Porywająca opowieść o początkach podboju Everestu, niezwykłym pokoleniu poszukiwaczy przygód i największej tajemnicy w dziejach himalaizmu. Na gruzach świata zniszczonego wojną rodzi się marzenie, które sięga wyżej niż kiedykolwiek wcześniej. W latach 20. XX wieku Brytyjczycy, w poszukiwaniu ukojenia po stracie niemal całego pokolenia, wyruszają na Dach Świata. Na czele tych wypraw staje George Mallory, najwybitniejszy wspinacz epoki, którego śmierć na zawsze pozostanie tajemnicą Everestu. „W stronę ciszy” to kronika pionierskich ekspedycji. Majestat gór splata się w niej z dramatem pokolenia, dla którego Everest stał się symbolem nadziei i odkupienia.
Po koszmarze pierwszej wojny światowej Brytyjczycy po prostu musieli zdobyć Mount Everest, najwyższy punkt Ziemi. Imperium potrzebowało pozytywnej historii, dowodu swojego szczególnego miejsca w świecie i odkupienia po stracie blisko miliona młodych ludzi. Napędzani patriotyzmem i imperialną dumą wojenni ocaleńcy, zagubieni w nowym świecie, w latach 1921–1924 trzykrotnie próbowali zdobyć Dach Świata.
W każdej z tych wypraw wziął udział George Mallory, najwybitniejszy wspinacz epoki. Pewnego czerwcowego ranka, gdy cel był na wyciągniecie ręki, Mallory i Sandy Irvine, student Oksfordu, ruszyli na szczyt i nigdy z niego nie wrócili. Ich upadku nikt nie widział. Czy zanim zginęli, zdążyli zdobyć Everest? Dlaczego tego fatalnego dnia nie przerwali wspinaczki?
We wspaniałej historyczno-przygodowej opowieści będącej efektem lat drobiazgowych badań w archiwach, miesięcy spędzonych w Nepalu i Tybecie Wade Davis odtwarza pierwsze próby zdobycia Everestu. Dzięki dostępowi do listów i pamiętników członków wypraw opowiada o heroicznych wysiłkach Mallory’ego i jego kolegów w obcym dla nich terenie i przy nieprzewidywalnej pogodzie.
Umieszczając zmagania wspinaczy w szerokim kontekście historycznym, Davis zabiera nas daleko poza Himalaje, do okopów I wojny światowej, która zdruzgotała pokolenie Mallory’ego i znany im świat.
„W stronę ciszy” to pięknie opowiedziana, bogata w szczegóły kronika pionierskich ekspedycji i ponadczasowy portret niepowtarzalnego pokolenia żołnierzy i alpinistów.
Wade Davis – kanadyjski antropolog kulturowy, biolog i doktor w dziedzinie etnobotaniki. Fotograf, twórca filmowy i autor książek. Publikował m.in. w„National Geographic”, „Newsweeku”, „Time”, „People”, „Natural History”, „The New York Times”, „The Wall Street Journal”, „Rolling Stone”, „Journal of Ethnopharmacology” i „Outside”. Jest licencjonowanym przewodnikiem rzecznym, pracował również jako strażnik w parku narodowym oraz inżynier leśnictwa. W 1974 roku pieszo przemierzył przesmyk Darién (wraz z podróżnikiem Sebasti anem Snowem). Laureat kilkunastu nagród naukowych, literackich i podróżniczych, doceniony przez National Geographic Society tytułem jednego z „odkrywców tysiąclecia”. Wykłada antropologię na Uniwersytecie Kolumbii Brytyjskiej.
W stronę ciszy. Wielka wojna, Mallory oraz podbój Everestu
Przekład: Michał Lipa
Wydawnictwo Agora
Premiera: 12 lutego 2025
PRZEDMOWA
Rankiem 6 czerwca 1924 roku w obozie przycupniętym na wysokości ponad 7000 metrów na nawisie lodowym wysoko nad lodowcem Rongbuk Wschodni i nieco poniżej Przełęczy Północnej dowódca wyprawy na Mount Everest, porucznik Edward Norton, żegnał się z dwoma mężczyznami zamierzającymi podjąć ostatnią, desperacką próbę zdobycia wierzchołka. George Leigh Mallory, wówczas 37-letni, był najznamienitszym alpinistą brytyjskim. Towarzyszący mu Sandy Irvine, 22-letni student Oksfordu, nie miał jeszcze zbyt dużego doświadczenia wspinaczkowego. Najważniejszy był czas. Choć niebo było czyste, widoczne daleko na południu zwały chmur świadczyły o nadejściu monsunu, który właśnie zaatakował Bengal, a niedługo miał nadciągnąć nad Himalaje i „przesłonić wszystko”, jak to ujął jeden ze wspinaczy. Mallory nie tracił właściwego sobie optymizmu. W liście do domu napisał: „Tym razem pożeglujemy do szczytu z bożą pomocą albo wdrapiemy się wbrew wiatrowi”.
Norton był większym realistą. „Bez wątpienia Mallory zdaje sobie sprawę, że jego nadzieje są bezpodstawne”, powiedział weteranowi himalaizmu Johnowi Noelowi, który pełnił funkcję fotografa wyprawy. Być może w jego pamięci pokutowały wspomnienia poniesionych dotąd strat. Podczas wyprawy w 1922 roku życie na Evereście straciło siedmiu Szerpów, dwóch kolejnych podczas trwającej ekspedycji, a do tego szkocki lekarz Alexander Kellas znalazł miejsce wiecznego spoczynku w Kampa Dzong podczas rekonesansu w 1921 roku. Nie mówiąc już o tym, że sam Mallory, alpinista o zdumiewającej sile i gracji, podczas prób zdobycia najwyższej góry świata trzy razy otarł się o śmierć.
