Marcin Strzyżewski zabiera nas w reporterską włóczęgę po Białorusi, którą trawi terror i reżim Łukaszenki. Pokazuje, co dzieje się tuż za naszą granicą, w cieniu imperialnej i złowieszczej Rosji.
Sfałszowane wybory, brutalne represje i reżim, który od lat utrzymuje władzę żelazną ręką. „Białoruś. Kartoflana dyktatura” to reporterska podróż przez kraj, w którym autorytaryzm stał się codziennością, a życie mieszkańców toczy się w cieniu propagandy i strachu.
Marcin Strzyżewski pokazuje Białoruś bez filtrów – od więzień pełnych opozycjonistów po manipulacje Łukaszenki na arenie międzynarodowej. Obowiązkowa lektura dla mieszkańców wszystkich krajów sąsiadujących z Białorusią, a w szczególności dla nas.
Doniesienia z Białorusi rzadko trafiają na pierwsze strony polskich gazet. Nie licząc absurdalnych memów, ukazujących Aleksandra Łukaszenkę jako zapalonego zbieracza ziemniaków czy viralowego filmu, w którym prezydent w spektakularny sposób uczy Stevena Seagala, jak jeść marchewkę.
Wszystkie media w Polsce omawiały jednak dwa wydarzenia: sfałszowane wybory prezydenckie w 2020 roku oraz kryzys na naszej wspólnej granicy, spowodowany tym, że białoruska dyktatura zaczęła przerzucać migrantów za polską granicę. To właśnie one unaoczniły nam wciąż trwającą, nieludzką dyktaturę panującą w tym kraju.
Białoruś. Kartoflana dyktatura
Wydawnictwo Szczeliny / Otwarte
Premiera: 26 lutego 2025
Prolog
Białoruś przez wieki pozostawała na uboczu wielkiego moskiewskiego imperium, a w moim przypadku przez lata na marginesie zainteresowań Wschodem. Pierwszy raz miałem okazję zobaczyć ten kraj w zasadzie przypadkiem. Byliśmy na studenckiej wycieczce w Moskwie. Rok 2007, maj. Obserwowaliśmy gorączkowe przygotowania do święta Dnia Zwycięstwa, co wówczas wydawało się nam niegroźnym, co najwyżej kiczowatym przejawem patriotyzmu, choć jednocześnie niepokoiło skalą i dziwiło niecodziennym połączeniem estetyki festynu z pamięcią o milionach ofiar.
Wycieczkę organizowali nasi wykładowcy, między innymi doktor Bartosz Gołąbek i magister (wtedy jeszcze) Karolina Gołąbek, małżeństwo rusycystów z prawdziwą pasją do pokazywania młodszym pokoleniom blasków i cieni naszego wielkiego (choć tylko powierzchniowo) sąsiada. Studia to jednak nie szkoła i na miejscu każdy, kto chciał, mógł chodzić własnymi ścieżkami.
Podobnie było podczas powrotu. Dojechaliśmy razem do Brześcia i mieliśmy trochę wolnego czasu. Byliśmy dzieciakami po tygodniu wakacji. Za naszą wschodnią granicą za wszystko płaciło się w tych czasach wyłącznie gotówką i każdy z nas miał jej dosłownie jakieś resztki. Ktoś trzy dolary, ktoś inny sto pięćdziesiąt rubli. Okazało się, że za to, co w Polsce można było zgubić w kieszeni bez żalu, na brzeskim dworcu dało się coś zjeść, wypić, kupić pamiątkę i jeszcze zabrać do domu kilka egzotycznych banknotów. Jeden z nich do dziś noszę w portfelu. Takie jest moje pierwsze wspomnienie związane z Białorusią.
Najmilej jednak wspominam wizytę w Mińsku w stylu glamour. W państwie Łukaszenki nie ma wielu firm, które osiągnęły światową rozpoznawalność i zarobiły ogromne pieniądze. Oprócz nawozów, serów, ciężarówek i traktorów Białoruś ma jeszcze grę komputerową o czołgach. World of Tanks w tej chwili liczy już czternaście lat, ale nie było pierwszym dziełem mińskiej (choć zarejestrowanej w Nikozji na Cyprze) firmy Wargaming.net*. Ostateczny rozwód Wargamingu i twórców popularnych „Czołgów” nastąpił po inwazji Rosji na Ukrainę, ale już wcześniej było widać, że jest to małżeństwo z przymusu.
W 2013 roku byłem jednym z kilku tysięcy gości na wielkiej urodzinowej imprezie pod Mińskiem. Wargaming.net obchodził piętnastolecie z przytupem. Były (jeżdżące!) czołgi, w tym odrestaurowane T-34, pokazy lotnicze, rekonstrukcje rycerskie, konkursy z nagrodami, ocean alkoholu i koncerty, z których najlepiej zapamiętałem rockowy zespół Bi-2 z Bobrujska i kalifornijską punkową kapelę Offspring. Jej występ na tle radzieckiego działa samobieżnego był ciekawym doświadczeniem.
Spaliśmy wtedy w hotelu Victoria pomiędzy muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej i Pałacem Niezależności. Jak się później okazało, bardzo możliwe, że imprezę powitalną, w której uczestniczyłem w kuchni, obsługiwał jeden z późniejszych żołnierzy Pułku imienia Konstantego (biał. Kastusia) Kalinowskiego. Świat jest wielki, ale Europa Środkowo-Wschodnia to taka większa wioska.
To był mój pierwszy raz w Mińsku i kilka rzeczy mnie wtedy zaskoczyło. Po dawnym doświadczeniu w Brześciu, pobytach w Moskwie i Kijowie spodziewałem się, że w Białorusi wciąż będę się czuł tym, który nie musi się przyglądać cenom w sklepach. W krajach byłego ZSRR zwykle nawet niewielkie studenckie zarobki pozwalały poczuć się bardziej zamożnym. Tym razem miałem już normalną pracę, ale pierwsza wizyta w sklepie spożywczym w centrum uświadomiła mi, że coś się zmieniło. Cenowo Białoruś przestała się różnić od Polski. Ostatecznie kupiłem tylko kilka książek, w tym wspaniałe dzieło historyczne Wspominamy Stalina razem. Doczytałem tę książkę mniej więcej do połowy. Wiedziałem doskonale, że to będzie propaganda, ale ile można czytać o tym, że Dżugaszwili nie był taki zły?
Udało mi się też przejechać metrem, zanim inni uczestnicy wyjazdu wstali, i ruszyliśmy do naszych dziennikarskich obowiązków. Mińskie metro wciąż posługiwało się plastikowymi żetonami, a nie kartami czy papierowymi biletami. W tamtych czasach w Moskwie już ich nie używano, za to w Kijowie wciąż tak. Dziś zamiast nich w stolicy Ukrainy funkcjonują bilety w formie paragonu z kodem QR. Dla mieszkańców na pewno wygodniej, ale dla turysty to już zupełnie nie ten urok.
Na tle Ukrainy, gdzie przebiegały burzliwe procesy polityczne, i Rosji, która przez lata powoli, ale bardzo wyraźnie sunęła w stronę nieludzkiej dyktatury, Białoruś wydawała się cicha i stabilna. Doniesienia z tego kraju rzadko kiedy lądowały na pierwszych stronach portali internetowych, a jego dyktator pojawiał się częściej w żartach niż w poważnym kontekście. Przez lata wiedzieliśmy o Łukaszence głównie to, że nauczył Stevena Seagala jeść marchewkę, w koszykówkę gra kartoflem, a jego naukowcy wymyślili technologię drukowania kiełbasy. Jednocześnie ten człowiek oraz jego reżim żelazną ręką** trzymali obywateli swojego kraju i tańczyli wokół Rosji, pozyskując od niej miliardy, a także mamiąc wizją połączenia obu krajów.
