Jedynym sposobem na odkrycie prawdy jest stawienie czoła własnym demonom… „Śnieżna dziewczyna” to wciągający thriller o obsesji, sekretach i mrocznej prawdzie, która nie pozwala o sobie zapomnieć.
Aaron i Grace Templeton nigdy nie zapomną parady z okazji Święta Dziękczynienia w 1998 roku, kiedy zaginęła ich trzyletnie córka Kiera. Młoda dziennikarka śledcza Miren Triggs pomaga rodzicom w poszukiwaniach dziewczynki.
Mija pięć lat. Gdy wydaje się, że nie ma już szans na rozwikłanie sprawy, ktoś dostarcza Templetonom kasetę wideo z nagraniem ich córki.
Czy Kierę uda się znaleźć całą i zdrową?
Serial nakręcony na podstawie książki odniósł ogromny sukces, plasując się w czołówce najpopularniejszych nieanglojęzycznych produkcji Netflixa. Wraz z premierą „Śnieżnej dziewczyny” ukazuje się kontynuacja, „Gra o duszę”. Miren Triggs prowadzi śledztwo w sprawie kolejnego zaginięcia sprzed lat.
Serial dostępny na platformie Netflix (premiera styczeń 2025). Przeczytaj, zanim obejrzysz serial.
Javier Castillo najbardziej poczytny hiszpański autor thrillerów. Debiutował w 2017 roku. Choć jego kariera dopiero się rozpędza, to Castillo już teraz może się poszczycić milionami sprzedanych egzemplarzy, topowymi miejscami na listach bestsellerów i międzynarodowym rozgłosem.
Śnieżna dziewczyna
Przekład: Marta Szafrańska-Brandt
Seria „Śnieżna Dziewczyna”, tom 1
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 5 lutego 2025
ROZDZIAŁ 1
Nowy Jork
26 listopada 1998
To, co najgorsze, lęgnie się
zawsze niezauważalnie.
Grace podniosła wzrok i na chwilę przestała obserwować imponującą paradę z okazji Święta Dziękczynienia, żeby przyjrzeć się rozpromienionej córeczce. Kiera siedziała ojcu na ramionach, majtając nóżkami z radości, on zaś trzymał ją nad kolankami – nie dość mocno, jak się miało okazać. Mikołaj z Macy’s zbliżał się uśmiechnięty na swojej ogromnej platformie, a dziewczynka, piszcząc, wskazywała na poprzedzający sanie orszak gigantycznych duszków, elfów, piernikowych ludków i pluszaków. Padało. Miękka i delikatna zasłona wody otulała kurtki i parasole, i krople takie chyba zawsze przypominały łzy.
– Tam! – zawołała Kiera. – Tam!
Aaron i Grace powędrowali wzrokiem za palcem córki i zobaczyli biały balonik wypełniony helem, który wzbijał się w niebo pośród drapaczy chmur Nowego Jorku. Kiera popatrzyła na matkę z nadzieją w oczach i Grace pojęła, że nie będzie mogła jej odmówić.
Na rogu stała dziewczyna przebrana za Mary Poppins. W jednej ręce trzymała rozłożony parasol, w drugiej pęk białych balonów, które rozdawała przechodniom.
– Chcesz taki? – spytała córkę Grace, znając odpowiedź.
Kiera z przejęcia nie była zdolna wykrztusić słowa. Otworzyła tylko buzię, ukazując dołeczki w policzkach, po czym skinęła głową.
– Ale już jedzie mikołaj! Nie możemy go przegapić! – zaprotestował Aaron.
Na policzkach Kiery znowu pojawiły się dołeczki, pokazała się też przerwa między przednimi ząbkami, w której czasem zostawały resztki jedzenia. W domu czekał na nich tort marchewkowy upieczony na przypadające następnego dnia urodziny dziewczynki. Aaron przypomniał sobie o tym i może dlatego przestał się sprzeciwiać.
– Zgoda – kiwnął głową. – Gdzie te balony?
– Tam, na rogu, rozdaje je Mary Poppins – odparła Grace, z jakiegoś powodu podenerwowana.
W miejscu, gdzie stali, ludzie zaczęli się tłoczyć i dotychczasowy spokój rozpłynął się jak sen.
– Kiera, zaczekaj tu z mamą na mnie.
– Nie! Ja chcę do Mary Poppins.
Aaron westchnął, a Grace uśmiechnęła się, wiedząc, że mąż i tym razem ustąpi.
– Mam nadzieję, że Michael nie będzie taki uparty – dodał, głaszcząc zaznaczający się już wyraźnie brzuch żony, która była w piątym miesiącu ciąży. Z początku budziło to jego obawy – Kiera była jeszcze taka malutka – ale teraz bardzo się cieszył.
– Wdała się w tatusia – rzuciła wesoło Grace. – Nie zaprzeczysz.
– No już dobrze, dobrze. Idziemy po balon!
Aaron usadził sobie córkę lepiej na ramionach i pośród gęstniejącego tłumu zaczął się przepychać w stronę rogu ulicy. Po kilku krokach odwrócił się jeszcze do Grace i zawołał:
– Wszystko w porządku?
– Tak! Pospieszcie się! Mikołaj już jedzie!
Kiera, z tą swoją twarzyczką rozpromienioną radością, znów posłała matce szeroki uśmiech z wysokości ramion Aarona. Po latach będzie to niosło pociechę Grace, wmawiającej sobie z trudem, że pustka nie jest aż tak mroczna, ból tak dotkliwy, a cierpienie tak dojmujące. Ostatnim zachowanym wspomnieniem był widok córki uśmiechniętej.
Gdy znaleźli się obok Mary Poppins, Aaron zsadził córkę – czego sobie nigdy nie wybaczy. Pomyślał, że może w ten sposób Kiera znajdzie się bliżej panny Poppins albo, zachęcona przez ojca, sama poprosi o balonik. Człowiek robi różne rzeczy w dobrej wierze, nawet jeśli potem okazują się tragiczne w skutkach. Grał jakiś zespół, dźwięki muzyki mieszały się z okrzykami ludzi, dookoła cisnęły się setki rąk i nóg i Kiera, odrobinę przelękniona, mocno chwyciła dłoń ojca. Drugą rękę wyciągnęła w kierunku dziewczyny przebranej za Mary Poppins, która powiedziała coś, co na zawsze zapadło w pamięć ojca mającego za chwilę utracić wszystko:
– Może ta śliczna dziewczynka chciałaby trochę cukru?