Norton znał okrutne oblicze góry. Z Przełęczy Północnej droga wiedzie stromą granią północną, która kilkaset metrów wyżej łączy się z prowadzącą do wierzchołka granią północno-wschodnią. Dzień wcześniej dowódca wyprawy i Howard Somervell wyruszyli z obozu położonego na grani północnej, na wysokości 8169 metrów[1]. Trzymając się z dala od porywistych wiatrów chłoszczących grań północno-wschodnią, strawersowali ścianę północną i dotarli do Wielkiego Kuluaru, który wcina się w ścianę północną, opadając od podstawy kopuły szczytowej do lodowca Rongbuk 3000 metrów niżej. Somervell poddał się na wysokości 8534 metrów. Norton brnął dalej, trzęsąc się z zimna. Dreszcze były tak gwałtowne, że zaczął podejrzewać u siebie atak malarii. Kiedy rano wspinał się po nieośnieżonej skale, lekkomyślnie zdjął gogle. Po dotarciu do kuluaru widział podwójnie i z trudem trzymał się na nogach. Musiał zawrócić na wysokości 8570 metrów, zaledwie 278 metrów poniżej wierzchołka. Życie ocalił mu Somervell, który przeprowadził go przez pokryte lodem płyty skalne. Po powrocie na Przełęcz Północną Somervell doznał nagłej zapaści i stracił oddech. Pokonał blokadę, waląc się pięściami w klatkę piersiową, po czym wykaszlał całą śluzówkę krtani.
Rano Norton zupełnie stracił wzrok, oślepiony światłem słońca. Cierpiąc niewymowny ból, wsłuchiwał się w plany ataku szczytowego Mallory’ego. Zamiast trawersować ścianę w kierunku kuluaru, Mallory i Irvine zamierzali dotrzeć do grani północno-wschodniej, na której tylko dwie przeszkody zagradzały drogę do kopuły szczytowej: charakterystyczna wieża z czarnego kamienia zwana Pierwszym Stopniem oraz położony nieco dalej Drugi Stopień, blisko 40-metrowa skała, na którą trzeba było się wspiąć. Choć niewielkie doświadczenie Irvine’a budziło obawy Nortona, nie zrobił nic, żeby zmienić obsadę zespołu. Mallory był opętany przez górę. Jako weteran wszystkich trzech brytyjskich wypraw znał Everest lepiej niż ktokolwiek z żyjących.
Dwa dni później, rankiem 8 czerwca, Mallory i Irvine wyruszyli z najwyżej położonego obozu, by zdobyć wierzchołek. Jaskrawe światło świtu ustąpiło miejsca miękkim cieniom rzucanym przez przesuwające się nad szczytem świetliste pasma chmur. Wspierający tę dwójkę Noel Odell, sam wybitny alpinista, ostatni raz widział ich żywych o godzinie 12.50. Z jego punktu obserwacyjnego na skalistej grani byli ledwo widoczni jako dwa niewielkie punkty przesuwające się w stronę wierzchołka. Był ostatnim świadkiem ich wędrówki; chmury wkrótce zasłoniły widok, zmieniając ich wyczyn w nieśmiertelny mit. Po Mallorym i Irvinie wszelki słuch zaginął. Ich zniknięcie długo zaprzątało myśli rodaków i dało początek największej tajemnicy w dziejach alpinizmu.
Odell nie miał wątpliwości, że przed śmiercią zdobyli szczyt. Nigdy też nie kwestionował wzniosłego celu, jaki przyświecał wszystkim uczestnikom ekspedycji, gdy przemierzali pieszo setki kilometrów, wędrując przez Indie i Tybet, byle tylko dotrzeć do podnóża najwyższej góry świata. O dwóch zaginionych przyjaciołach napisał: „Gdym ostatni raz ujrzał tego, który odznaczał się czarującym charakterem zjednującym mu sympatię wszystkich ludzi i obdarzony był talentami zwiastującymi niesłychane możliwości ciała i umysłu, parł przed siebie niestrudzenie, dzieląc z towarzyszem o równie szlachetnym charakterze wizję tak wzniosłą, że tylko nielicznym dane było ją podzielać, a z tego wąskiego grona zaledwie wybrani dostąpili zaszczytu wtopienia się w tę transcendentną scenerię”.
ROZDZIAŁ 1
Great Gable
W tym samym dniu, w którym George Mallory i Sandy Irvine zaginęli na Evereście, inna grupa brytyjskich alpinistów w całkiem odmiennych okolicznościach powoli zbliżała się do wierzchołka zupełnie innej góry. Mierząca 899 metrów Great Gable nie sprawia większych trudności wspinaczom i nie jest dla nich poważnym wyzwaniem, uchodzi jednak za tę spośród brytyjskich gór, która może się poszczycić mianem skończonej piękności. Zakotwiczyła wśród wzgórz Kumbrii, a z jej wierzchołka widać kilkanaście zaokrąglonych wzniesień i skalistych grani Krainy Jezior, w której tak wielu brytyjskich wspinaczy pierwszy raz w życiu dzięki tej otwartej przestrzeni doświadczyło poczucia wolności, wiatru we włosach i dotyku deszczu ze śniegiem na zimnych dłoniach zaciśniętych na występach granitu i łupku.
W tej uroczystej wyprawie uczestniczyło około 80 mężczyzn i kobiet, w większości członków Fell and Rock Climbing Club – założonego w 1906 roku luźnego stowarzyszenia, którego wyłącznym celem było wysławianie urody angielskich wzgórz. Wśród wspinaczy był sekretarz klubu Leslie Somervell, którego brat Howard brał udział w ekspedycji na Mount Everest, a także Arthur Wakefield, od 1923 roku piastujący stanowisko prezesa klubu. Podczas wyprawy na Everest w 1922 roku Wakefield pełnił obowiązki medyka i jako jeden z pierwszych pospieszył na ratunek alpinistom porwanym pod Przełęczą Północną przez lawinę, która pogrzebała żywcem siedmiu Szerpów. Śmierć nie była mu obca.
Najbardziej znaczącą spośród wszystkich postaci obecnych tego dnia na szczycie Great Gable był jednak zamykający pochód Geoffrey Winthrop Young, wspierany przez żonę Len, gdy brnął wśród głazów po mokrych kamieniach w deszczu siekącym tak wściekle, że zmiótł mu pelerynę z pleców. Wielu uważało go za najwybitniejszego angielskiego wspinacza swoich czasów. Był mentorem Mallory’ego i stał za zaproszeniem jego oraz Wakefielda na wyprawy na Mount Everest. Tego dnia wspinał się w górach pierwszy raz, odkąd 31 sierpnia 1917 roku stracił nogę wskutek wybuchu austriackiego pocisku artyleryjskiego pod Monte San Gabriele, gdzie służył na froncie włoskim nad rzeką Isonzo. Jakiś czas później miał zdobyć Matterhorn, używając samodzielnie skonstruowanej protezy nogi, ale na razie mógł tylko starać się utrzymać równowagę i brnąć powoli pod górę za pozostałymi. Ten utalentowany poeta i wytrawny mówca na zaproszenie Wakefielda wziął udział w wyprawie, której celem było odsłonięcie wykonanej z brązu tablicy pamiątkowej z nazwiskami poległych na wojnie członków klubu, a także poświęcenie ich pamięci obszaru o powierzchni ponad 12 kilometrów kwadratowych, zakupionego przez ocalałych i podarowanego przez nich Brytyjczykom w charakterze żywego pomnika historii. Wakefield już kilka miesięcy wcześniej, 13 października 1923 roku, przekazał akty własności gruntów przedstawicielowi National Trust podczas dorocznego przyjęcia FRCC zorganizowanego w hotelu Sun w pobliskiej wiosce Coniston.
