Zatrzymać to, co ulotne. Zapiski z Japonii. Na maleńkiej japońskiej wyspie Shiraishi, otoczonej wodami Morza Wewnętrznego, Amy Chavez spędziła lata, wsłuchując się w historie mieszkańców i dokumentując świat stopniowo odchodzący w zapomnienie.


Z przeprowadzonych rozmów wyłania się galeria ponad trzydziestu niezwykłych postaci.

Poznajemy między innymi Hiro, ostatniego z łowców ośmiornic, Wdowę Fugu, której mąż zmarł po spożyciu trującej ryby, czy Byłego Naczelnika Poczty wracającego pamięcią do nocnych przepraw przez góry, by dostarczyć pilny telegram.

Ich opowieści o codziennym życiu na wyspie oraz miejscowych tradycjach, wspomnienia z wojny i ze złotych lat turystycznego rozkwitu przeplatają się z relacjami o powszechnych problemach współczesności. Najdotkliwsze z nich to podupadająca lokalna gospodarka i starzejąca się społeczność, która z każdym rokiem maleje.

„Wdowa, Kapłan i Łowca Ośmiornic” to nakreślony z czułością obraz rodziny, ludzkiej wytrwałości i przemijania. To także intymny portret Japonii w przełomowym momencie, gdy stary świat ustępuje nowemu, a zarazem apel o ocalenie tej wyjątkowej wyspiarskiej społeczności.

***


Żywa przeszłość wyspy Shiraishi trwa aż dotąd za pośrednictwem starszych osób, które mogą ustnie przekazać swoje opowieści. Kiedy jednak to pokolenie pierwszej połowy dwudziestego wieku odejdzie, nie zastąpią go dzieci ani wnuki, bo wszystkie przeprowadziły się już do miast. Świadkami minionych dni pozostaną na wyspie jedynie głazy i góry.

***

Mam przeczucie, że po lekturze reportażu Amy Chavez wyspa Shiraishi znajdzie się na trasie każdego podróżującego po Japonii. To idealna książka dla tych, którzy pragną odwiedzić jej mniej oczywiste zakątki, poznać historię tego kraju, jak również dla tych, którzy kochają opowieści o zwyczajnych, ale niezwyczajnych ludziach. Bo ilu poławiaczy ośmiornic spotyka się w życiu?
Joanna Julia Sokołowska, autorka bloga Byłem tu. Tony Halik i prowadząca podcastu O Japonii

Amy Chavez – amerykańska pisarka, dziennikarka i felietonistka „The Japan Times”. W 1993 roku zamieszkała w Japonii, gdzie przez dziesięć lat pracowała jako wykładowczyni akademicka. W poszukiwaniu tradycyjnego stylu życia przeprowadziła się na Shiraishi, małą wyspę na Morzu Wewnętrznym. Jej działania na rzecz rewitalizacji tego miejsca przyciągnęły turystów, a pozyskane w ten sposób fundusze przyczyniły się do utrzymania starożytnego szlaku pielgrzymkowego.
Jest autorką czterech książek, w tym Running the Shikoku Pilgrimage oraz Amy’s Guide to Best Behavior in Japan.

Amy Chavez
Wdowa, Kapłan i Łowca Ośmiornic
O znikającym świecie japońskiej wyspy
Przekład: Anna Skucińska
Seria: Mundus
Wydawnictwo Bo.wiem
Premiera: 15 kwietnia 2025
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Przedmowa

