Jedynym sposobem na odkrycie prawdy jest stawienie czoła własnym demonom… „Śnieżna dziewczyna” to wciągający thriller o obsesji, sekretach i mrocznej prawdzie, która nie pozwala o sobie zapomnieć.


Aaron i Grace Templeton nigdy nie zapomną parady z okazji Święta Dziękczynienia w 1998 roku, kiedy zaginęła ich trzyletnie córka Kiera. Młoda dziennikarka śledcza Miren Triggs pomaga rodzicom w poszukiwaniach dziewczynki.

Mija pięć lat. Gdy wydaje się, że nie ma już szans na rozwikłanie sprawy, ktoś dostarcza Templetonom kasetę wideo z nagraniem ich córki.

Czy Kierę uda się znaleźć całą i zdrową?

Serial nakręcony na podstawie książki odniósł ogromny sukces, plasując się w czołówce najpopularniejszych nieanglojęzycznych produkcji Netflixa. Wraz z premierą „Śnieżnej dziewczyny” ukazuje się kontynuacja, „Gra o duszę”. Miren Triggs prowadzi śledztwo w sprawie kolejnego zaginięcia sprzed lat.

Serial dostępny na platformie Netflix (premiera styczeń 2025). Przeczytaj, zanim obejrzysz serial.

Javier Castillo najbardziej poczytny hiszpański autor thrillerów. Debiutował w 2017 roku. Choć jego kariera dopiero się rozpędza, to Castillo już teraz może się poszczycić milionami sprzedanych egzemplarzy, topowymi miejscami na listach bestsellerów i międzynarodowym rozgłosem.

Javier Castillo
Śnieżna dziewczyna
Przekład: Marta Szafrańska-Brandt
Seria „Śnieżna Dziewczyna”, tom 1
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 5 lutego 2025
 
 


ROZ­DZIAŁ 1

Nowy Jork
26 li­sto­pada 1998

To, co naj­gor­sze, lę­gnie się
za­wsze nie­zau­wa­żal­nie.