„Te akty własności – oznajmił uczestnikom kolacji tamtego wieczora – symbolizują życie tych spośród naszych członków, którzy polegli za ojczyznę, ludzi, z którymi wielokrotnie wędrowaliśmy po tych górach i których przyjaźń ceniliśmy. Zapłacili oni najwyższą cenę. Przekazujemy panu te akty własności w nadziei i wierze, że przyszłe pokolenia zdołają wzbudzić w sobie takie samo poczucie poświęcenia i oddania wielkiej sprawie, nawet za cenę samounicestwienia, jakim wykazali się polegli, których pomnikiem jest ten obszar”. Następnie zebrani powstali i odczytano nazwiska ofiar.
Wielu spośród uczestników tamtej uroczystości zebrało się teraz wokół głazu na szczycie Great Gable. Tablica pamiątkowa była przykryta nasiąkniętą deszczem brytyjską flagą – tą samą, która powiewała na mostku pancernika „Barham” z 5. Eskadry Okrętów Liniowych Królewskiej Marynarki Wojennej podczas bitwy jutlandzkiej. Przed jej zdjęciem i odsłonięciem napisu Arthur Wakefield wystąpił z szeregu i wygłosił mowę na temat ziemi ojczystej, zapachu wrzosowisk i ducha wolności, który skłonił bohaterów tej uroczystości do wyruszenia na wojnę. Obecny na miejscu reporter dziennika „Manchester Guardian” uznał jego przemówienie za bardzo inspirujące i zauważył, że wszyscy słuchacze pod jego wpływem wrócili myślami do lat wojennego znoju, próby i poświęcenia.
Mowa Wakefielda była poruszająca, gorąca i szczera, ale wygląd jej autora zszokował Younga, który nie widział go od czasu wojny. Obaj wywodzili się z brytyjskiej elity. Urodzili się w odstępie sześciu miesięcy w 1876 roku i studiowali razem w Trinity College w czasach, gdy aż 195 deputowanych, czyli jedna trzecia parlamentu, było absolwentami Cambridge, z tego 68 osób ukończyło Trinity. Young pamiętał Wakefielda jako lubianego przez wszystkich, niewysokiego, barczystego i przystojnego chłopaka z północy, odznaczającego się kręconymi włosami i serdecznym uśmiechem. Jednak to wprost nieludzka siła i wytrzymałość sprawiły, że Young polecił go kapitanowi Percy’emu Farrarowi z Klubu Alpejskiego oraz Komitetu Everestowskiego jako kandydata do udziału w ekspedycjach na najwyższą górę świata. Wakefield, przez przyjaciół nazywany Wakerem, szczególnie lubił chodzić. W 1905 roku w Krainie Jezior ustanowił rekord, zdobywając podczas jednej wędrówki Scafell Pike, Helvellyn, Skiddaw, Green Gable, Kirk Fell, Steeple, Red Pike i 20 innych szczytów. Trasę o długości 95 kilometrów i łącznym przewyższeniu wynoszącym 7163 metry pokonał w ciągu 22 godzin i 7 minut. W 1893 roku wspinał się w Szwajcarii, a wiosną 1894 roku pierwszy raz zetknął się ze skalistymi wzniesieniami Krainy Jezior, zdobywając szczyt Great End drogą prowadzącą przez Rynnę Centralną. Był silny, ostrożny, metodyczny i niezłomny.
U boku Younga, gotowy do ściągnięcia flagi zasłaniającej nazwiska poległych, stanął jednak ktoś zupełnie inny – cień dawnego znajomego, z oczami, które zdawały się skupiać na jakiejś odległej przeszłości, jakby na wspomnieniu, którego nie można było uchwycić, na myśli niemożliwej do wyartykułowania. W tym momencie niespodziewanie się przejaśniło; jak wspomina Young: „Kiedy wygłaszał swoje przemówienie u podnóża najwyższych skał, słońce przebiło się przez chmury i w jego srebrzystym blasku przesączającym się przez delikatną aureolę mgły ujrzałem go na kilka chwil takim, jaki był w swojej witalnej i słonecznie pogodnej młodości”. Inni świadkowie zapamiętali, że Wakefield zawahał się, a następnie powoli zaczął szlochać, gdy flaga opadła, odsłaniając nazwiska poległych: zaplątanych w drut kolczasty, utopionych w błocie, zaduszonych przez kłęby oleistego gazu, zredukowanych do obłoku czerwonej mgły, poszarpanych kończyn zwisających z roztrzaskanych gałęzi spalonych drzew, ciał spuchniętych i poczerniałych od much, czaszek obgryzionych przez szczury, zwłok wprasowanych w ściany okopów, z każdym dniem nabierających trupich barw. Według syna Wakefielda to był ostatni raz, kiedy jego ojciec okazał ludzkie emocje. Do końca życia nigdy już nie wspominał o wojnie, trawiony jedynie nienawiścią do wszystkiego, co niemieckie.
