Autobiografia jednego z najbardziej kultowych aktorów w historii kina. Od trudnego dzieciństwa na ulicach Bronxu, przez pierwsze kroki w awangardowym teatrze, aż po wielkie role w filmach takich jak „Ojciec chrzestny” czy „Zapach kobiety” – Al Pacino opowiada o swojej drodze do sławy, życiu na krawędzi i miłości do aktorstwa.
Al Pacino rozbłysnął na scenie niczym supernova. Od końca lat pięćdziesiątych, czasów Marlona Brando i Jamesa Deana, żaden aktor nie wdarł się tak przebojowo do świata kultury.
Pierwszą główną rolę filmową zagrał w 1971 roku w „Narkomanach”. Do 1975 roku miał już za sobą cztery kolejne filmy – dwie części „Ojca chrzestnego”, „Serpico” oraz „Pieskie popołudnie”, które nie tylko odniosły sukces, lecz także trwale zapisały się w historii kina.
Pacino był już wtedy po trzydziestce i zdążył niejedno przeżyć. Regularnie występował w teatrach awangardowych, był członkiem nowojorskiej bohemy i podejmował się różnych dorywczych prac. Wychowywała go kochająca, lecz niestabilna psychicznie matka oraz jej rodzice, ojciec natomiast porzucił rodzinę, gdy Pacino był dzieckiem.
Najważniejsze lekcje odebrał jednak na ulicach Południowego Bronxu. Gdy nauczycielka dostrzegła jego talent i skłoniła go, by zdawał do słynnego nowojorskiego Liceum Sztuk Performatywnych, jego los się przesądził. Na dobre i na złe, w biedzie i dostatku, wśród cierpień i radości – aktorstwo stało się treścią jego życia, a aktorzy – jego plemieniem.
„Sonny Boy” to wspomnienia człowieka, który niczego nie musi się już obawiać i nie pozostało mu nic do ukrycia.
Sonny Boy
Przekład: Dariusz Żukowski
Wydawnictwo Agora
Premiera: 5 lutego 2025
1
Źdźbło trawy
Występowałem już jako mały chłopiec. Mama zaczęła zabierać mnie do kina, gdy miałem trzy czy cztery lata. Za dnia imała się różnych prostych zajęć albo pracowała w fabryce, a po powrocie do domu miała tylko syna do towarzystwa. Dlatego zabierała mnie do kina. Nie wiedziała, że w ten sposób wpływa na moją przyszłość. Oglądanie aktorów na ekranie natychmiast mnie pochłonęło. Nigdy nie zapraszałem kolegów do siebie, żeby się pobawić, i nie mieliśmy jeszcze telewizora, więc dużo rozmyślałem o zobaczonych filmach. Siedząc w domu, kolejno przywoływałem w pamięci obejrzanych bohaterów. Już we wczesnym dzieciństwie nauczyłem się przyjaźnić z wytworami własnej wyobraźni. Nasze upodobanie do samotności nie zawsze jest czymś pożądanym, zwłaszcza w oczach tych, z którymi dzielimy życie.
W kinie mama wraz ze swoim małym Sonnym mogła się ukryć przed światem. Mówiła na mnie „Sonny Boy”, zanim inni zaczęli mnie tak nazywać. Wzięła to imię z filmu, a konkretnie z bardzo popularnej piosenki Ala Jolsona:
CHOĆ NA KOLANA, MAŁY SONNY,
MASZ TYLKO TRZY LATKA, MAŁY SONNY,
I NAWET TEGO NIE WIESZ,
A JA NIE UMIEM CI OKAZAĆ,
ILE DLA MNIE ZNACZYSZ, MAŁY SONNY.
Ta piosenka latami chodziła jej po głowie, a kiedy urodziłem się w 1940 roku, wciąż ją dobrze pamiętała i mi śpiewała. Byłem pierwszym dzieckiem rodziców i pierwszym wnukiem dziadków. Bardzo mnie rozpieszczali.