Kiera się roześmiała. Parsknęła przy tym nieznacznie i Aaron zapamiętał to jako coś pomiędzy chichotem a tłumioną salwą śmiechu. Człowiek żyje potem takimi wspomnieniami.
Wtedy ostatni raz usłyszał ją śmiejącą się.
Dokładnie w chwili kiedy Kiera złapała sznurek od balona, podany jej szczupłymi palcami przez pannę Poppins, znów rozsypało się czerwone konfetti, rozległ się euforyczny okrzyk dzieci i nagle zaniepokojeni rodzice i turyści poczuli nacisk ze wszystkich stron – nie wiadomo dokładnie z której.
I stało się nieuniknione. Nawet jeśli Aaron analizował później, że w ciągu tych niespełna dwóch minut, kiedy wszystko się zdarzyło, mógł tyle rzeczy zrobić inaczej. Mógł sam sięgnąć po balon albo kazać Kierze zostać z Grace, albo podejść do kobiety od prawej, a nie od lewej strony.
Ktoś go potrącił, tak że się cofnął o krok, potykając o trzydziestocentymetrowy krawężnik wokół drzewa na rogu 36 Ulicy i Broadwayu. Wtedy właśnie ostatni raz poczuł dotknięcie dłoni Kiery, jej ciepło, miękkość; poczuł rączkę trzymającą go za trzy palce: wskazujący, środkowy i serdeczny. Ich ręce rozłączyły się, ale nie wiedział jeszcze, że na zawsze. Mogło to być zwykłe potknięcie, gdyby po nim nie przewróciło się kilka innych osób, a on gdyby zamiast podnieść się natychmiast, nie gramolił się przez minutę, deptany przez ludzi, którzy cofając się, by przepuścić orszak, a potem znów wejść na chodnik, niechcący przygniatali mu rękę albo nogę. Jeszcze z ziemi zawołał:
– Kiera! Nie ruszaj się!
I wydało mu się, że słyszy:
– Tata!
Kiedy obolały stanął wreszcie na nogi, Kiery nie było już obok Mary Poppins. Ci, którzy się również poprzewracali, podnosili się i próbowali wrócić na swoje miejsce. Zawołał znowu:
– Kiera! Kiera!
Ludzie dookoła popatrzyli zdziwieni, nie wiedząc, co się dzieje. Podbiegł do dziewczyny w przebraniu.
– Widziała pani moją córkę?
– W białej kurteczce?
– Tak! Gdzie ona jest?
– Podałam jej balon, a potem ludzie mnie odepchnęli. W całym tym ścisku straciłam ją z oczu. Nie jest z panem?
– Kiera! – zawołał znowu Aaron, nie słuchając dalej i obracając się dookoła. Szukał między setkami nóg. – Kiera!
Stało się. Coś najtragiczniejszego, co dla osoby patrzącej z lotu ptaka nie oznaczałoby żadnego dramatu. Aaron ujrzał wypełniony helem biały balonik, który musiał wymknąć się z czyichś rąk. I to było najgorsze.
Przepchał się z trudem przez tłum i ruszył tam, gdzie zobaczył balon. Nie przestawał nawoływać:
– Kiera! Córeczko!
Panna Poppins również zaczęła wołać:
– Zgubiła się dziewczynka!
Kiedy w końcu udało mu się dotrzeć do miejsca, z którego uniósł się biały balon – przy wejściu do banku – zobaczył, jak jakiś mężczyzna z dziewczynką z kręconymi włosami, zebranymi w dwa kucyki, śmieją się i machają za balonem.
– Widział pan może dziewczynkę w białej kurteczce? – krzyknął zdesperowany.
Mężczyzna popatrzył na niego z troską i pokręcił głową.
Aaron gorączkowo szukał dalej. Wrócił na róg ulicy, roztrącając wszystkich po drodze. Ogarnęła go rozpacz. Tysiące ludzi tłoczyło się wokół niego, ich nogi, ręce, głowy zasłaniały mu widok; poczuł się tak zagubiony i nieszczęśliwy, że serce niemal stanęło mu w piersi. Słyszał przeraźliwie głośne trąbki z orszaku mikołaja, podobne do ostrego dzwonka zagłuszającego jego krzyki. Ludzie napierali, mikołaj pozdrawiał wszystkich z sań i każdy chciał się znaleźć jak najbliżej, żeby mu się przyjrzeć.
– Kiera!
Przecisnął się do żony, która nieświadoma niczego oglądała gigantyczne piernikowe postaci wykonujące fantazyjny taniec.
– Grace! Nie mogę znaleźć Kiery – wydyszał.
– Jak to?
– Nie mogę znaleźć Kiery! Postawiłem ją na ziemi i… gdzieś się zgubiła. – Głos mu się załamał. – Nie mogę jej znaleźć.
– Co mówisz?
– Nie mogę jej znaleźć.
Na twarzy Grace nie od razu radość ustąpiła niedowierzaniu, a potem zgrozie. Krzyknęła:
– Kiera!
Oboje zaczęli nawoływać, ludzie dookoła przyłączali się do nich. Orszak posuwał się dalej niezależnie od wszystkiego, mikołaj uśmiechał się, pozdrawiając dzieci usadowione na ramionach ojców, wreszcie zatrzymał się na Herald Square. Tu oficjalnie ogłoszono rozpoczęcie obchodów Bożego Narodzenia.
Dla Aaron i Grace, ostatkiem sił szukających córki, już za godzinę wszystko miało się zmienić na zawsze.
ROZDZIAŁ 2
Miren Triggs
1998
Nieszczęście zawsze szuka tego,
kto umie je przyjąć.