 
Grace pod­nio­sła wzrok i na chwilę prze­stała ob­ser­wo­wać im­po­nu­jącą pa­radę z oka­zji Święta Dzięk­czy­nie­nia, żeby przyj­rzeć się roz­pro­mie­nio­nej có­reczce. Kiera sie­działa ojcu na ra­mio­nach, maj­ta­jąc nóż­kami z ra­do­ści, on zaś trzy­mał ją nad ko­lan­kami – nie dość mocno, jak się miało oka­zać. Mi­ko­łaj z Macy’s zbli­żał się uśmiech­nięty na swo­jej ogrom­nej plat­for­mie, a dziew­czynka, pisz­cząc, wska­zy­wała na po­prze­dza­jący sa­nie or­szak gi­gan­tycz­nych dusz­ków, el­fów, pier­ni­ko­wych lud­ków i plu­sza­ków. Pa­dało. Miękka i de­li­katna za­słona wody otu­lała kurtki i pa­ra­sole, i kro­ple ta­kie chyba za­wsze przy­po­mi­nały łzy.
– Tam! – za­wo­łała Kiera. – Tam!
Aaron i Grace po­wę­dro­wali wzro­kiem za pal­cem córki i zo­ba­czyli biały ba­lo­nik wy­peł­niony he­lem, który wzbi­jał się w niebo po­śród dra­pa­czy chmur No­wego Jorku. Kiera po­pa­trzyła na matkę z na­dzieją w oczach i Grace po­jęła, że nie bę­dzie mo­gła jej od­mó­wić.
Na rogu stała dziew­czyna prze­brana za Mary Pop­pins. W jed­nej ręce trzy­mała roz­ło­żony pa­ra­sol, w dru­giej pęk bia­łych ba­lo­nów, które roz­da­wała prze­chod­niom.
– Chcesz taki? – spy­tała córkę Grace, zna­jąc od­po­wiedź.
Kiera z prze­ję­cia nie była zdolna wy­krztu­sić słowa. Otwo­rzyła tylko bu­zię, uka­zu­jąc do­łeczki w po­licz­kach, po czym ski­nęła głową.
– Ale już je­dzie mi­ko­łaj! Nie mo­żemy go prze­ga­pić! – za­pro­te­sto­wał Aaron.
Na po­licz­kach Kiery znowu po­ja­wiły się do­łeczki, po­ka­zała się też prze­rwa mię­dzy przed­nimi ząb­kami, w któ­rej cza­sem zo­sta­wały resztki je­dze­nia. W domu cze­kał na nich tort mar­chew­kowy upie­czony na przy­pa­da­jące na­stęp­nego dnia uro­dziny dziew­czynki. Aaron przy­po­mniał so­bie o tym i może dla­tego prze­stał się sprze­ci­wiać.
– Zgoda – kiw­nął głową. – Gdzie te ba­lony?
– Tam, na rogu, roz­daje je Mary Pop­pins – od­parła Grace, z ja­kie­goś po­wodu po­de­ner­wo­wana.
W miej­scu, gdzie stali, lu­dzie za­częli się tło­czyć i do­tych­cza­sowy spo­kój roz­pły­nął się jak sen.
– Kiera, za­cze­kaj tu z mamą na mnie.
– Nie! Ja chcę do Mary Pop­pins.
Aaron wes­tchnął, a Grace uśmiech­nęła się, wie­dząc, że mąż i tym ra­zem ustąpi.
– Mam na­dzieję, że Mi­chael nie bę­dzie taki uparty – do­dał, głasz­cząc za­zna­cza­jący się już wy­raź­nie brzuch żony, która była w pią­tym mie­siącu ciąży. Z po­czątku bu­dziło to jego obawy – Kiera była jesz­cze taka ma­lutka – ale te­raz bar­dzo się cie­szył.
– Wdała się w ta­tu­sia – rzu­ciła we­soło Grace. – Nie za­prze­czysz.
– No już do­brze, do­brze. Idziemy po ba­lon!
Aaron usa­dził so­bie córkę le­piej na ra­mio­nach i po­śród gęst­nie­ją­cego tłumu za­czął się prze­py­chać w stronę rogu ulicy. Po kilku kro­kach od­wró­cił się jesz­cze do Grace i za­wo­łał:
– Wszystko w po­rządku?
– Tak! Po­spiesz­cie się! Mi­ko­łaj już je­dzie!
Kiera, z tą swoją twa­rzyczką roz­pro­mie­nioną ra­do­ścią, znów po­słała matce sze­roki uśmiech z wy­so­ko­ści ra­mion Aarona. Po la­tach bę­dzie to nio­sło po­cie­chę Grace, wma­wia­ją­cej so­bie z tru­dem, że pustka nie jest aż tak mroczna, ból tak do­tkliwy, a cier­pie­nie tak doj­mu­jące. Ostat­nim za­cho­wa­nym wspo­mnie­niem był wi­dok córki uśmiech­nię­tej.
Gdy zna­leźli się obok Mary Pop­pins, Aaron zsa­dził córkę – czego so­bie ni­gdy nie wy­ba­czy. Po­my­ślał, że może w ten spo­sób Kiera znaj­dzie się bli­żej panny Pop­pins albo, za­chę­cona przez ojca, sama po­prosi o ba­lo­nik. Czło­wiek robi różne rze­czy w do­brej wie­rze, na­wet je­śli po­tem oka­zują się tra­giczne w skut­kach. Grał ja­kiś ze­spół, dźwięki mu­zyki mie­szały się z okrzy­kami lu­dzi, do­okoła ci­snęły się setki rąk i nóg i Kiera, odro­binę prze­lęk­niona, mocno chwy­ciła dłoń ojca. Drugą rękę wy­cią­gnęła w kie­runku dziew­czyny prze­bra­nej za Mary Pop­pins, która po­wie­działa coś, co na za­wsze za­pa­dło w pa­mięć ojca ma­ją­cego za chwilę utra­cić wszystko:
– Może ta śliczna dziew­czynka chcia­łaby tro­chę cu­kru?
Kiera się ro­ze­śmiała. Par­sk­nęła przy tym nie­znacz­nie i Aaron za­pa­mię­tał to jako coś po­mię­dzy chi­cho­tem a tłu­mioną salwą śmie­chu. Czło­wiek żyje po­tem ta­kimi wspo­mnie­niami.
Wtedy ostatni raz usły­szał ją śmie­jącą się.
Do­kład­nie w chwili kiedy Kiera zła­pała sznu­rek od ba­lona, po­dany jej szczu­płymi pal­cami przez pannę Pop­pins, znów roz­sy­pało się czer­wone kon­fetti, roz­legł się eu­fo­ryczny okrzyk dzieci i na­gle za­nie­po­ko­jeni ro­dzice i tu­ry­ści po­czuli na­cisk ze wszyst­kich stron – nie wia­domo do­kład­nie z któ­rej.
I stało się nie­unik­nione. Na­wet je­śli Aaron ana­li­zo­wał póź­niej, że w ciągu tych nie­spełna dwóch mi­nut, kiedy wszystko się zda­rzyło, mógł tyle rze­czy zro­bić ina­czej. Mógł sam się­gnąć po ba­lon albo ka­zać Kie­rze zo­stać z Grace, albo po­dejść do ko­biety od pra­wej, a nie od le­wej strony.
Ktoś go po­trą­cił, tak że się cof­nął o krok, po­ty­ka­jąc o trzy­dzie­sto­cen­ty­me­trowy kra­węż­nik wo­kół drzewa na rogu 36 Ulicy i Broad­wayu. Wtedy wła­śnie ostatni raz po­czuł do­tknię­cie dłoni Kiery, jej cie­pło, mięk­kość; po­czuł rączkę trzy­ma­jącą go za trzy palce: wska­zu­jący, środ­kowy i ser­deczny. Ich ręce roz­łą­czyły się, ale nie wie­dział jesz­cze, że na za­wsze. Mo­gło to być zwy­kłe po­tknię­cie, gdyby po nim nie prze­wró­ciło się kilka in­nych osób, a on gdyby za­miast pod­nieść się na­tych­miast, nie gra­mo­lił się przez mi­nutę, dep­tany przez lu­dzi, któ­rzy co­fa­jąc się, by prze­pu­ścić or­szak, a po­tem znów wejść na chod­nik, nie­chcący przy­gnia­tali mu rękę albo nogę. Jesz­cze z ziemi za­wo­łał:
– Kiera! Nie ru­szaj się!
I wy­dało mu się, że sły­szy:
– Tata!
Kiedy obo­lały sta­nął wresz­cie na nogi, Kiery nie było już obok Mary Pop­pins. Ci, któ­rzy się rów­nież po­przew­ra­cali, pod­no­sili się i pró­bo­wali wró­cić na swoje miej­sce. Za­wo­łał znowu:
– Kiera! Kiera!
Lu­dzie do­okoła po­pa­trzyli zdzi­wieni, nie wie­dząc, co się dzieje. Pod­biegł do dziew­czyny w prze­bra­niu.
– Wi­działa pani moją córkę?
– W bia­łej kur­teczce?
– Tak! Gdzie ona jest?
– Po­da­łam jej ba­lon, a po­tem lu­dzie mnie ode­pchnęli. W ca­łym tym ści­sku stra­ci­łam ją z oczu. Nie jest z pa­nem?
– Kiera! – za­wo­łał znowu Aaron, nie słu­cha­jąc da­lej i ob­ra­ca­jąc się do­okoła. Szu­kał mię­dzy set­kami nóg. – Kiera!
Stało się. Coś naj­tra­gicz­niej­szego, co dla osoby pa­trzą­cej z lotu ptaka nie ozna­cza­łoby żad­nego dra­matu. Aaron uj­rzał wy­peł­niony he­lem biały ba­lo­nik, który mu­siał wy­mknąć się z czy­ichś rąk. I to było naj­gor­sze.
Prze­pchał się z tru­dem przez tłum i ru­szył tam, gdzie zo­ba­czył ba­lon. Nie prze­sta­wał na­wo­ły­wać:
– Kiera! Có­reczko!
Panna Pop­pins rów­nież za­częła wo­łać:
– Zgu­biła się dziew­czynka!
Kiedy w końcu udało mu się do­trzeć do miej­sca, z któ­rego uniósł się biały ba­lon – przy wej­ściu do banku – zo­ba­czył, jak ja­kiś męż­czy­zna z dziew­czynką z krę­co­nymi wło­sami, ze­bra­nymi w dwa ku­cyki, śmieją się i ma­chają za ba­lo­nem.
– Wi­dział pan może dziew­czynkę w bia­łej kur­teczce? – krzyk­nął zde­spe­ro­wany.
Męż­czy­zna po­pa­trzył na niego z tro­ską i po­krę­cił głową.
Aaron go­rącz­kowo szu­kał da­lej. Wró­cił na róg ulicy, roz­trą­ca­jąc wszyst­kich po dro­dze. Ogar­nęła go roz­pacz. Ty­siące lu­dzi tło­czyło się wo­kół niego, ich nogi, ręce, głowy za­sła­niały mu wi­dok; po­czuł się tak za­gu­biony i nie­szczę­śliwy, że serce nie­mal sta­nęło mu w piersi. Sły­szał prze­raź­li­wie gło­śne trąbki z or­szaku mi­ko­łaja, po­dobne do ostrego dzwonka za­głu­sza­ją­cego jego krzyki. Lu­dzie na­pie­rali, mi­ko­łaj po­zdra­wiał wszyst­kich z sań i każdy chciał się zna­leźć jak naj­bli­żej, żeby mu się przyj­rzeć.
– Kiera!
Prze­ci­snął się do żony, która nie­świa­doma ni­czego oglą­dała gi­gan­tyczne pier­ni­kowe po­staci wy­ko­nu­jące fan­ta­zyjny ta­niec.
– Grace! Nie mogę zna­leźć Kiery – wy­dy­szał.
– Jak to?
– Nie mogę zna­leźć Kiery! Po­sta­wi­łem ją na ziemi i… gdzieś się zgu­biła. – Głos mu się za­ła­mał. – Nie mogę jej zna­leźć.
– Co mó­wisz?
– Nie mogę jej zna­leźć.
Na twa­rzy Grace nie od razu ra­dość ustą­piła nie­do­wie­rza­niu, a po­tem zgro­zie. Krzyk­nęła:
– Kiera!
Oboje za­częli na­wo­ły­wać, lu­dzie do­okoła przy­łą­czali się do nich. Or­szak po­su­wał się da­lej nie­za­leż­nie od wszyst­kiego, mi­ko­łaj uśmie­chał się, po­zdra­wia­jąc dzieci usa­do­wione na ra­mio­nach oj­ców, wresz­cie za­trzy­mał się na He­rald Squ­are. Tu ofi­cjal­nie ogło­szono roz­po­czę­cie ob­cho­dów Bo­żego Na­ro­dze­nia.
Dla Aaron i Grace, ostat­kiem sił szu­ka­ją­cych córki, już za go­dzinę wszystko miało się zmie­nić na za­wsze.

ROZ­DZIAŁ 2

Mi­ren Triggs
1998

Nie­szczę­ście za­wsze szuka tego,
kto umie je przy­jąć.
Ze­msta na­to­miast tego, kto nie po­trafi.