Ojciec miał zaledwie osiemnaście lat, kiedy się urodziłem, a matka była od niego tylko o parę lat starsza. Słowem, byli młodzi nawet jak na tamte czasy. Nim skończyłem drugi rok życia, rozstali się. Przez pierwszych kilka lat nieustannie byliśmy z mamą w ruchu – żadnej stabilności, żadnej pewności. Mieszkaliśmy w wynajmowanych pokojach w Harlemie, a później przenieśliśmy się do mieszkania jej rodziców na Południowym Bronksie. Ojciec prawie w ogóle nas nie wspierał. Ostatecznie sąd przyznał nam alimenty w wysokości pięciu dolarów, co wystarczało na opłacenie wyżywienia i pokoju w mieszkaniu rodziców matki.
Znacznie później, gdy miałem czternaście lat, mama znów podała mojego ojca do sądu o podwyższenie alimentów, ale powiedział, że nic nie ma, i nic nie wskóraliśmy. Myślę, że sędzia potraktował mamę bardzo niesprawiedliwie. Musiały minąć całe dekady, nim sądy zaczęły rozumieć potrzeby samotnych matek.
Oto moje najwcześniejsze wspomnienie z okresu, gdy moi rodzice wciąż jeszcze byli razem. Mam trzy albo cztery lata, siedzę z mamą na balkonie kina Dover i oglądamy film. To jakiś melodramat i mama jest nim absolutnie urzeczona. Ja natomiast ekscytuję się tym, że siedzę u jej boku na filmie przeznaczonym w zasadzie dla dorosłych. Trudno mi się jednak skupić na fabule i mój wzrok wędruje po sali. Gdy spoglądam w dół, między rzędami foteli dostrzegam przechodzącego mężczyznę. Ma na sobie polowy mundur żandarmerii wojskowej, w której mój ojciec służył podczas II wojny.
Wydał mi się znajomy, więc instynktownie zawołałem: „Tata!”. Mama mnie uciszyła. Nie rozumiałem dlaczego. Jak można siedzieć cicho w takiej sytuacji? Krzyknąłem ponownie: „Tata!”. Mama ciągle szeptała: „Ćśś! Bądź cicho!”. Ten człowiek faktycznie jej szukał. Źle się działo między nimi i nie chciała, by ją znalazł.
Wieczorem po filmie spacerowaliśmy, oddalając się od kina Dover. Szedłem między nimi i każde z nich trzymało mnie za rękę. Kątem oka dostrzegłem kaburę przy pasie ojca, a w niej ogromny pistolet z perłowobiałą okładziną rękojeści. Lata później, gdy grałem gliniarza w Gorączce, mój bohater miał broń z właśnie takim chwytem. Już jako dziecko rozumiałem, że to coś potężnego i groźnego. A potem mój tata zniknął. Pojechał na wojnę i wrócił, ale nie do nas.
Dużo później, gdy występowałem w swojej pierwszej sztuce na Broadwayu, przyszli mnie zobaczyć krewni ze strony ojca. Byłem wtedy młodym, awangardowym aktorem, który większość czasu spędzał w Greenwich Village i z czasem awansował na Broadway. Po spektaklu kilka ciotek z dzieciakami złożyło mi niespodziewaną wizytę za kulisami. Były całusy, uściski i gratulacje. Ciotki należały do rodziny Pacino i chociaż znałem je ze sporadycznych wizyt u babki ze strony ojca, byłem trochę zażenowany.
Kiedy gadaliśmy o tym i owym, nagle padły słowa, które trafiły mnie jak piorun. Jedna z nich wspomniała o „czasach, kiedy z nami mieszkaliście”.
– Jak to? – spytałem. – Kiedy to było?
Odparła:
– Kiedy u nas mieszkaliście, nie pamiętasz? No tak, Sonny, byłeś wtedy malutki, miałeś rok, może półtora, i mieszkałeś u dziadków ze strony taty.