Zemsta natomiast tego, kto nie potrafi.
O zaginięciu Kiery Templeton pierwszy raz usłyszałam w czasie studiów na Uniwersytecie Columbia. Przy wejściu na wydział dziennikarstwa wzięłam do ręki jeden z wyłożonych tam numerów „Manhattan Press”, rozdawanych studentom po to, żeby marzyli o wielkości i uczyli się od najlepszych. Tego dnia wstałam wcześnie, zmęczona powracającym sennym koszmarem, w którym szłam opustoszałą ulicą Nowego Jorku, uciekając przed własnym cieniem, i z tym obrazem w oczach jeszcze przed świtem wzięłam prysznic i ubrałam się. Kiedy zjawiłam się na wydziale, korytarze świeciły pustkami. To mi odpowiadało. Nie lubiłam przebywać wśród nieznajomych albo paradować przed swoją grupą, czując na sobie spojrzenia i słysząc dookoła szepty. I tak z Miren stałam się „tą, która…”, a czasem także „szszsz, cicho, bo nas usłyszy”.
Czasem wydawało mi się, że mają rację, że przestałam nosić imię, jakbym mogła być już tylko duchem tamtej nocy. Gdy patrzyłam w lustro i zaglądałam sobie w oczy, zawsze zadawałam to pytanie: Jesteś tam jeszcze, Miren?
Tamten dzień był szczególnie dziwny. Minął tydzień od Święta Dziękczynienia, kiedy twarz małej dziewczynki, Kiery Templeton, pojawiła się na okładce jednego z najpopularniejszych dzienników na świecie.
Na pierwszej stronie „Manhattan Press” z 1 grudnia 1998 widniało po prostu: „CZY KTOŚ WIDZIAŁ KIERĘ TEMPLETON?”. Pod zdjęciem dopisek: „Więcej informacji na stronie 12”. Twarz Kiery wyrażała zdziwienie, a zielone oczy były wpatrzone w jakiś punkt za aparatem – taki obraz zapisze się na zawsze w pamięci mieszkańców całego kraju. Widząc jej twarz, myślałam o sobie z dzieciństwa, a widząc to spojrzenie… o sobie dorosłej. Tak bezbronna, tak słaba, tak… złamana na duchu.
Siedemdziesiąta pierwsza parada Macy’s w 1998 roku została w Ameryce zapamiętana na zawsze z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że uznano ją za najlepszą w historii – czternaście zespołów muzycznych, występy NSYNC, Backstreet Boys, Martiny McBride, akcje flash mob w wykonaniu kilkuset mażoretek, łącznie z pełną obsadą Ulicy Sezamkowej, a nawet niekończący się orszak klaunów strażaków. Rok wcześniej pojawiły się poważne problemy w związku z wiatrem. Niektóre balony stały się przyczyną wypadków, było wielu rannych i poturbowanych, balon Barney – różowy dinozaur – okazał się trudny do kontrolowania i paru widzów musiało go poprzekłuwać, żeby dał się sprowadzić na ziemię. Spotkało się to z taką krytyką, że organizatorzy podjęli wielki wysiłek, aby odbudować prestiż imprezy. Żaden rodzic nie wybrałby się na paradę, podczas której jego dziecko mogłoby zostać potrącone przez Barneya albo świnkę Babe wysoką na pięć pięter. Mądrzy ludzie głowili się, jak wykluczyć wszelkie ryzyko. Podczas parady 1998 roku wszystko miało się udać. Wprowadzono ograniczenia wysokości i rozmiarów balonów, eliminując na zawsze imponującego Dzięciołka Woody’ego. Zorganizowano intensywne szkolenia dla asystentów odpowiedzialnych za obsługę platform. Wszystko było na medal, tak że jeszcze dziś, prawie dwadzieścia lat później, cały kraj miał w pamięci imponujący orszak w niebieskich strojach idący za mikołajem aż po Herald Square. Parada okazałaby się prawdziwym sukcesem, gdyby nie to, że tego dnia Kiera Templeton, trzyletnia zaledwie dziewczynka, zniknęła w tłumie, jak gdyby nigdy nie istniała.
Mój wykładowca dziennikarstwa śledczego, Jim Schmoer, spóźnił się na zajęcia. Był wówczas także naczelnym „Wall Street Daily”, dziennika poświęconego sprawom ekonomicznym i rozmaitym tematom ogólnym, i najwidoczniej wstąpił wcześniej do archiwum miejskiego po jakieś dawne dossier. Stanął przed grupą zirytowany i podnosząc do góry gazetę, zwrócił się do nas z pytaniem:
– Jak myślicie, po co się to robi? Po co się umieszcza zdjęcie Kiery Templeton na pierwszej stronie z takim zwięzłym nagłówkiem?
Sarah, pilna koleżanka, która siadała dwie ławki przede mną, odpowiedziała głośno:
– Żebyśmy ją w razie czego mogli rozpoznać i wszcząć alarm. Żeby pomóc ją odnaleźć.
Schmoer pokręcił głową i wskazał na mnie:
– A co myśli na ten temat panna Triggs?
– Przykre to, ale wydawca gazety chce w ten sposób zwiększyć sprzedaż – odpowiedziałam bez wahania.
– Proszę mówić dalej.
– O ile wiem, dziewczynka zaginęła przed tygodniem na rogu Herald Square. Natychmiast ogłoszono alarm i ledwo skończyła się parada, szukało jej całe miasto. Przeczytałam, że jej zdjęcie pojawiło się już w wiadomościach wieczornych i nawet następnego ranka informacje w CBS rozpoczynały się od niego. Dwa dni później plakatami z jej twarzą oklejono wszystkie latarnie w centrum Manhattanu. Na pierwszą stronę dano ją teraz, po tygodniu, nie żeby pomóc w poszukiwaniach, ale żeby podkręcić atmosferę sensacji, jaka się wytworzyła wokół sprawy.
Schmoer stał nieporuszony.
– Ale czy widziałaś wcześniej tę dziewczynkę? Oglądałaś wiadomości tamtego wieczoru albo nazajutrz rano?