 
O za­gi­nię­ciu Kiery Tem­ple­ton pierw­szy raz usły­sza­łam w cza­sie stu­diów na Uni­wer­sy­te­cie Co­lum­bia. Przy wej­ściu na wy­dział dzien­ni­kar­stwa wzię­łam do ręki je­den z wy­ło­żo­nych tam nu­me­rów „Man­hat­tan Press”, roz­da­wa­nych stu­den­tom po to, żeby ma­rzyli o wiel­ko­ści i uczyli się od naj­lep­szych. Tego dnia wsta­łam wcze­śnie, zmę­czona po­wra­ca­ją­cym sen­nym kosz­ma­rem, w któ­rym szłam opu­sto­szałą ulicą No­wego Jorku, ucie­ka­jąc przed wła­snym cie­niem, i z tym ob­ra­zem w oczach jesz­cze przed świ­tem wzię­łam prysz­nic i ubra­łam się. Kiedy zja­wi­łam się na wy­dziale, ko­ry­ta­rze świe­ciły pust­kami. To mi od­po­wia­dało. Nie lu­bi­łam prze­by­wać wśród nie­zna­jo­mych albo pa­ra­do­wać przed swoją grupą, czu­jąc na so­bie spoj­rze­nia i sły­sząc do­okoła szepty. I tak z Mi­ren sta­łam się „tą, która…”, a cza­sem także „szszsz, ci­cho, bo nas usły­szy”.
Cza­sem wy­da­wało mi się, że mają ra­cję, że prze­sta­łam no­sić imię, jak­bym mo­gła być już tylko du­chem tam­tej nocy. Gdy pa­trzy­łam w lu­stro i za­glą­da­łam so­bie w oczy, za­wsze za­da­wa­łam to py­ta­nie: Je­steś tam jesz­cze, Mi­ren?
Tam­ten dzień był szcze­gól­nie dziwny. Mi­nął ty­dzień od Święta Dzięk­czy­nie­nia, kiedy twarz ma­łej dziew­czynki, Kiery Tem­ple­ton, po­ja­wiła się na okładce jed­nego z naj­po­pu­lar­niej­szych dzien­ni­ków na świe­cie.
Na pierw­szej stro­nie „Man­hat­tan Press” z 1 grud­nia 1998 wid­niało po pro­stu: „CZY KTOŚ WI­DZIAŁ KIERĘ TEM­PLE­TON?”. Pod zdję­ciem do­pi­sek: „Wię­cej in­for­ma­cji na stro­nie 12”. Twarz Kiery wy­ra­żała zdzi­wie­nie, a zie­lone oczy były wpa­trzone w ja­kiś punkt za apa­ra­tem – taki ob­raz za­pi­sze się na za­wsze w pa­mięci miesz­kań­ców ca­łego kraju. Wi­dząc jej twarz, my­śla­łam o so­bie z dzie­ciń­stwa, a wi­dząc to spoj­rze­nie… o so­bie do­ro­słej. Tak bez­bronna, tak słaba, tak… zła­mana na du­chu.
Sie­dem­dzie­siąta pierw­sza pa­rada Macy’s w 1998 roku zo­stała w Ame­ryce za­pa­mię­tana na za­wsze z dwóch po­wo­dów. Po pierw­sze dla­tego, że uznano ją za naj­lep­szą w hi­sto­rii – czter­na­ście ze­spo­łów mu­zycz­nych, wy­stępy NSYNC, Back­street Boys, Mar­tiny McBride, ak­cje flash mob w wy­ko­na­niu kil­ku­set ma­żo­re­tek, łącz­nie z pełną ob­sadą Ulicy Se­zam­ko­wej, a na­wet nie­koń­czący się or­szak klau­nów stra­ża­ków. Rok wcze­śniej po­ja­wiły się po­ważne pro­blemy w związku z wia­trem. Nie­które ba­lony stały się przy­czyną wy­pad­ków, było wielu ran­nych i po­tur­bo­wa­nych, ba­lon Bar­ney – ró­żowy di­no­zaur – oka­zał się trudny do kon­tro­lo­wa­nia i paru wi­dzów mu­siało go po­prze­kłu­wać, żeby dał się spro­wa­dzić na zie­mię. Spo­tkało się to z taką kry­tyką, że or­ga­ni­za­to­rzy pod­jęli wielki wy­si­łek, aby od­bu­do­wać pre­stiż im­prezy. Ża­den ro­dzic nie wy­brałby się na pa­radę, pod­czas któ­rej jego dziecko mo­głoby zo­stać po­trą­cone przez Bar­neya albo świnkę Babe wy­soką na pięć pię­ter. Mą­drzy lu­dzie gło­wili się, jak wy­klu­czyć wszel­kie ry­zyko. Pod­czas pa­rady 1998 roku wszystko miało się udać. Wpro­wa­dzono ogra­ni­cze­nia wy­so­ko­ści i roz­mia­rów ba­lo­nów, eli­mi­nu­jąc na za­wsze im­po­nu­ją­cego Dzię­ciołka Wo­ody’ego. Zor­ga­ni­zo­wano in­ten­sywne szko­le­nia dla asy­sten­tów od­po­wie­dzial­nych za ob­sługę plat­form. Wszystko było na me­dal, tak że jesz­cze dziś, pra­wie dwa­dzie­ścia lat póź­niej, cały kraj miał w pa­mięci im­po­nu­jący or­szak w nie­bie­skich stro­jach idący za mi­ko­ła­jem aż po He­rald Squ­are. Pa­rada oka­za­łaby się praw­dzi­wym suk­ce­sem, gdyby nie to, że tego dnia Kiera Tem­ple­ton, trzy­let­nia za­le­d­wie dziew­czynka, znik­nęła w tłu­mie, jak gdyby ni­gdy nie ist­niała.
Mój wy­kła­dowca dzien­ni­kar­stwa śled­czego, Jim Schmoer, spóź­nił się na za­ję­cia. Był wów­czas także na­czel­nym „Wall Street Da­ily”, dzien­nika po­świę­co­nego spra­wom eko­no­micz­nym i roz­ma­itym te­ma­tom ogól­nym, i naj­wi­docz­niej wstą­pił wcze­śniej do ar­chi­wum miej­skiego po ja­kieś dawne do­ssier. Sta­nął przed grupą zi­ry­to­wany i pod­no­sząc do góry ga­zetę, zwró­cił się do nas z py­ta­niem:
– Jak my­śli­cie, po co się to robi? Po co się umiesz­cza zdję­cie Kiery Tem­ple­ton na pierw­szej stro­nie z ta­kim zwię­złym na­głów­kiem?
Sa­rah, pilna ko­le­żanka, która sia­dała dwie ławki przede mną, od­po­wie­działa gło­śno:
– Że­by­śmy ją w ra­zie czego mo­gli roz­po­znać i wsz­cząć alarm. Żeby po­móc ją od­na­leźć.
Schmoer po­krę­cił głową i wska­zał na mnie:
– A co my­śli na ten te­mat panna Triggs?
– Przy­kre to, ale wy­dawca ga­zety chce w ten spo­sób zwięk­szyć sprze­daż – od­po­wie­dzia­łam bez wa­ha­nia.
– Pro­szę mó­wić da­lej.