Herbert Cain zaczął powoli odczytywać nazwiska zmarłych: S. Bainbridge, J.E. Benn, H.S.P. Blair, A.J. Clay, J.N. Fletcher… W sumie było ich 20 z klubu liczącego 450 członków, mężczyzn i kobiet, młodych i bardzo starych. Takie zestawienia stały się aż nazbyt powszechne. Young zadedykował swoją ostatnią do tej pory, opublikowaną w 1920 roku książkę On Mountain Craft 50 przyjaciołom, którzy ponieśli śmierć – niektórzy w górach, ale większość w okopach. W innej publikacji, The Mountains of Snowdonia, wspominał niewinne czasy sprzed wojny, kiedy górska wspinaczka odznaczała się świeżością poranka, a niektóre z najświetniejszych umysłów i z pewnością najlepsi wspinacze pokolenia – George Mallory, Siegfried Herford, John Maynard i Geoffrey Keynesowie, Cottie Sanders, Duncan Grant, Robert Graves, George Trevelyan i wielu innych – spotykali się na przełęczy Llanberis w Walii, w miejscu zwanym Pen-y-Pass. Za dnia się wspinali, a nocą śpiewali, recytowali poezję, dyskutowali i się spierali. W sposób niewyobrażalnie niewinny dla dzisiejszego odbiorcy zgłębiali marzenia o czystości i sensie życia w nowym stuleciu, w którym liczyły się autentyczność i piękno, lojalność i przyjaźń. Young był inspiratorem tych spotkań, ich gospodarzem i organizatorem, a przy tym od pierwszego z nich, które odbyło się w 1903 roku, dokumentował każde w albumie fotograficznym zatytułowanym Dziennik Pen-y-Pass. Spośród tych mężczyzn o pięknych twarzach i niewinnych spojrzeniach aż 23 zginęło podczas wojny, a kolejnych 11 zostało tak dotkliwie okaleczonych, że aby wrócić do wspinania, musieli – podobnie jak Young – pokonać ogromne trudności fizyczne.
Ze wszystkich osób, których nazwiska rozwibrowanym od emocji głosem odczytano z mosiężnej płyty odsłoniętej tamtego zimnego i wietrznego dnia, dwie były szczególnie bliskie Youngowi. Pierwszą był Hilton Laurence Slingsby, brat jego żony Len, stojącej sztywno u boku męża. Geoffrey był od niej o 20 lat starszy, a kiedy patrzył ponad skałami w tuman mgły, mógł dostrzec oblicze Hiltona jako małego, dziewięcioletniego chłopca, którego pierwszy raz prowadził na ten właśnie szczyt. Wspomniał dzień 20 sierpnia 1917 roku, w którym otrzymał list z Włoch z informacją, że po trzech latach spędzonych na froncie i wylizaniu się z poważnych ran Hilton zginął w trakcie działań bojowych, co oczywiście mogło oznaczać cokolwiek.
Drugą osobą był Siegfried Herford, zabity pod Ypres w 1915 roku. Przyjaciel Mallory’ego i zapewne najwybitniejszy alpinista swojego pokolenia był według samego Younga „w głębi duszy poetą”, młodzieńcem, który pojawiał się i znikał „ze spontanicznością wiatru, w duchu tak bliski światła i cudowności wzgórz, że jego wyczyny na klifach wydawały się czymś zupełnie naturalnym”. Podobnie jak każdy, kto przybywał do Pen-y-Pass, Herford natchnął Younga marzeniami. „Kiedy się spotykaliśmy – pisał Young – we wzniosłym nastroju wszystkie nasze troski opadały z nas niczym chmury zniżające się ku widocznej w dole przełęczy”.
Długa lista poległych w dużym stopniu przesłoniła tego rodzaju sentymenty. W sierpniu 1917 roku, kiedy wszystkim się wydawało, że wojna nigdy się nie skończy, Young zapisał w dzienniku nazwiska 25 bliskich przyjaciół zabitych na wojnie oraz taką samą liczbę osób, które określił mianem znajomych. Pisząc spod Ypres w 1915 roku, wyrażał się o poległych bardziej serdecznie, czego przykładem jest ten oto fragment książki The Grace of Forgetting:
W otaczającej nas nowej armii widziałem wielu młodszych przyjaciół, którzy w przyszłości mogli stać się przodownikami górskiej wspinaczki i przywódcami naszego kraju. Spotkałem przelotnie Twiggy’ego Andersona, świetnego płotkarza i energicznego badacza, wychowanka Eton; Terrence’a Hickmana z Kings College, dobrego przyjaciela tak wielu wspinaczy; a także znakomitego piłkarza J. Raphaela, którego zabierałem do Walii na górskie wyprawy. Wbiegał na strome zbocza gór, wybijając się z palców, i tłumaczył mi, że tak naprawdę to właśnie jest prawidłowy sposób wspinania się.
Ginęli bardzo blisko nas, ale fatalne wieści spływały powoli. Brzemię tragicznych strat, nie tylko wśród wspinaczy, rosło nieprzerwanie. Najdroższy ze wszystkich Wilbert Spencer w La Bassée, klasyczny lekkoatleta Kenneth Powell, bliski przyjaciel Nigel Madan, Werner z Kings College, kuzyni John i Horas Kennedy. Na innych frontach śmierć ponieśli C.K. Carfrae, Guy Butlin, bracia Rupert i Basil Brooke’owie, Julian i Billy Grenfellowie. […] Gilbert Hosegood, bardzo wysoki i jasnowłosy, przyszedł do mnie podekscytowany, ponieważ przypadkiem spotkał swojego brata maszerującego z oddziałem przez Ypres i szedł razem z nim, rozmawiając, całą drogę do Menen. Niedługo potem zawiozłem go na południe wzdłuż linii frontu na świeży grób brata, położony w pięknym miejscu. Dowódca poległego, pułkownik Guy du Maurier, okazał nam wiele serdeczności. Tuż po powrocie do Ypres otrzymaliśmy wiadomość o śmierci du Mauriera. Hosegood wkrótce dołączył do tamtej jednostki, aby zająć miejsce brata, jak sam mówił. On również poległ.
YOUNG WSPINAŁ SIĘ W ZERMATT razem z Herfordem tego oszałamiającego lata 1914 roku, kiedy cała Europa rozkoszowała się pogodą tak piękną i słoneczną, że wspominano ją później przez całe pokolenie, wracając pamięcią do tych cudownych chwil poprzedzających nadejście kataklizmu, który zmienił świat w krainę błota i ołowianoszarego nieba, gdzie tylko zimne słońce w zenicie przypominało żywym, że jeszcze nie zostali pogrzebani ani pozostawieni na pewną śmierć. Oszołomiony natłokiem emocji – grozy, niedowierzania, chorobliwego wyczekiwania, strachu i dezorientacji – Young wrócił do Londynu, gdzie zobaczył miasto ogarnięte wojenną gorączką. Tak oto wspominał ten moment: „Poszedłem na demonstrację pokojową na Trafalgar Square. Był to ostatni protest ludzi wyrosłych w epoce cywilizowanego pokoju. Zaraz potem spuszczone ze smyczy psy wojny zaczęły wściekle ujadać”. Będąc już u kresu swoich dni, 40 lat później napisał: „Ludziom zahartowanym przez dwie wojny światowe niełatwo przypomnieć sobie, jak druzgocącą zapaść wszystkich struktur życia i norm społecznych oznaczało dla naszego pokolenia rozpętanie kolejnego barbarzyńskiego konfliktu”.
