„Kroniki portowe” to jedna z tych książek, których się nie zapomina. Historia przemiany jej głównego bohatera Quoyle’a jest tak dobrze opowiedziana, że zostaje z czytelnikiem na długo.


Może Was zaskoczę, ale w „Kronikach portowych” uwielbiam zamieszczone na końcu książki podziękowania. Wyjaśniają, co sprawia, że ta książka jest tak wyjątkowa i tak mocno oddziałuje na emocje. Otóż, zdradzę Wam ten sekret od razu: ona jest bardzo prawdziwa. Praca, którą wykonała Anne Proulx aby ją stworzyć, to olbrzymie dzieło opierające się na rozmowach z istniejącymi ludźmi i lekturze zapisków tych, który odeszli, ale pozostawili po sobie poruszające wspomnienia. Z tych składników i osobistego pobytu na terenach Nowej Fundlandii pisarka wyczarowała magię, która zachwyca czytelników od dekad. Zacząłem od końca? Owszem, ale teraz wrócę do początku aby opowiedzieć o „Kronikach portowych” tym z Was, którzy tej książki jeszcze nie czytali.

Ta powieść Anne Proulx opowiada o losach Quoyle’a noszącego imię pochodzące od nazwy zwoju liny. To pierwsze, ale nie ostatnie nawiązanie do tematyki żeglarskiej, po które sięgnęła pisarka – jest ich w książce mnóstwo. Powiem nawet więcej, ta książka wręcz pachnie słoną morską wodą. Quoyle nie lubił takiej wody, ani żadnej. Nie umiał pływać i w ogóle mało co umiał. To taki bohater, który na początku budzi ambiwalentne uczucia: z jednej strony współczucie, bo jak tu nie współczuć komuś, kto jest szykanowany przez własną rodzinę, marginalizowany na rzecz brata, który wszystko robi dobrze, a Quoyle – źle. Ale też jest w jego postawie coś męczącego i drażniącego. To bezwolne przyjęcie roli nieudacznika, brak protestu, brak inwencji, brak… czegokolwiek. Quoyle na początku książki jest jednym wielkim brakiem, przez co staje się zarówno odstręczający jak i intrygujący. Z tego coś przecież musi wyniknąć – konkluduje czytelnik – i tak właśnie jest.

W miarę upływu czasu jego charakter przechodzi znaczącą i głęboką transformację. Z początkowo pasywnego, niepewnego siebie i społecznie niezdarnego mężczyzny, staje się osobą bardziej świadomą swojej wartości, silniejszą i zdolną do budowania relacji. Śmierć niewiernej i okrutnej żony Petal oraz przeprowadzka z córkami do rodzinnego domu w Nowej Fundlandii stanowią katalizator jego przemiany. Quoyle tego domu nie zna, wychował się w Stanach Zjednoczonych, a dawna historia rodziny to dla niego tylko mgliste opowieści. Jednak zostawienie za sobą toksycznego środowiska i rozpoczęcie nowego życia w surowym, ale autentycznym miejscu, daje mu szansę na przewartościowanie swojego istnienia. Anne Proulx opisała tę przemianę tak dobrze, że prawdopodobnie każdy z nas miałby ochotę taką przeżyć by stać się najlepszą wersją samego siebie.

Quoyle pod każdym względem staje się innym człowiekiem, a w miarę tej przemiany otwierają się przed nim nowe możliwości.

Nowa Fundlandia i jej mieszkańcy, choć początkowo wydają się Quoyle’owi dziwni i odlegli, stopniowo stają się dla niego źródłem wsparcia i akceptacji. Natomiast zagłębianie się w historię swojej rodziny, naznaczonej tragediami i tajemnicami, pomaga Quoyle’owi zrozumieć swoje korzenie i poczuć więź z przeszłością. Poznanie losów swoich przodków daje mu zupełnie nową perspektywę na jego własne problemy i uświadamia mu, że nie jest sam ani jedyny ze swoim doświadczeniem życiowym, które być może nie jest losem, jaki sobie wymarzył, ale mimo to wciąż ma wiele zalet. Za przemianą psychiczną postępuje przemiana fizyczna: Quoyle pod każdym względem staje się innym człowiekiem, a w miarę tej przemiany otwierają się przed nim nowe możliwości. Jego historia jest opowieścią o odnajdywaniu własnej tożsamości i siły wbrew przeciwnościom losu.

