Reportaż, który wzbudził niezwykłe uznanie na całym świecie i stał się międzynarodowym bestsellerem. „Księgarz z Kabulu” to hipnotyzujący portret dumnego człowieka, który przez trzy dekady i kolejne represyjne reżimy bohatersko stawiał czoła prześladowaniom, aby dostarczać książki mieszkańcom stolicy Afganistanu.
Rok 2001
Wkrótce po upadku reżimu talibów do Afganistanu docierają setki dziennikarzy, wśród nich Åsne Seierstad. W zrujnowanym Kabulu poznaje właściciela księgarni – afgańskiego patriotę, erudytę, a przy tym fascynującego mężczyznę.
Reporterka jest zauroczona barwnymi opowieściami o prywatnej wojnie, którą księgarz toczył w obronie rodzimej sztuki i literatury, w czasach gdy wokół coraz śmielej poczynali sobie radykałowie: komuniści, talibowie i mudżahedini.
Tym większy szok stanowi dla niej poznanie domu Afgańczyka i reguł, którym podlegają wszyscy członkowie rodziny. Dociera do niej, że ma przed sobą rzeczywistość, której nie sposób oceniać według kryteriów zachodniego świata.
Åsne Seierstad – wybitna norweska dziennikarka i pisarka. Międzynarodową sławę przyniosły jej książki, które były owocem wypraw w rejony ogarnięte wojną: do Afganistanu (Księgarz z Kabulu), Iraku (Hundre og én dag) i Czeczenii (Dzieci Groznego).
W 2013 roku wydała wstrząsający reportaż o masakrze na wyspie Utoya – • Jeden z nas. Opowieść o Norwegii, uznany przez „The New York Times Book Review” za jedną z najwybitniejszych książek roku, a w 2016 roku książkę • Dwie siostry, historię ucieczki dwóch nastoletnich Norweżek o somalijskich korzeniach do Państwa Islamskiego. Najnowsza książka Seierstad to • Historie afgańskie, w której autorka powraca do Afganistanu 20 lat po wydarzeniach z • Księgarza z Kabulu.
Księgarz z Kabulu
Przekład: Anna Marciniakówna
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera w tej edycji: 26 lutego 2025
Przedmowa
Sułtan Chan był pierwszym człowiekiem, którego spotkałam w Kabulu, kiedy przybyłam tam w listopadzie 2001 roku. Przedtem spędziłam sześć tygodni z oddziałami Sojuszu Północnego – na pustyni przy granicy z Tadżykistanem, w górach Hindukuszu, w dolinie Pandższiru i na stepach na północ od Kabulu. Towarzyszyłam im w ofensywie przeciw talibom, sypiałam na kamiennej podłodze, w ziemiankach, na linii frontu. Podróżowałam ciężarówkami, pojazdami wojskowymi, konno i piechotą.
Kiedy reżim talibów upadł, podążyłam z Sojuszem Północnym do Kabulu. Tam w pewnej księgarni spotkałam eleganckiego siwowłosego mężczyznę. Po tygodniach spędzonych wśród gruzów i w kurzu, gdzie rozmowy dotyczyły wyłącznie taktyki wojennej i sukcesów na frontach, możliwość przeglądania książek, rozmowy o literaturze i historii wydała mi się czymś niezwykle odświeżającym. Półki w księgarni Sułtana Chana uginały się pod dziełami w różnych językach – zbiorami poezji i afgańskich legend, rozprawami historycznymi i powieściami. Był utalentowanym kupcem; kiedy wychodziłam ze sklepu po pierwszej wizycie, niosłam siedem tomów. Zaczęłam często tu zaglądać w wolnych chwilach, by popatrzeć na książki i przy okazji porozmawiać z interesującym człowiekiem, księgarzem i afgańskim patriotą, którego własny kraj tylekroć zawiódł.
– Najpierw moje książki palili komuniści – mówił – potem plądrowali księgarnię mudżahedini, później znowu podpalili ją talibowie.
Godzinami słuchałam opowieści o zmaganiach Chana z kolejnymi reżimami i ich cenzurą oraz o jego prywatnej wojnie – o tym, jak ukrywał książki przed policją, wypożyczając je ludziom na zewnątrz, i jak wreszcie poszedł za to do więzienia. Człowiek ten usiłował ocalić sztukę i literaturę swego kraju, podczas gdy jego kolejni władcy dokładali starań, by je zniszczyć. Zdałam sobie sprawę, że mam przed sobą żywy fragment historii kultury Afganistanu, chodzącą książkę historyczną.