– O ile wiem, dziew­czynka za­gi­nęła przed ty­go­dniem na rogu He­rald Squ­are. Na­tych­miast ogło­szono alarm i le­dwo skoń­czyła się pa­rada, szu­kało jej całe mia­sto. Prze­czy­ta­łam, że jej zdję­cie po­ja­wiło się już w wia­do­mo­ściach wie­czor­nych i na­wet na­stęp­nego ranka in­for­ma­cje w CBS roz­po­czy­nały się od niego. Dwa dni póź­niej pla­ka­tami z jej twa­rzą okle­jono wszyst­kie la­tar­nie w cen­trum Man­hat­tanu. Na pierw­szą stronę dano ją te­raz, po ty­go­dniu, nie żeby po­móc w po­szu­ki­wa­niach, ale żeby pod­krę­cić at­mos­ferę sen­sa­cji, jaka się wy­two­rzyła wo­kół sprawy.
Schmoer stał nie­po­ru­szony.
– Ale czy wi­dzia­łaś wcze­śniej tę dziew­czynkę? Oglą­da­łaś wia­do­mo­ści tam­tego wie­czoru albo na­za­jutrz rano?
– Nie, pa­nie pro­fe­so­rze. Nie mam w domu te­le­wi­zora i miesz­kam na pół­nocy, w Har­le­mie. Tam nie do­cie­rają pla­katy ze zdję­ciami dzieci bo­ga­czy, roz­le­piane po la­tar­niach w in­nych miej­scach.
– A za­tem czy nie speł­niły swo­jego za­da­nia? Nie po­mo­gły ci w jej iden­ty­fi­ka­cji? Nie są­dzisz, że pró­bo­wano w ten spo­sób zwięk­szyć szanse jej od­na­le­zie­nia?
– Nie, pa­nie pro­fe­so­rze. To zna­czy… Czę­ściowo tak. Ale nie.
– Mów da­lej – po­pro­sił, wie­dząc, że do­szłam do wnio­sku, który chciał usły­szeć.
– Pi­szą, że jej zdję­cie po­ja­wiło się naj­pierw w wia­do­mo­ściach CBS, po­nie­waż nie chcą, żeby lu­dzie wi­dzieli, że pierwsi czer­pią ko­rzy­ści z ca­łej afery, cho­ciaż w rze­czy­wi­sto­ści tak wła­śnie jest.
– Nie­mniej te­raz już wiesz, jak wy­gląda Kiera Tem­ple­ton, i mo­żesz przy­łą­czyć się do po­szu­ki­wań.
– Tak, ale to nie był główny cel. Ce­lem było sprze­dać na­kład. In­for­ma­cje po­da­wane w ciągu pierw­szych go­dzin przez CBS być może na­prawdę miały po­móc w po­szu­ki­wa­niach. Te­raz wy­gląda na to, że tylko prze­cią­gają, pró­bują wy­ko­rzy­stać sprawę, która wzbu­dziła chyba po­wszechne za­in­te­re­so­wa­nie.
Pro­fe­sor Schmoer po­wiódł wzro­kiem po gru­pie, po czym nie­spo­dzie­wa­nie za­czął bić brawo.
– Tak, wła­śnie tak się stało, panno Triggs – po­wie­dział – i chciał­bym, że­by­ście w ten spo­sób ana­li­zo­wali te­maty. Co kryje się za hi­sto­rią, która tra­fia na pierw­szą stronę? Dla­czego za­gi­nię­cie jed­nej osoby oka­zuje się waż­niej­sze od za­gi­nię­cia in­nej? Dla­czego cały kraj szuka Kiery Tem­ple­ton? – prze­rwał, by po chwili pod­su­mo­wać: – Wszy­scy przy­łą­czyli się do po­szu­ki­wań Kiery Tem­ple­ton, po­nie­waż to się opłaca.
Jego wnio­sek nie­wąt­pli­wie sta­no­wił uprosz­cze­nie, ale wła­śnie dzięki ta­kiemu uję­ciu dra­mat za­gi­nię­cia Kiery stał mi się bliż­szy.
– Smutny jest fakt – cią­gnął – i zro­zu­mie­cie to nie­ba­wem, że me­dia przy­łą­czają się do po­szu­ki­wań ze względu na wła­sny in­te­res. Kiedy wy za­sta­na­wia­cie się, czy ja­kaś hi­sto­ria po­winna być upo­wszech­niana, tak bar­dzo jest okrutna albo tra­giczna, na­czelny wa­szej ga­zety za­daje so­bie jedno py­ta­nie: Czy przez to zwięk­szy się sprze­daż? Świat funk­cjo­nuje ze względu na spo­dzie­wane ko­rzy­ści. Ro­dziny zwra­cają się do me­diów z tych sa­mych po­wo­dów. Sprawa, o któ­rej jest gło­śno, praw­do­po­dob­nie sil­niej za­an­ga­żuje po­li­cję. To są fakty. Urzę­du­jący po­li­tyk musi wal­czyć o po­pu­lar­ność, tylko to się dla niego li­czy, i tak za­myka się błędne koło. Wszy­scy są za­in­te­re­so­wani tym, żeby wo­kół da­nej sprawy trwał ruch: jedni chcą za­ro­bić, inni od­zy­skać na­dzieję.
Mil­cza­łam wzbu­rzona. I chyba tak samo reszta grupy. Było to do­łu­jące. Pod­ci­nało skrzy­dła. Po­tem, jakby za­gi­nię­cie Kiery na­le­żało już do spraw prze­brzmia­łych, Schmoer za­czął ko­men­to­wać ar­ty­kuł na te­mat do­mnie­ma­nego uwi­kła­nia bur­mi­strza w de­frau­da­cję fun­du­szy prze­zna­czo­nych na bu­dowę par­kingu nad rzeką Hud­son, a skoń­czył za­ję­cia omó­wie­niem szcze­gó­łów śledz­twa do­ty­czą­cego no­wego nar­ko­tyku, który za­czy­nał siać spu­sto­sze­nie wśród uboż­szej lud­no­ści przed­mieść. Czu­li­śmy się w gru­pie tak, jakby rze­czy­wi­stość dała nam w twarz. Przy­cho­dzi­łeś rano na uczel­nię pe­łen na­dziei, a ja­kiś czas po­tem wy­cho­dzi­łeś zgnę­biony, kwe­stio­nu­jąc wszystko. Te­raz my­ślę, że o to wła­śnie cho­dziło.
Że­gna­jąc się z nami do przy­szłego ty­go­dnia, Schmoer miał zwy­czaj za­da­wać ja­kiś te­mat do opra­co­wa­nia. Ostat­nio było to mo­le­sto­wa­nie sek­su­alne se­kre­tarki przez pew­nego po­li­tyka. Tym ra­zem od­wró­cił się i na­pi­sał na ta­blicy: „Te­mat do­wolny”.
– Co to zna­czy? – za­wo­łał ktoś z ostat­nich rzę­dów.
– Że mogą pań­stwo prze­ana­li­zo­wać kwe­stię, która naj­bar­dziej pań­stwa za­in­te­re­suje w dzi­siej­szej ga­ze­cie.