Urodził się w uprzywilejowanej rodzinie jako drugi syn sir George’a Younga, włodarza rezydencji o nazwie Formosa Place – stojącej nad Tamizą okazałej XVIII-wiecznej willi otoczonej ogrodem różanym. Jego irlandzka matka była fascynującą gawędziarką i wspaniałą gospodynią. W ich domu regularnie gościli tacy luminarze życia publicznego jak Robert Baden-Powell, założyciel organizacji Boy Scouts i bohater bitwy pod Mafekingiem w czasie drugiej wojny burskiej, poeta Alfred Tennyson, a także Roger Casement, irlandzki nacjonalista i enigmatyczny obrońca praw człowieka, w 1911 roku uszlachcony w nagrodę za ujawnienie bestialstwa władz kolonialnych w Kongu Belgijskim, a pięć lat później powieszony za zdradę. Spośród trojga rodzeństwa Geoffreyowi najbliżej było do młodszego brata Hiltona, który później stracił rękę na wojnie. Jego dzieciństwo było wypełnione aktywnością i fantazją, bez względu na porę roku i pogodę spędzał całe dnie na dworze, wśród wiśni ozdobnych, srebrzystych buków, wierzb płaczących i sędziwych cisów. Wiejski krajobraz ukształtował w nim upodobanie do kolorów i przyrody, rzek i wiatru, gór i deszczu. Nigdy nie był religijny w ortodoksyjnym sensie, ale całe jego życie upłynęło pod znakiem radosnego poszukiwania piękna i przyjaźni, czystej witalności bycia człowiekiem i życia.
W Marlborough – szkole, która wysłała na śmierć w okopach 733 chłopców – słynął z dobrego wyglądu, talentu poetyckiego i zdolności sportowych. W Cambridge zaczął się wspinać – nie tylko po górach, ale także po gotyckich dachach budynków uniwersyteckich. W bardziej szelmowskim wcieleniu napisał anonimowo poradnik The Roof Climber’s Guide to Trinity (Poradnik wspinaczki po dachach Trinity), zapoczątkowując długą tradycję nielegalnych nocnych wędrówek po stromych połaciach krytych dachówką i blachą ołowianą, wśród groteskowych gargulców. Po ukończeniu studiów w 1898 roku wyjechał za granicę i spędził trzy lata we Francji i Niemczech, opanowując biegle języki obu tych krajów. Do niemczyzny zapałał gorącą miłością – tłumaczył ballady Schillera, a później także wiersze religijne Dietricha Bonhoeffera. W 1902 roku wrócił do Anglii i objął posadę nauczyciela w Eton. Tam poznał młodego Johna Maynarda Keynesa, który później został towarzyszem jego wypraw wysokogórskich w Alpy.
Young poznał Mallory’ego w 1909 roku podczas przyjęcia w Cambridge. Na Wielkanoc zaprosił go do Pen-y-Pass, a już latem obaj pojechali na koszt Younga w Alpy, gdzie dołączył do nich Donald Robertson, bliski przyjaciel i rówieśnik Hiltona Younga. Zdobyli wiele szczytów, ale najbardziej dramatyczna okazała się wspinaczka południowo-wschodnią granią Nesthornu, podczas której Mallory otarł się o śmierć. Szedł na przodzie, centymetr po centymetrze przedzierając się przez połać lodu i szukając drogi obejścia trzeciej z czterech iglic skalnych tarasujących drogę na szczyt. Young tak opisywał później swoje zaskoczenie: „Przed oczami mignęły mi jego buty, które oderwały się od ściany bez najlżejszego szmeru, a zaraz potem, równie bezszelestnie, przemknęła obok mnie szara smuga i znikła w dole. Ściana, której trzymał się tak długo, była na tyle mocno przewieszona, że kiedy się od niej oderwał, nie miał żadnego oparcia, dopóki nie zawisł na linie w powietrzu nad lodowcem. Przywarłem do niej, dociskając rękami i całym ciałem linę asekuracyjną do skały, i miałem dość czasu, by pomyśleć, że żadna lina nie wytrzyma takiego szarpnięcia, a nawet zastanowić się, jaki powinien być nasz następny krok – tak szybko płyną ludzkie myśli”. Lina cudem wytrzymała i Mallory nie odniósł żadnych obrażeń.
W innej książce, zatytułowanej On High Hills, Young wspomina i wychwala swoich towarzyszy z tamtej wyprawy: „Dla obu życie było skarbem niezmiernej wartości, ale też talentem, który należało zainwestować dla dobra innych. Żaden nie wahał się zaryzykować jego utraty, jeśli w ten sposób mógł zachować dla świata wielkiego ducha ludzkiej przygody”. Robertson zginął rok później na ścianie skalnej w Walii. Niedaleko miejsca jego upadku wzniesiono poświęcone mu kaplicę i pomnik, a ponadto utworzono fundusz, którego celem była popularyzacja wspinaczki górskiej wśród młodzieży. Taka była wrażliwość przedwojennych czasów, w których silni i odważni mężczyźni mogli bez zakłopotania mówić o miłości i pięknie, a wschody i zachody słońca nie stały się jeszcze, mówiąc słowami malarza Paula Nasha, „drwiną z człowieka” – bluźnierczymi momentami zwiastującymi okrutną śmierć.
W 1914 roku, w wieku 38 lat, Geoffrey Young był zbyt stary do aktywnej służby. Niemniej w ciągu tygodnia po powrocie ze Szwajcarii 28 lipca i dwa dni przed formalnym przystąpieniem Wielkiej Brytanii do wojny 4 sierpnia był już w drodze do Francji jako korespondent wojenny dziennika „Daily News”. Do tego czasu pięć armii niemieckich, liczących w sumie ponad milion żołnierzy, weszło przez Belgię do północnej Francji i zaczęło zataczać szeroki łuk z myślą o otoczeniu Paryża. Na południu Francuzi wpadli w niemiecką zasadzkę, wysyłając wojska w stronę Ardenów i Alzacji. Setki tysięcy żołnierzy odzianych w czerwone spodnie i jaskrawoniebieskie kurtki maszerowało dzielnie przez otwarte równiny jak na paradzie. W rezultacie doszło do rzezi, jakiej nie znała wcześniej historia wojskowości. W czasie bitwy granicznej Francja straciła w ciągu dwóch tygodni ponad 300 tysięcy ludzi. Kiedy Young relacjonował działania wojenne z Namuru na froncie belgijskim, w ciągu zaledwie trzech dni od 20 sierpnia zginęło 40 tysięcy Francuzów, w tym 27 tysięcy tylko 22 sierpnia. Do Bożego Narodzenia, czyli w pierwszych czterech miesiącach wojny, która miała trwać jeszcze cztery lata, poległo prawie milion francuskich żołnierzy.