Pewnego dnia zaprosił mnie do swego domu na kolację. Cała rodzina – jedna z jego żon, synowie, siostry, brat, matka, kilku kuzynów – zasiadła na podłodze do wspaniałej uczty.
Sułtan opowiadał różne historie, synowie śmiali się i dowcipkowali. Panował nastrój swobody, całkowite przeciwieństwo atmosfery prostych żołnierskich posiłków w górach, z komendantami. Szybko jednak zauważyłam, że kobiety mówią niewiele. Śliczna młodziutka żona Sułtana siedziała bez słowa przy drzwiach, obejmując dziecko, w ogóle się nie odzywała. Pierwszej żony tego wieczora nie było. Pozostałe kobiety odpowiadały na pytania, na pochwały dotyczące jedzenia, same jednak nigdy nie zaczynały rozmowy.
Kiedy stamtąd wyszłam, powiedziałam sobie: Oto Afganistan. Ciekawie byłoby napisać książkę o tej rodzinie.
Dzień później odwiedziłam Sułtana w księgarni i przedstawiłam mu swój pomysł.
– Bardzo dziękuję – odparł krótko.
– Ale to oznacza, że musiałabym z wami na jakiś czas zamieszkać.
– Zapraszamy.
– Musiałabym żyć tak jak wy, wciąż z wami być. Z tobą, twoimi żonami, siostrami, synami.
– Zapraszamy – powtórzył.
Pewnego mglistego lutowego dnia wprowadziłam się do domu rodziny Sułtana Chana. Przyniosłam tylko komputer, notatniki, długopisy, telefon komórkowy i to, co miałam na sobie. Reszta przepadła po drodze, gdzieś w Uzbekistanie. Przyjęto mnie z otwartymi ramionami, a ja bardzo szybko poczułam się znakomicie w afgańskich ubraniach, które mi pożyczono.
Dostałam posłanie na podłodze obok maty Lejli, której zadaniem było dbać o moje dobre samopoczucie.
– Ty jesteś moje dziecko – oznajmiła dziewiętnastolatka pierwszego wieczora. – Będę się tobą opiekować – zapewniała, podrywając się z miejsca przy każdym moim ruchu.
Sułtan nakazał rodzinie, by dostarczano mi wszystkiego, czego sobie życzę. Dopiero później dowiedziałam się, że zagroził karą każdemu, kto nie będzie tego polecenia respektował.
Przez cały dzień podawano mi herbatę i jedzenie. Powoli byłam wprowadzana w życie rodziny. Ale jej członkowie opowiadali mi o różnych sprawach, kiedy sami tego chcieli, nie wtedy, kiedy ja ich pytałam. Nie zawsze mieli ochotę na rozmowy w chwilach, gdy trzymałam w ręce notatnik; woleli zwierzać się podczas wypraw na bazar, w autobusie lub późnym wieczorem, kiedy układałyśmy się na matach. Większość odpowiedzi padała spontanicznie – i często były to odpowiedzi na pytania, których nie zdążyłam zadać lub na które nie starczało mi wyobraźni.
Temu, co usłyszałam, nadałam formę literacką, ale opisane tu historie są prawdziwe, uczestniczyłam w nich osobiście albo znam je z opowieści osób, które brały w nich udział. Także kiedy piszę, co ludzie myślą lub czują, punktem wyjścia są dla mnie ich relacje o tym, co odczuwali i myśleli w danej sytuacji. Czytelnicy często mnie pytają: „Skąd pani wie, co działo się w głowach rozmaitych członków rodziny?”. Oczywiście, nie jestem wszechwiedząca – monologi wewnętrzne i opisy uczuć są w całości oparte na zasłyszanych historiach.
Nigdy nie udało mi się opanować dari, odmiany języka perskiego używanej w domu Chana, lecz okazało się, że kilka mieszkających tam osób włada angielskim. Rzecz niezwykła? Owszem, ale też moja kabulska opowieść dotyczy nader niezwykłej afgańskiej rodziny. W końcu księgarz to ktoś rzadko spotykany w kraju, gdzie trzy czwarte ludności nie umie czytać ani pisać.