– Nie, panie profesorze. Nie mam w domu telewizora i mieszkam na północy, w Harlemie. Tam nie docierają plakaty ze zdjęciami dzieci bogaczy, rozlepiane po latarniach w innych miejscach.
– A zatem czy nie spełniły swojego zadania? Nie pomogły ci w jej identyfikacji? Nie sądzisz, że próbowano w ten sposób zwiększyć szanse jej odnalezienia?
– Nie, panie profesorze. To znaczy… Częściowo tak. Ale nie.
– Mów dalej – poprosił, wiedząc, że doszłam do wniosku, który chciał usłyszeć.
– Piszą, że jej zdjęcie pojawiło się najpierw w wiadomościach CBS, ponieważ nie chcą, żeby ludzie widzieli, że pierwsi czerpią korzyści z całej afery, chociaż w rzeczywistości tak właśnie jest.
– Niemniej teraz już wiesz, jak wygląda Kiera Templeton, i możesz przyłączyć się do poszukiwań.
– Tak, ale to nie był główny cel. Celem było sprzedać nakład. Informacje podawane w ciągu pierwszych godzin przez CBS być może naprawdę miały pomóc w poszukiwaniach. Teraz wygląda na to, że tylko przeciągają, próbują wykorzystać sprawę, która wzbudziła chyba powszechne zainteresowanie.
Profesor Schmoer powiódł wzrokiem po grupie, po czym niespodziewanie zaczął bić brawo.
– Tak, właśnie tak się stało, panno Triggs – powiedział – i chciałbym, żebyście w ten sposób analizowali tematy. Co kryje się za historią, która trafia na pierwszą stronę? Dlaczego zaginięcie jednej osoby okazuje się ważniejsze od zaginięcia innej? Dlaczego cały kraj szuka Kiery Templeton? – przerwał, by po chwili podsumować: – Wszyscy przyłączyli się do poszukiwań Kiery Templeton, ponieważ to się opłaca.
Jego wniosek niewątpliwie stanowił uproszczenie, ale właśnie dzięki takiemu ujęciu dramat zaginięcia Kiery stał mi się bliższy.
– Smutny jest fakt – ciągnął – i zrozumiecie to niebawem, że media przyłączają się do poszukiwań ze względu na własny interes. Kiedy wy zastanawiacie się, czy jakaś historia powinna być upowszechniana, tak bardzo jest okrutna albo tragiczna, naczelny waszej gazety zadaje sobie jedno pytanie: Czy przez to zwiększy się sprzedaż? Świat funkcjonuje ze względu na spodziewane korzyści. Rodziny zwracają się do mediów z tych samych powodów. Sprawa, o której jest głośno, prawdopodobnie silniej zaangażuje policję. To są fakty. Urzędujący polityk musi walczyć o popularność, tylko to się dla niego liczy, i tak zamyka się błędne koło. Wszyscy są zainteresowani tym, żeby wokół danej sprawy trwał ruch: jedni chcą zarobić, inni odzyskać nadzieję.
Milczałam wzburzona. I chyba tak samo reszta grupy. Było to dołujące. Podcinało skrzydła. Potem, jakby zaginięcie Kiery należało już do spraw przebrzmiałych, Schmoer zaczął komentować artykuł na temat domniemanego uwikłania burmistrza w defraudację funduszy przeznaczonych na budowę parkingu nad rzeką Hudson, a skończył zajęcia omówieniem szczegółów śledztwa dotyczącego nowego narkotyku, który zaczynał siać spustoszenie wśród uboższej ludności przedmieść. Czuliśmy się w grupie tak, jakby rzeczywistość dała nam w twarz. Przychodziłeś rano na uczelnię pełen nadziei, a jakiś czas potem wychodziłeś zgnębiony, kwestionując wszystko. Teraz myślę, że o to właśnie chodziło.
Żegnając się z nami do przyszłego tygodnia, Schmoer miał zwyczaj zadawać jakiś temat do opracowania. Ostatnio było to molestowanie seksualne sekretarki przez pewnego polityka. Tym razem odwrócił się i napisał na tablicy: „Temat dowolny”.
– Co to znaczy? – zawołał ktoś z ostatnich rzędów.
– Że mogą państwo przeanalizować kwestię, która najbardziej państwa zainteresuje w dzisiejszej gazecie.
Tego typu zadania bardzo nam służyły. Pozwalały zorientować się, jaką dziedziną dziennikarstwa śledczego chcielibyśmy się zająć: polityką i korupcją, sprawami socjalnymi, ochroną środowiska czy nadużyciami w firmach. Tego dnia jedną z głównych wiadomości był prawdopodobny wyciek substancji toksycznych do Hudsonu, na który wskazywałoby pojawienie się w pewnym rejonie setek śniętych ryb. Cała grupa, łącznie ze mną, od razu się zorientowała, że można było łatwo wywiązać się z zadania. Wystarczyło pobrać próbkę wody i oddać ją do analizy w wydziałowym laboratorium, aby określić substancję odpowiedzialną za zdychanie ryb. Kolejnym krokiem byłoby sprawdzenie, jakie zakłady chemiczne znajdują się powyżej tego miejsca i wylewają do rzeki odpady zawierające wyodrębnioną substancję. Łatwizna.
Gdy wyszliśmy z sali, Christine Marks, do poprzedniego roku moja koleżanka z ławki i obiekt westchnień chłopaków z grupy, podeszła do mnie z zafrasowaną miną. Kiedyś byłyśmy kumpelkami, teraz na myśl o rozmowie z nią robiło mi się niedobrze.
– Miren, pójdziesz z nami pobrać próbki wody? Bułka z masłem. Moglibyśmy wieczorem napełnić próbówki przy nabrzeżu numer dwanaście, a potem skoczyć gdzieś na piwo. Będzie chyba paru fajnych chłopaków.
– Chyba tym razem sobie odpuszczę.
– Znowu?
– Po prostu nie mam ochoty. I tyle.
Christine zmarszczyła brwi, ale zaraz przybrała swój nieodmienny wyraz współczucia.