Do Japonii przeniosłam się z USA w 1993 roku po uzyskaniu magisterium z nauczania języka angielskiego jako języka obcego. Wybrałam Japonię, bo dzięki partnerskim kontaktom mojej uczelni mogłam od razu objąć posadę lektorki na którymś z japońskich uniwersytetów. W ten sposób trafiłam do Okayamy, miasta nad Morzem Wewnętrznym w zachodniej Japonii.
Chociaż dorastałam w dobrobycie, zawsze wolałam woń spoconego rybaka od aromatu eleganta w garniturze od Armaniego. Moja matka, miłośniczka zwierząt, nauczyła mnie cenić wyszczekanego kundla wyżej niż rasowego psa z witryny sklepu zoologicznego, a ojciec przedkładał kajak napędzany siłą własnych mięśni nad rejs statkiem wycieczkowym. W rezultacie takiego wychowania bardziej interesuje mnie autentyczne życie niż korzystanie z jego przywilejów.
Po przeprowadzce do Japonii postanowiłam zamieszkać w domu bez wanny i prysznica, żeby chodzić do łaźni publicznej i poznawać obyczaje kąpielowe bezpośrednio wśród miejscowych. Przy okazji przyswajałam także język japoński, słuchając przesiąkniętej parą wymowy sąsiadek, które spierały się o miejsca w łaźni i zalewały mnie potokiem dialektu rezonującym pomiędzy mokrymi ścianami. Do tej pory, kiedy mówię po japońsku, w moim głosie można dosłyszeć to wilgotne echo.
W podniszczonych japońskich dzielnicach sprzed II wojny światowej, zapełnionych drewnianymi budynkami, które wzniesiono, zanim ktokolwiek pomyślał o własnej łazience, wciąż jeszcze widywało się wtedy sporo lokalnych łaźni. Mieszkańcom takich domostw, które uniknęły bombardowań, rytualna kąpiel wieczorna dostarczała równie wiele satysfakcji jak wizyta na pobliskim targu, dając sposobność do spotkania się ze starymi znajomymi, poplotkowania i pochwalenia się wnukami.
W budynku, w którym wynajmowałam kwaterę, również ocalałym z wojny, na parterze znajdowała się piekarnia Yamazaki (z mieszkającą tam właścicielką), a na piętrze – mój pokój o wielkości sześciu mat tatami (około 98 stóp lub 9 metrów kwadratowych) ze zlewem i jednopalnikową kuchenką turystyczną. Żadna współczesna młoda Japonka nie wybrałaby takiej dzielnicy, takiego domu ani takiego pokoju, wymuszających codzienny rytuał płacenia za przywilej skorzystania z tej samej wanny co sąsiadki. Kiedy mój ojciec – człowiek, który zapewnił mi najlepszą edukację i do szkoły z internatem pozwolił mi nawet zabrać własnego konia – przyjechał do mnie w odwiedziny i zobaczył świeżo upieczoną nauczycielkę akademicką zajmującą pokój nie większy od końskiego boksu, wprost nie posiadał się z dumy.
Cztery lata później zarówno ja, jak i piekarka (która towarzyszyła mi nieraz w łaźni publicznej po wieczornym zamknięciu sklepu) musiałyśmy się wyprowadzić, żeby właściciel mógł wyburzyć budynek. Dzisiaj w tym miejscu błyszczy – bez cienia skromności – punkt sprzedaży telefonów komórkowych. Po kilkuletnim pobycie w mieście, emablowana co dzień japońską schludnością, efektywnością i udogodnieniami, zapragnęłam nagle czegoś bardziej wzbogacającego duchowo. A skoro i tak musiałam się rozejrzeć za nowym lokum, pomyślałam, że znajdę sobie środowisko, w którym życie toczy się wolniej, spokojniej, jest bardziej dostrojone do natury. Może zatęskniłam za prostotą zen albo za niewyrafinowanym pięknem wabi-sabi, a może ubarwiałam surowość japońskiej prowincji, krainy wędrownych poetów, starożytnych rytuałów i wpatrywania się w księżyc. W każdym razie chciałam doświadczyć Japonii od podstaw: poczuć teksturę jej gleby, spróbować goryczy świeżo zerwanego melona goya. Zależało mi na czymś więcej niż kosztowaniu japońskich potraw ułożonych kunsztownie na talerzu; chciałam wiedzieć, skąd się biorą i jak się je przyrządza. Z chęcią ubijałabym drewnianym tłuczkiem ryż na ciasteczka mochi, wyprawiałabym się po górskie rośliny i po wodorosty, przeczesywałabym plażę w poszukiwaniu małż asari. Pragnęłam budzić się wiosną przy trelu hoke-ko-kio wierzbownika japońskiego, słuchać, jak deszcz szemrze na dachówkach i cieszyć się dźwiękiem cykad w upalne lato. Marzyłam o biegu w wietrze wiejącym zimą przez bambusowy las – siedzibę ponad ośmiu milionów bóstw shinto czczonych wciąż jako władcy ziemi.
Zaczęłam więc się rozglądać. Ostatecznie znalazłam to wszystko i jeszcze więcej na wyspie Shiraishi na Morzu Wewnętrznym, zamieszkiwanej (aktualnie) przez 430 osób, na ogół starszych, niektórych już dobrze po dziewięćdziesiątce. Tutejsze życie należy gdzie indziej do przeszłości. Wobec komunikacji na podstawowym poziomie nie można na Shiraishi nie polegać na więziach społecznych. Wyspiarze, dla których przeszłość jest cenna, zaliczają się do szczupłego grona ludzi na tyle mądrych, żeby dochowywać jej wierności: tak bardzo czują się na swoim miejscu, że nie widzą potrzeby bycia kimś więcej ani posiadania więcej, i niczego więcej też nie pragną. Ludzie ci nie szukają dla siebie nowej tożsamości, dlatego miasto ich nie pociąga. Żyjąc w tej właśnie nadzwyczajnej wspólnocie, wiem, że znowu mi się poszczęściło.
Przeprowadzka na Shiraishi dała mi okazję do zaprzyjaźnienia się z wyspiarskimi tradycjami, przesądami i folklorem. Uzmysławiałam sobie stopniowo, że tutejszy styl życia jest na szerszym tle prowincjonalnej Japonii czymś niszowym. Każda pora roku na Shiraishi, podobnie jak wszędzie na prowincji, łączy się z przygotowaniami do jakiegoś święta, uroczystości, sadzenia albo zbiorów, ale wyjątkowego charakteru nadaje wyspie jej odosobnienie. Społeczne więzi wiejskiego życia są silne i żaden kaprys nie umknie uwagi na tym skrawku lądu oblewanym przez płytkie morza. Słonowodne granice zakonserwowały Shiraishi niczym marynatę; tradycje przetrwały tutaj o dziesięciolecia dłużej niż we wioskach na głównych terenach Japonii.