 
Tego typu za­da­nia bar­dzo nam słu­żyły. Po­zwa­lały zo­rien­to­wać się, jaką dzie­dziną dzien­ni­kar­stwa śled­czego chcie­li­by­śmy się za­jąć: po­li­tyką i ko­rup­cją, spra­wami so­cjal­nymi, ochroną śro­do­wi­ska czy nad­uży­ciami w fir­mach. Tego dnia jedną z głów­nych wia­do­mo­ści był praw­do­po­dobny wy­ciek sub­stan­cji tok­sycz­nych do Hud­sonu, na który wska­zy­wa­łoby po­ja­wie­nie się w pew­nym re­jo­nie se­tek śnię­tych ryb. Cała grupa, łącz­nie ze mną, od razu się zo­rien­to­wała, że można było ła­two wy­wią­zać się z za­da­nia. Wy­star­czyło po­brać próbkę wody i od­dać ją do ana­lizy w wy­dzia­ło­wym la­bo­ra­to­rium, aby okre­ślić sub­stan­cję od­po­wie­dzialną za zdy­cha­nie ryb. Ko­lej­nym kro­kiem by­łoby spraw­dze­nie, ja­kie za­kłady che­miczne znaj­dują się po­wy­żej tego miej­sca i wy­le­wają do rzeki od­pady za­wie­ra­jące wy­od­ręb­nioną sub­stan­cję. Ła­twi­zna.
Gdy wy­szli­śmy z sali, Chri­stine Marks, do po­przed­niego roku moja ko­le­żanka z ławki i obiekt wes­tchnień chło­pa­ków z grupy, po­de­szła do mnie z za­fra­so­waną miną. Kie­dyś by­ły­śmy kum­pel­kami, te­raz na myśl o roz­mo­wie z nią ro­biło mi się nie­do­brze.
– Mi­ren, pój­dziesz z nami po­brać próbki wody? Bułka z ma­słem. Mo­gli­by­śmy wie­czo­rem na­peł­nić pró­bówki przy na­brzeżu nu­mer dwa­na­ście, a po­tem sko­czyć gdzieś na piwo. Bę­dzie chyba paru faj­nych chło­pa­ków.
– Chyba tym ra­zem so­bie od­pusz­czę.
– Znowu?
– Po pro­stu nie mam ochoty. I tyle.
Chri­stine zmarsz­czyła brwi, ale za­raz przy­brała swój nie­odmienny wy­raz współ­czu­cia.
– Mi­ren, pro­szę cię, mi­nęło już tyle czasu od… no, od tej hi­sto­rii.
Wie­dzia­łam, do czego pije, i wie­dzia­łam, że nie bę­dzie miała od­wagi tego wy­po­wie­dzieć. Od ubie­głego roku bar­dzo się od sie­bie od­da­li­ły­śmy, to zna­czy, po­win­nam chyba po­wie­dzieć: wznio­słam mur mię­dzy sobą a resztą świata. Wo­la­łam być sama i sku­pić się na stu­diach.
– To nie ma nic wspól­nego z tamtą sprawą. I pro­szę, nie roz­ma­wiaj ze mną tak, jakby na­le­żało mi się współ­czu­cie. Mam już do­syć li­to­ści­wych spoj­rzeń wszyst­kich do­okoła. Nic mi nie jest.
– Mi­ren… – wy­szep­tała z tro­ską, jak­bym była osobą upo­śle­dzoną. Na pewno przy­bie­rała taki ton głosu, roz­ma­wia­jąc z dziećmi. – Nie chcia­łam…
– Nie ob­cho­dzi mnie to, ro­zu­miesz? Poza tym nie mam za­miaru zaj­mo­wać się wy­cie­kiem. Kom­plet­nie mnie to nie in­te­re­suje. Jak już raz mo­żemy wy­bie­rać, to wolę za­jąć się czymś in­nym.
Wy­glą­dała na ura­żoną, ale nie sko­men­to­wała mo­ich słów. Na do­da­tek była tchó­rzem.
– Czyli?
– Zajmę się sprawą za­gi­nię­cia Kiery Tem­ple­ton.
– Tej dziew­czynki? Na­prawdę? W ta­kich przy­pad­kach bar­dzo trudno coś usta­lić. W ciągu ty­go­dnia nie zgro­ma­dzisz po­rząd­nego ma­te­riału do po­ka­za­nia Schmo­erowi.
– I co z tego? – wpa­dłam jej w słowo. – Przy­naj­mniej ktoś po­pro­wa­dzi śledz­two nie dla pie­nię­dzy. Ci lu­dzie za­słu­żyli na to, żeby ktoś po­my­ślał o ich córce, i to nie dla wła­snej ko­rzy­ści.
– Kogo ona ob­cho­dzi, Mi­ren? Sama po­wie­dzia­łaś. Tą ana­lizą mamy so­bie pod­nieść śred­nią, a nie ob­ni­żyć. Nie zmar­nuj oka­zji, żeby za­punk­to­wać.
– Dla cie­bie tak by­łoby le­piej, co?
– Mi­ren, nie bądź nie­mą­dra.
– Może za­wsze by­łam – od­par­łam, pró­bu­jąc prze­rwać roz­mowę.
I na tym mo­gło się skoń­czyć. Mo­gło to być trwa­jące ty­dzień da­remne śledz­two pro­wa­dzone przez pierw­szą z brzegu stu­dentkę dzien­ni­kar­stwa. Nie­za­li­czona praca, bez więk­szego zna­cze­nia dla koń­co­wej oceny. Los jed­nak chciał, że od­kry­łam coś nie­zwy­kłego, co na za­wsze od­mie­niło bieg po­szu­ki­wań Kiery Tem­ple­ton.