Na odbiór tej historii w istotny sposób wpływa też fakt, że proza Anne Proulx jest wyrafinowana i pełna poetyckich obrazów, ale jednocześnie przystępna i angażująca. Jej język oddaje surowość i piękno opisywanego świata poruszając wiele ważnych i uniwersalnych tematów, takich jak strata, żałoba, poszukiwanie tożsamości, znaczenie rodziny i społeczności, a także siła natury i jej wpływ na ludzkie życie. Krótko mówiąc „Kroniki portowe” to literacka uczta, która oferuje niepowtarzalną atmosferę i pozostawia czytelnika z głębokimi przemyśleniami. Nikodem Maraszkiewicz

Annie Proulx, Kroniki portowe, Przekład: Jędrzej Polak, wydanie 2, Wydawnictwo Poznańskie, Premiera w tej edycji: 9 kwietnia 2025
 
 


W węźle o ośmiu półsztykach, a jest to węzeł przeciętnej wielkości, możliwe jest dwieście pięćdziesiąt sześć różnych przełożeń od góry i od dołu…
Wystarczy zaledwie jedna zmiana w porządku „góra – dół”, aby powstał zupełnie inny węzeł albo nie powstał żaden.

Clifford W. Ashley, Księga węzłów

1

Annie Proulx
Kroniki portowe
Przekład: Jędrzej Polak
wydanie 2
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera w tej edycji: 9 kwietnia 2025
 

Quoyle

QUOYLE ZNACZY ZWÓJ
Słoneczkiem nazywa się ciasny i zupełnie płaski zwój liny. Wiąże się ów zwój na pokładzie, aby można było po nim chodzić w razie potrzeby.
Clifford W. Ashley, Księga węzłów

Oto zarys kilkuletnich dziejów Quoyle’a – urodzonego na Brooklynie i wychowanego podczas włóczęgi po drętwych miasteczkach w głębi stanu.
Obsypany pokrzywką, z wiatrami i skurczami w brzuszku, przetrwał jakoś dzieciństwo, a na uniwersytecie stanowym, zasłaniając dłonią podbródek, uśmiechami i milczeniem maskował udrękę. Przeczołgał się od dwudziestki do trzydziestki, ucząc się oddzielać uczucia od życia i nie licząc na nic. Jadł za dwóch, najbardziej lubił golonkę i kartofle z masełkiem.
Imał się przeróżnych prac, takich jak: dostawca cukierków do automatów, nocny ekspedient w sklepie ze wszystkim, trzeciorzędny dziennikarzyna. Mając trzydzieści sześć lat, osierocony, przepełniony żalem z powodu nieszczęśliwej miłości, pożeglował na Nową Fundlandię: „Skałę”, która zrodziła jego przodków, wyspę, na której nigdy nie był i której odwiedzać nie zamierzał.
Wodnistą krainę. A Quoyle bał się wody, nie umiał pływać. Ojciec raz po raz prostował jego zaciśnięte na czymś piąstki i wrzucał go do basenów, strumieni, jezior i w fale. Mały Quoyle znał tylko dwa smaki: tureckiego chlebka z rodzynkami i glonów.
Z synowskiego niepowodzenia w pływaniu pieskiem ojciec wyczytał kolejne, które mnożyły się jak złośliwy wirus: niepowodzenie w wyraźnym mówieniu, w siedzeniu prosto, porannym wstawaniu, zachowaniu, ambitnych planach i umiejętnościach, doprawdy we wszystkim. Ujrzał w tym własną porażkę.
Quoyle powłóczył nogami, o głowę wyższy od pozostałych okolicznych dzieci, był mięczakiem. „Ach, ty łachudro”, mawiał ojciec. Który sam nie był pigmejem. Brat Quoyle’a, Dick, ulubieniec ojca, udawał, że rzyga, gdy łachudra wchodził do pokoju, a potem syczał: „tłuścioch, zasmarkaniec, wieprz, knur, idiota, śmierdziel, pierdziel, spaślak”, po czym tłukł i kopał Quoyle’a, aż ten zwijał się w kłębek, zakrywał rękami głowę i płakał. Wszystko to brało się z podstawowego mankamentu Quoyle’a: niedostatków wyglądu.
Wielka wilgotna klucha. Mając sześć lat, ważył osiemdziesiąt funtów. Jako szesnastolatek skrył się pod zwałami tłuszczu. Łeb jak melon bez szyi, riuszka rudych, zaczesanych do tyłu włosków. Rysy pomarszczone jak opuszki palców od wody. Oczy koloru plastiku. Oraz monstrualny podbródek jak luźna szuflada wystająca z dołu twarzy.
W chwili jego poczęcia zaiskrzyła jakaś genetyczna anomalia – niczym rozżarzony węgielek wyskakujący z popielnika – i wyposażyła go w podbródek olbrzyma. Jako dziecko wymyślał różne sztuczki, żeby nikt się na niego nie gapił: uśmiech, wbijanie oczu w podłogę, szybkie zakrywanie podbródka prawą dłonią.
Od początku był dla siebie bardzo odległą postacią: na pierwszym planie zawsze znajdowała się rodzina, a gdzieś daleko, tam, gdzie wzrok nie sięga, stał on sam. Do czternastego roku życia pielęgnował myśl, że go zamieniono, oddano nie tym rodzicom, co trzeba, i że gdzieś czeka nań z utęsknieniem prawdziwa rodzina obarczona podrzutkiem Quoyle’ów. Potem, buszując kiedyś w pudle z pamiątkami z wycieczek, natknął się na fotografię przedstawiającą ojca stojącego wraz z braćmi i siostrami przy relingu statku. Nieco oddalona od tej grupy dziewczyna wpatrywała się w morze, mrużąc oczy, jakby widząc oddalony o tysiąc mil na południe port przeznaczenia. Quoyle rozpoznawał siebie we włosach, nogach i ramionach krewnych. Ten sprytny obibok w przykusym sweterku z dłonią na kroczu to jego ojciec. Z tyłu napis nabazgrany kopiowym ołówkiem: „Wyjazd z domu, 1946”.
Na studiach zapisał się na zajęcia, z których nic nie rozumiał, wlókł się w tę i z powrotem, nie odzywając się do nikogo, i wracał do domu na weekendy miażdżącej krytyki. W końcu rzucił studia i rozejrzał się za pracą, nie przestając zasłaniać podbródka.
Nic nie było jasne w oczach osamotnionego Quoyle’a. Jego myśli kłębiły się niczym to bezkształtne coś widywane przez dawnych żeglarzy dryfujących w polarnym półmroku i nazywane „morskim płucem”: falujący lodowy śryż, nad którym we mgle powietrze stapia się z zamarzającą, aby się zaraz rozpuścić, wodą; nad którym zamarza niebo, a światłość i ciemność zlewają się ze sobą.