***

Kiedy przystąpiłam do utrwalania historii mieszkańców Shiraishi, pukałam do drzwi, gościłam w domach i ogrodach, wdawałam się w pogawędki na promie, piłam z rozmówcami piwo na plaży, zapraszałam ich do siebie na herbatę, spotykałam się z nimi w lokalnym ośrodku kultury, stawałam razem z nimi w świątyni i towarzyszyłam im podczas wizyt na cmentarzu. Popłynęłam nawet łodzią z Łowcą Ośmiornic. Wertowałam albumy z wycinkami z gazet i zdjęciami ślubnymi żywych bądź zmarłych, zaglądałam do szuflad na kimona, do starych cedrowych skrzyń i do szop. Przysłuchiwałam się przez ponad sto godzin, nagrywałam rozmowy, a następnie je spisywałam. Na koniec przebrnęłam przez żmudny proces tłumaczenia tych wspomnień na angielski, korzystając z pomocy studenta prowadzącego kwerendę, osoby nauczającej języka japońskiego oraz buddyjskiego kapłana, żeby zinterpretować sposób mówienia, obyczaje i archaiczny dialekt ludzi, którzy niemal od stulecia pozostają we względnej izolacji. Rezultatem jest ta oto książka o wysepce na Morzu Wewnętrznym, złożona z opowieści obejmujących cztery okresy japońskich dziejów: Taisho, Showa, Heisei i Reiwa, czyli lata 1912–2021.
Pierwszą cechą zauważalną u mieszkańców Shiraishi jest to, że we wzajemnych relacjach chętnie posługują się przydomkami. Przezwisko Pani zza Kamiennego Mostu (po japońsku ishibashi no obachan) łączy się z mostkiem, który trzeba pokonać, żeby dostać się na jej posesję. Przydomek „Panken” to kombinacja imienia „Ken” i słowa pan („chleb”), oznaczająca syna właścicieli lokalnej piekarni. Inni noszą przydomki utworzone od ich profesji: Naczelnik Poczty, Kamieniarz, Kapłan Buddyjski, lub od zajmowanego stanowiska: Organizator Tańców, Miejscowy Radny, Żona Miejscowego Radnego. Popularny tu przyrostek -chan: Kazu-chan, Mi-chan, Kio-chan, stosowany na ogół wobec dzieci i bliskich przyjaciół, świadczy o silnych więziach spajających tę społeczność. Ci, którzy prowadzą działalność gospodarczą, zwykle otrzymują przydomki właśnie na jej podstawie; na przykład „Amasaka”, „Amagiso” i „Otafuku” mogą się odnosić do samej firmy albo do kierującej nią osoby. A kiedy ktoś już dostanie swój przydomek, zachowuje go nawet na emeryturze, aż do śmierci. Tak właśnie mieszkańcy Shiraishi zwracają się do siebie na co dzień i dlatego w książce postanowiłam podtrzymać tę tradycję poufałości.
Żywa przeszłość wyspy Shiraishi trwa aż dotąd za pośrednictwem starszych osób, które mogą ustnie przekazać swoje opowieści. Kiedy jednak to pokolenie pierwszej połowy dwudziestego wieku odejdzie, nie zastąpią go dzieci ani wnuki, bo wszystkie przeprowadziły się już do miast. Świadkami minionych dni pozostaną na wyspie jedynie głazy i góry.

