia i nudne obrzeża miast rzadko wywołują ekscytację, zwykle je pomijamy. Ale musimy zwrócić uwagę na to, co łatwo przeoczyć – na niepopularną międzystrefę. Przedmieścia reprezentują najszybciej zmieniające się środowisko życia na ziemi. Oto miejsce ekoapokalipsy, cmentarzysko zagrożonej fauny i flory. Miejsko-wiejskie pogranicze staje się też głównym środowiskiem życia gatunku Homo sapiens.
Codziennie ludzie urbanizują obszar lądu równy Manhattanowi. Oto miasto okazuje się miejscem masowego wymierania. W 2010 roku 50 procent ludzi mieszkało w miastach; w połowie XXI wieku będzie to już 75 procent. I coraz bardziej się w tych miejscach rozgaszczamy: odsetek lądu pokryty betonem i asfaltem rośnie znacznie szybciej niż odsetek samej ludności. Proces zabudowy rozpoczął się w 2000 roku – do 2030 roku dwie trzecie terenu miejskiego zostaną zabudowane. To nie ten wynik powinien nas niepokoić, ale raczej lokalizacja zawłaszczanych gruntów. Postanowiliśmy, że usadowimy nasze siedziby w deltach rzek, lasach deszczowych, na zalesionych terenach, łąkach i mokradłach – najważniejszych skupiskach bioróżnorodności na ziemi, w których funkcjonują ekosystemy niezbędne nam do życia. Wpływ lokalny jest poważny, ale łączne szkody wyrządzone globalnemu ekosystemowi są katastrofalne i nieodwracalne8.
Na całej kuli ziemskiej 423 szybko rosnące miasta pożerają naturalne środowiska życia ponad 3000 gatunków zwierząt poważnie zagrożonych wyginięciem. Lasy deszczowe w Amazonii, Indonezji i Kotlinie Konga ulegają erozji. Z powodu urbanizacji gwałtownie ubywa tropikalnych mokradeł w okolicach Mjanmy, Afryki Zachodniej i Chin. Addis Abeba straciła 24 procent podmiejskich upraw w zaledwie pięć lat. Obszar metropolitalny Dżakarty przez minione trzy dziesięciolecia pochłonął ponad 1800 kilometrów kwadratowych roślinności w swoich granicach; wzburzona fala urbanizacji przesunęła tereny uprawne z dala od miasta, a po drodze zniszczyła lasy – niegdyś odległe i nietknięte. Skutkami pochłaniania dziczy otaczającej ośrodki miejskie są rujnujące powodzie i rosnący poziom mórz – zagrożone jest samo istnienie Jawy. Zarówno Nowy Jork, jak i Nowy Orlean poświęciły przepastne połacie bagien, które dawniej chroniły te miasta przed huraganami, powodziami i wzrastaniem poziomu morza. Nowe Delhi i Pekin zmagają się z pustynnieniem po tym, jak zniszczono zieloną barierę lasu, osłaniającą je od pyłu i piasku. Nie istnieje zbyt wiele miejsc ważniejszych dla przyszłości człowieka i naszej planety niż niezauważane obrzeża miast – brzydkie i poszatkowane. Oto historia globalnej zmiany klimatu w lokalnej skali opowiedziana na milion różnych sposobów.
Obrzeża tworzą system utrzymujący miasto przy życiu. Ekosystem złożony z lasów, błoń, mokradeł i bagien pływowych stanowi zasadniczy bufor chroniący przez wielorakimi skutkami zmiany klimatu. Obszar ten najczęściej i najłatwiej pada jednak ofiarą chciwości postępu. Zagrożenia są oczywiste i aktualne. Zamach na dotychczas nietknięte ekosystemy oznacza, że więcej ludzkich osiedli wdziera się na pobliski teren należący do dzikiej przyrody. Fauna w zniszczonym środowisku naturalnym na miejskich rubieżach coraz częściej staje się źródłem chorób odzwierzęcych wywoływanych przez nowe śmiertelne patogeny. Miasta, pękające w szwach od mieszkańców, są dla tych patogenów idealną wylęgarnią, z której pandemia szerzy się ze zdumiewającą prędkością za pośrednictwem miejskiej sieci obejmującej całą kulę ziemską. Jeśli zależy nam na przyszłości planety, powinniśmy skupić się na granicy między miastami a przyrodą – to prawdziwe pole bitwy.