W głośnym szumie generowanym przez wydarzenia w Ukrainie i Rosji krzyki represjonowanych Białorusinów były ledwie słyszalne. W najnowszej historii wydarzyły się jednak dwa kryzysy, które na chwilę przyciągnęły uwagę Polaków do naszego wschodniego sąsiada.
Pierwszy to oczywiście kryzys wyborczy lata 2020 roku. Żeby zwięźle i precyzyjnie podsumować te wydarzenia, posłużę się cytatem z występu białoruskiego komika Sławy Komissarienki.
„Kojarzycie, co się dzieje w Białorusi? W Białorusi mamy bardzo ciężkie czasy, 9 sierpnia odbyły się wybory, Łukaszenka przegrał z głośnym hukiem, po czym sfałszował wyniki, narysował sobie 80 procent. Cały kraj wyszedł na pokojowe protesty. Czyk-czyrykowi*** świsnęła flaga**** – i wszystko, kurwa, agrarny Rambo biega i terroryzuje kraj, to przerażające, rozumiecie?”1. Komisarienko mówi o tych wydarzeniach z humorem, ale dla niego i milionów jego rodaków była to trudna do wyobrażenia zbiorowa i indywidualna trauma. Echo tych wydarzeń jeszcze usłyszymy.
Drugi kryzys to sytuacja na granicy z Polską, gdy białoruska dyktatura używała bliskowschodnich migrantów w roli żywych torped, uderzających bezpośrednio w polskie terytorium i polskie sumienia. Polskie spory na temat sposobu radzenia sobie z tą sytuacją wydają się naszą wewnętrzną sprawą. Polsko-polska wojenka w mediach i na politycznych salonach była jednak rezultatem oczekiwanym przez ludzi, którzy wyreżyserowali ten kryzys.
Oba te kryzysy były konsekwencjami wielu lat istnienia białoruskiej dyktatury, która rozwijała się równolegle do polskiej demokracji, nie przyciągając naszej uwagi. W tej książce spróbujemy zrozumieć, jak za naszą granicą powstał „inny świat” i jak to przegapiliśmy.
Była jeszcze jedna sytuacja, która zepchnęła mnie na białoruski tor. W październiku 2022 roku Polak o białoruskich korzeniach wysłał mi w internetowym czacie zdjęcie z okopu. Jak się okazało, walczył w szeregach Pułku imienia Kastusia Kalinowskiego. Wtedy, podczas internetowego wywiadu, obiecałem, że spróbuję pomóc. Ta próba do tej pory oznacza pomoc wartą blisko 3 miliony złotych, dowiezioną osobiście do rąk własnych, ale także ogromne emocjonalne zaangażowanie w sprawy białoruskiej niepodległości, które rośnie z każdym nowym strzępem informacji, jaki zdobywam.
Każda dyktatura jest złamaniem umowy społecznej i narzucaniem ogółowi woli jednostki lub wąskiej grupy. Niemal zawsze brak odpowiedzialności władzy za swoje działania, a także brak mechanizmu zmiany władzy prowadzą do przemocy. Zwykle jest to przemoc skierowana przeciwko własnym obywatelom. W historii znamy też dziesiątki przypadków, kiedy dyktatury wszczynały wojny z sąsiadami. Już choćby to powoduje, że nie jestem fanem Aleksandra Grigorjewicza. Łukaszenkę można nazwać katem własnego narodu i pomocnikiem Putina w ataku na Ukrainę.
Przez całe moje świadome życie Łukaszenka pozostawał niepodzielnym władcą Białorusi i trudno było mieć wątpliwości co do natury tej władzy. Rok 2020 pozbawił mnie już jakichkolwiek złudzeń. Obserwowałem najpierw narastające wrzenie nastrojów społeczeństwa Białorusi i walkę reżimu z pojawiającymi się liderami protestu, którzy planowali stanąć do walki wyborczej. Później z ogromną nadzieją patrzyłem na gigantyczne tłumy ludzi na placach i ulicach. Na koniec z ogromnym przerażeniem chłonąłem reportaże, raporty i wszelkie okruchy informacji o ogromie represji, jakie spadły na Białorusinów niczym potężny młot. Oczywiście za plecami białoruskich omonowców widać było wyraźnie cień dwugłowego orła. Zupełnie jak w fikcyjnym mieście, powołanym do życia przez rosyjskiego rapera Oxxxymirona, „wszystko się przeplata”2. Miałem poczucie dojmującej bezradności. Ludzie byli męczeni, więzieni, mordowani – i nikt nie zrobił nic. Kiedy życie dało mi szansę wesprzeć walkę białoruskich ochotników z totalitarnym złem na ruinach Związku Radzieckiego, czułem, że to okazja, by zatkać tamtą dziurę w sercu.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że takich miejsc na świecie jest więcej. Miliony ludzi doświadcza straszliwych rzeczy i rozpaczliwie potrzebuje pomocy. Nie jestem w stanie pomóc im wszystkim i nigdy nie będę mógł. Niektórym ta świadomość daje wymówkę, by nie robić nic dla nikogo. Są też tacy, którzy budują w sobie spojrzenie „tunelowe”, wycinające z obrazu wszystko, co leży poza wybraną sprawą, którą decydują się wspierać.
Ta książka nie jest próbą wyjaśnienia, dlaczego zdecydowałem się pomagać właśnie Białorusinom, ani tym bardziej próbą przekonania kogokolwiek do zaangażowania. To po prostu historia kraju i ludzi, którzy chcieli przestać się bać. A zaczniemy, poza chronologią, od niesamowitej opowieści, której wysłuchałem w najlepszym możliwym dla tego rodzaju rozmów miejscu – przy kuchennym stole.
PS Będę w tej książce obrażał Alaksandra Łukaszenkę. Nazywam go tutaj między innymi ziemniakiem, kartoflem, prażynką i wąsatą frytką. Pragnę w ten sposób wyrazić moją głęboką pogardę dla tego człowieka.
* Firma Wargaming.net stanęła po właściwej stronie historii i po ewakuacji wszystkich pracowników, danych i interesów z Rosji i Białorusi uruchomiła akcję wsparcia Ukrainy. Wszystkie przypisy rzeczowe i źródłowe, o ile nie podano inaczej, pochodzą od autora.
** Po rosyjsku powiedzielibyśmy, że trzymał „jeżowymi rękawicami”. To wyrażenie kojarzy się z historycznym narkomem (komisarzem ludowym) NKWD Nikołajem Jeżowem, ale jest zdecydowanie starsze. Jedna z teorii na temat pochodzenia tego wyrażenia głosi, że „jeżowe rękawice” były specjalnymi skórzanymi rękawicami pozwalającymi łapać jeże bez ryzyka pokłucia.
*** Czyk-czyryk to żartobliwe określenie Łukaszenki. Podobnie jak w przypadku wielu innych memów i żartów pochodzenie tego przezwiska nie jest w pełni jasne. Samo „czyk-czyryk”, czyli ptasi śpiew z białoruskim akcentem, swoje korzenie ma w piosence grupy Sasza i Siroża z 2005 roku. Później to wyrażenie pojawiło się na komiksowym obrazku, na którym Łukaszenka-wróbel na pytanie o sytuację gospodarczą odpowiada „czyk-czyryk”.
**** To wyrażenie jest odpowiednikiem polskiego „odbiło mu”.
1 Sława Komissarienko, Sława Komissarienko »Nowoje pro Czyk-Czyryka« 2021, [w:] https://www.youtube.com/watch?v=8vrfK95HnjA. Dostęp do wszystkich źródeł internetowych 10.05.2024. Wszystkie cytaty, przytoczenia itp. – z wyjątkiem cytatów z dzieł, których tłumacze zostali wskazani w bibliografii – w przekładzie Marcina Strzyżewskiego.