ROZ­DZIAŁ 3

Nowy Jork
26 li­sto­pada 1998

Na­wet w naj­więk­szej głębi naj­ciem­niej­szej
studni można pró­bo­wać coś doj­rzeć.

 
Krótko po tym, jak Kiera znik­nęła, Grace za­dzwo­niła na nu­mer alar­mowy z te­le­fonu Aarona, tłu­ma­cząc zde­ner­wo­wana, że nie wie, gdzie jest córka. Paru świad­ków wi­działo, jak Grace i Aaron na­wo­ły­wali ją zroz­pa­czeni. Nie­ba­wem zja­wiła się po­li­cja.
– Pań­stwo są ro­dzi­cami, prawda? – spy­tał je­den z funk­cjo­na­riu­szy, pierw­szy, jaki prze­pchnąw­szy się przez tłum, do­tarł na róg He­rald Squ­are i Broad­wayu. Wo­kół Aarona, Grace i po­li­cjanta ze­brało się kil­ka­dzie­siąt osób, żeby przyj­rzeć się tym, któ­rzy wła­śnie stra­cili ko­goś naj­droż­szego.
– Po­móż­cie nam ją od­na­leźć, bła­gam – szlo­chała Grace. – Ktoś mu­siał użyć siły. Ona by z ni­kim nie po­szła.
– Pro­szę się uspo­koić. Znaj­dziemy ją.
– Jest bar­dzo mała. I ni­kogo bli­skiego przy so­bie nie ma. Mu­si­cie nam po­móc. A je­śli ktoś…? O Boże, a je­śli ktoś ją po­rwał?
– Pro­szę się uspo­koić. Na pewno sie­dzi gdzieś w ką­cie wy­stra­szona. Tu jest straszny ścisk. Po­wia­do­mimy po­zo­sta­łych funk­cjo­na­riu­szy i ogło­simy alarm. Znaj­dziemy ją, obie­cuję.
– Kiedy to się stało? Kiedy wi­działa ją pani ostatni raz? – spy­tał drugi po­li­cjant.
Grace ro­zej­rzała się do­okoła, zo­ba­czyła twa­rze prze­ję­tych lu­dzi i prze­stało do niej co­kol­wiek do­cie­rać. W tym mo­men­cie włą­czył się Aaron:
– Z dzie­sięć mi­nut temu. Tu­taj, do­kład­nie tu. Nio­słem ją na ba­rana, szli­śmy po ba­lon… Zdją­łem ją z ra­mion, po­sta­wi­łem na ziemi i… stra­ci­łem z oczu.
– Ile lat ma córka? Może ja­kiś opis? W co była ubrana?
– Trzy lata. To zna­czy, koń­czy ju­tro. Ma ciemne włosy… Ucze­sana była w ku­cyk, ra­czej dwa ku­cyki. Miała na so­bie dżinsy i… i bluzę, białą.
– Ja­sno­ró­żową, Aaron. Co ty opo­wia­dasz! – prze­rwała mu Grace.
– Na pewno?
Grace wcią­gnęła głę­boko po­wie­trze. Była bli­ska ze­mdle­nia.
– Bluzę ja­snego ko­loru – do­koń­czył nie­cier­pli­wie Aaron.
– Je­śli zda­rzyło się to dzie­sięć mi­nut temu, musi być gdzieś w po­bliżu. Nie da się iść szybko w ta­kim tłu­mie.
Je­den z po­li­cjan­tów się­gnął po krót­ko­fa­lówkę i nadał ko­mu­ni­kat:
– Uwaga, wszy­scy funk­cjo­na­riu­sze: 10-65. Po­wta­rzam: 10-65. Za­gi­nęła trzy­let­nia dziew­czynka, ciemne włosy, ubrana w dżinsy i ja­sną bluzę. W po­bliżu He­rald Squ­are, na rogu 36 Ulicy i Broad­wayu. – Prze­rwał, zwra­ca­jąc się do Grace, która się chwiała na no­gach: – Jak ma na imię córka? Znaj­dziemy ją, za­pew­niam pa­nią.
– Kiera. Kiera Tem­ple­ton – od­po­wie­dział Aaron za Grace. Czuł, że żona ciąży mu co­raz bar­dziej, że dłu­żej jej nie utrzyma.
– Re­aguje na na­zwi­sko Kiera Tem­ple­ton – nada­wał da­lej funk­cjo­na­riusz. – Po­wta­rzam. 10-65. Trzy­let­nia dziew­czynka, ciemne włosy…
Grace nie dała rady wy­słu­chać po­wtór­nie ry­so­pisu córki. Serce za­częło jej wa­lić na gra­nicy za­pa­ści, a ręce i nogi od­mó­wiły po­słu­szeń­stwa. Za­mknęła oczy i osu­nęła się w ra­miona męża. Lu­dzie za­częli krzy­czeć.
– Nie, Grace, nie te­raz… – wy­szep­tał Aaron. – Pro­szę, nie te­raz…
Zde­ner­wo­wany, uło­żył ją na ziemi.
– To nic ta­kiego, ko­cha­nie, roz­luź­nij się… Za­raz ci przej­dzie…
Grace le­żała, wo­dząc do­okoła błęd­nym wzro­kiem, a po­li­cjanci po­chy­lali się, nie bar­dzo wie­dząc, jak jej po­móc. Po­de­szła ja­kaś ko­bieta i wkrótce Aaron zo­ba­czył, że za­cie­śnił się wo­kół nich krąg ga­piów.
– To tylko na­pad lę­kowy! Od­suń­cie się. Zrób­cie tro­chę miej­sca. Ona po­trze­buje po­wie­trza.
– Czy coś ta­kiego już się zda­rzało? – do­py­ty­wał się po­li­cjant. Drugi wzy­wał przez ra­dio ka­retkę. Lu­dzie prze­ci­skali się za­tło­czoną ulicą we wszyst­kich kie­run­kach. Ruch był wstrzy­many. W od­dali mi­ko­łaj wciąż ma­chał do dzieci z sań. Gdzieś w tym tłu­mie mo­gła cze­kać Kiera, sku­lona, wy­stra­szona, bo nie było ro­dzi­ców.
– Cza­sami. Ostat­nio przez mie­siąc był spo­kój. Za parę mi­nut przej­dzie, ale bła­gam, znajdź­cie Kierę. Po­móż­cie nam zna­leźć córkę.
Cia­łem Grace, le­żą­cej na ziemi jakby we śnie, za­częły wstrzą­sać drgawki. Wy­wo­łało to okrzyki ga­piów.
– Wszystko do­brze, wszystko do­brze, za­raz ci przej­dzie, ko­cha­nie – szep­tał jej Aaron do ucha. – Znaj­dziemy Kierę. Od­dy­chaj głę­boko. Nie wiem, czy mnie sły­szysz… Skup się na tym, żeby od­dy­chać głę­boko, za­raz ci przej­dzie.
Twarz Grace, z wy­wró­co­nymi biał­kami, przy­brała wy­raz prze­ra­że­nia. Te­raz Aaron pil­no­wał już tylko, żeby się o nic nie ude­rzyła.
Krąg ga­piów za­cie­śniał się, głosy osób udzie­la­ją­cych rad mie­szały się z sy­gna­łami po­li­cyj­nych na­daj­ni­ków. Na­gle z jed­nej strony lu­dzie za­częli się roz­stę­po­wać, prze­pusz­cza­jąc ekipę po­go­to­wia z no­szami i ap­teczką. Dwóch do­dat­ko­wych po­li­cjan­tów pró­bo­wało od­su­nąć na­pie­ra­ją­cych cie­kaw­skich.
Aaron cof­nął się dwa kroki, ro­biąc miej­sce ra­tow­ni­kom, i prze­sło­nił ręką usta. Tego było już dla niego za wiele. Córka wła­śnie za­gi­nęła, a żona le­żała w na­pa­dzie lę­ko­wym. W oczach wez­brały mu łzy. Ale nie było to dla niego zwy­czajne za­cho­wa­nie. Na ogół kon­tro­lo­wał emo­cje. Nie de­mon­stro­wał pu­blicz­nie uczuć. To­też czu­jąc na so­bie wzrok tylu osób, ja­koś zdo­łał się opa­no­wać, a łzy za­trzy­mały się w ką­ci­kach oczu.
– Jak ma pani na imię? – ode­zwała się gło­śno ko­bieta z ze­społu ra­tun­ko­wego.
– Grace – od­po­wie­dział za żonę Aaron.
– Czy zda­rzyło się to pierw­szy raz?
– Nie… Cza­sem się zda­rza. Jest w trak­cie le­cze­nia, ale… – Głos uwiązł mu w gar­dle.
– Grace, pro­szę po­słu­chać – pod­jęła ra­tow­niczka krze­pią­cym to­nem. – To mi­nie, już mija. – Zwró­ciła głowę w stronę Aarona. – Jest uczu­lona na ja­kieś leki?
– Nie, nie jest – od­parł sko­ło­wany. Nie wie­dział już, czym się zaj­mo­wać. Wszystko to go prze­ra­stało. Roz­glą­dał się do­okoła bez­rad­nie, roz­pacz­li­wie pró­bu­jąc po­śród gąsz­czu nóg wy­pa­trzeć Kierę.
– Kiera! – krzyk­nął znów. – Kiera!
Je­den z po­li­cjan­tów po­pro­sił go na bok.
– Po­trze­bu­jemy pań­skiej po­mocy, żeby od­na­leźć córkę. Z żoną jest w po­rządku. Zaj­mie się nią ze­spół ra­tun­kowy. Do ja­kiego szpi­tala ma zo­stać prze­wie­ziona? Pan po­wi­nien zo­stać z nami.
– Do szpi­tala? Nie, nie. Przej­dzie jej za pięć mi­nut. To nic groź­nego.
Je­den z ra­tow­ni­ków pod­szedł do Aarona roz­ma­wia­ją­cego z po­li­cjan­tem i po­wie­dział:
– Po­win­ni­śmy prze­nieść się w ja­kieś spo­koj­niej­sze miej­sce. Ka­retka stoi przy na­stęp­nym skrzy­żo­wa­niu. Może żona tam po­leży i za­cze­kamy na pana. Je­śli nie po­jawi się ja­kaś kom­pli­ka­cja, nie za­bie­rzemy jej do szpi­tala. Pro­szę się nie mar­twić, je­śli to tylko na­pad lę­kowy. Przej­dzie po kilku mi­nu­tach, po­tem żona po­winna od­po­cząć.
Na­gle na twa­rzy jed­nego z po­li­cjan­tów, któ­rzy przy­szli póź­niej, od­ma­lo­wało się zdzi­wie­nie.
– Co ta­kiego? – za­wo­łał do na­daj­nika. – Co? Kiera? Zna­la­zła się?
Funk­cjo­na­riusz wy­słu­chał ko­mu­ni­katu, po­tem spoj­rzał na Aarona.
– Pro­szę pana, pro­szę się nie de­ner­wo­wać, do­brze?
– Co się stało?
– Coś zna­le­ziono.

ROZ­DZIAŁ 4

27 li­sto­pada 2003
Pięć lat od za­gi­nię­cia Kiery

Tylko ci, któ­rzy ni­gdy nie prze­stają szu­kać,
od­naj­dują sie­bie sa­mych.