Wprowadzenie

Dzień nad portem

Okno mojej sypialni na pierwszym piętrze wychodzi na dwadzieścia parę łodzi rybackich. Pięć z nich to trawlery o wysokich drewnianych dziobach, na których granatową farbą namalowano „oczy”. Wypływają w morze około siedemnastej: jeden po drugim suną ku wieczornej zorzy.
Z ich śródokręcia wyginają się ku niebu metalowe rury, największą wysokość osiągając nad burtą. Właśnie stamtąd, już na morzu, pomarańczowe sieci opadają na wodę kaskadami jak olbrzymie jasne rozpryski. Każdy, kto na Shiraishi przygląda się z plaży, jak trawlery nikną za horyzontem na tle mandarynkowego zachodu, nie może nie czuć tęsknoty za idyllicznym życiem rybackim, jakie wciąż trwa na tych wysepkach na Morzu Wewnętrznym.
Pozostałe łodzie widoczne z okna są płaskodenne, zbudowane z włókna szklanego. Czekają w szeregu przycumowane dziobami i na kotwicach rufowych, a ich kadłuby uderzają o siebie huśtane portowym ruchem. Na tych skifach rybacy mkną między pułapkami połowowymi i wydobywają sieci z głębin. Dzięki niskim nadburciom łatwo wyciągają zdobycz na pokład, a potem zrzucają bezceremonialnie do ładowni. Podczas gdy trawlery wypływają o zachodzie słońca, skify wyślizgują się na morze, kiedy ciemne barwy nocy blakną w ulotne pastele brzasku. Rybacy wyprawiają się i powracają niespiesznie, ukradkowo, jak odpływ i przypływ. Moje życie jest dostrojone do ich całodobowego rytmu.
W letnie noce, leżąc w łóżku przy szeroko otwartym oknie, zanurzam się w sen przy łagodnej morskiej bryzie, która owiewa mnie delikatnie, jakby kołysała czystym prześcieradłem wywieszonym do schnięcia.
W piątki po północy towarzyszy mi we śnie dźwięk opuszczanej kotwicy statku towarowego Kaisei Maru już na otwartym morzu. Kawał metalu mknie w dół, grube ogniwa łańcucha w windzie kotwicznej terkoczą „brzęk–brzęk, brzęk–brzęk”, aż nagle wszystko spowija cisza oznaczająca, że kotwica dosięgła dna. Przy bul-bul-bulgoczącej dyskretnie śrubie napędowej kapitan manewruje biegami i towarowiec sunie w tył, w tył, w tył, dopóki napięty łańcuch kotwiczny całkiem go nie unieruchomi. Silnik milknie i znów zapada cisza. Kapitan Towarowca gasi światła pozycyjne, włącza pojedyncze białe światło kotwiczne na wierzchołku masztu, wchodzi ze swoim bratem do bączka i opuszcza go żurawikiem na wodę przy dwustustopowym (pięćdziesięcioośmiometrowym) statku. Kiedy łódka zakołysze się już na falach, kapitan wypina ją z want i bezgłośnie płynie przez mrok do bezpiecznego portu.
O świcie wyrywa mnie z głębin snu cichy gulgot obracającej się śruby napędowej. Jak nurek wynurzam się powoli na powierzchnię jawy. Zaczerpuję tchu i siadam. Zasłony są rozsunięte tak, jak zostawiłam je wieczorem. Obserwuję, jak widok za oknem stopniowo nabiera ostrości niczym film naświetlany w ciemni.
Śruba napędowa, która mnie zbudziła, należy do łodzi spod okna, pracującej teraz na jałowym biegu. Zastawiacz Pułapek – w żółtym T-shircie i jasnobrązowych spodniach wpuszczonych w białe gumowce – szykuje się do wyruszenia w morze. Właśnie odcumowuje i wrzuca wsteczny bieg, a płaskodenna łódź wyślizguje się ospale ze swojego miejsca postoju. Podczas gdy skif cofa się ze szmerem po lekko wzburzonej wodzie, Zastawiacz Pułapek, zwinny jak na rybaka przystało, wsuwa nogi jedną po drugiej w wodoodporne ochraniacze, po czym naciąga osłony na spodnie. Zmienia bieg na przedni i rozsiada się na fotelu kapitańskim, a łódź niespiesznie mija migające czerwienią światło przy wyjściu z portu.