Podczas gdy Niemcy rzucili do ataku 87 dywizji, a Francuzi przeciwstawili im 62, Brytyjskie Siły Ekspedycyjne liczyły zaledwie cztery dywizje, pospiesznie przerzucone na front w okolicach Mons w Belgii. Tam, wśród hałd i wież wyciągowych belgijskich kopalni węgla kamiennego, 100 tysięcy brytyjskich żołnierzy stanęło naprzeciw trzy razy liczniejszych sił niemieckiej Pierwszej Armii. Zmuszeni do odwrotu, szli, ociekając krwią, ze stopami tak opuchniętymi, że raz zdjętych butów nie dało się ponownie założyć. Pokonali prawie bez odpoczynku 275 kilometrów, bez przerwy broniąc się przed atakami wroga.
Kiedy Brytyjczycy się cofali, staczając po drodze zaciekłą walkę pod Le Cateau, niemiecki dowódca Helmuth von Moltke stracił cierpliwość i rozkazał trzem operującym na północy armiom skierowanie się na południe. Porzucił tym samym zamiar okrążenia Paryża od zachodu i wystawił się na oskrzydlający atak Francuzów nad Marną. W efekcie francuskiego natarcia 5 września w ogniu walki znalazły się ponad 2 miliony żołnierzy. Każda ze stron straciła ponad pół miliona ludzi. Niemiecka ofensywa została zatrzymana, ale nie odparta. Zaczął się tak zwany wyścig do morza, w czasie którego armie przemieszczały się na północny zachód, starając się oskrzydlić przeciwnika i zmienić przebieg linii frontu, z każdym mijającym dniem coraz głębiej wyrytej w krajobrazie Francji. Ostatnia, desperacka próba zdobycia portów w Dunkierce, Boulogne i Calais, podjęta przez cesarską armię jesienią 1914 roku, została udaremniona przez Brytyjczyków pod Ypres, w bitwie, która zapisała się w pamięci Niemców jako Kindermord – rzeź niewiniątek.
Frontalne ataki na brytyjskie pozycje zaczęły się 20 października i trwały do trzeciego tygodnia listopada. Brytyjczycy wprawdzie się nie cofnęli, ale ponieśli niewyobrażalne straty. Zanim zimowe deszcze, najobfitsze od 40 lat, uciszyły działa, Brytyjskie Siły Ekspedycyjne, obejmujące w istocie całą regularną armię imperium, w zasadzie przestały istnieć. Jedna trzecia należących do nich 160 tysięcy żołnierzy poległa. Bataliony, które w sierpniu, gdy wypływały do Francji, liczyły średnio po 40 oficerów i 1000 żołnierzy, zostały zredukowane do jednego oficera i 30 żołnierzy. 7. dywizja, wysłana do Francji w październiku w sile 400 oficerów i 12 tysięcy żołnierzy, straciła 9 tysięcy ludzi w ciągu zaledwie 18 dni.
W wyniku strategicznego i taktycznego posunięcia, które przypieczętowało los dziesiątek tysięcy ludzi, Brytyjczycy zajęli pod Ypres pozycje obronne na kilku niskich, łagodnych wzgórzach otaczających miasto od wschodu, tworząc wybrzuszenie linii frontu – klin otoczony z trzech stron przez wyższe wzniesienia, na których ulokowała się bezpiecznie niemiecka artyleria. Obrona tego klina o długości najwyżej 7 kilometrów i szerokości 20 kilometrów kosztowała Brytyjczyków 90 tysięcy zabitych i 410 tysięcy rannych. Kolejne 89 880 ludzi zwyczajnie zniknęło, pochłonięte przez błoto albo spopielone na miejscu przez ogień artyleryjski. Niemcy ponieśli porównywalne straty. W ciągu czterech lat na skrawku ziemi, który można było obejść piechotą w jeden dzień, życie straciło co najmniej 1,7 miliona osób. Położone w samym środku tego diabelskiego kotła średniowieczne Ypres, szczycące się dostojnymi gmachami i zjawiskowymi sukiennicami, praktycznie zniknęło z powierzchni ziemi, wypalone ogniem, zgruchotane ostrzałem artyleryjskim, zredukowane do skruszałych ruin i podziurawionych pociskami ulic. Cywile i żołnierze wiedli ukradkowe życie w ocalałych piwnicach, a deszcz zmieszany z olejem i ludzką krwią zmywał ostatnie wspomnienia utraconego pokoju.
Tak oto w ostatnich tygodniach 1914 roku ukształtowała się topografia armagedonu. Okopy ciągnęły się przez 750 kilometrów od granicy Szwajcarii do kanału La Manche. Sektor brytyjski obejmował najgorsze i najtrudniejsze do obrony tereny. Płaskie i nasiąknięte wodą niziny Flandrii były pozbawione wzniesień przekraczających 60 metrów, więc nawet najmniejszy pagórek miał strategiczne znaczenie i tysiące żołnierzy wykrwawiało się i umierało w bitwach o wzgórza, których w malowniczo pofałdowanym Surrey nikt by nawet nie zauważył. Linia okopów brytyjskich była jednak zaskakująco krótka. Od Ypres do kanału La Manche front obsadziły wojska belgijskie. Na południu Francuzi kontrolowali sytuację od Pikardii i Sommy do granicy szwajcarskiej. Odcinek brytyjski, którego głównymi punktami były miasta Armentières, Arras i Albert, rozciągał się na południe od Ypres, na terenie północnej Francji odbijał lekko na zachód w stronę górniczego zagłębia Lens, następnie przebiegał przez Vimy, w pobliżu miasta Arras przecinał rzekę Scarpe i na południu dochodził do Sommy. Przez większą część wojny jego długość nie przekraczała 140 kilometrów, a w szczytowym momencie sięgała 200 kilometrów.