***
Ciepły wiosenny wieczór wyciąga rzesze ludzi z klaustrofobicznego miasta, rządzącego się określonymi zasadami, ku dzikiej wolności wsi. Oto kolorowy tłum tętniący życiem. Mieszczuchy wyzwalają się z miejskiego stylu bycia, nowicjusze obracają się w towarzystwie dygnitarzy z miasta, mężczyźni spółkują z kobietami; na polu, na świeżym powietrzu reguły klasowe i płciowe tymczasowo odchodzą w niepamięć.
Oto słynna druga scena z Fausta Goethego, w której ludzie wylewają się z małego warownego Lipska prosto w wieczór pełen równości.
Granica między miastem a wsią – porządkiem a wolnością – jest sztywna. Ale ucieczka poza jego obszar jest zawsze możliwa. W literaturze niemieckiej miasta są otoczone dziewiczymi lasami i dziczą, stanowiącymi kryjówkę wilków, wróżek, krasnoludów i czarodziejskich zwierząt rodem z baśni braci Grimm. Lasy były ważniejsze od gruntów ornych, ponieważ zapewniały surowiec niezbędny do zaspokojenia podstawowej potrzeby: opał. Średniowieczne miasto, przykładowo Norymberga, zdobywało pożywienie na obszarach w promieniu do 160 kilometrów – ale potrzebowało też drewna, którego transportowanie było kosztowne, korzystało więc z lasów graniczących ze swoimi murami. Oto yin i yang miejskiego życia: cywilizacja i bezpieczeństwo miasta zestawione z dzikością i dziwnością terenów wiejskich i leśnych. Wady zatłoczonego i niezdrowego ośrodka miejskiego rekompensuje łatwy dostęp do lasów i pól9.
Kto by pomyślał o pójściu do parku, gdy prawdziwa, nieposkromiona przyroda była w zasięgu krótkiej przechadzki?
O ile niemiecka wyobraźnia miejska karmiła się lasami otaczającymi miasta, o tyle angielska podsuwała inny rodzaj dziczy, która mogła być pożywką dla umysłu. Bezwartościowe mokradła na obrzeżach Londynu, czyli Moorfields – ciągnące się od murów rzymskich na północ, do Islington, połączone z jeszcze jednym otwartym terenem w Finsbury Fields – stanowiły oś miejskiego życia jeszcze długo w XVIII wieku. Na te nieosuszone podmokłe tereny, gęsto porośnięte turzycą, sitowiem i liliami rzecznymi, ludzie z miasta – zwłaszcza młodzi londyńczycy – ściągali, by uprawiać sport i seks, grać w hałaśliwe gierki, świętować, protestować, bić się, ćwiczyć się w łucznictwie i ogólnie trenować. Zakonnik William Fitzstephen, autor A Description of London [Opis Londynu], podał, że pod koniec XII wieku londyńczycy jeździli na łyżwach na zamarzniętym grzęzawisku. Mniej więcej w tym samym czasie młodzieńcy rozegrali tu pierwszy uwieczniony mecz piłki nożnej. Setki młodych mężczyzn wzięło tu udział w zgiełkliwych, bezładnych rozrywkach.
Aż do XIX wieku Londyn otaczało 18 000 kilometrów wspólnych ziem i wrzosowisk od północy i zachodu i prawie taki sam obszar od południa. Łąki i mokradła zapewniały, podobnie jak lasy, niezastąpione źródło energii – siano dla dziesiątek tysięcy koni, które ciągnęły, wlekły za sobą i dźwigały towary. Sporą część krajobrazu wiejskiego wokół Londynu przeznaczono na łąki. Jedna z najsłynniejszych połaci, Hounslow Heath, ciągnęła się przez 8 kilometrów od zachodu Londynu, aż za wioskę Heathrow, i obejmowała około 2500 hektarów trawy, janowca, żarnowca, wrzosów i drzewostanu. „Bywało tak, że wrzosowisko zdawało się nieskończone, ciągnące się na północ i południe […] oraz daleko, aż po horyzont”10.