Sam port jest nieduży, ma ćwierć mili (391 metrów) długości, a szerokości niespełna połowę tego. Wprawny japoński łucznik mógłby wypuścić strzałę z jednej strony portu i ugodzić w któryś z budynków po drugiej stronie. Kiedy z przystani promowej spogląda się w kierunku mojego domu, nie sposób na szczycie wznoszącej się za nim góry nie zauważyć głazu, który sterczy jak drogocenny kamień wyswobodzony ze swojej złotej oprawy. Głaz ten, zwany Bikuni, jest pierwszym kawałkiem granitu na tej upstrzonej kamieniami wyspie, który czuje pieszczotę słońca o brzasku, i ostatnim, który odbija słoneczne promienie o zachodzie. Zgodnie z rdzennie japońską religią shinto pozycja ta czyni z Bikuni świętą skałę. Każde wpłynięcie do portu i każde wypłynięcie odbywa się pod strażą Bikuni.
Kiedy japoński poeta haiku Matsuo Basho pisał słynny dziennik podróży Ścieżki północy, robotnicy na Shiraishi rozłupywali tutejszy granit za pomocą wbijanych młotami żelaznych bolców. Uzyskane w ten sposób mniejsze skały ociosywano ręcznie na bloki, które układano jeden na drugim, żeby wzmocnić nabrzeże i zbudować dwa mola po przeciwległych stronach portu. Szczypce te dzieli przestrzeń na tyle duża, żeby mógł nią przepłynąć pojedynczy prom lub by minęły się w niej ostrożnie dwie małe łodzie rybackie. Za każdym z moli wyrasta góra, tworząc zalesioną bramę przystani.
Kiedy łódka Zastawiacza Pułapek zniknie już w oddali, po pasie bitumicznej nawierzchni pomiędzy moim domem a portem zjeżdża, klekocząc, nieduży motocykl ze starą skrzynką na ryby przypiętą z tyłu. Pan Kawata precyzyjnie wprowadza swoją hondę super cub po kładce na pomost pływający i gasi silnik. Zgrabnie zsuwa się z siodełka, opuszcza podpórkę motoru obcasem gumiaka i zeskakuje do łódki tak małej, że niewidocznej za pomostem. Tam czeka już jego szwagier Ma-kun: z papierosem w ustach obserwuje nadejście świtu. Starszy mężczyzna zrzuca zapętloną linę z dziobu i rufy, przekręca kluczyk, silnik rusza z prychnięciem i oto pan Kawata i Ma-kun mijają latarnię morską, mknąc terkotliwie w ślad za Zastawiaczem Pułapek.
Jest kwadrans po szóstej. Słońce wspięło się już na górę za moim domem i ozłaca teraz wzgórze Tomiyama po drugiej stronie portu. Słoneczne pocałunki budzą czaple gniazdujące w wierzchołkach drzew i podbarwiają na złoto ich alabastrowe skrzydła.
Podczas gdy wieczorem nadchodzą fale przypływu, rankiem panuje bezruch, jak gdyby czas w swoim nieustępliwym dążeniu naprzód się zatrzymał. Pomiędzy moim domem a przeciwległym brzegiem trwa woda pogodna jak poranna rosa. Jej lustro odbija wszystko, co ponad nią: bursztynowe niebo, przepływający obłok, mewę kreślącą powietrzne ósemki. W tych wczesnych godzinach życie migawkowo się odzwierciedla, powiela i kopiuje tysiąc razy na minutę, dając obraz o łagodniejszych liniach, urzekający spokojem. Jest to chwilowe wyciszenie i moja ulubiona pora dnia.