W gruncie rzeczy cała brytyjska strefa działań, w której żyły, szkoliły się i umierały miliony ludzi, zajmowała obszar o rozmiarach mniej więcej 80 na 100 kilometrów, czyli odpowiadający powierzchnią angielskiemu hrabstwu Lincolnshire[2]. Na zachodzie znajdowało się morze, oddalone o nie więcej niż 80 kilometrów, a nad nim porty pośrednie i bazy tranzytowe w Étaples, Hawrze i Rouen. Na wschodzie stali Niemcy. Zaopatrzenie i obrona około 150-kilometrowego odcinka frontu wymagały zbudowania prawie 10 tysięcy kilometrów okopów i transzei. Normalny wojenny przydział łopat dla armii wynosił 2,5 tysiąca sztuk; we flandryjskim błocie potrzebne było 10 milionów. Co najmniej 25 tysięcy brytyjskich górników na okrągło drążyło tunele pod stanowiskami wroga i podkładało ładunki wybuchowe, których detonacje słychać było aż w Londynie.
„Częste są przypadki obłędu – zanotował Young w dzienniku w lutym 1915 roku. – Żaden człowiek nie jest w stanie znieść nieustannego napięcia pod precyzyjnym ostrzałem artyleryjskim. Prawie cała załoga jednego z brytyjskich okopów zginęła, zanim po czterech dniach przyszła zmiana. Jedyny pozostały przy życiu młodszy oficer, by jakoś przetrwać ten horror, upił się brandy należącą do podwładnych, uprzednio przygwoździwszy swojego oszalałego dowódcę bagnetami do ściany okopu, żeby się nie zastrzelił”.
Young przebywał pod Ypres od listopada 1914 do końca lipca 1915 roku. Jego depesze, zebrane w tomie From the Trenches, były jednymi z pierwszych i najlepszych bezpośrednich świadectw konfliktu, który nie przypominał niczego znanego z historii ludzkości. To nie wojna, pisał, to monstrualna inwersja cywilizacji. Nazywanie tego wojną mogłoby sugerować, że pozostał choć promień słońca, podczas gdy nie było już nic poza kobaltowym deszczem lejącym się z posiniaczonego nieba ciemną od rozpaczy nocą. „Raz po raz mrok przed nami rozjaśniał olśniewający blask świec wotywnych płonących w przydrożnych kapliczkach. Gdy zatrzymałem samochód, w nagłej ciszy usłyszałem wyprany z emocji głos kobiety, która zapytała, czy to już śmierć nadeszła”.
Belgijskie drogi wypełniły się rzekami ludzkiego cierpienia – tłumami uchodźców uciekających przed okrucieństwem Niemców. W ruinach miast snuli się ranni i oszołomieni brytyjscy żołnierze, oblepieni błotem pełzali i kuśtykali po zrytych pociskami ulicach. W pobliżu frontu trędowata ziemia usiana była opuchniętymi i poczerniałymi ciałami setek młodych mężczyzn, a nad tym wszystkim unosił się odrażający odór gnijących zwłok.
„W na wpół odkrytych pozostałościach czegoś, co kiedyś było może zakrystią – pisał Young – samotny młody chirurg z korpusu medycznego pracował w tempie huraganu, opatrując rannych znoszonych ze wszystkich stron lub spoczywających na okrwawionej, potłuczonej posadzce. Twarz zastygła mu w maskę, jego niebieskie oczy były zimne jak stal. Precyzja, z jaką rozcinał ubrania, opatrywał rany, bandażował kikuty i przechodził w milczeniu do kolejnego pacjenta, była równie uderzająca jak niesłychane tempo pracy. Wewnątrz panował ścisk, sceneria przypominała jatkę, dobiegające z zewnątrz hałasy rozpraszały myśli, gorący kurz wzbijany przez rozpryskujące się nad zrujnowanymi ścianami szrapnele pokrywał nas grubą warstwą. Sanitariusze przynoszący lub przyprowadzający rannych często sami byli poranieni. Zastanawiałem się, jak długo człowiek może wytrzymać coś takiego, pracując godzinami w całkowitym osamotnieniu”.
Przytłoczony wszechobecnym cierpieniem Young dostrzegał potrzebę poprawy opieki medycznej dla rannych żołnierzy, porzucił więc dziennikarstwo i podjął służbę w stworzonym przez siebie oddziale sanitarnym. Bezceremonialnie obnosił się ze swoimi znajomościami, żeby utrzymać się razem ze swoimi ludźmi jak najbliżej frontu, gdzie można było pomóc największej liczbie potrzebujących. Najpierw we Flandrii, a potem we Włoszech uratował wraz z kolegami ponad 100 tysięcy poszkodowanych żołnierzy, zanim sam został ranny. Ypres było dla niego inspiracją. Był tam jeszcze 22 kwietnia 1915 roku, kiedy Niemcy przypuścili pierwszy atak chemiczny. Tak wspominał tamten dzień:
Bombardowanie nasilało się i wydawało coraz bardziej niebezpieczne. […] Z niepokojem przedzierałem się przez nasze oddziały szpitalne i pomieszczenia biurowe. Ranny, na wpół nieprzytomny żołnierz pogrążony w stanie, który później nauczyliśmy się rozpoznawać jako nerwicę frontową, mamrotał nieprzerwanie: „białe twarze… światło księżyca… białe twarze”. […] Wyszedłem. Zobaczyłem sylwetki wycofujących się w pośpiechu ludzi, unoszącą się coraz wyżej bladożółtą chmurę, a potem znowu widoczne w oddali figurki w mundurach khaki biegnące przez pola na północny wschód od nas. […] Zaczęły ściągać tłumy rannych, […] pierwsze ofiary zatrucia gazem. Coś okropnego, początkowo trudno było uwierzyć w tę potworność. […] Bez względu na to, jak bardzo oddaliliśmy się od cywilizowanego świata w ciągu kilku poprzednich miesięcy, kiedy dotarło do mnie bestialstwo tego czynu, widok leżących na podłodze i na polu walki ludzi dławiących się żółtą pianą napełnił mnie furią, jakiej nie obudziło już później żadne inne okrucieństwo człowieka, nawet degradacja naszego gatunku w odrażających niemieckich obozach koncentracyjnych w czasie późniejszej wojny. Do tamtej chwili wierzyliśmy bowiem, że wszyscy nadal jesteśmy ludźmi.