– Miren, proszę cię, minęło już tyle czasu od… no, od tej historii.
Wiedziałam, do czego pije, i wiedziałam, że nie będzie miała odwagi tego wypowiedzieć. Od ubiegłego roku bardzo się od siebie oddaliłyśmy, to znaczy, powinnam chyba powiedzieć: wzniosłam mur między sobą a resztą świata. Wolałam być sama i skupić się na studiach.
– To nie ma nic wspólnego z tamtą sprawą. I proszę, nie rozmawiaj ze mną tak, jakby należało mi się współczucie. Mam już dosyć litościwych spojrzeń wszystkich dookoła. Nic mi nie jest.
– Miren… – wyszeptała z troską, jakbym była osobą upośledzoną. Na pewno przybierała taki ton głosu, rozmawiając z dziećmi. – Nie chciałam…
– Nie obchodzi mnie to, rozumiesz? Poza tym nie mam zamiaru zajmować się wyciekiem. Kompletnie mnie to nie interesuje. Jak już raz możemy wybierać, to wolę zająć się czymś innym.
Wyglądała na urażoną, ale nie skomentowała moich słów. Na dodatek była tchórzem.
– Czyli?
– Zajmę się sprawą zaginięcia Kiery Templeton.
– Tej dziewczynki? Naprawdę? W takich przypadkach bardzo trudno coś ustalić. W ciągu tygodnia nie zgromadzisz porządnego materiału do pokazania Schmoerowi.
– I co z tego? – wpadłam jej w słowo. – Przynajmniej ktoś poprowadzi śledztwo nie dla pieniędzy. Ci ludzie zasłużyli na to, żeby ktoś pomyślał o ich córce, i to nie dla własnej korzyści.
– Kogo ona obchodzi, Miren? Sama powiedziałaś. Tą analizą mamy sobie podnieść średnią, a nie obniżyć. Nie zmarnuj okazji, żeby zapunktować.
– Dla ciebie tak byłoby lepiej, co?
– Miren, nie bądź niemądra.
– Może zawsze byłam – odparłam, próbując przerwać rozmowę.
I na tym mogło się skończyć. Mogło to być trwające tydzień daremne śledztwo prowadzone przez pierwszą z brzegu studentkę dziennikarstwa. Niezaliczona praca, bez większego znaczenia dla końcowej oceny. Los jednak chciał, że odkryłam coś niezwykłego, co na zawsze odmieniło bieg poszukiwań Kiery Templeton.
ROZDZIAŁ 3
Nowy Jork
26 listopada 1998
Nawet w największej głębi najciemniejszej
studni można próbować coś dojrzeć.
Krótko po tym, jak Kiera zniknęła, Grace zadzwoniła na numer alarmowy z telefonu Aarona, tłumacząc zdenerwowana, że nie wie, gdzie jest córka. Paru świadków widziało, jak Grace i Aaron nawoływali ją zrozpaczeni. Niebawem zjawiła się policja.
– Państwo są rodzicami, prawda? – spytał jeden z funkcjonariuszy, pierwszy, jaki przepchnąwszy się przez tłum, dotarł na róg Herald Square i Broadwayu. Wokół Aarona, Grace i policjanta zebrało się kilkadziesiąt osób, żeby przyjrzeć się tym, którzy właśnie stracili kogoś najdroższego.
– Pomóżcie nam ją odnaleźć, błagam – szlochała Grace. – Ktoś musiał użyć siły. Ona by z nikim nie poszła.
– Proszę się uspokoić. Znajdziemy ją.
– Jest bardzo mała. I nikogo bliskiego przy sobie nie ma. Musicie nam pomóc. A jeśli ktoś…? O Boże, a jeśli ktoś ją porwał?
– Proszę się uspokoić. Na pewno siedzi gdzieś w kącie wystraszona. Tu jest straszny ścisk. Powiadomimy pozostałych funkcjonariuszy i ogłosimy alarm. Znajdziemy ją, obiecuję.
– Kiedy to się stało? Kiedy widziała ją pani ostatni raz? – spytał drugi policjant.
Grace rozejrzała się dookoła, zobaczyła twarze przejętych ludzi i przestało do niej cokolwiek docierać. W tym momencie włączył się Aaron:
– Z dziesięć minut temu. Tutaj, dokładnie tu. Niosłem ją na barana, szliśmy po balon… Zdjąłem ją z ramion, postawiłem na ziemi i… straciłem z oczu.
– Ile lat ma córka? Może jakiś opis? W co była ubrana?
– Trzy lata. To znaczy, kończy jutro. Ma ciemne włosy… Uczesana była w kucyk, raczej dwa kucyki. Miała na sobie dżinsy i… i bluzę, białą.
– Jasnoróżową, Aaron. Co ty opowiadasz! – przerwała mu Grace.
– Na pewno?
Grace wciągnęła głęboko powietrze. Była bliska zemdlenia.
– Bluzę jasnego koloru – dokończył niecierpliwie Aaron.
– Jeśli zdarzyło się to dziesięć minut temu, musi być gdzieś w pobliżu. Nie da się iść szybko w takim tłumie.
Jeden z policjantów sięgnął po krótkofalówkę i nadał komunikat:
– Uwaga, wszyscy funkcjonariusze: 10-65. Powtarzam: 10-65. Zaginęła trzyletnia dziewczynka, ciemne włosy, ubrana w dżinsy i jasną bluzę. W pobliżu Herald Square, na rogu 36 Ulicy i Broadwayu. – Przerwał, zwracając się do Grace, która się chwiała na nogach: – Jak ma na imię córka? Znajdziemy ją, zapewniam panią.
– Kiera. Kiera Templeton – odpowiedział Aaron za Grace. Czuł, że żona ciąży mu coraz bardziej, że dłużej jej nie utrzyma.
– Reaguje na nazwisko Kiera Templeton – nadawał dalej funkcjonariusz. – Powtarzam. 10-65. Trzyletnia dziewczynka, ciemne włosy…
Grace nie dała rady wysłuchać powtórnie rysopisu córki. Serce zaczęło jej walić na granicy zapaści, a ręce i nogi odmówiły posłuszeństwa. Zamknęła oczy i osunęła się w ramiona męża. Ludzie zaczęli krzyczeć.