 
Na skrzy­żo­wa­niu 77 Ulicy z Cen­tral Park West w No­wym Jorku 27 li­sto­pada o dzie­wią­tej rano setki po­moc­ni­ków i wo­lon­ta­riu­szy krzą­tało się wo­kół ogrom­nych na­dmu­chi­wa­nych fi­gur chwilę przed ich unie­sie­niem się w górę. W gru­pach ob­słu­gu­ją­cych ba­lony, które miały od­być pa­radę, koń­czącą się na­prze­ciwko ma­ga­zynu Macy’s na He­rald Squ­are, wszy­scy ubrani byli w stylu da­nej po­staci: od­po­wie­dzialni za pre­zen­ta­cję Babe, dziel­nej świnki, mieli na so­bie ró­żowe bluzy; nio­sący ma­gicz­nego Mr. Mo­no­poly – ele­ganc­kie czarne gar­ni­tury; ci, któ­rzy to­wa­rzy­szyli sław­nemu uczniowi ze Szkoły wy­rzut­ków – nie­bie­skie mun­durki. Na He­rald Squ­are dzień roz­po­czął się od wspa­nia­łego flash mobu wy­ko­nu­ją­cego Ame­rica Sings, w ko­lo­ro­wych blu­zach, po­tem zaś wy­stę­po­wali naj­bar­dziej znani w kraju ar­ty­ści.
Całe mia­sto stało się sceną wiel­kiej im­prezy, lu­dzie na uli­cach śmiali się, roz­ra­do­wane dzieci prze­py­chały się do miejsc przej­ścia or­szaku. Na­wet biz­nes­men Do­nald Trump wy­ko­ny­wał lot he­li­kop­te­rem nad No­wym Jor­kiem, żeby sieć NBC miała wi­dok z góry na trasę, która bie­gła po­śród prze­ci­na­ją­cych się pod ką­tem pro­stym ulic Man­hat­tanu.
Za­gi­nię­cie Kiery Tem­ple­ton ode­szło wśród bie­żą­cych spraw w nie­pa­mięć, choć za­jęło trwałe miej­sce w pod­świa­do­mo­ści miesz­kań­ców. Oj­co­wie i matki mocno trzy­mali dzieci za rękę, z ostroż­no­ścią, o ja­kiej przed­tem w ogóle nie my­śleli. Uni­kano stra­te­gicz­nych miejsc przej­ścia po­chodu, w któ­rych można było ocze­ki­wać naj­więk­szego ści­sku. Do skrzy­żo­wa­nia Ti­mes Squ­are, mety le­żą­cej w po­bliżu domu to­wa­ro­wego Macy’s, czy na­wet dol­nych od­cin­ków Bro­dwayu, do­cie­rali tylko tu­ry­ści, do­ro­śli i przy­by­sze z są­sied­nich miast. Ro­dziny z dziećmi wy­bie­rały miej­sce, z któ­rego wy­ru­szał po­chód, na jed­nej z ulic rów­no­le­głych do Cen­tral Park West. Li­czono tam na więk­szą swo­bodę prze­miesz­cza­nia się; sze­ro­kie chod­niki i roz­le­głe prze­strze­nie po­zwa­lały spa­ce­ro­wać bez ewen­tu­al­nych za­to­rów.
Była 9.53 i do­kład­nie w chwili, gdy fi­gura Wiel­kiego Ptaka z Ulicy Se­zam­ko­wej wzbi­jała się w górę pod uważ­nym spoj­rze­niem se­tek ro­ze­śmia­nych dzieci i ich ro­dzi­ców, ja­kiś pi­jak za­czął wy­krzy­ki­wać gniew­nym gło­sem i ze łzami w oczach:
– Pil­nuj­cie swo­ich dzieci! Pil­nuj­cie swo­ich dzieci, bo to mia­sto je po­chło­nie! Po­żre, jak po­żera wszystko do­bre, co stąpa po jego uli­cach! Nie ko­chaj­cie w tym mie­ście ni­czego! Bo jak mia­sto się o tym do­wie, za­bie­rze to, jak za­biera wszystko, co do­brego na­po­tka.
Nie­któ­rzy ode­rwali wzrok od gi­gan­tycz­nego żół­tego ptaka, uno­szą­cego się wła­śnie kilka me­trów nad zie­mią, by przyj­rzeć się męż­czyź­nie. Miał gę­stą, ciemną skoł­tu­nioną brodę, po­tar­gane włosy, był w po­pla­mio­nym gar­ni­tu­rze bez kra­wata. Na koł­nie­rzyku ko­szuli wid­niał ślad krwi ze ska­le­czo­nej wargi. Z oczu wy­zie­rały mu cier­pie­nie i roz­pacz. Szedł z tru­dem, w jed­nym bu­cie, na dru­giej no­dze miał tylko białą nie­gdyś skar­petkę, te­raz czarną od brudu.
Kilku wo­lon­ta­riu­szy zbli­żyło się, żeby go uci­szyć.
– Przy­ja­cielu, nie za wcze­śnie do­pro­wa­dza się pan do ta­kiego stanu? – ode­zwał się je­den z nich, pró­bu­jąc od­cią­gnąć go na bok.
– To Święto Dzięk­czy­nie­nia, nie wstyd panu? – do­rzu­cił drugi. – Le­piej niech pan stąd idzie, bo zo­sta­nie pan za­trzy­many. Dzieci pa­trzą. Pro­szę się za­cho­wy­wać przy­zwo­icie.
– Wstyd to by mi było brać udział w… w tym. Kar­mić tę ma­chinę, która po­łyka dzieci! – od­krzyk­nął męż­czy­zna.
– Chwila… – prze­rwał wo­lon­ta­riusz, roz­po­zna­jąc go. – Pan… pan jest oj­cem dziew­czynki, która…
– Niech ci nie przyj­dzie do głowy wspo­mi­nać mo­jej córki, prze­klęty.
– Tak! To pan! Może… nie po­wi­nien pan przy­cho­dzić tu­taj… – do­dał wo­lon­ta­riusz po­jed­naw­czym to­nem.
Aaron po­chy­lił głowę. Przez całą noc pił, prze­no­sząc się z baru do baru, aż za­mknięto ostatni. Po­tem po­szedł do de­li­ka­te­sów i ku­pił bu­telkę ginu – sprze­daną mu z li­to­ści przez eks­pe­dienta Pa­ki­stań­czyka. Jed­nym hau­stem wy­pił pra­wie po­łowę, po czym zwy­mio­to­wał. Usiadł i roz­pła­kał się. Za kilka go­dzin miała się roz­po­cząć pa­rada z fi­na­łem przed Macy’s, wy­zna­cza­jąc pięć lat od za­gi­nię­cia Kiery. Po­przed­niego dnia obu­dził się z pła­czem, jak każ­dego roku w rocz­nicę. Przed tym zda­rze­niem nie pił. Był czło­wie­kiem spo­koj­nym, pro­wa­dził zdrowy tryb ży­cia i tylko po­zwa­lał so­bie na kie­li­szek bia­łego wina, kiedy ktoś ich od­wie­dzał – w daw­nym domu w Dy­ker He­ights, bo­ga­tej dziel­nicy Bro­oklynu. Od­kąd stało się to z Kierą i wy­da­rzyła się po­tem ko­lejna tra­ge­dia, nie było dnia, żeby z rana nie na­pił się whi­sky. Wi­dząc Aarona Tem­ple­tona w roku 1998 i w 2003, trudno było nie za­uwa­żyć, jak mocno ży­cie go po­tur­bo­wało.
Pod­szedł ob­ser­wu­jący całą scenę po­li­cjant.
– Musi pan opu­ścić to miej­sce – po­wie­dział, bio­rąc Aarona za ra­mię i wska­zu­jąc mu przej­ście na drugą stronę ba­rie­rek. – Tu­taj mogą prze­by­wać tylko osoby z ob­sługi.
– Pro­szę mnie nie do­ty­kać! – krzyk­nął Aaron.
– Pro­szę pana… nie chciał­bym być zmu­szony pana za­trzy­mać. Dzieci pa­trzą.
Aaron spoj­rzał na chod­niki po obu stro­nach i zdał so­bie sprawę, że oczy wszyst­kich utkwione są w nim. Nie­ważny był gi­gan­tyczny cień rzu­cany przez żół­tego ptaka czy na­dmu­chi­wa­nego wła­śnie w od­dali Spi­der­mana, który miał się za­raz ode­rwać od ziemi. Po­chy­lił głowę. Znowu. Czuł się po­ko­nany. Zła­many. Dzień pa­rady za­wsze wy­wo­ły­wał w nim wstrząs, a po­tem nie po­zo­sta­wało mu nic in­nego, jak wró­cić do no­wego miesz­ka­nia w New Jer­sey, żeby spać pi­jac­kim snem i pła­kać w sa­mot­no­ści. Ale po­li­cjant szarp­nął go za ra­mię i sprawy przy­jęły naj­gor­szy moż­liwy ob­rót.