Angielszczyzna Sułtana była barwna i rozwlekła; przyswoił ją sobie dzięki pewnemu dyplomacie, któremu udzielał lekcji języka dari. Jego młodsza siostra Lejla mówiła świetnie po angielsku, gdyż chodziła do szkoły na uchodźstwie w Pakistanie, potem zaś ukończyła afgańskie kursy wieczorowe. Najstarszy syn, Mansur, po kilku latach nauki w Pakistanie również władał płynną angielszczyzną. Opowiadał mi o swoich lękach, miłościach oraz kłótniach z Bogiem, mówił, że chce się poddać procesowi duchowego oczyszczenia, zgodził się także, bym jako niewidzialna czwarta towarzyszka poszła z nim na pielgrzymkę do Mazar. Zabierano mnie w podróże w interesach do Peszawaru i Lahore, brałam udział w pościgu za Al-Kaidą, chodziłam na bazar i do łaźni, uczestniczyłam w weselu i przygotowaniach do niego, byłam w szkole, w Ministerstwie Edukacji, na posterunku policji i w więzieniu. Nie brałam jednak udziału w dramatycznych przeżyciach Dżamilii ani w eskapadach Rahimullaha. Opowieść o tym, jak Sułtan oświadczył się Sonji, usłyszałam od uczestników i świadków tego zdarzenia: od Sonji, Sułtana, jego matki, sióstr, synów oraz Szarify.
Sułtan nie zgodził się, by w jego domu zamieszkał ktoś spoza rodziny, więc funkcję moich tłumaczy pełnili Mansur, Lejla i on sam. Rzecz jasna, dawało im to duży wpływ na kształt historii rodzinnej, jednak starannie porównywałam różne wersje zdarzeń i zadawałam te same pytania wszystkim trojgu, z których każde stanowiło przykład typowych dla tej rodziny kontrastów.
Cała rodzina została poinformowana, że mieszkam u nich po to, by napisać książkę. Dlatego jeśli woleli, żebym o czymś nie pisała, mówili mi o tym. Mimo to postanowiłam nie ujawniać tożsamości swoich bohaterów – członkowie rodziny Sułtana Chana i wszystkie inne osoby, o których wspominam, ukryte są pod zmienionymi imionami. Nikt mnie o to nie prosił, sama uznałam, że tak powinnam postąpić.
Moje dni wyglądały tak samo jak dni rodziny. O brzasku budziły mnie krzyki dzieci i polecenia wydawane przez mężczyzn. Potem stałam w kolejce do łazienki lub korzystałam z niej, kiedy inni już skończyli się myć. Jeśli miałam szczęście, to wystarczało dla mnie ciepłej wody, ale szybko się nauczyłam, że ochlapanie twarzy zimną wodą też działa orzeźwiająco. Resztę dnia spędzałam w domu z kobietami, odwiedzałam z nimi krewnych i chodziłam na bazar albo szłam z Sułtanem i jego synami do sklepu lub na miasto w interesach, czasem też towarzyszyłam im, gdy wyjeżdżali. Wieczorem jadłam z rodziną obiad, a potem popijałam zieloną herbatę do czasu, gdy trzeba było iść spać.
Byłam gościem, ale wkrótce poczułam się jak w domu. Przyjmowano mnie naprawdę fantastycznie, rodzina była otwarta i szczodra. Przeżyliśmy razem mnóstwo cudownych chwil, muszę jednak przyznać, że rzadko kiedy bywałam na kogoś taka wściekła jak w domu Sułtana Chana i nigdy nie kłóciłam się tak często jak tutaj. Nigdy też nie nachodziła mnie tak silna ochota, by kogoś uderzyć.
Prowokowało mnie zawsze to samo: sposób, w jaki mężczyźni traktowali kobiety. Męska wyższość i przewaga jest wpisana w ich stosunek do świata i rzadko ją kwestionują. Sądzę, że mnie uważano za istotę bezpłciową. Jako kobiecie Zachodu wolno mi było przebywać zarówno z kobietami, jak i z mężczyznami. Gdybym była mężczyzną, nie mogłabym tak blisko przyjaźnić się z kobietami, bo ludzie natychmiast zaczęliby plotkować. Jednocześnie moja płeć nie stanowiła żadnej przeszkody w obcowaniu ze światem mężczyzn. Kiedy na przyjęciach towarzystwo się rozdzielało, kobiety szły do siebie, mężczyźni do siebie, ja jedna mogłam swobodnie krążyć między pokojami.
Nie musiałam przestrzegać surowych zasad obowiązujących afgańskie kobiety, jeśli chodzi o strój, mogłam też chodzić, gdzie chciałam. Mimo to często wkładałam burkę po prostu po to, żeby mieć spokój. Kobieta z Zachodu na ulicach Kabulu budzi mnóstwo niepożądanego zainteresowania. Okryta burką mogłam się rozglądać do woli i nikt się na mnie nie gapił, a podczas wspólnych wypraw obserwowałam członków rodziny, nie zwracając na siebie uwagi. Anonimowość była moim sprzymierzeńcem, jedyną możliwością ucieczki, w Kabulu bowiem prawie nie ma miejsc, w których człowiek mógłby być sam.