2 Oxxxymiron, Pieriepletieno, [w:] https://open.spotify.com/track/0IRiz2sGHDwx0g20xsnPw4?si=a8c7f8fbce104f0f.
Rozdział 1
Niesamowita opowieść Artioma
Tamtego wieczora jedliśmy żeberka i piliśmy piwo z niskich, rzeźbionych szklanek. Na wojnie czasem trudno dobrać dobre szklanki do napoju, być wegetarianinem, ograniczać alkohol i słodycze.
Tylko Sasza piła whisky z colą. Pani w sklepie nie chciała nam jej sprzedać, bo żołnierzom nie wolno, a Artiom był w mundurze. Ja musiałem pokazać polski paszport, bo przez symbole na kurtce też byłem podejrzany o przynależność do ukraińskich sił zbrojnych. Parę minut wcześniej w sklepie rozlewającym piwo do plastikowych butelek nie mieliśmy takiego problemu.
Za oknami przeszklonego balkonu Kijów szykował się na godzinę policyjną i sen. Załogi przeciwlotniczych wyrzutni rakietowych gdzieś tam wpatrywały się w ekrany radarów, a my rozmawialiśmy.
W ich domu byłem pierwszy raz. Zwykle zrzucaliśmy towar w sztabie pułku i jechaliśmy dalej albo jedliśmy kolację w restauracji, nocowaliśmy w hotelu i pędziliśmy do Polski. Nie lubię robić ludziom problemów i zostawać na noc. Tym razem jednak dotarliśmy na miejsce wyjątkowo późno. Po drodze, wściekły i zmęczony niekończącym się załatwianiem dokumentów celnych i odbijaniem się od granicznych szlabanów, wjechałem do rowu. Wyciągali nas polscy traktorzyści i byłem absolutnie przekonany, że już po naszej wyprawie. Ostatecznie jednak dojechaliśmy, ale wieczorem. Z restauracji wyrzuciliby nas przed dwudziestą trzecią, a chcieliśmy spokojnie porozmawiać, dlatego wylądowaliśmy w kuchni.
Byli Białorusinami z Homla, pracowali w sztabie Pułku imienia Kastusia Kalinowskiego w Ukrainie. Jeśli któryś z żołnierzy nosił buty, prawdopodobnie zorganizował je Artiom. Co dokładnie robiła Sasza, nie mam pewności, ale kiedy przy okazji którejś z dostaw siedziałem przez godzinę w jej gabinecie, miałem wrażenie, że robi po prostu wszystko. Znaliśmy się już rok, to był mój ósmy transport do Pułku.
Mieliśmy niezły humor, choć tak naprawdę nie wiem dlaczego. Po drodze do ich mieszkania Artiom opowiadał nam, że żołnierze na całej długości linii frontu są wściekli na polityczne kierownictwo Ukrainy, że są zmęczeni, a myszy zjadają masowo plecaki i kamizelki kuloodporne. W internecie płonęła kłótnia o to, czy ludzie mówiący po rosyjsku powinni walczyć za Ukrainę. Wszyscy oskarżali wszystkich o korupcję i oszustwa. Powodów do radości było niewiele. Codziennie umierali ludzie i nikt nie widział końca, ale przecież się spotkaliśmy. Nie wiem, czy to prawda, ale chcę wierzyć, że dla nich, podobnie jak dla mnie, ta rozmowa znaczyła przynajmniej tyle samo, ile rzeczy, które miałem w samochodzie.
A może to wschodniosłowiańska kuchnia nas uszczęśliwiła? Nie mówię przy tym o jedzeniu, tylko o pomieszczeniu. To magiczne miejsce. Tutaj można było opowiadać dowcipy o Stalinie, a także śmiać się z wojny, na której byłem tylko gościem, a oni stałymi rezydentami. Można też było żartować z tortur, których doświadczyli w czasie białoruskich protestów. Kuchnia na Wschodzie to miejsce szczerych rozmów, spotkań z rodziną i przyjaciółmi. Najcieplejsze miejsce w domu.
Nie od razu wyciągnąłem dyktafon. Długo rozmawialiśmy tak po prostu o wojnie, o mojej pełnej trudności drodze, o niewdzięcznej pracy zaopatrzeniowca i o domowych zwierzętach. Ja pokazywałem blizny po króliczych pazurach, Artiom przekonywał Saszę, że delfin może żyć w wannie. „Przecież sól jest w każdym sklepie”. O niedźwiedziu marzył od chwili, kiedy w Moskwie ktoś żartem poprosił go, by pomógł wysiąść z samochodu „niedysponowanemu” koledze, który okazał się udomowionym misiem.
Opowiedziałem im, jak tuż przed wojną byliśmy z żoną w kijowskim zoo… w grudniu. Wszystkie wybiegi były zasypane śniegiem i zupełnie puste, a my chodziliśmy po alejkach, przytupując i wydmuchując w mroźne powietrze obłoczki pary, w poszukiwaniu jakiegokolwiek żywego zwierzęcia, które moglibyśmy podziwiać.
– Niedźwiedzie… – powiedziała Sasza, jakby chciała się cofnąć w czasie i coś nam podpowiedzieć.
– Niedźwiedzie śpią. – Artiom zgasił ją tonem nauczyciela, który usadza w ławce dziecko po błędnej odpowiedzi. Zaśmiałem się głośno. Wtedy, niemal dokładnie dwa miesiące przed inwazją, mieliśmy dokładnie tę samą nadzieję, miś z jakiegoś powodu pasował nam do zimowej aury. Wówczas w roli Artioma wystąpiła rzeczywistość, która miała postać tablicy wyjaśniającej, że niedźwiedzie zapadły w sen zimowy i obudzą się wiosną.
Jedynym zwierzęciem, jakie udało się nam wtedy zobaczyć, był tygrys. Pracownicy zoo zbudowali mu drewniany domek ze świątecznymi ozdobami. Stali obok nas i cieszyli się jak dzieci, bo wielki kot przyjął podarunek i wlazł do budki. 1 stycznia 2022 roku telewizja vikna.tv opublikowała reportaż o noworocznych prezentach dla tygrysów3. Widać tam dokładnie tę samą budkę. Dwa miesiące później, na przełomie lutego i marca, konwój ze zwierzętami z kijowskiego zoo wyruszył w podróż do Polski. Małpy, lwy i tygrysy jechały sześć dni i po drodze trafiły pod rosyjski ostrzał4.
Kiedy podzieliłem się z Artiomem i Saszą zamiarem napisania nowej książki, zaczęli licytować się na pomysły. „Napisz o naszej rodzinie”, „napisz książkę o Pułku”. Nie spodziewałem się takiego entuzjazmu, ale mimo to byłem przygotowany, w kurtce miałem mały dyktafon. Urządzenia do nagrywania onieśmielają wielu ludzi, i słusznie. Wszystkie nasze wypowiedzi, które zostaną utrwalone, wyrywają się spod kontroli i zaczynają samodzielne życie. Trzeba uważać, co się mówi. Moich gospodarzy to jednak nie dotyczyło. W ich głowach nagromadziło się zbyt wiele opowieści, by mogli milczeć.
Zaczęliśmy od Kuropat i rozpadu ZSRR. To były pierwsze wspomnienia Saszy dotyczące polityki. W 1991 roku w Moskwie trwał pucz Janajewa. W Białorusi zbierano podpisy w sprawie zachowania państwa. Przez miasta górnicze przetaczały się strajki. Sasza ma kilka lat, jedzie z mamą tam, gdzie można swoim autografem próbować powstrzymać rozpad imperium.