Stoję teraz na parterze przy otwartych oknach. Patrzę, jak kurtyna światła zsuwa się po górskim zboczu, już poniżej czaplich gniazd z wierzchołków drzew. Kiedy słońce tak napiera na mrok, wyłania się zarys Bikuni: poszarpany, pełzający cień na przeciwległym wzniesieniu. Nazwa Shiraishi znaczy „biały kamień”, a pochodzi od skał podobnych do Bikuni, często spotykanych tu w górskich rejonach. A skoro na szczycie jest tyle głazów, nie brakuje ich oczywiście też na wybrzeżu. Pobrużdżone przez wodę kolosy opasują tysiące wysepek Morza Wewnętrznego, osłaniając je przed kaprysami wichrów i fal. Mój dom na falochronie zbudowano właśnie na takich skałach, z których część na pewno runęła kiedyś z wysokości. Na ten nieunikniony upadek wskazują stulecia tajfunów i osuwisk, sprzyjających pozbywaniu się nadmiaru górskiego materiału. Dzisiaj także większy lub mniejszy głaz przetacza się od czasu do czasu przez czyjś salon.
Kormoran na burcie łodzi rybackiej potrząsa kuprem i rozkłada skrzydła, żeby wysuszyć je w nadchodzącym cieple dnia. Kołysze się z nogi na nogę w sobie znanym rytmie, poruszając piórami ogona, jak gdyby to sama japońska bogini słońca właśnie odemknęła wejście do swojej niebiańskiej jaskini, przywracając ziemi światło. Teraz wydarzy się coś magicznego.
Kiedy ciepło słońca zderza się z nocnym powietrzem zalegającym między górskimi ścianami portu, chłodne masy zaczynają się przemieszczać. Świeżo ogrzane powietrze wypełnia coraz więcej przestrzeni, sprężając nocny chłód w pojedyncze tchnienie bryzy, które mknie ku mnie nad powierzchnią wody i przez otwarte okno wpada do salonu. Trwa to zaledwie chwilę, ale owo wzbierające, nabrzmiałe spiętrzenie chłodu jest jednym z codziennych cudów natury na tej małej wyspie.
Wobec tej oficjalnej inauguracji dnia ryba bora, cefal, wyskakuje z wody ukośnie jak deszcz ze śniegiem zacinający przy silnym wietrze i śmiga na powrót w dół – prask! – żeby się pozbyć wczepionych w nią pasożytów. Długonogie czaple siwe obejmują wartę na nadburciu zacumowanych łodzi rybackich i na tych chybotliwych posterunkach czekają nieruchomo, aż Zastawiacz Pułapek, pan Kawata i Ma-kun przypłyną z połowów ze swoją zdobyczą i być może poczęstunkiem na śniadanie. Kormorany już nurkują w głębinie, wynurzają się po pół minucie i znowu znikają pod powierzchnią.
Słońce, teraz wysoko na niebie, odbija się w wodzie jak milion trzepotliwych oczu odmykających powieki z samego rana. Zmarszczki formujące się na powierzchni sygnalizują początek odpływu: port opróżnia się stopniowo na wzór butelki zacnego wina. Odpływ, choć niewidoczny dla niewprawnego oka, w ciągu najbliższych sześciu godzin sprawi, że łodzie opadną o 13 stóp (4 metry).
Pierwsze łodzie komercyjne docierają z Honsiu tuż przed siódmą. Zatrzymują się na krótko, żeby wędkarze amatorzy mogli z pomostu przed Związkiem Rybackim pobrać żywą przynętę na całodzienny połów. Każda z łodzi wiezie od czterech do ośmiu klientów w żółtych kamizelkach ratunkowych. Opierają się wygodnie o nadburcie, kiedy kapitan podprowadza łódź do platformy, a wysoki rybak o lekko kręconych, szpakowatych włosach zgarnia wiadrem drobnicę z ładowni trawlera i wręcza pojemnik swojej energicznej żonie, która z uśmiechem przekazuje go kapitanowi. Łódź odbija od nabrzeża, a do pomostu już zbliża się następna, pełna klientów.
Mniej więcej w tym czasie pojawia się w porcie chudy młody człowiek w podniszczonych białych gumowcach i turkusowych spodniach nieprzemakalnych, palący niedbale papierosa – istny rybacki wariant Marlboro Mana. To Łowca Ośmiornic. Właśnie wyrusza skifem na przegląd swoich pułapek na ośmiornice. Wróci za godzinę z kilkunastoma nowymi zdobyczami, które poprzekłada do pomarańczowych siatek utrzymujących te przebiegłe głowonogi przy życiu w sieciach zwieszonych z burty. Później sprzeda ośmiornice w gospodach, które serwują świeże owoce morza swoim gościom w trakcie ich weekendowego wypadu na wyspę.