– Jak długo?
Odpowiedziały, że jakieś osiem miesięcy, niecały rok.
Nagle wydarzenia zaczęły układać mi się w głowie. Zabrano mnie od matki na osiem miesięcy, kiedy ojciec był na wojnie. Nie trafiłem jednak do sierocińca, tylko litościwie powierzono mnie zastępczej opiece krewnej – matce ojca, prawdziwie świętej kobiecie. Przez całe życie spotykałem osoby, które przychodziły mi z pomocą w najtrudniejszych chwilach, i ona prawdopodobnie była pierwsza.
Nagle doznałem szokującego olśnienia. Zrozumiałem niewytłumaczalne rzeczy, które robiłem dotąd w swoim dwudziestoośmioletnim życiu – zamiłowanie do prowizorki, podejmowane decyzje, metody radzenia sobie z wyzwaniami. Niespodziewanie dowiedziałem się, że w wieku szesnastu miesięcy zostałem – choć tymczasowo – oddany w opiekę zastępczą. Całkowicie polegałem na matce, nie znałem nikogo poza nią i nagle zostałem wrzucony w środek zupełnie innego życia. To musiało być przełomowe doświadczenie. Wkrótce potem poszedłem na terapię. Zdecydowanie musiałem to przepracować.
Matka taty miała na imię Josephine i prawdopodobnie była najcudowniejszą osobą, jaką poznałem w życiu – cierpliwą jak anioł boginią. Należała do tych ludzi, którzy w dawnych czasach jeździli na Ellis Island, aby pomagać przybywającym z Włoch i innych miejsc imigrantom, którzy nie mówili po angielsku. Troszczyła się i walczyła o mnie tak zaciekle, że po rozwodzie moich rodziców otrzymała sądowe prawo widywania mnie. Alfred Pacino – jej mąż, a mój dziadek, po którym dostałem imię – przybył z Włoch do Nowego Jorku na początku XX wieku i pracował jako malarz pokojowy. Ich małżeństwo zaaranżowali rodzice. Dziadek był pijakiem, miewał humory i był nieprzewidywalny.
Niczego nie zapamiętałem z okresu spędzonego w ich domu, z dala od mamy. Przypuszczam – jestem pewny – że dręczyło ją poczucie winy. Fakt, nie rozstaliśmy się na długo, ale w tak młodym wieku osiem miesięcy to cała wieczność.
Kiedy mój syn Anton nie miał jeszcze dwóch lat, zabrałem go w okolice 79 Ulicy i Broadwayu. Jego mamy z nami nie było. Wydawał się zupełnie zdezorientowany. To dlatego, pomyślałem, że nie wie, gdzie jest mama. Rozglądał się za nią, wypatrywał w tłumie. Był mniej więcej w tym samym wieku co ja, gdy zamieszkałem z rodzicami ojca. Nigdy wcześniej ani później nie widziałem syna tak zagubionego. Podniosłem go i powiedziałem: „Mama niedługo przyjdzie, nie martw się”. Właśnie to potrzebował usłyszeć.
Dziadkowie ze strony matki mieszkali w sześciopiętrowym bloku przy alei Bryanta na Południowym Bronksie. Zajmowali mieszkanie na samej górze, gdzie czynsz był najniższy. W trzech pokojach, z których każdy pełnił funkcję sypialni, nieustannie coś się działo. Pokoje były małe – ale nie dla mnie. Czasami żyliśmy tam w sześć lub siedem osób. Pomieszkiwaliśmy na zmianę. Nikt nie miał pokoju tylko dla siebie i długo sypiałem to u jednych, to u drugich dziadków. Gdy leżałem w łóżeczku ustawionym w pokoju pełniącym funkcję salonu, nie wiedziałem, kto danej nocy będzie spał w tym samym pomieszczeniu – jakiś przejeżdżający przez miasto krewny, a może brat matki, który wrócił z frontu? Służył na Pacyfiku i tak jak wielu innych mężczyzn, którzy brali udział w walkach, nie opowiadał o swoich wojennych doświadczeniach. Wkładał sobie do uszu zapałki, żeby pozbyć się łoskotu wybuchów, którego nie przestawał słyszeć.