Używałam burki również po to, by się przekonać, jak to jest być afgańską kobietą. Jak to jest, kiedy trzeba się tłoczyć w autobusie na trzech przeznaczonych dla kobiet tylnych ławkach, choć reszta pojazdu jest prawie pusta. Jak to jest, kiedy musisz się kulić w bagażniku taksówki, ponieważ tylne siedzenie zajmuje mężczyzna. Jak to jest, kiedy na ulicy oglądają się za tobą, wysoką, atrakcyjną burką, i kiedy słyszysz pierwszy skierowany do burki komplement.
Jakże z czasem znienawidziłam ten strój! Jakże on uciska czoło, jaki powoduje ból głowy! Jak trudno coś dostrzec przez kratkę z nici! Jakże burka ogranicza kobietę, jak mało przepuszcza powietrza, jak szybko ciało zaczyna się w niej pocić, jak trzeba nieustannie patrzeć, gdzie się stąpa, bo nie widać własnych stóp! Ileż śmieci zgarnia się jej skrajem, jaka może być brudna, jak bardzo krępuje ruchy! Co to za ulga zdjąć burkę, kiedy się wraca do domu!
Używałam burki również dla bezpieczeństwa – kiedy podróżowałam z Sułtanem po niepewnej drodze do Dżalalabadu, kiedy musieliśmy nocować w obskurnym nadgranicznym zajeździe, kiedy mimo późnej pory wciąż przebywaliśmy na dworze. Afgańskie kobiety zazwyczaj nie podróżują z komputerami, wyposażone w pokaźny zwitek dolarów, więc osoba odziana w burkę może liczyć, że złodzieje zostawią ją w spokoju.
Chciałabym podkreślić, że moja książka jest opowieścią o pewnej konkretnej afgańskiej rodzinie. Istnieją jednak miliony innych. Moja rodzina wcale nie jest typowa. Należy do klasy średniej, jeśli o czymś takim w Afganistanie w ogóle można mówić. Wielu jej członków otrzymało wykształcenie, znaczna część potrafi czytać i pisać. Mają pieniądze, nie głodują.
Gdybym miała zamieszkać u najbardziej typowej rodziny afgańskiej, byłaby to liczna rodzina wiejska, w której nikt nie umie czytać ani pisać, a każdy dzień jest walką o przeżycie. Rodzinę Sułtana Chana wybrałam nie dlatego, że jest reprezentatywna, ale dlatego, że mnie zainspirowała.
Mój pobyt w Kabulu przypadł na pierwszą wiosnę po upadku rządu talibów. Tej wiosny zatlił się pierwszy, wątły płomyk nadziei. Ludzie się cieszyli, że ciemięzcy zostali przepędzeni, nikt już się nie bał, że na ulicy zatrzyma go policja religijna, kobiety znowu zaczęły same wychodzić do miasta, mogły studiować, dziewczynki znów poszły do szkół. A jednak rozczarowania ostatniego dziesięciolecia były wciąż żywe. Dlaczego cokolwiek miałoby się zmienić?
Tej wiosny w kraju wciąż panował względny spokój i dawało się dostrzec więcej optymizmu. Ludzie robili plany, coraz więcej kobiet zostawiało burki w domu, niektóre podejmowały pracę; zaczęli wracać uchodźcy.
Rząd oscylował między tradycją a nowoczesnością, między bojownikami a lokalnymi wodzami plemiennymi. Przywódca Hamid Karzaj próbował zachować równowagę pośród chaosu i wytyczyć stabilny kurs polityczny. Był politykiem popularnym, ale nie miał ani własnej partii, ani oddziałów wojskowych – i to w kraju wręcz zalanym bronią, pełnym zwalczających się nawzajem frakcji politycznych.
Mimo udanych zamachów na dwóch ministrów oraz próby zamordowania trzeciego w Kabulu panował względny spokój, choć ludzie wciąż czuli się zagrożeni. Wielu uważało wręcz, że kraj zawdzięcza jaką taką egzystencję obecności obcych wojsk patrolujących ulice. Bez nich znowu wybuchłaby wojna domowa, mówili.
Zapisałam to, co widziałam i słyszałam tamtej wiosny w Kabulu. Chciałam opowiedzieć o ludziach, którzy pragnęli otrząsnąć się po długotrwałej zimie, aby rosnąć i kwitnąć – ale przede wszystkim o tych innych, którzy, jak to określiła Lejla, nadal czują, że są skazani na to, by „jeść piach”.
Åsne Seierstad
Oslo, 1 sierpnia 2002
*
Migozarad!
(To przeminie!)
graffiti na budynku herbaciarni w Kabulu