– A jej mama… – Artiom zawiesza głos.
– Komunistka – odpowiada Sasza.
– I… – Artiom się nie poddaje.
– I zastępca dyrektora Uniwiermagu* w Homlu. – Sasza się śmieje, ale zagłusza ją śmiech Artioma. W czasach radzieckich takie stanowisko to w zasadzie arystokracja i w następnym zdaniu Sasza to potwierdza.
– Jestem dzieckiem, które urodziło się ze srebrną łyżeczką w ustach. W teorii nie powinnam mieć problemów, ale miałam. Wiem, jak to jest jeść konserwy. U niektórych był tylko chleb, a ja miałam chleb i konserwy. Przeżyłam lata dziewięćdziesiąte, kiedy nie było co jeść. To trwało u nas trzy lata, u niektórych znacznie dłużej.
– U mnie było dłużej – wtrąca się Artiom. – I bez konserw, po prostu chleb, i to nie zawsze. Opowiadałem ci naszą historię, jak mieliśmy wszystko i wszystko straciliśmy? – pyta, a ja kiwam głową. Wiem, że przed protestami 2020 roku Artiom miał w Białorusi własny biznes. Wiem, że kiedyś bawiliśmy się na tej samej dużej imprezie pod Mińskiem**. Jak się jednak okazuje, chodziło o starszą historię.
W 1993 albo 1994 roku rodzice Artioma zaczęli zajmować się biznesem lub – jak wtedy się na to mówiło – spekulacją.
– Już się tak nie mówiło – poprawia go żona.
– Ni cholery, mówili na nas: spekulanci – podnosi głos Artiom. – Przychodziły babki na rynek i krzyczały „spekulanci!” – sam wrzeszczy, jakby udawał radziecką emerytkę – ale i tak kupowały.
Jego rodzice jeździli do Polski i do Rosji, kupowali towar, a potem handlowali nim w Białorusi. W okolicach 2000 roku mieli kilka punktów sprzedaży w Homlu i byli jednymi z największych sprzedawców produktów Nivei. Firma zaproponowała im, żeby zostali oficjalnymi dystrybutorami.
W tamtych czasach handel w Białorusi odbywał się niemal wyłącznie na rynkach, czyli małych i dużych targowiskach. Do dziś zresztą na terenie byłego ZSRR mają one znacznie większe znaczenie niż w Polsce.
W tym miejscu chwilę się spieraliśmy. Z ich perspektywy Polska w roku 2000 to był już inny świat, lepszy, bardziej syty, kolorowy i bogaty. Ja nie zapamiętałem tamtego okresu tak pozytywnie, jednak wszystko zależy od tego, z czym porównujemy. W tym przypadku musiałem skapitulować. W pamięci Saszy i Artioma Białoruś była wtedy pod wieloma względami daleko za nami.
Dane Banku Światowego potwierdzają ich słowa. W 1991 roku polskie PKB na głowę mieszkańca*** wynosiło 5924 dolary, w Białorusi zaś ten wskaźnik niewiele się różnił – sięgał 5335 dolarów. W 2000 roku było to już odpowiednio 10 674 i 5801 dolarów. Drobna różnica urosła do prawie dwukrotności. W 2022 roku Białoruś osiągnęła PKB w wysokości 22 590 dolarów na głowę, a Polska 43 268 dolarów. Co ciekawe, „nożyce” zaczynają się wyraźnie „otwierać” nie w 2004 roku, kiedy Polska weszła do Unii Europejskiej, a w roku 2014. Aneksja Krymu, wojna w Donbasie, sankcje nałożone na Rosję odbiły się na satelicie Moskwy w sposób dobrze widoczny na wykresie5.
Wróćmy jednak do historii Artioma. Na przełomie tysiącleci jego rodzice przyjmowali już towar ciężarówkami. Przyjechało ich kilka jednocześnie. Szampony, kremy, dezodoranty. Wynajmowali magazyn, duży hangar, gdzie wcześniej stały autobusy.
To był 30 grudnia 2000 roku, tuż przed samym Nowym Rokiem, kiedy na Wschodzie ludzie kupują sobie prezenty. Artiom jest rok młodszy ode mnie. Ja w tamtych czasach chodziłem do szkoły, jeździłem na rowerze i marzyłem o figurkach do Warhammera, na które za nic w świecie nie było nas stać. Zresztą z jedzeniem też nie zawsze było wesoło. On pomagał rodzicom przyjmować towar i upychać kartony w magazynie.
– Najcięższe były kartony z wybielaczem Ace – wspomina Artiom. – Stały wielką pryzmą, najbliżej wejścia, żeby nie nosić ich dalej.
Cały magazyn był zapełniony. Zostało tylko tyle miejsca, żeby wjechać starym volvo 343. 31 grudnia wszyscy pracowali. To był szczyt sezonu, ludzie rzucali się na towar. Cała rodzina i wynajęci pracownicy pakowali prezentowe zestawy w folię kwiaciarską ze wstążkami zawijanymi w sprężynkę za pomocą nożyczek. Artiom dziś widzi to jako „kołchozowe”. To wyrażenie, nieznane w naszym języku, oznacza toporność, tandetę, bylejakość. Ale – jak mówi – wtedy to był szczyt szyku.
Pierwszego stycznia nikt nie pracuje i nikt nie handluje. Ludzie odpoczywają po świętowaniu, tak samo jak w Polsce. Drugiego stycznia 2001 roku, w drugi dzień XXI wieku, Artiom i jego ojciec pojechali otworzyć magazyn jak zwykle. Trzeba było załadować samochód, rozwieźć towar, żeby było czym handlować. Nowy rok, ta sama harówka.
– Przychodzimy pod hangar, który dwa dni wcześniej zamknęliśmy na wielką kłódkę. Wielkie wrota, a w nich małe drzwi. Ojciec zdejmuje kłódkę, wchodzimy. Gdy wychodziliśmy, wszędzie stały kartony, teraz magazyn jest pusty. Patrzysz, niczego nie ma. – Artiom ma spokojny głos. To wszystko jest już za nim. W dźwięku jego słów nie ma emocji, ale zdradzają go długie pauzy. Uczucia kryją się w ciszy. – Ojciec po prostu zamyka drzwi, wiesza kłódkę, wyciąga klucz. Czeka kilka minut. Znowu kłódka, otwiera, patrzy. Zamyka drzwi, wiesza kłódkę… I tak pięć razy.
Artiom miał trzynaście lat i rozumiał, co się stało. Okradli ich. W końcu weszli do środka. W hangarze zostało volvo. Stary samochód, ale zagraniczny, z automatyczną skrzynią biegów. W Homlu w 2001 roku nie było takich wiele, mógł zdradzić sprawców. Wszystkie szyby w aucie były wybite. Może szukali czegoś cennego w środku, a może po prostu zniszczyli z zazdrości? Ojciec Artioma usiadł na podłodze i siedział, a jego syn nie wiedział, co mu powiedzieć.
Tatę Artioma poznałem podczas poprzedniej wizyty w Ukrainie. Jedliśmy wtedy ostrygi w restauracji w centrum. Już samo w sobie było to absurdalne. W życiu nie jadłem ostryg i o wiele bardziej kojarzyły mi się z Monte Carlo niż z Kijowem w czasie wojny. Konflikty zbrojne przyzwyczajają jednak do paradoksów.
Do tej restauracji Artiom i Sasza zapraszali wszystkich znajomych uciekinierów z Białorusi, by pokazać im, że życie wciąż trwa i wciąż może być piękne. Tym razem zabrali mnie, żeby podziękować za pomoc, co wprawiło mnie w zakłopotanie. Nie dość, że mój wegetarianizm musiał pójść na kompromis, to jeszcze na chwilę stałem się częścią wieczornego Kijowa, odpoczywającego paręset kilometrów od linii frontu.