Aaron od­wró­cił się i wy­mie­rzył po­li­cjan­towi silny cios pię­ścią w twarz, prze­wra­ca­jąc go na zie­mię na oczach se­tek onie­mia­łych dzieci i ich ro­dzi­ców, wśród któ­rych dały się sły­szeć krzyki obu­rze­nia.
– Hańba! – za­wo­łał ktoś.
– Ucie­kaj stąd, błaź­nie! – za­wtó­ro­wał ktoś inny.
Aaron do­stał w twarz bu­telką wody, ro­zej­rzał się do­okoła oszo­ło­miony, nie wie­dząc, skąd nad­szedł atak.
Nie zdą­żył za­sta­no­wić się nad przy­czy­nami tej wro­go­ści, nad tym, dla­czego lu­dzie nie chcieli go tu­taj wi­dzieć, kiedy pod­bie­gło dwóch funk­cjo­na­riu­szy i oba­liło go na zie­mię. Ude­rzył twa­rzą w as­falt. W nie­spełna pięć se­kund miał ścią­gnięte do tyłu ręce i za­ło­żone kaj­danki, tak że nie czuł pra­wie krą­że­nia w nad­garst­kach. W pierw­szej chwili jego mózg nie za­re­je­stro­wał bólu, za to, ow­szem, ucisk rąk po­li­cjan­tów oraz wo­lon­ta­riu­sza, któ­rzy bły­ska­wicz­nie pod­nie­śli go z ziemi. Aplauz sto­ją­cych nie­opo­dal lu­dzi za­głu­szył la­menty za­ła­ma­nego do głębi ojca.
W ra­dio­wo­zie Aaron na­tych­miast za­snął.
Ock­nął się go­dzinę póź­niej. Sie­dział na ko­mi­sa­ria­cie, w Sek­cji Za­chod­niej Po­li­cji No­wego Jorku, ze skrę­po­wa­nymi z tyłu rę­koma, obok star­szego męż­czy­zny o ła­god­nym, me­lan­cho­lij­nym wy­ra­zie twa­rzy. Bo­lał go po­li­czek. Wy­krzy­wił się, w na­dziei, że od­pad­nie mu strup za­schłej krwi, ale ból tylko roz­szedł się na wszyst­kie strony.
– Zły dzień, co? – spy­tał męż­czy­zna.
– Złe… ży­cie – od­parł Aaron, czu­jąc, że zbiera mu się na wy­mioty.
– Ży­cie jest złe, je­śli nie ro­bisz ni­czego, żeby je zmie­nić.
Aaron po­pa­trzył na niego i po­ki­wał głową. Prze­bie­gło mu przez myśl, że gdyby nie ręce skrę­po­wane z tyłu ten czło­wiek nie wy­glą­dałby na kry­mi­na­li­stę. Może zna­lazł się tu­taj w związku z man­da­tem za par­ko­wa­nie w nie­do­zwo­lo­nym miej­scu.
Mię­dzy biur­kami po­ja­wiła się ja­kaś sza­tynka i zwró­ciła się do są­siada Aarona.
– Pan Ro­dríguez, jak mnie­mam? – spy­tała, bio­rąc teczkę z jego pa­pie­rami.
– Tak jest – po­twier­dził.
– Za chwilę przyj­dzie ko­lega od za­bójstw i zada panu kilka py­tań, Chce pan, że­by­śmy za­wia­do­mili pań­skiego ad­wo­kata?
Aaron spoj­rzał na męż­czy­znę za­sko­czony.
– Nie po­trzeba. Wszystko już zo­stało po­wie­dziane – od­parł Ro­dríguez spo­koj­nie.
– Jak pan so­bie ży­czy. Ale pro­szę pa­mię­tać, że przy skła­da­niu ze­znań może pan sko­rzy­stać z po­mocy ad­wo­kata z urzędu.
– Mam czy­ste su­mie­nie. Nic do ukry­cia – uśmiech­nął się to­wa­rzysz Aarona.
– Okej – od­parła po­li­cjantka. – Za parę mi­nut przyj­dzie po pana funk­cjo­na­riusz. A pan… Tem­ple­ton, Aaron. Po­zwoli pan ze mną.
Wstał, obo­lały, i po­że­gnał się z są­sia­dem ski­nie­niem głowy. Po­kuś­ty­kał za po­li­cjantką do po­miesz­cze­nia przy­po­mi­na­ją­cego po­cze­kal­nię.
– Tu­taj są pana rze­czy. Niech pan za­dzwoni po ko­goś, kto pana od­bie­rze.
– To już wszystko? – spy­tał nie­pew­nie.
– No… Po­li­cjant, któ­rego pan ude­rzył, nie zgła­sza pre­ten­sji. Po­znał pana. Wi­dział pana w te­le­wi­zji po… po tej hi­sto­rii z córką. Mówi, że do­syć się na­cier­pie­li­ście, a w końcu to Święto Dzięk­czy­nie­nia. Nie zło­żył oskar­że­nia, a w ra­por­cie na­pi­sał tylko, że zo­stał pan przez niego za­trzy­many ze względu na zbyt krzy­kliwe za­cho­wa­nie. To lek­kie prze­wi­nie­nie.
– Więc mogę iść do domu?
– Nie tak szybko. Tylko je­śli ktoś się po pana zgłosi. Nie mo­żemy pana pu­ścić sa­mego w ta­kim sta­nie, no… pi­ja­nego. Ewen­tu­al­nie może pan ode­spać kaca w po­cze­kalni, ale po co. To Święto Dzięk­czy­nie­nia. Wróci pan do domu, zdrzem­nie się chwilę, a po­tem zje z ro­dziną ko­la­cję. Na pewno czeka na pana coś eks­tra.
Aaron wes­tchnął i spoj­rzał znów w kie­runku Ro­drígu­eza.
– Mógł­bym spy­tać, co zro­bił?
– Kto co zro­bił?
Aaron wska­zał głową męż­czy­znę.
– Wy­gląda na przy­zwo­itego go­ścia – za­uwa­żył.
– Och, pro­szę pana, na pewno jest w po­rządku. Wie­czo­rem za­strze­lił czte­rech fa­ce­tów, któ­rzy do­ko­nali zbio­ro­wego gwałtu na jego córce.
Aaron prze­łknął ślinę i po­pa­trzył na Ro­drígu­eza, jakby ten zy­skał w jego oczach uzna­nie.
– Praw­do­po­dob­nie resztę ży­cia spę­dzi w wię­zie­niu, ale ja tam go nie wi­nię. Na jego miej­scu… nie wiem, co bym zro­biła.
– Ale pani jest po­li­cjantką. Pani ma za za­da­nie wsa­dzać tych złych do wię­zie­nia.
– No więc mó­wię. Nie je­stem prze­ko­nana do tego sys­temu. Lu­dzie, któ­rych on za­mor­do­wał, mieli już na kon­cie kilka spraw o prze­stęp­stwa sek­su­alne. I co? Byli na wol­no­ści. Nie wiem. Mam co­raz mniej za­ufa­nia do tego wszyst­kiego. Dla­tego sie­dzę na ko­mi­sa­ria­cie i od­wa­lam pa­pier­kową ro­botę. Nie nad­sta­wiam karku w imię sys­temu. Tu jest le­piej, bra­cie.
Aaron ski­nął głową. Po­li­cjantka po­ło­żyła na kon­tu­arze pla­sti­kowe pu­dełko, w któ­rym znaj­do­wał się skó­rzany port­fel, klu­cze z bre­locz­kiem przed­sta­wia­ją­cym psa Pluto oraz no­kię 6600. Aaron scho­wał do kie­szeni port­fel i klu­cze, po­tem za­czął prze­szu­ki­wać kon­takty w te­le­fo­nie. Prze­szedł przez dwa­na­ście nie­ode­bra­nych po­łą­czeń od Grace i na­pi­sał ese­mesa, któ­rego usu­nął, nie wy­sy­ła­jąc. Wo­lał za­dzwo­nić, żeby jak naj­szyb­ciej się stąd wy­do­stać.
Przy­ło­żył te­le­fon do ucha. Po chwili do­biegł go ko­biecy głos:
– Aaron?
– Mi­ren, mo­żesz po mnie przy­je­chać? Mam kło­pot.
– Co się stało?
– Pro­szę…
Mi­ren wes­tchnęła.
– Je­stem w re­dak­cji. Czy to pilne? Gdzie je­steś?
– Na ko­mi­sa­ria­cie.

 
Wesprzyj nas