Ojciec matki nazywał się Vincenzo Giovanni Gerardi i pochodził, jak się później dowiedziałem, z sycylijskiego miasteczka Corleone. W wieku czterech lat przybył do Ameryki – chyba nielegalnie – i został Jamesem Gerardem. Nie miał już wtedy matki, a jego ojciec, człowiek o dyktatorskich zapędach, ożenił się ponownie i wraz z dziećmi oraz nową żoną zamieszkał w Harlemie. Dziadek miał szalone dzieciństwo rodem z Dickensa, dla mnie zaś był pierwszą przypominającą ojca postacią w życiu.
Gdy miałem sześć lat, po powrocie z pierwszego dnia w szkole zastałem go w łazience przy goleniu. Stał przed lustrem w białym podkoszulku i z opuszczonymi po bokach szelkami. Zatrzymałem się w wejściu do łazienki. Chciałem mu coś powiedzieć.
– Dziadku, jeden chłopak w szkole bardzo źle się zachowywał. Wtedy poszedłem do nauczycielki i wszystko jej opowiedziałem, a ona go ukarała.
Dziadek, goląc się bez najmniejszego drgnienia ręki, powiedział tylko:
– Aha, czyli jesteś kapusiem, tak?
Odezwał się zupełnie zwyczajnym tonem, jakby mówił: „O, nie wiedziałem, że lubisz grać na pianinie”. Jednak jego słowa trafiły mnie prosto w żołądek. Mało brakowało, a osunąłbym się po framudze drzwi. Byłem załamany. Nie potrafiłem złapać tchu. On nie powiedział nic więcej, a ja już nigdy na nikogo nie doniosłem. Chociaż w chwili, gdy piszę te słowa, donoszę na samego siebie.
Jego żona, Kate, była moją babką. Miała blond włosy oraz oczy niebieskie niczym u Mae West i tym rzadkim u Włoszek wyglądem odróżniała się od wszystkich moich krewnych. Niewykluczone, że w rodzinie po jej stronie płynęło trochę niemieckiej krwi. Kiedy miałem jakieś dwa lata, sadzała mnie na kuchennym stole, karmiła kaszką i opowiadała niezwykłe, wymyślone historyjki ze mną jako głównym bohaterem. Nie mogło to się na mnie jakoś nie odcisnąć. Kilka lat później, kiedy obierała ziemniaki, podbierałem je i jadłem na surowo. Nie miały większej wartości odżywczej, ale uwielbiałem ten smak. Niekiedy dawała mi psie ciasteczka i też je zjadałem.
Babka słynęła jako dobra kucharka. Przyrządzała oczywiście włoskie potrawy, ale nie mieszkaliśmy we włoskiej dzielnicy. Prawdę mówiąc, byliśmy tam jedynymi Włochami. Może z wyjątkiem chłopaka z przeciwnej strony ulicy, wesołka z zajęczą wargą imieniem Dominic. Kiedy wychodziłem na dwór, babcia zatrzymywała mnie w progu z wilgotną ściereczką, którą chyba zawsze miała w ręce, i mówiła: „Wytrzyj sos z twarzy. Ludzie pomyślą, że jesteś Włoch”. Od początku imigracji do Ameryki nasi rodacy byli piętnowani, a nasiliło się to wraz z wybuchem II wojny światowej, podczas której Ameryka przez cztery lata walczyła przeciwko Włochom. Choć wielu Amerykanów włoskiego pochodzenia pojechało na front bić się z własnymi krajanami, aby obalić Mussoliniego, innym przypięto łatkę wrogich cudzoziemców i umieszczano ich w obozach internowania. Kiedy jednak amerykańscy Włosi wrócili z wojny, masowo żenili się z kobietami o innych korzeniach.