Mimo oczywistej różnicy wieku Artiom i jego ojciec byli do siebie niesamowicie podobni. Rzadko spotyka się aż tak oczywiste podobieństwo. Ojca ewakuowali do Ukrainy przez Gruzję w tajemnicy nie tylko przed białoruskim KGB, ale także przed nim samym. O tym, że nie wróci do domu, przynajmniej do upadku reżimu Łukaszenki, dowiedział się dopiero, pijąc czaczę po drugiej stronie Kaukazu.
Przy owocach morza rozmawialiśmy swobodnie. Widziałem, że ojciec i syn mają dobry kontakt. Dwie dekady wcześniej, 2 stycznia 2001 roku Artiom nie miał pojęcia, co powiedzieć. Widział dziurę w ścianie, przez którą weszli złodzieje, i nie był w stanie się odezwać.
– W biznes rodzice wprowadzali mnie od dzieciństwa. Wiedziałem, co ile kosztuje. Miałem sześć lat, kiedy pomagałem rodzicom sprzedawać towar. Wszystko rozumiałem. Ukradli nam rzeczy za 200 tysięcy dolarów, a nasze mieszkanie kosztowało wtedy 5 tysięcy. Byłem przerażony…
– Nie 5 tysięcy dolarów – poprawia Sasza.
– Dawaj, spójrz na ceny…
– Nie.
– No dobrze, 3,5 tysiąca. – Artiom przewraca oczami.
– Nie.
– W 2006 roku Juriec kupił naprzeciw nas za 7 tysięcy dolarów.
– Nie – Sasza nie zamierza się poddać. – W 2006 roku sprzedawaliśmy, jak mama umarła, za 3,5 tysiąca jednopokojowe. Więc w 2000 roku wasze mieszkanie było droższe.
– Nie, mówię ci, Juriec kupował w 2006, jak się z nim poznałem. – Artiom sprawia wrażenie pewnego siebie.
– Silne nie! – Żona sprowadza go na ziemię ciosem, przed którym nie ma uniku. Jak dyskutować z „silnym nie”?
– Dobrze, to nie jest ważne. – Artiom na pozór kończy spór, ale na jednym wdechu kontynuuje. – Ja ci popatrzę, ile kosztowały wtedy mieszkania.
– W 2006 roku zaczęłam pracować i miałam okazję wziąć mieszkanie na kredyt, ale nie zaryzykowałam – tłumaczy Sasza.
– Mieszkanie w Homlu kosztowało wtedy średnio 5910 dolarów – mówi Artiom, grzebiąc w telefonie.
– Nie.
– No popatrz na Google’a – podnosi głos Artiom. – Jakie nie? 5910 dolarów, co mi opowiadasz?
– Ile miałeś lat w 2006?
– Trzynaście.
– W 2006?
– W 2001 miałem trzynaście, to w 2006 musiałem mieć dziewiętnaście.
– A ja miałam dwadzieścia cztery.
– Nieważne. – Artiom w końcu przerywa ten poboczny spór, któremu przysłuchiwałem się z zaciekawieniem.
Ci ludzie stali mi się bliscy na długo, zanim ich naprawdę poznałem. Wtedy po raz pierwszy mogłem zobaczyć ich w domu, nie w mundurach, nie w sztabie czy na poligonie, bez broni i szewronów. Cieszyłem się, że mogę ich obserwować w kuchni przy drobnej, nic nieznaczącej sprzeczce o ceny mieszkań w kraju, do którego oboje mogliby wrócić wyłącznie we wspomnieniach albo na pancerzu czołgu.
– Okradają nas do spodu. – Artiom wraca do swojej opowieści. – Wtedy nie rozumiałem. Może dziesięć lat temu uświadomiłem sobie, jak ciężko było wówczas mojemu ojcu. Jak strasznie wtedy się potknął i jak mu było trudno. Miał dług, próbowaliśmy jakoś oddawać. Całe oszczędności na to poświęcił, zdołał odzyskać ułamek towaru, coś pożyczyć. Częściowo udało się coś rozliczyć, częściowo dostawcy nam odpuścili. – Artiom znów robi długie przerwy między zdaniami. – Dwa miesiące później wysłali mnie do sanatorium, ze szkołą. Jest źle, w rodzinie kłótnie. Kto winien, kto nie winien. Wyjeżdżam, a mieliśmy wtedy rozgrzebaną budowę domu, dużego domu. Bardzo dużego. – Sasza dopowiada to tak, że rozumiem, w Homlu w 2001 roku to był naprawdę duży dom. – Jakieś 220 metrów kwadratowych. Schody były niewykończone i kiedy byłem w sanatorium, moja matka malowała, coś tam przy nich robiła. Spadła z tych schodów i złamała kręgosłup. Powiedzieli jej, że już nigdy nie będzie chodzić. Ojciec został, i tak: ja mam trzynaście lat, też trudny, kurwa, wiek, niechodząca żona i młodszy brat. Cztery lata miał. Nie było co jeść. A ojciec nie zaczął pić, tylko poszedł do pracy. Co mu zaproponowali, to brał. Zaczął spłacać długi, kredyt na dom. Wtedy tego wszystkiego nie rozumiałem, a dziś zadaję sobie pytanie: czy ja dałbym radę?
– Wiesz co, a mi się wydaje, że dałbyś radę – mówię i szczerze w to wierzę. Kiedy zaczęła się wojna, w pierwszych dniach Artiom nie mógł przejechać na drugą stronę Dniepru, by dołączyć do innych białoruskich ochotników. Poszedł kopać okopy wokół budynku administracji pod blokiem. Potem walczył na obrzeżach Kijowa, choć mógł uciec jak setki tysięcy innych. Wcześniej, w 2020 roku też nie stał z boku, ale próbował zmienić swój kraj i zapłacił za to wysoką cenę. Nie umiem sobie wyobrazić, żeby ten człowiek się poddał, a jeśli kiedyś stanie w obliczu podobnej sytuacji, jak kiedyś jego ojciec, poproszę go o listę rzeczy, których potrzebuje, i przywiozę mu je tak samo, jak teraz przywożę rękawice wojskowe, gogle przeciwodłamkowe, drony i zupki chińskie.
– Marcin, możliwe, ale ja nie chcę tego nawet wiedzieć. Ja się zachwycam ojcem, bo on dał radę. Wychował nas. Tak, ja pomagałem.
– A pomyśl, ile razy ty teraz spotykasz się z sytuacją, że myślisz, że się nie uda, a idziesz dalej – próbuję dotrzeć do niego komplementem. Myślę, że to mu nie zaszkodzi.
– Teraz? Ani razu. Bywa, że się denerwuję, ale wiem, że zawsze się uda. Mamy świetny zespół w Pułku.
Artiom postanawia przenieść wszystkie zasługi na innych, co trochę mnie irytuje, ale nie daję tego po sobie poznać, więc mówię tylko:
– Próbuję ci przekazać, że jesteś silnym człowiekiem.
– Silny czy nie silny. Nie dowiem się, dopóki nie pojawi się taka sytuacja.
– Po mojemu tobie się już zdarzyła taka sytuacja. – Nie poddaję się.
– Wiesz, był taki moment, że myślałem, że jak mnie zabiorą do KGB, to wszystkich wydam. Nie wydałem nikogo.
Artiom urodził się w 1988 roku. Ludzie z jego rocznika, nawet jeśli przyszli na świat w Rosji, skrót KGB kojarzą głównie z książek historycznych i filmów o Bondzie. Chyba że ktoś należy do 0,11 procent populacji naszej planety zamieszkującej Białoruś. W takiej sytuacji człowiek dalej musi traktować jako realne zagrożenie spotkania z pracownikami Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego, czyli KGB.