Pradawną rdzenną przyrodę obrzeży Londynu stanowił las, który rósł tu od ostatniej epoki lodowcowej. Wrzosowiska – choć wyglądały dziko – powstały w wyniku wylesienia terenu i wypasania na nim zwierząt. Mimo to ogromne obszary lekko przetrzebionych kwaśnych łąk zapewniały wyjątkowo urodzajne środowisko naturalne dla traw, mchów, porostów, grzybów, ziół, polnych kwiatów, krzewów, owadów ziemikowatych, drobnych ssaków i motyli. Wrzosowiska obfitowały w kolcolist, wykorzystywany jako tanie lub darmowe źródło drewna na opał razem z rosłymi paprociami (orlicami) i wrzosami, które kładziono na dach jako strzechę lub używano jako słomę w ściółce dla zwierząt. Droga na południe od Londynu „wychodziła na jedno dzikie wrzosowisko za drugim”, „piękne pasmo wspólnych gruntów, dokąd można łatwo dotrzeć z miasta. Półdzikie środowisko otulające Londyn stanowiło też siedlisko „dzikiej przyrody” – rozbójnicy zakrywali się kolcolistem i tak rabowali dyliżanse jadące samotnymi drogami11.
„W maju […] każdy człowiek, poza kalekami, wkraczał na urocze łąki i wchodził w zielone lasy – napisał londyńczyk John Stow w XVI wieku – aby tam podniosły go na duchu piękno i urok ślicznych kwiatów i by wśród harmonii ptactwa chwalił jedynego Boga”. Obrzeża miast w całej Europie były symbolem nie czasu wolnego, ale okazji. Biedota miejska liczyła na dobra wspólne na rubieżach i w lasach, w nich pozyskiwała materiały budowlane i drewno na opał, a także znajdowała pastwiska dla zwierząt i szukała pożywienia – była to brutalna kwestia przetrwania, a nie tylko rozrywka. Od XVII aż do połowy XX wieku miejscy traperzy polowali na piżmaki na podmokłych obrzeżach Nowego Jorku, na takich bagnach jak Flushing Meadows w Queens, Jamaica Bay na Long Island i Fresh Kills na Staten Island, po czym sprzedawali futra, żeby dorobić sobie do marnych zarobków. Mokradła zapewniały zwierzynę łowną, ryby, owoce leśne, grzyby i drewno na opał. Pod koniec XIX wieku na granicy z dziczą nieopodal Berlina wielu biedaków, którzy mieszkali na obrzeżach, we własnoręcznie skleconych slumsach, mogło przeżyć dlatego, że balansowało między tym, co miejskie, a tym, co wiejskie. Pustkowie na obrzeżach, stworzone wskutek rozwoju miasta, zamieniło się de facto we wspólne ziemie umożliwiające zbieranie pokłosia i partyzancką uprawę ogródka12.
Według eseisty Leigh Hunta Londyn był „sławetny” dzięki swoim „zielonym pastwiskom” znajdującym się na wyciągnięcie ręki: „Tam mamy pola; tam można chodzić po prawdziwej równej darni, […] są tam żywopłoty, przełazy, ścieżki w polu, owce i woły oraz inne sielskie udogodnienia”. Do początku XIX wieku mieszkańcy Londynu – tak samo jak Lipska i Nowego Jorku – weekendami przechadzali się z metropolii do restauracji z ogródkiem, karczm i teatrów na wiejskich obrzeżach. Granica między miastem a wsią była nieszczelna. Thomas de Quincey uchwycił bliskość przyrody i jej rolę odtrutki na miejską klaustrofobię, kiedy opisał radość ze spacerowania nocą po Oxford Street i zaglądania w boczne uliczki, „które wiodą na północ przez centrum Marylebone, na pola i lasy”13.
William Hone, satyryk, dziennikarz i dożywotni londyńczyk piszący w latach dwudziestych XIX wieku, wspominał: „w moim chłopięctwie musiałem tylko otrzymać rodzicielskie pozwolenie, dziś już nie przechadzam się po polach – okolice obecnie są zniekształcone lub zostałem z nich całkowicie obrabowany przez »ducha postępu«. Pięć i trzydzieści lat zmieniło wszystko”. George Cruikshank, bliski przyjaciel Hone’a, w karykaturze The March of Bricks and Mortar [Marsz cegieł i zaprawy murarskiej] z 1829 roku przedstawił upiorną scenę zwartych zastępów domów szeregowych i fabryk prowadzonych przez mechaniczny batalion piechoty w postaci kilofów, szufli i taczek, podpalających i bombardujących arkadyjskie obrzeża Londynu kanonadami cegłówek. Drzewa kulą się z przerażenia, krowy i owce uciekają przed najeźdźcami. Oto miasto – niszczycielska siła. Rozbudowa to jawna przemoc, a niekontrolowana suburbanizacja to ekobójstwo14.