W sąsiedztwie mieszkały rodziny z całej Europy Wschodniej i innych części świata. Rozbrzmiewała kakofonia języków. W naszej małej okolicy, ograniczonej alejami Longfellowa i Bryanta oraz 171 i 174 Ulicą, mieszały się narodowości i etnosy. Latem, kiedy wychodziliśmy na dach bloku, żeby się schłodzić, bo w mieszkaniach nie było klimatyzacji, słyszeliśmy szmer różnych języków i rozmaite akcenty. To był wspaniały czas: sprowadziło się wielu biednych ludzi z rozmaitych gett i zaczęliśmy urządzać Bronx po nowemu. Im dalej na północ się jechało, tym bogatsze mieszkały tam rodziny. My nie zaliczaliśmy się do bogaczy. Radziliśmy sobie z dnia na dzień. Dziadek był tynkarzem, codziennie chodził do pracy. W tamtych czasach było zapotrzebowanie na tynkarzy, a on dobrze się znał na swoim fachu i był ceniony. W bocznej alejce wybudował ścianę, która tak się spodobała zleceniodawcy tej pracy, czyli właścicielowi naszego mieszkania, że postanowił już nigdy nie podwyższać nam czynszu ustalonego na 38 dolarów i 80 centów.
Gdy byłem mały, nie pozwalano mi samemu wychodzić z bloku, bo mieszkaliśmy na uboczu, a okolica nie była zupełnie bezpieczna. Nie miałem rodzeństwa, nie mieliśmy telewizora, nie było czym się zająć – mogłem tylko słuchać kilku płyt Ala Jolsona, do których w wieku trzech czy czterech lat ku uciesze rodziny aranżowałem występy. Poza babcią, mamą i pieskiem Trixie towarzyszyli mi tylko bohaterowie filmów, na które zabierała mnie mama. Przypuszczam, że byłem jedynym pięciolatkiem, który poszedł na Stracony weekend. Rola Raya Millanda jako pogrążającego się alkoholika zrobiła na mnie spore wrażenie, a jemu przyniosła Oscara. Kiedy usiłuje pozostać trzeźwy, cierpi na deliryczne omamy i w rogu szpitalnego pokoju widzi nietoperza atakującego wspinającą się po ścianie mysz. Milland potrafi przekonać widza, że ta wizja naprawdę go przeraziła. Nie mogłem zapomnieć sceny, w której na trzeźwo z maniackim uporem poszukuje alkoholu schowanego gdzieś podczas ciągu. Próbowałem ją odtworzyć – przetrząsałem niewidzialne mieszkanie, otwierałem wyobrażone szafki, szuflady i kosze na bieliznę. Nabrałem w tym takiej wprawy, że wykonywałem tę scenę na prośbę krewnych. Płakali ze śmiechu. Chyba bawił ich widok pięciolatka, który udaje, że miota się po fikcyjnej kuchni z taką gwałtownością, jakby od tego zależało jego życie. Z wolna zaczynałem rozumieć, że mogę kierować tą intensywną, obecną we mnie energią. Choć miałem dopiero pięć lat, zadawałem sobie pytanie: „Z czego oni się śmieją? Ten człowiek walczy o życie”.
Moja mama intuicyjnie wyczuwała podobne sprawy i chyba celowo wybierała tego typu filmy. Była kobietą piękną, lecz delikatną i kruchą emocjonalnie. Co jakiś czas, gdy dziadek miał pieniądze, by zapłacić za wizytę, chodziła do psychiatry. O tym, że zmaga się z problemami psychicznymi, dowiedziałem się dopiero w wieku sześciu lat. Szykowałem się do wyjścia na dwór i siedziałem na kuchennym krześle, a mama wiązała mi buciki. Kiedy zakładała mi sweter, zauważyłem, że płacze. Nie wiedziałem, co jest nie tak, i nie wiedziałem, jak ją o to zapytać. Obsypała mnie pocałunkami, a gdy już miałem wyjść, mocno mnie przytuliła. Było to dziwne, ale spieszyłem się na dół, gdzie czekały na mnie inne dzieci, i więcej się nad tym nie zastanawiałem.