– Myślałem, że jak mnie zaczną bić, będę mówił, ale nie powiedziałem im nic. Ale znowu, to się wydarzyło i było tak, a co będzie dalej? Może jakby mnie torturowali mocniej, tobym ich wydał?
– Według mnie życie przetestowało cię mocniej niż absolutną większość ludzi, których spotkałem w życiu. I ty mówisz, że nie wiesz, jakbyś się zachował? – pytam.
– Nie wiem, mnie bili tylko dwanaście godzin, może jakby bili dłużej albo jakby mi wyrywali paznokcie, tobym wszystkich wydał. Albo jakby mi zęby wyrywali?
– Po prostu przyjmij komplement – nie wytrzymałem.
– Pracujesz z nami, to już jest komplement. – Znowu unik, choć miły.
– To, jak go bili, to nie była norma. – Sasza włącza się po dłuższej przerwie. Rozumiem, że nawet jak na standardy 2020 roku Artiom dostał silniej niż wielu innych.
– Wiem, właśnie próbuję mu to powiedzieć.
– On powinien się wtedy poddać, a się nie poddał. – Nie potrafię rozpoznać, czy Sasza go chwali, czy mówi, że dla własnego dobra powinien być mniej uparty.
– Mnie tylko bili – protestuje Artiom.
– W jakim sensie „tylko bili!?” – Sasza podnosi głos, wyraźnie akcentując słowo „tylko”. Wszyscy mówią naraz. „Bili mocno!”, jej krzyk przebija się na nagraniu ponad nasze głosy.
– No i co, ćwiczyłem kick-boxing, tam też mocno bili.
– Ja też ćwiczyłem i kick-boxing, i krav magę, ale to nie to samo – mówię. – Tu masz trening, a tam jesteś bezbronny i cię tłuką – dopowiadam, ale chyba bez potrzeby. On dobrze wie, że to nie to samo. Myślę, że on dobrze wszystko wie.
Na każde wydarzenie można spojrzeć na wiele różnych sposobów. Życie przynajmniej kilka razy mocno kopnęło mnie w głowę. Zwykle z mojej własnej winy. Jednocześnie rozumiem, że w żadnym momencie życia nie znalazłem się w sytuacji tak przerażającej jak ta, w której znaleźli się protestujący w 2020 roku w Białorusi. Nigdy nie byłem tak bezbronny i rozgnieciony przez życie, tak bardzo zdany na łaskę ludzi uważających mnie za wroga.
Można jednak spojrzeć na to zupełnie inaczej. Artiom znalazł się w sytuacji bez wyjścia i z niej wyszedł. Nie tylko nie wydał przyjaciół, ale uciekł z Białorusi. Znalazł nowe możliwości, a teraz idzie po ścieżce do odzyskania własnego kraju i nie idzie po niej sam. Wielu, którzy przed nim albo razem z nim postawili się Łukaszence, już nie żyje lub gnije w więzieniach. Mogło być o wiele gorzej.
Może był tak uparty, bo jego walka wciąż trwała? Może świadomie lub nieświadomie uznał, że jest za wcześnie na rozpamiętywanie, jak trudno było na tej drodze, bo jeszcze nie doszedł do jej końca? To zrozumiały mechanizm. Jak czuć dumę albo satysfakcję, jeśli jeszcze się nie wie, jaki będzie rezultat starań? Mam wielką nadzieję, że ten czas dla nich nadejdzie.
– Ja ci już wybaczyłam tysiąc pięćset razy. – Sasza też stuka w emocjonalny pancerz męża, ale to nie działa.
– Wybaczyłaś? A ja coś złego zrobiłem? – pyta oburzony nie na żarty.
– W małżeństwie na pewno coś się znajdzie. – Staram się żartem załagodzić spór i pociągam łyk piwa.
– Jeślibyś kogoś wydał, w ogóle nie miałabym ci za złe.
– Nikogo nie wydałem. – Ich głosy znów nakładają się na siebie, bo tego wieczora wszyscy mówią naraz.
– W tym rzecz, że cię tłukli…
– No, ale możliwe, że jakby mi zaczęli wyrywać paznokcie, tobym kogoś wydał.
– Nie-mo-żli-we – przeciąga sylaby Sasza.
– Albo zęby jakby wyszarpywali.
– Ty byłeś niebieski, czort, czarny byłeś, kurwa twoja mać! – Sasza wyraźnie traci cierpliwość i trudno się jej dziwić****. W jednym zdaniu przechodzi od zupełnie niewinnego „czorta”, który w języku rosyjskim ledwie aspiruje do bycia przekleństwem, do „kurwa twoja mać”, konstatacji znacznie cięższego kalibru.
– I co? – Artiom zachowuje spokój, a nawet pewną wesołość. Nie wiem, czy była w tym kokieteria. Zawadiacka chęć opowiadania z uśmiechem o rzeczach strasznych. Może nawet chciał, żebyśmy mu mówili, jak bardzo dał radę. Jeśli tak, to myślę, że zasłużył na to. Przetrwał, ale przede wszystkim te wydarzenia go nie złamały, lecz dały mu siłę, by wciąż walczyć.
– To tylko mięso, kurwa, odrośnie. – Wzrusza ramionami, wyraźnie ignorując podstawową wiedzę o ludzkiej biologii.
Wtedy, przy stole w kuchni, wydawało mi się, że coś rozumiem. Teraz myślę, że o zrozumienie zaledwie się otarłem. W tej rozmowie byłem jak Don Rumata Estorski, postać z prozy braci Strugackich. Badacz z Ziemi przyszłości, który na statku kosmicznym przyleciał na „zacofaną” planetę, by nadzorować jej rozwój. W książce progresor dostał gorzką lekcję pokory. Tylko że „obca planeta”, z której pochodzą Sasza i Artiom, nie jest oddzielona od nas kosmiczną pustką i nie jest zacofana, miała po prostu na swojej drodze mniej szczęścia. Tak samo jednak jak tamta literacka postać i ja nie byłem w stanie w pełni zrozumieć rzeczywistości obcego świata.
– Kiedy mnie tłukli, mówiłem: „Dobrze, wszystko powiem, wszystko wygadam”. W takiej chwili byłem może bliżej tego, by opowiedzieć im wszystko, ale i tak daleko – kontynuuje Artiom.
– Ale nie opowiedziałeś – wtrącam się z oczywistym potwierdzeniem tylko po to, żeby usłyszeć dalszy ciąg.
– No to oni przestawali bić, zaczynali pytać i ja wtedy myślałem: „A chuja wam coś powiem”. I wtedy tak, no wiesz: „Jebać, ale ze mnie zuch”. – Ostatnie słowa Artiom wypowiada z dziecięcą radością. Niczym dziesięciolatek, który opowiada, jak udało mu się wykręcić ze sprawdzianu z matematyki. – Tak było, rozumiesz? I zaczynali mnie znów tłuc, a ja na to: „Powiem wszystko, wszystko powiem”. To oni przestawali, a ja myślałem swoje: „A takiego chuja”.
Wbrew temu, co twierdził Artiom („jakie tortury?, po prostu tłukli”), to jednak były tortury. To historia zupełnie jak z nazistowskich Niemiec, stalinowskiego ZSRR albo katowni polskiej Służby Bezpieczeństwa, tylko że to wszystko działo się w 2020 roku o jedną granicę „na prawo” od nas na mapie. I wtedy nikt nie mógł niczego zrobić, bo za Łukaszenką stał Putin, a za Putinem ropa, gaz, broń jądrowa i setki tysięcy żołnierzy. Ta interaktywna lekcja historii totalitaryzmu była tuż obok nas. Ludzie, którzy przeżyli to samo, mieszkają w Polsce, gdzie uciekli przed samozwańczym prezydentem, lub walczą w Ukrainie. Wydarzenia za naszą wschodnią granicą to odpowiedź na dziesiątki historycznych pytań: „jak do tego doszło?”, „czemu ludzie go popierali?”, „czemu świat milczał?”. Nie nauczyliśmy się na błędach i zataczamy kolejne koło.