Dziś ten obraz może wydawać się wyświechtany, w momencie publikacji wywołał jednak oddźwięk. Bo to właśnie tam, na hołubionych peryferiach Londynu, nieposkromiona zręczna, niszczycielska siła suburbanizacji zaczęła rozwijać się na ogromną skalę, którą obecnie znamy aż za dobrze. „Mania budowania – napisał ówczesny krytyk – wypełnia każde przyjemne miejsce cegłami, zaprawą murarską, odpadkami i wiecznymi rusztowaniami, które, czy pójdziesz na wschód, zachód, północ czy południe, jakby cię ścigały”15.
Jałowe podmiejskie ziemie wspólne, zwane „odłogiem” lub „głuszą”, były uważane przez reformatorów rolnictwa za „haniebne […] i obraźliwe dla mieszkańców metropolii”. Sir Richard Phillips w 1819 roku wyruszył z Londynu do podmiejskiej wioski Kew, pomstując na ogromne połacie nieużytków, i wyglądał „całkowitego zwycięstwa […] fortunnego zespolenia ludzkiej sztuki nad nieudolnością i prymitywnym barbarzyństwem przyrody”. Co jeszcze bardziej patetyczne, podczas wojen napoleońskich sir John Sinclair, przewodniczący Rady Rolnictwa, wytoczył wojnę „odłogowi”: „Nie zadowalajmy się wyzwoleniem Egiptu ani podporządkowaniem Malty, ale ujarzmijmy Finchley Common; podbijmy Hounslow Heath; zniewólmy Epping Forest, by ziemie te zaprzęgnąć w postęp”16.
Kiedy w 1816 roku Finchley Common zamknięto i przeznaczono na sprzedaż, ich rozmiar zmniejszył się z 500 do około 360 hektarów; później prawie wszystkie zielone obszary przeznaczono na podmiejską zabudowę. Lewisham stracił w 1810 roku około 340 hektarów ziem wspólnych, a Sydenham Common (200 hektarów z jego powierzchni przypominało Washington Irving w amerykańskiej dziczy) całkiem zniknęło. Ponad 24 000 hektarów ziem wspólnych i wrzosowisk, które istniały w XVIII wieku, skurczyło się do nieco ponad 5200 hektarów w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku; do dzisiaj przetrwało tylko 1577 hektarów tego drogocennego ekosystemu. Niegdyś potężne Hounslow Heath zmniejszyło powierzchnię z niecałych 2500 do 80 hektarów w wyniku suburbanizacji, a później rozbudowy lotniska17.
Zdarzenie to było punktem zwrotnym w miejskiej historii. Londyn zawsze się rozrastał, rzecz jasna. Ale nigdy w takim tempie i nigdy kosztem uwielbianych terenów wiejskich w okolicach Islington i Hampstead, dokąd londyńczycy weekendami uciekali przed dymem, smrodem i tłokiem na miejskich drogach. Nastała era budownictwa mieszkalnego masowej produkcji. W zapomnienie odchodziło owo ponadczasowe doświadczenie zostawiania cegieł i zaprawy murarskiej i zagłębianie się w półdzikie obrzeża. Oznaczało to alienację mieszkańców miast od przyrody. W słynnej piosence musicalowej londyńczyk wywodzący się z klasy średniej wytęża wyobraźnię i wierzy, że mieszka w wiejskim błogostanie. Wypełnił mizerny miejski ogródek warzywami zasadzonymi w doniczkach i chwali się, że mógłby zażywać rozległych widoków na odległe Chingford, Hendon i Wembley, „gdyby nie te domy pomiędzy”. Ludzie zostali zamknięci w mieście, oddaleni od przyrody niezliczonymi, wydawałoby się, szeregowcami.
A przynajmniej ubodzy tak żyli. George Cruikshank mógł być przerażony marszem na miasto, ale był w ten marsz głęboko zaangażowany. W 1823 roku przeprowadził się na nowe podmiejskie osiedle w Pentonville, zbudowane dla klasy średniej, tak aby mieszkańcy mogli cieszyć się półwiejskim stylem życia w pobliżu miasta. Skoro wyglądał z okna na pola i strumienie, nic dziwnego, że chciał powstrzymać inne rodziny przed tłoczeniem się w jego arkadii, przez co zasłaniałyby mu widok i zajmowały jego pola uprawne. Dla Cruikshanka Londyn poszerzył się wystarczająco18.