Przypadkowo zajął się żurnalistyką, próżnując nad tłustą sosyską i kromką chleba. Chleb był dobry, zagnieciony bez drożdży, wyrośnięty dzięki fermentującemu ciastu i upieczony w piecu Partridge’a na dworze. Podwórko Partridge’a pachniało przypaloną mąką kukurydzianą, ściętą trawą i parującym chlebem.
Sosyska, chleb, wino, gadanina Partridge’a. Za ich sprawą stracił okazję na pracę pozwalającą przyssać się do jędrnej biurokratycznej piersi. Ojciec, który własnymi siłami osiągnął niebotyczną pozycję kierownika działu warzyw w sieci supermarketów, wygłosił kiedyś kazanie ilustrowane swoimi doświadczeniami: „Gdy tu przybyłem, woziłem piach taczką u kamieniarza”. I tak dalej. Był miłośnikiem biznesowych misteriów: ludzi podpisujących dokumenty i zasłaniających podpis lewą dłonią, spotkań za matowymi szybami, aktówek z szyfrowym zamkiem.
Ale Partridge, z oliwą ściekającą z brody, powiedział: „A pierdol to”. Pokroił fioletowego pomidora. Zmienił temat rozmowy na miejsca, które odwiedził: Strabane, South Amboy, Clark Fork. W Clark Fork grał w bilard z facetem ze skrzywioną przegrodą. W rękawiczkach z kangura. Quoyle siedział na drewnianym ogrodowym fotelu, słuchał i zasłaniał dłonią podbródek. Na biurowym garniturze miał plamę oliwy z oliwek, pestkę pomidora na krawacie w romby.