Tortury to jednak nie tylko ból fizyczny, lecz gra, w której obie strony próbują coś osiągnąć. Artiom i Sasza brali na siebie winę, żeby ulżyć sobie nawzajem, a tak zwani śledczy próbowali ich złamać nie tylko fizycznymi męczarniami, ale także atakując ich solidarność. Milicjanci mówili mu, że jego żona ma romans, żeby ją wsypał. Prosta sztuczka, która mogła zadziałać, ale nie zadziałała.
– Kiedy go zabrali, nie wiedziałam, co się z nim dzieje. Domyślałam się, że po głowie go nie głaszczą – przejmuje opowieść Sasza. – Wiedziałam, że robią to samo, co robili na moich oczach, i nawet gorzej. To trwało godzinami. Nikt nie może pomóc i ja nie mogę nic zrobić, i rozrywa mi to mózg. Wtedy byłam gotowa przyjąć wszystko. Gdyby mnie tak bili jak jego…
– No nie bili mnie tak mocno, poszturchali. – Teraz Artiom chyba po prostu próbuje uspokoić żonę. – Wszedłem do celi, tam było dwóch złodziei. To już była doba, jak mi spać nie pozwalali. Tak stałem, druga w nocy chyba, nieważne. Złodzieje sobie śpią i tylko najwyższa prycza jest wolna, same sprężyny, a mnie nie dali materaca ani nic. A ja jestem fioletowy cały. I tak stoję, i jest mi tak dobrze, że już nie biją. I ci złodzieje się budzą, patrzą i pytają: „A ciebie co, kamaz potrącił?”. A ja stoję w szortach, a tam było, no, chłodno.
– Marcin, wyjaśniam… – Sasza zaczyna od głębokiego westchnięcia.
– „Za co cię wsadzili?”, pytają – Artiom opowiada dalej siłą rozpędu.
– Mnie zabierają następnego dnia – nie poddaje się Sasza. – Włożyłam wiosenną kurtkę, bluzę, długie spodnie, ciepłe skarpetki i dobre buty. Wsadzili mnie do celi i w tym wszystkim mnie trzęsło. A jego zabrali w krótkich spodniach i koszulce.
– No nie, ja miałem taki problem, że nie mogłem leżeć, bo mnie wszystko bolało.
– Było zimno…
– No poczekaj, opowiem o złodziejach. – Artiom walczy o uwagę.
– Miałam kurtkę…
– Złodzieje, okazuje się, wspaniali ludzie. Pytają, jaki artykuł. „342”, mówię. A oni: „Co, że polityczny?”. I drugi szturcha tego pierwszego: „Patrz, jak chłopaka stłukli, zajebiście, że jesteśmy tylko złodziejami”.
Złodzieje dali Artiomowi materac i jeden koc, ustąpili mu dolną pryczę i powiedzieli mu „uważucha”, to zgrubienie od słowa „uważenije”, czyli szacunek.
– Ja ci wyjaśnię. – Sasza znowu dodaje kontekst. Widzę, że zależy jej, żebym dobrze zrozumiał, jak bardzo wiele przeżył jej mąż. – Pierwszą noc przespałam na parapecie. Byłam tak zmęczona, że było mi wszystko jedno. Wymęczyli nas, jego fizycznie, a mnie…
– Poczekaj, opowiem niesamowitą historię. – Artiom coś sobie przypomina i aż wybucha śmiechem.
– Mnie było zupełnie wszystko jedno, gdzie śpię. Kładą mnie na taką samą pryczę jak jego, tylko ja nie mam siniaków, dopiero mi się zrobiły przez materac, od tych sprężyn. – To Sasza.
– Poczekaj, historia jest świetna.
– Rozumiesz, bez materaca tam jest pełna dupa, zwłaszcza jak cię pobili tak jak jego. Na biodrach miałam siniaki od leżenia na tej wspaniałej pryczy.
– Stój, poczekaj. Zabierają mnie z domu. Jak to było? Pukają, a my już wiedzieliśmy, że nas zabiorą – Artiom zaczyna swoją „świetną historię”. – Ale nie na to czekaliśmy.
– Mieliśmy w oknach wywieszone – uzupełnia Sasza. Nie mówi wprost, co mieli wywieszone, ale oczywiście chodzi o białoruską symbolikę narodową.
– Myślałem, że przyjdą, każą przeprosić, że będzie śledztwo. A tu takie. – Artiom stuka dwa razy energicznie w blat stołu. – I to już jest… U nas był przedsionek, do którego się dzwoni, a tu pukanie prosto w drzwi od mieszkania. Pytam: „Kto tam?” i słyszę: „Sąsiedzi, mógłbyś przesunąć rower”. Patrzę przez wizjer, a tam stoi OMON z piłą spalinową*****. – Artiom śmieje się, jakby opowiadał dowcip. – Krzyczę do nich: „Widzę, że jesteście z OMON-u!”. – Śmieje się dalej. – Mówię im: „Nie opieram się, otwieram”. I jak tylko uchylam drzwi, od razu dostaję w twarz, odlatuję, oni wpadają, zaczynają mnie tłuc. Dobrze…
– Nie „dobrze”, to było straszne. – Głos Saszy wyraźnie potwierdza, było to straszne.
– Ja chciałem coś opowiedzieć, a ty mnie wybijasz z rytmu i mi wypadło z głowy… A! Oni mnie biją w domu, tak normalnie tłuką. Tracę przytomność, budzą mnie paralizatorem i dalej biją. Rękami, nogami, pałkami. Krzyczą „jesteś pederastą!”, drą się, że „zdrajcą ojczyzny”, „faszysta” i tak dalej. Chociaż nie złamałem nawet jednego przepisu.
Nic z tego, co opowiadali mi wtedy nocą w kuchni, nie było dla mnie zaskoczeniem lub wielkim odkryciem. Milicyjna przemoc w czasie protestów 2020 roku jest dobrze udokumentowana. Brutalności oprawców w mundurach doświadczyły tysiące ofiar. Protestujący byli bici na ulicach i masowo aresztowani, torturowani na posterunkach i w więzieniach. Milicja układała „politycznych” w celach nie tylko na pryczach bez materacy, ale na sobie, dosłownie warstwami. Człowiek na człowieku w jak ryby w konserwach. Ludzie się dusili.
Słowa przypisywane Stalinowi, te o tragedii i statystyce******, mają sens. Nasz umysł nie umie pojąć cierpienia miliona ludzi. O wiele lepiej przemawia do nas ból jednego człowieka, ale konkretnego. Tego, którego widzimy przed sobą. Kiedy zaczynam myśleć, że takich opowieści są tysiące, zaczyna się kręcić w głowie. Potem przypominam sobie, że rok 2020 to niejedyny rozdział dziejów Białorusi, w którym Łukaszenka łamał ludzkie życia. A przecież obok niego był robiący dokładnie to samo Putin, a także skorumpowane władze Ukrainy, przeciwko którym ludzie wychodzili na Majdan dwa razy. A wcześniej Związek Radziecki ze swoimi satelitami, III Rzesza, komunistyczne Chiny i dziesiątki innych totalitarnych i autorytarnych reżimów. Bereza Kartuska, obozy dla Burów, pańszczyzna, kolonizacja, niewolnictwo. Ocean nieskończonego cierpienia. Trudno to pojąć, nie sposób współczuć milionom „obcych ofiar”. Jednego człowieka można zrozumieć i jeszcze – nie oszaleć.