Cruikshank był zatem, jeszcze zanim stało się to modne, jednym z pionierów nowoczesnych przedmieść, przedstawicielem NIMBY [skrót od angielskiego not in my back yard, „nie na moim podwórku” – pejoratywne określenie postaw osób, które nie negują konieczności inwestycji, ale nie życzą sobie, by powstawały one w ich sąsiedztwie – przyp. tłum.]. Tanie pożyczki zaczęły być dostępne w latach dwudziestych XIX wieku, co przyczyniło się do szybkiego rozwoju przedmieść. Autobusy, a później również tramwaje i pociągi, po raz pierwszy umożliwiły dojazd do centrum. Następnie rewolucja przemysłowa sprawiła, że ośrodki miejskie stały się zatłoczone i zanieczyszczone, były nękane cholerą i przestępstwami. Ludzie opuszczali wieś i przybywali do miasta – do 1851 roku w Wielkiej Brytanii większość ludności zamieszkiwała już ich centra. W drugiej połowie XIX wieku londyński zewnętrzny pierścień przedmieść rozrastał się o 50 procent w każdej dekadzie – miejsca te doświadczyły najszybszego przyrostu zaludnienia w całej Anglii. W czasach gigantycznego rozwoju i szybkiej, chaotycznej zmiany zaufanie pokładane w miastach uległo załamaniu. Jeśli kto miał gotówkę, czmychał na wiejskie peryferia. Potem znów się ulatniał, jeśli – tak jak George Cruikshank – obawiał się, że inni zepsują mu zabawę. Dzielnice pełne wiejskiego uroku szybko się zagęszczały, a odłogi, pola i ogrody warzywne coraz bardziej się zapełniały. Przyjemność często była krótkotrwała, a to zachęcało do wyprawiania się dalej na obrzeża. „Domy pomiędzy” wciąż rosły jak grzyby po deszczu19.
Obrzeża są magiczne. Stanowią złoty środek. Nic dziwnego, że już od czasu powstania najdawniejszych miast ludzi ciągnęło do peryferii, a na początku XIX wieku zaczęli je masowo zasiedlać. Mieszkańcy ciągle się jednak przemieszczają, podczas gdy miasta coraz bardziej się rozrastają. Przedmieścia miały swojego obrońcę w osobie Johna Claudiusa Loudona, niezwykłego szkockiego architekta ogrodów i człowieka renesansu, który znacznie wpłynął na ekologię nowożytnych miast. Loudon martwił się szybkimi zmianami w Londynie, dlatego w 1829 roku – tym samym roku, w którym powstał rysunek Cruikshanka – opracował nadzwyczaj wizjonerski projekt. Obu mężczyzn motywowała nieuchronna sprzedaż deweloperom surowego Hampstead Heath, najpopularniejszego i najbardziej lubianego dzikiego wrzosowiska. Według Loudona władze powinny wykupić tereny wiejskie i ziemie wspólne na obrzeżach stolicy, w promieniu 1,5 kilometra od katedry Świętego Pawła. Dzięki temu powstałby półtorakilometrowy pas wsi, który potem zostałby wchłonięty przez rozwijające się miasto, i powstałoby kolejne 1,5 kilometra terenów wiejskich – i tak dalej. Loudon pisał, że gdyby tak zrobiono, „wówczas nigdy żaden obywatel nie byłby dalej niż pół mili [niecały kilometr – przyp. tłum.] od otwartej przestrzeni na świeżym powietrzu, gdzie mógłby swobodnie chodzić lub jeździć”. Wiejskie tereny obsadzono by drzewami i krzewami rosnącymi w półdzikim krajobrazie pełnym rzek, jezior oraz „skał, kamieniołomów, kamieni, dzikich miejsc odwzorowujących wrzosowiska i pieczary, grot, zadrzewionych dolin, kotlin, wąwozów, wzgórz, nizin i innych naturalnych widoków”. Czymkolwiek miało to być, na pewno nie było wezwaniem do zachowania pól uprawnych czy stworzenia parków; raczej prośbą o włączenie dziczy do poszerzającej się miejskiej macierzy20.