– Nie, Grace, nie teraz… – wyszeptał Aaron. – Proszę, nie teraz…
Zdenerwowany, ułożył ją na ziemi.
– To nic takiego, kochanie, rozluźnij się… Zaraz ci przejdzie…
Grace leżała, wodząc dookoła błędnym wzrokiem, a policjanci pochylali się, nie bardzo wiedząc, jak jej pomóc. Podeszła jakaś kobieta i wkrótce Aaron zobaczył, że zacieśnił się wokół nich krąg gapiów.
– To tylko napad lękowy! Odsuńcie się. Zróbcie trochę miejsca. Ona potrzebuje powietrza.
– Czy coś takiego już się zdarzało? – dopytywał się policjant. Drugi wzywał przez radio karetkę. Ludzie przeciskali się zatłoczoną ulicą we wszystkich kierunkach. Ruch był wstrzymany. W oddali mikołaj wciąż machał do dzieci z sań. Gdzieś w tym tłumie mogła czekać Kiera, skulona, wystraszona, bo nie było rodziców.
– Czasami. Ostatnio przez miesiąc był spokój. Za parę minut przejdzie, ale błagam, znajdźcie Kierę. Pomóżcie nam znaleźć córkę.
Ciałem Grace, leżącej na ziemi jakby we śnie, zaczęły wstrząsać drgawki. Wywołało to okrzyki gapiów.
– Wszystko dobrze, wszystko dobrze, zaraz ci przejdzie, kochanie – szeptał jej Aaron do ucha. – Znajdziemy Kierę. Oddychaj głęboko. Nie wiem, czy mnie słyszysz… Skup się na tym, żeby oddychać głęboko, zaraz ci przejdzie.
Twarz Grace, z wywróconymi białkami, przybrała wyraz przerażenia. Teraz Aaron pilnował już tylko, żeby się o nic nie uderzyła.
Krąg gapiów zacieśniał się, głosy osób udzielających rad mieszały się z sygnałami policyjnych nadajników. Nagle z jednej strony ludzie zaczęli się rozstępować, przepuszczając ekipę pogotowia z noszami i apteczką. Dwóch dodatkowych policjantów próbowało odsunąć napierających ciekawskich.
Aaron cofnął się dwa kroki, robiąc miejsce ratownikom, i przesłonił ręką usta. Tego było już dla niego za wiele. Córka właśnie zaginęła, a żona leżała w napadzie lękowym. W oczach wezbrały mu łzy. Ale nie było to dla niego zwyczajne zachowanie. Na ogół kontrolował emocje. Nie demonstrował publicznie uczuć. Toteż czując na sobie wzrok tylu osób, jakoś zdołał się opanować, a łzy zatrzymały się w kącikach oczu.
– Jak ma pani na imię? – odezwała się głośno kobieta z zespołu ratunkowego.
– Grace – odpowiedział za żonę Aaron.
– Czy zdarzyło się to pierwszy raz?
– Nie… Czasem się zdarza. Jest w trakcie leczenia, ale… – Głos uwiązł mu w gardle.
– Grace, proszę posłuchać – podjęła ratowniczka krzepiącym tonem. – To minie, już mija. – Zwróciła głowę w stronę Aarona. – Jest uczulona na jakieś leki?
– Nie, nie jest – odparł skołowany. Nie wiedział już, czym się zajmować. Wszystko to go przerastało. Rozglądał się dookoła bezradnie, rozpaczliwie próbując pośród gąszczu nóg wypatrzeć Kierę.
– Kiera! – krzyknął znów. – Kiera!
Jeden z policjantów poprosił go na bok.
– Potrzebujemy pańskiej pomocy, żeby odnaleźć córkę. Z żoną jest w porządku. Zajmie się nią zespół ratunkowy. Do jakiego szpitala ma zostać przewieziona? Pan powinien zostać z nami.
– Do szpitala? Nie, nie. Przejdzie jej za pięć minut. To nic groźnego.
Jeden z ratowników podszedł do Aarona rozmawiającego z policjantem i powiedział:
– Powinniśmy przenieść się w jakieś spokojniejsze miejsce. Karetka stoi przy następnym skrzyżowaniu. Może żona tam poleży i zaczekamy na pana. Jeśli nie pojawi się jakaś komplikacja, nie zabierzemy jej do szpitala. Proszę się nie martwić, jeśli to tylko napad lękowy. Przejdzie po kilku minutach, potem żona powinna odpocząć.
Nagle na twarzy jednego z policjantów, którzy przyszli później, odmalowało się zdziwienie.
– Co takiego? – zawołał do nadajnika. – Co? Kiera? Znalazła się?
Funkcjonariusz wysłuchał komunikatu, potem spojrzał na Aarona.
– Proszę pana, proszę się nie denerwować, dobrze?
– Co się stało?
– Coś znaleziono.
ROZDZIAŁ 4
27 listopada 2003
Pięć lat od zaginięcia Kiery
Tylko ci, którzy nigdy nie przestają szukać,
odnajdują siebie samych.
Na skrzyżowaniu 77 Ulicy z Central Park West w Nowym Jorku 27 listopada o dziewiątej rano setki pomocników i wolontariuszy krzątało się wokół ogromnych nadmuchiwanych figur chwilę przed ich uniesieniem się w górę. W grupach obsługujących balony, które miały odbyć paradę, kończącą się naprzeciwko magazynu Macy’s na Herald Square, wszyscy ubrani byli w stylu danej postaci: odpowiedzialni za prezentację Babe, dzielnej świnki, mieli na sobie różowe bluzy; niosący magicznego Mr. Monopoly – eleganckie czarne garnitury; ci, którzy towarzyszyli sławnemu uczniowi ze Szkoły wyrzutków – niebieskie mundurki. Na Herald Square dzień rozpoczął się od wspaniałego flash mobu wykonującego America Sings, w kolorowych bluzach, potem zaś występowali najbardziej znani w kraju artyści.