Quoyle poznał Partridge’a w samoobsługowej pralni w Mockingburgu w stanie Nowy Jork. Garbił się nad gazetą, zakreślając ogłoszenia „Dam pracę”, a w bębnie wirowały koszule XXXL. Partridge zagaił, że brakuje pracy. Owszem, odpowiedział Quoyle, brakuje. Partridge zawyrokował, że to przez tę suszę, Quoyle kiwnął głową. Partridge zmienił temat na likwidację przetwórni kiszonek. Quoyle szarpał się z koszulami w bębnie: wypadły na podłogę wraz z deszczem gorących od suszenia monet i długopisów. Na koszulach były plamy z atramentu.
– Do wyrzucenia – ocenił Quoyle.
– Skądże – odrzekł Partridge. – Natrzyj plamy rozgrzaną solą i talkiem. Potem znów je wypierz, dodając naparstek wybielacza.
Quoyle obiecał, że spróbuje. Drżał mu głos. Partridge był zdumiony, widząc, jak bezbarwne oczy tego wielkiego mężczyzny napełniają się łzami. Bo Quoyle poniósł porażkę w życiu w samotności, brakowało mu towarzystwa, pewności, że jego obecność sprawia przyjemność innym.
Suszarki zgrzytnęły.
– Hej, odwiedź mnie któregoś wieczoru – zaproponował Partridge, zapisując pochyłym pismem swój adres i numer z tyłu pogniecionego paragonu. Też nie miał zbyt wielu przyjaciół.
Następnego wieczoru Quoyle wybrał się w odwiedziny z naręczem papierowych toreb. Fronton domu Partridge’a, pusta ulica zalana bursztynowym światłem. Pozłocona godzina.
W torbach paczka importowanych szwedzkich herbatników, butelki czerwonego, różowego i białego wina, owinięte folią trójkąty zagranicznych serów. Po drugiej stronie drzwi Partridge’a namiętna, brzękliwa muzyka przeszywająca Quoyle’a dreszczem.

Przez pewien czas byli przyjaciółmi: Quoyle, Partridge i Mercalia. Różnili się: czarny, nieduży Partridge, niestrudzony wędrowiec po zboczach życia, potrafiący gadać przez całą noc, Mercalia, druga żona Partridge’a koloru brązowego piórka na ciemnej wodzie, o ciętym dowcipie, i Quoyle, potężny, biały, zmierzający niepewnym krokiem donikąd.
Partridge umiał przewidywać przyszłość, pstrykał szybkie fotki nadchodzących wydarzeń, jakby spinało mu się na krótko poluzowane oprzyrządowanie mózgu. Był w czepku urodzony: mając trzy lata, widział piorun kulisty spadający po przeciwpożarowych schodach; w nocy przed użądleniem szwagra przez szerszenie śniły mu się ogórki. Był pewny, że mu się poszczęści. Umiał puszczać idealne kółka z dymu. Cedrowe jemiołuszki zawsze zatrzymywały się w jego ogrodzie w drodze na zimowiska.

Teraz, na podwórku za domem, widząc Quoyle’a przypominającego psa w biurowym garniturze na humorystycznej pocztówce, o czymś sobie przypomniał.
– Ed Punch, wydawca gazety, w której pracuję, rozgląda się za jakimś niezbyt wymagającym reporterem. Lato minęło i szczury z college’ów wróciły do nor. Ta gazeta to szmata, ale zahacz się na kilka miesięcy i rozejrzyj za czymś lepszym. Może ci się spodoba, niech mnie cholera, praca reportera!
Quoyle kiwnął głową, zasłaniając podbródek. Jeśli Partridge proponuje mu skok z mostu, wyjrzy przynajmniej przez poręcz. Dobra przyjacielska rada.
– Mercalia! Chodź do nas! Mam dla ciebie piętkę, mój skarbie. Pyszności!
Mercalia zakręciła pióro. Miała już dosyć pisaniny o młodych geniuszach, którzy obgryzali paznokcie, kręcili się na obrotowych fotelach, szastając niewiarygodnymi kwotami, i wzniecali tumany kurzu, tupiąc po perskich dywanach.

Ed Punch podczas mówienia robił dzióbek. Mówiąc, przyglądał się badawczo Quoyle’owi i zauważył tandetną tweedową marynarkę wielkości końskiej derki oraz opiłowane szlifierką, jak się wydawało, paznokcie. Wyczuwał w Quoyle’u uległość i przypuszczał, że da się go rozsmarować jak niezbyt mocno schłodzone masło.
Spojrzenie Quoyle’a powędrowało natomiast ku wiszącej na ścianie rycinie z plamami wilgoci. Ujrzał ziarniste oblicze, oczy jak szklane paciorki oraz kępkę włosów wystającą zza kołnierzyka koszuli i spływającą kaskadą ponad wykrochmalonym brzegiem. Czy to dziad Puncha w tej poszczerbionej ramie? Zastanawiał się nad przodkami.
– To rodzinna gazeta. Drukujemy optymistyczne wiadomości z naszego lokalnego punktu widzenia. – „The Mockingburg Record” specjalizowała się w anegdotycznej publicystyce podlizującej się miejscowym biznesmenom oraz sylwetkach przedstawicieli szerszych warstw ludności; ten cienki sos podlewano zagadkami i konkursami, przedrukami felietonów z wielkich gazet, reportażami i rysunkami satyrycznymi. I zawsze pojawiał się quiz: „Czy alkoholizujesz się już od śniadania?”.
Punch westchnął, udając, że podejmuje ważką decyzję.
– Dam cię do działu miejskiego, pomożesz Alowi Catalogowi. Wprowadzi cię. Przydzieli ci zadania.
Pensja była żałosna, ale Quoyle o tym nie wiedział.