Jeśli jest to czwartek, za moim oknem zaczynają teraz sunąć wyspiarze z pustymi kanistrami na paliwo załadowanymi na ręczne wózki. Tylko w czwartki mieszkańcy Shiraishi mogą kupić benzynę do swoich pojazdów bądź naftę do piecyków w zimie. Przy Związku Rybackim ustawią oznaczone kanistry w szeregu przed dystrybutorami i rozejdą się do domów na śniadanie. Pracownica dotrze tu promem za kwadrans ósma, naleje paliwo, pobierze zapłatę, kiedy właściciele zgłoszą się po swoje pojemniki, a w południe odpłynie na Honsiu, znikając na kolejny tydzień.
Zastawiacz Pułapek i pan Kawata wracają po sprawdzeniu pułapek połowowych. Zastawiacz Pułapek trzyma zdobycz w ładowni, pan Kawata przy nabrzeżu okłada lodem ryby, które zdążyły już wyzionąć ducha. Ma-kun właśnie przechodzi za moim oknem, niosąc plastikową torbę, nad krawędzią której kiwają się czarne ogony dwóch wielkich ryb. Pan Kawata wkrótce też opuści port na motocyklu, wioząc ryby ułożone na bagażniku.
Dla osób nietrudniących się rybołówstwem dzień rozpoczyna się z przybyciem personelu odpowiedzialnego za sprzedaż biletów na prom. W małej kasie biletowej zasiada Yakutoshi, który niedawno powrócił na Shiraishi, żeby opiekować się swoją dziewięćdziesięciopięcioletnią matką, lub Takanori, od pięciu lat na emeryturze, ponownie zamieszkały (wraz z żoną) na ojczystej wyspie. Ci dwaj reemigranci obsługują kasę na zmianę.
Pierwszy prom pasażerski zmierzający na Honsiu przybija do Shiraishi pięć po siódmej. Wypływa z Manabe (liczba mieszkańców: 120, w tym kapitan promu), najdalej wysuniętej wyspy w łańcuchu Kasaoka. Zatrzymuje się krótko przy wyspach Kitagi (liczba mieszkańców: 700), Shiraishi (liczba mieszkańców: 430), Takashima (liczba mieszkańców: 100) i Konoshima (liczba mieszkańców: 10 000), po czym zawija do portu miasta Kasaoka na Honsiu. Stamtąd od razu rusza w kurs powrotny, przystając na moment przy każdej z wysp łańcucha.
Jako następna oznajmia syreną swoje przybycie łódź, która zabiera na pokład czworo dzieci i zawozi je do szkoły podstawowej na pobliskiej wyspie Konoshima. Do portu tę gromadkę odprowadzają dwaj dziadkowie i jeden ojciec, Makoto Amano, którego trzecie dziecko, niemowlę, spoczywa w nosidełku na piersi taty. Dorośli stoją na pomoście, dopóki łódź nie zniknie im z oczu.
Dokładnie za trzynaście ósma wpływa do portu pierwszy prom z Honsiu. Z pokładu zostaje zrzucona paczka gazet i worek pocztowy, a na brzeg schodzi sześcioro pracowników szkoły, w tym czworo nauczycieli dwojga nastolatków uczęszczających do tutejszego gimnazjum.
Wszystkich przybywających na Shiraishi wita kamienny monument z informacją, że oto znaleźli się w ojczyźnie „Tańca Shiraishi Bon – niematerialnego dziedzictwa kultury ludowej”. W tę potężną płytę skalną, której płaska, oszlifowana strona zwrócona jest ku przystani, wkomponowano czarno-białe zdjęcie miejscowych wykonujących swój tradycyjny taniec kostiumowy ku czci poległych w bitwie morskiej na Morzu Wewnętrznym w 1185 roku, opisanej w eposie Heike monogatari.