Całe miasto stało się sceną wielkiej imprezy, ludzie na ulicach śmiali się, rozradowane dzieci przepychały się do miejsc przejścia orszaku. Nawet biznesmen Donald Trump wykonywał lot helikopterem nad Nowym Jorkiem, żeby sieć NBC miała widok z góry na trasę, która biegła pośród przecinających się pod kątem prostym ulic Manhattanu.
Zaginięcie Kiery Templeton odeszło wśród bieżących spraw w niepamięć, choć zajęło trwałe miejsce w podświadomości mieszkańców. Ojcowie i matki mocno trzymali dzieci za rękę, z ostrożnością, o jakiej przedtem w ogóle nie myśleli. Unikano strategicznych miejsc przejścia pochodu, w których można było oczekiwać największego ścisku. Do skrzyżowania Times Square, mety leżącej w pobliżu domu towarowego Macy’s, czy nawet dolnych odcinków Brodwayu, docierali tylko turyści, dorośli i przybysze z sąsiednich miast. Rodziny z dziećmi wybierały miejsce, z którego wyruszał pochód, na jednej z ulic równoległych do Central Park West. Liczono tam na większą swobodę przemieszczania się; szerokie chodniki i rozległe przestrzenie pozwalały spacerować bez ewentualnych zatorów.
Była 9.53 i dokładnie w chwili, gdy figura Wielkiego Ptaka z Ulicy Sezamkowej wzbijała się w górę pod uważnym spojrzeniem setek roześmianych dzieci i ich rodziców, jakiś pijak zaczął wykrzykiwać gniewnym głosem i ze łzami w oczach:
– Pilnujcie swoich dzieci! Pilnujcie swoich dzieci, bo to miasto je pochłonie! Pożre, jak pożera wszystko dobre, co stąpa po jego ulicach! Nie kochajcie w tym mieście niczego! Bo jak miasto się o tym dowie, zabierze to, jak zabiera wszystko, co dobrego napotka.
Niektórzy oderwali wzrok od gigantycznego żółtego ptaka, unoszącego się właśnie kilka metrów nad ziemią, by przyjrzeć się mężczyźnie. Miał gęstą, ciemną skołtunioną brodę, potargane włosy, był w poplamionym garniturze bez krawata. Na kołnierzyku koszuli widniał ślad krwi ze skaleczonej wargi. Z oczu wyzierały mu cierpienie i rozpacz. Szedł z trudem, w jednym bucie, na drugiej nodze miał tylko białą niegdyś skarpetkę, teraz czarną od brudu.
Kilku wolontariuszy zbliżyło się, żeby go uciszyć.
– Przyjacielu, nie za wcześnie doprowadza się pan do takiego stanu? – odezwał się jeden z nich, próbując odciągnąć go na bok.
– To Święto Dziękczynienia, nie wstyd panu? – dorzucił drugi. – Lepiej niech pan stąd idzie, bo zostanie pan zatrzymany. Dzieci patrzą. Proszę się zachowywać przyzwoicie.
– Wstyd to by mi było brać udział w… w tym. Karmić tę machinę, która połyka dzieci! – odkrzyknął mężczyzna.
– Chwila… – przerwał wolontariusz, rozpoznając go. – Pan… pan jest ojcem dziewczynki, która…
– Niech ci nie przyjdzie do głowy wspominać mojej córki, przeklęty.
– Tak! To pan! Może… nie powinien pan przychodzić tutaj… – dodał wolontariusz pojednawczym tonem.
Aaron pochylił głowę. Przez całą noc pił, przenosząc się z baru do baru, aż zamknięto ostatni. Potem poszedł do delikatesów i kupił butelkę ginu – sprzedaną mu z litości przez ekspedienta Pakistańczyka. Jednym haustem wypił prawie połowę, po czym zwymiotował. Usiadł i rozpłakał się. Za kilka godzin miała się rozpocząć parada z finałem przed Macy’s, wyznaczając pięć lat od zaginięcia Kiery. Poprzedniego dnia obudził się z płaczem, jak każdego roku w rocznicę. Przed tym zdarzeniem nie pił. Był człowiekiem spokojnym, prowadził zdrowy tryb życia i tylko pozwalał sobie na kieliszek białego wina, kiedy ktoś ich odwiedzał – w dawnym domu w Dyker Heights, bogatej dzielnicy Brooklynu. Odkąd stało się to z Kierą i wydarzyła się potem kolejna tragedia, nie było dnia, żeby z rana nie napił się whisky. Widząc Aarona Templetona w roku 1998 i w 2003, trudno było nie zauważyć, jak mocno życie go poturbowało.
Podszedł obserwujący całą scenę policjant.
– Musi pan opuścić to miejsce – powiedział, biorąc Aarona za ramię i wskazując mu przejście na drugą stronę barierek. – Tutaj mogą przebywać tylko osoby z obsługi.
– Proszę mnie nie dotykać! – krzyknął Aaron.
– Proszę pana… nie chciałbym być zmuszony pana zatrzymać. Dzieci patrzą.
Aaron spojrzał na chodniki po obu stronach i zdał sobie sprawę, że oczy wszystkich utkwione są w nim. Nieważny był gigantyczny cień rzucany przez żółtego ptaka czy nadmuchiwanego właśnie w oddali Spidermana, który miał się zaraz oderwać od ziemi. Pochylił głowę. Znowu. Czuł się pokonany. Złamany. Dzień parady zawsze wywoływał w nim wstrząs, a potem nie pozostawało mu nic innego, jak wrócić do nowego mieszkania w New Jersey, żeby spać pijackim snem i płakać w samotności. Ale policjant szarpnął go za ramię i sprawy przyjęły najgorszy możliwy obrót.
Aaron odwrócił się i wymierzył policjantowi silny cios pięścią w twarz, przewracając go na ziemię na oczach setek oniemiałych dzieci i ich rodziców, wśród których dały się słyszeć krzyki oburzenia.
– Hańba! – zawołał ktoś.