ARTHUR WAKEFIELD SZEDŁ WŁASNĄ DROGĄ przez krajobraz cierpienia i rozpaczy. Na początku wojny był człowiekiem głęboko wierzącym, pobożnym anglikaninem, który nie brał do ust alkoholu i nigdy nie opuszczał niedzielnego nabożeństwa. Jak wspominał Geoffrey Young, przy 172 centymetrach wzrostu, 73 kilogramach wagi i obwodzie klatki piersiowej wynoszącym 80 centymetrów Wakefield był niesłychanie silny i odnosił na uniwersytecie duże sukcesy jako wytrawny bokser i świetny wioślarz. Miał lśniące niebieskie oczy i zamiłowanie do przygody, pod wpływem którego w 1900 roku przerwał studia medyczne i zaciągnął się jako kawalerzysta i strzelec wyborowy do 70. Kompanii 1. Pułku Imperialnej Ochotniczej Milicji Terytorialnej (Imperial Yeomanry) powołanego, by służył podczas drugiej wojny burskiej. Rok spędzony w południowoafrykańskim veldcie rozpalił wyobraźnię Wakefielda ideami chwały imperium oraz powinności i obowiązków chrześcijańskiego narodu i oddanego Bogu mężczyzny. Po ukończeniu studiów medycznych w Edynburgu i Heidelbergu znalazł miejsce w Royal National Mission to Deep Sea Fishermen, gdzie spotkał sir Wilfreda Grenfella, założyciela odległych misji medycznych na skalistych wybrzeżach Nowej Fundlandii i Labradoru, pierwszych i najstarszych posiadłości imperium brytyjskiego, nad którym słońce nigdy nie zachodziło.
Wakefield przybył do Nowej Fundlandii w 1908 roku. Ocean wciąż jeszcze był czarny od ławic dorszy, a populacja gromadników była tak liczna, że skaliste wybrzeże w całości pokrywała ich ikra i tłusty mlecz. Przez sześć lat Wakefield wiódł życie pełne trudów i wyrzeczeń. Zimą cierpiał dokuczliwe zimno, latem był wystawiony na żer chmar komarów, a jego dieta składała się głównie z mąki, tłuszczu, melasy, herbaty, mięsa karibu i solonych ryb. Patrolował całą poszarpaną linię brzegową Labradoru, długą na ponad 8 tysięcy kilometrów, podróżując psim zaprzęgiem, konno, saniami zaprzężonymi w renifery, pieszo lub łodzią żaglową. Jako jeden z zaledwie dwóch wykształconych lekarzy w tym regionie leczył dosłownie wszystko – od szkorbutu i gruźlicy po rany po ugryzieniach niedźwiedzia i postrzałowe. Pewnego pamiętnego dnia wyrwał swoim pacjentom co najmniej 149 zębów. Oddany Bogu i królowi, nieczuły na fizyczne cierpienie, wyposażony w umiejętności medyczne, które zastępom wyleczonych przez niego ludzi wydawały się czarną magią, Wakefield stał się jednym z niezłomnych bohaterów dzikiego pogranicza imperium brytyjskiego. Na fotografii z albumu rodzinnego widać go w samej bieliźnie, przykucniętego na górze lodowej przed kąpielą w zimnym oceanie, która była jego odpowiednikiem porannej przechadzki dla zdrowia.
Wieść o wojnie dotarła do Nowej Fundlandii latem, kiedy wszyscy mieszkańcy kolonii przebywali na morzu, łowiąc dorsze. Gdy rozeszła się po Labradorze, Wakefield natychmiast ruszył niewielką łodzią żaglową o nazwie „Amber Jack” do St. John’s, stolicy kolonii. 10 sierpnia wziął tam udział w spotkaniu na wysokim szczeblu. Nadal był kapitanem armii, miał więc zagwarantowane miejsce przy stole obrad jako współtwórca nowofundlandzkiego garnizonu Legionu Pograniczników – działającej w całym imperium milicji, której początki sięgały wojen burskich. Osobiście wyposażył wtedy wszystkich ochotników w niezbędny sprzęt, płacąc za to z rodzinnej kasy.
W 1914 roku w Nowej Fundlandii strzelców było jak na lekarstwo, więc gdy 21 sierpnia rząd ogłosił nabór 500 ochotników, obiecując im żołd w takiej samej wysokości jak żołnierzom armii kanadyjskiej, a także darmowy transport do St. John’s ze wszystkich zakątków kolonii, było jasne, że jako pierwsi odpowiedzą ludzie zrekrutowani już i uzbrojeni przez Wakefielda. Byli to chłopcy i młodzi mężczyźni, których znał od urodzenia: nauczyciele, traperzy, farmerzy i rybacy z niezliczonych zatoczek, wąwozów, miasteczek i posterunków całego półwyspu. Tak oto z osobistego poczucia misji i obowiązku Arthura Wakefielda zrodziła się legendarna „pierwsza pięćsetka” stanowiąca trzon Pułku Nowofundlandzkiego, który w czasie całej wojny wysłał na front grubo ponad 7 tysięcy żołnierzy. Połowa z nich zginęła lub odniosła poważne rany.
Wakefield i jego ludzie, maszerując 3 października 1914 roku przez St. John’s wśród wiwatujących tłumów, nawet nie wyobrażali sobie takiej liczby ofiar. Przy nabrzeżu czekał na nich transportowiec „Florizel”, który miał ich zawieźć do Anglii. Młodzi żołnierze chętnie prezentowali karabiny z bagnetami, gdy wnoszono na pokład sztandar pułku. Tłum wznosił radosne okrzyki. W pewnym momencie wszyscy zgromadzeni, nie wyłączając żołnierzy, odśpiewali uroczyście Auld Lang Syne.
Statek wyszedł w morze następnego wieczora. Pożeglował na południe i późną nocą dołączył do flotylli 31 jednostek eskortowanych przez mający 26 tysięcy ton wyporności krążownik opancerzony „Princess Royal”, która wiozła do Anglii pierwszych żołnierzy kanadyjskich i 7 tysięcy koni. Rejs przez Atlantyk trwał 11 dni. Podczas niedzielnego nabożeństwa na pokładzie poproszono Wakefielda o wygłoszenie kazania. Po zejściu na ląd w Plymouth żołnierze zostali przetransportowani do obozu szkoleniowego na równinie Salisbury. Spędzili tam całą długą jesień i mokrą zimę, podczas których w ciągu czterech miesięcy spadło 600 milimetrów deszczu – dwa razy więcej niż zwykle. Ćwiczyli musztrę, uczyli się maszerować w szyku i zdobywali umiejętności uważane za niezwykle istotne przez autorów instrukcji wojskowych. Większość z nich miała się okazać zupełnie nieprzydatna na francuskim froncie.