– Wynoszą mnie na ulicę, no, wynoszą. Po prostu. Znoszą po schodach, wrzucają w gazelę*******, tak jak byłem, w szortach i koszulce.
– Dali chociaż buty zabrać – uzupełnia Sasza. – Byle jak, ale dali.
– No byle jak. Adidasy pozwolili założyć, ale tak do połowy, tylko wsunąć trochę. Dopiero w celi dobrze włożyłem. Wrzucili mnie do auta na podłogę. Po dźwięku silnika poznałem, że to gazela. Co próbuję głowę podnieść, to mi od razu butem dociskają i się drą.
– W samochodzie było sześciu ludzi, jego biło czterech – Sasza spokojnie uzupełnia szczegóły. Z wykształcenia jest prawnikiem i choć ujęła to inaczej, zrozumiałem, że w tym przypadku ścisłość i sprawiedliwość jest dla niej istotna.
– Dwóch było potem ze mną w samochodzie, ale oni mnie nie ruszali – dodaje Artiom.
– To byli duzi ludzie. – To znów Sasza, spokojniej. – Jego położyli w przedpokoju. Słyszę krzyk, wychodzę zobaczyć, bo wiem, że czterech ludzi go bije. Od razu kładą mnie twarzą do połogi.
– Jak cię kładą? Tam cię za gardło podnosili. – Artiom próbuje ustalić fakty.
– To było później. To był jeden z tych czterech, który cię bił. Ja się pytam, co się dzieje, a oni mówią: „Bijemy go”. Chwileczkę, co się dzieje, co to ma być, jestem prawnikiem…
– Im chuj do tego, że jesteś prawnikiem – śmieje się Artiom.
– Kładą mnie i słyszę, że on krzyczy, a jego biją po nerkach…
– Nie krzyczałem – protestuje Artiom.
– Oczywiście, ty nie krzyczałeś – mówi łagodnie Saszka, a jej mąż znów się śmieje, ale znacznie ciszej niż wtedy, kiedy mówił, że im „chuj do tego” i że jego żona jest prawnikiem.
– Naprawdę słyszę, jak on krzyczy – podejmuje Sasza.
– Ja tego nie pamiętam – nie poddaje się Artiom.
– Ja pamiętam, niestety. Słyszę, jak on różnie krzyczy, czyli jak go różnie biją. To słyszę. Próbuję pytać, dociskają do podłogi. Mówię im, że kiedy się stąd wyrwę, to przyjdzie ich koniec. I znów słyszę, jak go biją po twarzy i po nerkach.
– A mnie wszędzie bili.
– Ja dobrze rozróżniałam, jak krzyczałeś.
– Nie, oni wszędzie bili. Nie tylko w nerki.
– Jak bili w nerki, krzyczałeś inaczej, niestety. – Słuchanie tej sprzeczki było na swój sposób jednocześnie zabawne i przerażające. Typowy małżeński spór, tylko tematyka inna niż zazwyczaj.
– Ja ich zapamiętałam.
– Ja nikogo nie pamiętam – śmieje się Artiom. – Ja tylko czułem.
– Dwóch zapamiętałam i znajdę.
– Na razie nie znalazłaś.
– Ja ich pamiętam – powtarza Sasza.
Tamtego wieczoru przekonała mnie, że szczerze wierzy, iż ich znajdzie i że zatańczy na ich grobach. Wtedy oni byli „panem władzą”, a ona zwykłą obywatelką państwa autorytarnego. Trzy lata później w swojej kuchni w Kijowie była żołnierzem Pułku. Za jej plecami stały setki uzbrojonych ludzi, którzy mieli bardzo podobne rachunki do wyrównania. Szereg dalej, ale w tej samej formacji były Siły Zbrojne Ukrainy, a za nimi, choć trzymały się na dystans, wszystkie siły „wolnego świata”. Ta pozycja dawała o wiele większe szanse na sprawiedliwość, ale trudno mieć złudzenia. Droga do wolnej Białorusi jest długa i niepewna, a siepacze Łukaszenki mogą uciec tak daleko, że pamięć o ich wyglądzie nie pomoże.
Choć o swoich ciężkich przeżyciach opowiadali mi Białorusini w Kijowie, dla mnie wciąż aktualny był polski kontekst. Ilu peerelowskich milicjantów słyszało po drodze odgrażające się żony i matki? Ilu ludzi z pokolenia moich rodziców przysięgało sobie, że kiedyś dopadnie brutalnych zomowców i ilu z nich zrealizowało te emocjonalne zamysły?
Ważne są też pytania. Czy zemsta jest najlepszym wyjściem? A z drugiej strony, czy da się zbudować społeczeństwo posttotalitarne bez zakrojonej na szeroką skalę wymiany elit i pociągnięcia do odpowiedzialności tych, którzy stanowili kółka zębate maszyny zła?
– Ja im przeszkadzałam, dużo gadałam i jeden z tych czterech, którzy go bili… To jest bardzo ważne, ich było czterech, widziałam ich wszystkich. I on mnie raptem dwoma palcami. Ja wtedy ważyłam 65 kilogramów. On mnie za szyję dwoma palcami dźwignął do góry i rzucił na ziemię. „Jeszcze jedno słowo i cię zabiję na chuj”.
* Uniwiersalnyj magazin – dosłownie „sklep uniwersalny”, a w tłumaczeniu dom handlowy. W warunkach dojmującego deficytu wysokie stanowisko w takim miejscu potrafiło rozwiązać wiele problemów.
** To były 15. urodziny firmy Wargaming.net. Samych gości było kilka tysięcy, nie licząc obsługi, w tym pilotów samolotów, którzy latali w lotniczym show, i grupy rekonstrukcyjnej, urządzającej pokaz rycerski.
*** Zdaję sobie sprawę, jak ułomnym wskaźnikiem jest PKB. Niemniej dla bardzo ogólnego porównania kondycji gospodarki możemy go tutaj użyć.
**** Kolory „niebieski” i „czarny” w tym przypadku nie dotyczyły ubrań czy innych oznakowań stosowanych w białoruskich aresztach. Taki kolor miały siniaki na ciele Artioma po pobycie w milicyjnym karcerze. Jeśli chodzi o system owych oznakowań – zob. Stygmatyzacja kolorystyczna i oznakowanie pokojowych demonstrantów i więźniów w białoruskich więzieniach, [w:] https://www.voiceofbelarus.com/pl/color-coded-stigmatization-of-protesters-and-prisoners.
***** OMON, Otriad mobilnyj osobogo naznaczenia – Oddział Mobilny Specjalnego Przeznaczenia. W Rosji i Białorusi odpowiednik PRL-owskiego ZOMO.
****** „Jedna śmierć to tragedia, milion – to statystyka” (przyp. red.).
******* GAZ Gazela – samochód dostawczy koncernu GAZ z Niżnego Nowogrodu.
3 Simwoł 2022 goda lubit wkusniaszki? Kak Kijewskij zoopark zadabriwajet tigrow priezientami, [w:] https://vikna.tv/ru/video/lifestyle/simvol-2022-goda-lyubit-vkusnyashki-kak-kievskij-zoopark-zadabrivaet-tigrov-prezentami.
4 I. Pogribnaja, Iz Kijewskogo zooparka ewakuirowali riedkich żywotnych: jechali pod obstriełami szestʹ dniej, [w:] https://apostrophe.ua/news/kyiv/2022-03-04/iz-kievskogo-zooparka-evakuirovali-redkih-jivotnyih-ehali-pod-obstrelami-shest-dney/261419.
5 Zob. https://data.worldbank.org/indicator/NY.GDP.PCAP.PP.CD?locations=PL-BY.