– Uciekaj stąd, błaźnie! – zawtórował ktoś inny.
Aaron dostał w twarz butelką wody, rozejrzał się dookoła oszołomiony, nie wiedząc, skąd nadszedł atak.
Nie zdążył zastanowić się nad przyczynami tej wrogości, nad tym, dlaczego ludzie nie chcieli go tutaj widzieć, kiedy podbiegło dwóch funkcjonariuszy i obaliło go na ziemię. Uderzył twarzą w asfalt. W niespełna pięć sekund miał ściągnięte do tyłu ręce i założone kajdanki, tak że nie czuł prawie krążenia w nadgarstkach. W pierwszej chwili jego mózg nie zarejestrował bólu, za to, owszem, ucisk rąk policjantów oraz wolontariusza, którzy błyskawicznie podnieśli go z ziemi. Aplauz stojących nieopodal ludzi zagłuszył lamenty załamanego do głębi ojca.
W radiowozie Aaron natychmiast zasnął.
Ocknął się godzinę później. Siedział na komisariacie, w Sekcji Zachodniej Policji Nowego Jorku, ze skrępowanymi z tyłu rękoma, obok starszego mężczyzny o łagodnym, melancholijnym wyrazie twarzy. Bolał go policzek. Wykrzywił się, w nadziei, że odpadnie mu strup zaschłej krwi, ale ból tylko rozszedł się na wszystkie strony.
– Zły dzień, co? – spytał mężczyzna.
– Złe… życie – odparł Aaron, czując, że zbiera mu się na wymioty.
– Życie jest złe, jeśli nie robisz niczego, żeby je zmienić.
Aaron popatrzył na niego i pokiwał głową. Przebiegło mu przez myśl, że gdyby nie ręce skrępowane z tyłu ten człowiek nie wyglądałby na kryminalistę. Może znalazł się tutaj w związku z mandatem za parkowanie w niedozwolonym miejscu.
Między biurkami pojawiła się jakaś szatynka i zwróciła się do sąsiada Aarona.
– Pan Rodríguez, jak mniemam? – spytała, biorąc teczkę z jego papierami.
– Tak jest – potwierdził.
– Za chwilę przyjdzie kolega od zabójstw i zada panu kilka pytań, Chce pan, żebyśmy zawiadomili pańskiego adwokata?
Aaron spojrzał na mężczyznę zaskoczony.
– Nie potrzeba. Wszystko już zostało powiedziane – odparł Rodríguez spokojnie.
– Jak pan sobie życzy. Ale proszę pamiętać, że przy składaniu zeznań może pan skorzystać z pomocy adwokata z urzędu.
– Mam czyste sumienie. Nic do ukrycia – uśmiechnął się towarzysz Aarona.
– Okej – odparła policjantka. – Za parę minut przyjdzie po pana funkcjonariusz. A pan… Templeton, Aaron. Pozwoli pan ze mną.
Wstał, obolały, i pożegnał się z sąsiadem skinieniem głowy. Pokuśtykał za policjantką do pomieszczenia przypominającego poczekalnię.
– Tutaj są pana rzeczy. Niech pan zadzwoni po kogoś, kto pana odbierze.
– To już wszystko? – spytał niepewnie.
– No… Policjant, którego pan uderzył, nie zgłasza pretensji. Poznał pana. Widział pana w telewizji po… po tej historii z córką. Mówi, że dosyć się nacierpieliście, a w końcu to Święto Dziękczynienia. Nie złożył oskarżenia, a w raporcie napisał tylko, że został pan przez niego zatrzymany ze względu na zbyt krzykliwe zachowanie. To lekkie przewinienie.
– Więc mogę iść do domu?
– Nie tak szybko. Tylko jeśli ktoś się po pana zgłosi. Nie możemy pana puścić samego w takim stanie, no… pijanego. Ewentualnie może pan odespać kaca w poczekalni, ale po co. To Święto Dziękczynienia. Wróci pan do domu, zdrzemnie się chwilę, a potem zje z rodziną kolację. Na pewno czeka na pana coś ekstra.
Aaron westchnął i spojrzał znów w kierunku Rodrígueza.
– Mógłbym spytać, co zrobił?
– Kto co zrobił?
Aaron wskazał głową mężczyznę.
– Wygląda na przyzwoitego gościa – zauważył.
– Och, proszę pana, na pewno jest w porządku. Wieczorem zastrzelił czterech facetów, którzy dokonali zbiorowego gwałtu na jego córce.
Aaron przełknął ślinę i popatrzył na Rodrígueza, jakby ten zyskał w jego oczach uznanie.
– Prawdopodobnie resztę życia spędzi w więzieniu, ale ja tam go nie winię. Na jego miejscu… nie wiem, co bym zrobiła.
– Ale pani jest policjantką. Pani ma za zadanie wsadzać tych złych do więzienia.
– No więc mówię. Nie jestem przekonana do tego systemu. Ludzie, których on zamordował, mieli już na koncie kilka spraw o przestępstwa seksualne. I co? Byli na wolności. Nie wiem. Mam coraz mniej zaufania do tego wszystkiego. Dlatego siedzę na komisariacie i odwalam papierkową robotę. Nie nadstawiam karku w imię systemu. Tu jest lepiej, bracie.
Aaron skinął głową. Policjantka położyła na kontuarze plastikowe pudełko, w którym znajdował się skórzany portfel, klucze z breloczkiem przedstawiającym psa Pluto oraz nokię 6600. Aaron schował do kieszeni portfel i klucze, potem zaczął przeszukiwać kontakty w telefonie. Przeszedł przez dwanaście nieodebranych połączeń od Grace i napisał esemesa, którego usunął, nie wysyłając. Wolał zadzwonić, żeby jak najszybciej się stąd wydostać.
Przyłożył telefon do ucha. Po chwili dobiegł go kobiecy głos:
– Aaron?
– Miren, możesz po mnie przyjechać? Mam kłopot.
– Co się stało?
– Proszę…
Miren westchnęła.
– Jestem w redakcji. Czy to pilne? Gdzie jesteś?
– Na komisariacie.