Ostatnią szansą na poranną przeprawę na Honsiu jest prom samochodowy – z duetem ojca i syna jako kapitanów – wypływający z portu o godzinie ósmej. Prom przewozi głównie pasażerów wybierających się na całodniowe zakupy, a także osoby, które opuszczają wyspę po krótkim pobycie. Mieszkańcy Shiraishi na ogół nie posiadają samochodów, a ci, którzy je mają, pozostawiają je zwykle na lądzie, żeby uniknąć opłat za ich transport w obie strony. Bagaże i większe zakupy łatwiej jest załadować i wyładować, korzystając z rampy promowej. Kapłan Buddyjski, przeprawiając się na Honsiu, żeby przewodniczyć obrzędom pogrzebowym, dostaje się na prom bez zsiadania ze skutera, a Taiko-son (Matka Jedenaściorga) zjeżdża w Kasaoce z pokładu na swoim czterokołowym wózku elektrycznym i udaje się nim na umówioną wizytę u lekarza. Mimiko, która na wyspie spędza lato, w drodze powrotnej do Tokio chętnie decyduje się na ten właśnie rejs, bo obsługa promu wysyła jej walizki do stolicy prosto z portu i dzięki temu Mimiko – już tylko z dwoma kotami w transporterach – może swobodnie przemieścić się na dworzec kolejowy, żeby odbyć swoją czterogodzinną podróż superekspresem.
Wkrótce po odpłynięciu promu słyszę szelest i pacnięcie: to Doręczyciel Gazet przesuwa drzwi mojego domu i upuszcza gazetę na stopień u wejścia. Podczas gdy przeglądam poranne wiadomości, od nabrzeża odbija brodaty mężczyzna z suczką beagle o imieniu Hime („Księżniczka”) węszącą na rufie jego prywatnej łodzi rybackiej. Pośrodku portu brodacz wrzuca jałowy bieg. Łódź cierpliwie czeka, a on przechodzi na rufę, zwraca się twarzą ku zachodowi, klaszcze dwukrotnie i kłania się buddyjskiemu bóstwu namikiri-fudo (przecinającemu fale Fudo-myo-o), wizerunkowi wyrytemu przed ponad ośmiuset laty w skale po zachodniej stronie przystani – wczesnemu przejawowi czci, jaką na wyspie otacza się głazy. Po modlitwie o spokojne morze, zgodnej z pradawną tradycją, pan i pies wypływają z portu. Mężczyzna za każdym razem powraca bezpiecznie, ale nie zawsze tak bywa z rybakami. Ten należy do grona szczęśliwców.
Za kwadrans dziesiąta we wtorki i czwartki schodzi na nabrzeże lekarz z Honsiu, który od dziesiątej do szesnastej przyjmuje pacjentów w tutejszej przychodni.
Przed jedenastą aktywność w porcie niemal zamiera poza sporadycznym przejazdem wózka lub jednego czy dwóch rowerów i przemknięciem kilku pieszych. Zacumowanymi łodziami władają teraz mewy, zadowolone z leniwego przedpołudnia. W porze lunchu zapada niezwykła cisza: życie nie płynie już naprzód, lecz biernie poddaje się nurtowi czasu. Nie przybija tu ani nie odbija żaden prom, żaden skiff nie napręża cumy, a jeśli pojawi się jakaś mała łódź rybacka, wślizguje się do przystani jak kaczka sunąca po gładkiej wodzie. Wrażenie bezruchu nie mija, nawet kiedy przybywa pierwszy popołudniowy prom; z przypływem niesie się melodyjka i komunikat o krótkim postoju na wyspie Shiraishi.
Tak przed moim domem toczą się dni. Buczenie przypływających i odpływających promów oraz przewidywalny ruch ich pasażerów narastają i cichną jak podkład muzyczny. W każdej chwili mogę spojrzeć przez okno i odczytać poszczególne etapy jak pozycje wskazówek zegara. Sygnały dźwiękowe, chlupot wody przy zmianie obrotów śruby napędowej, rozchodząca się nad portem melodyjka, która zwiastuje przybycie promu – wszystko to łącząc się, czyni z dnia na wyspie harmonijną całość.

 
Wesprzyj nas