Al Catalog, gęba jak nieogolona bułka, zgrabne usta, przejechał paznokciem po liście z zadaniami do przydziału. Odwrócił szybko wzrok od żuchwy Quoyle’a, wiedział już wszystko.
– OK, zaczniesz od posiedzenia komisji planowania. W podstawówce. Dziś wieczorem. Posiedzisz sobie na niskim krzesełeczku. Zapiszesz wszystko, co usłyszysz, a potem przepiszesz na maszynie. Pińcet znaków maks. Zabierz dyktafon, jak chcesz. Rano dasz mi artykuł. Pokażesz mi go przed zaniesieniem do sekretarza redakcji, na biurko tego czarnego sukinsyna. – Czarnym sukinsynem był Partridge.
Quoyle z tyłu sali na posiedzeniu, pisze w notatniku. Poszedł do domu, przepisał wszystko na maszynie, a potem przepisywał na nowo przez całą noc, siedząc przy kuchennym stole. Rano, z podkrążonymi oczami, rozdygotany od kawy, poszedł do redakcji. Czekał na Ala Cataloga.
Ed Punch zawsze przychodził do pracy jako pierwszy i wślizgiwał się do gabinetu niczym węgorz pod kamień. Zaczynał się poranny korowód. Gość z działu reportażu machał torebką kokosowych pączków z dziurką; wysoka Chinka z polakierowanymi włosami; straszy pan od prenumeraty z rękami grubymi jak cumy; dwie panie od layoutu; redaktor graficzny, wczorajsza koszula z plamami pod pachą. Quoyle przy biurku szczypie się w brodę z opuszczoną głową, udaje, że poprawia artykuł. Wyszło mu jedenaście stron.
O dziesiątej Partridge. Czerwone szelki na popelinowej koszuli. Kiwnął głową i powędrował przez redakcję, zajrzał do kanciapy Puncha, puścił oko do Quoyle’a i rozsiadł się przed terminalem redakcyjnego sekretarza.
Partridge znał się na wszystkim, wiedział, że mokre liny wytrzymują większe obciążenie, a jajko na twardo kręci się lepiej od surowego. Z przymkniętymi oczyma i odrzuconą do tyłu w lekkim transie głową recytował baseballowe statystyki, tak jak starożytni deklamowali Iliadę. Przeobrażał banalną prozę, zeskrobując pleśń z naśladowców Jimmy’ego Breslina.
– Gdzie się podziali niegdysiejsi reporterzy! – sarkał. – Te obgryzające paznokcie, zgryźliwe, chlejące do świtu sukinsyny, które naprawdę umiały pisać!
Quoyle zaniósł mu swój artykuł.
– Ala jeszcze nie ma – mruknął, układając równo kartki – więc pomyślałem, że ci to przyniosę.
Przyjaciel nie powitał go uśmiechem. Był w pracy. Czytał przez kilka sekund, uniósł głowę ku jarzeniówce.
– Gdyby była tu Edna, wrzuciłaby to do niszczarki. Gdyby zobaczył to Al, kazałby Punchowi cię zwolnić. Siadaj, proszę. Pokażę ci, co schrzaniłeś. Reportera, jak powiadają, da się ulepić ze wszystkiego. Możesz być sztandarowym przykładem.
Było tak, jak się spodziewał Quoyle.
– Ale masz lida! – zawołał Partridge. – Chryste! – I przeczytał na głos z przeraźliwym zaśpiewem:

W dniu wczorajszym Komisja Planowania Pine Eye przegłosowała większością głosów wniesienie poprawki do wcześniejszych zaleceń w sprawie zmian w miejskim kodeksie strefowym, która zwiększy do siedmiu akrów minimalną wielkość działki budowlanej na wszystkich obszarach z wyjątkiem śródmieścia.

– To dziennikarski beton. Za długie. Stanowczo za długie. Pogmatwane. Nie wzbudzi niczyjego zainteresowania. Brakuje czyjejś wypowiedzi. Nudy. – Ołówek Partridge’a błądził pośród zdań Quoyle’a, mieszając i zmieniając. – Krótkie słowa. Krótkie zdania. Potnij to. Spójrz na to i na to. Tu na dole masz własne ujęcie. To są wiadomości! Daj to wyżej.
Przestawiał słowa. Quoyle pochylił się bliżej, gapił, wiercił się, niczego nie rozumiejąc.

 
Wesprzyj nas