Bawiliśmy się przez jakąś godzinę, gdy dostrzegłem, że na ulicy coś się dzieje. Ludzie biegli w stronę bloku moich dziadków. Ktoś powiedział do mnie: „Chyba coś jest nie tak z twoją mamą”. Nie wierzyłem. Myślałem: „Czemu wygadują takie rzeczy? To nieprawda”. Dołączyłem do tłumu. Przed budynkiem stała karetka i nagle zobaczyłem mamę wynoszoną z bloku na noszach. Próbowała popełnić samobójstwo.
Nikt mi niczego nie wyjaśnił – sam musiałem dopasować elementy układanki. Później dowiedziałem się, że umieszczono ją w szpitalu Bellevue, gdzie na jakiś czas zabierano ludzi podejmujących takie próby. Z tamtego okresu zapamiętałem niewiele – pewnego razu siedziałem przy kuchennym stole dziadków, gdy dorośli dyskutowali, jak postąpić. Nie do końca ich rozumiałem, ale postanowiłem udawać, że jestem tak samo dorosły jak oni. Lata później wystąpiłem w filmie Pieskie popołudnie. Kiedy w ostatniej scenie zabierają na noszach martwego człowieka, postać graną przez Johna Cazale’a, przypomniał mi się widok matki niesionej do ambulansu. Myślę, że wtedy jeszcze nie chciała umrzeć. Wróciła do nas żywa, a ja znów wychodziłem na dwór.
W dzieciństwie energii i optymizmu dodawały mi przyjaźnie. Do naszej paczki należeli moi najbliżsi przyjaciele: Cliffy, Bruce i Petey. Każdy dzień zwiastował nową przygodę. Wałęsaliśmy się głodni życia. Dziś sądzę, że moja rodzina dawała mi więcej miłości, niż oni otrzymywali od swoich bliskich. Myślę, że na tym mogła polegać zasadnicza różnica między nami. Ja przeżyłem, a oni nie.
Jednym z moich ulubionych wspomnień jest pewna wiosenna sobota, gdy miałem najwyżej dziesięć lat. Zbiegłem po schodach na chodnik przed blokiem. Ulica była pusta, dzień jasny. Spojrzałem w bok i pięćdziesiąt metrów dalej zobaczyłem Bruce’a. Czułem głęboką radość, która nigdy we mnie nie wygasła. Powietrze było przejrzyste i rześkie, panowała cisza i bezruch. Bruce odwrócił się do mnie z uśmiechem i ja też się uśmiechnąłem – obaj czuliśmy, że żyjemy. Dzień obiecywał mnóstwo możliwości. Wiedziałem, że coś na pewno się wydarzy.
Co kilka kwartałów na pustych parcelach w szczycie II wojny światowej urządzono ogródki zwycięstwa[1]. Gdy Eleanor Roosevelt założyła pierwszy na trawniku Białego Domu, zaczęły pojawiać się wszędzie, nawet na Południowym Bronksie. Jednak w naszych powojennych czasach były już zachwaszczone i zaśmiecone – kwiaty poszły do nieba. Wzdłuż parceli biegły chodniki. Tu i tam ze szczeliny między betonowymi płytkami wyrastało źdźbło trawy. Mój przyjaciel Lee Strasberg pewnego razu tak właśnie zdefiniował talent: to źdźbło trawy rosnące na betonie.
Zachwaszczone ogródki zwycięstwa były naszymi punktami spotkań i placami zabaw. Po wysprzątaniu śmieci dobrze się nadawały do gry w baseball.
Nierzadko, grając na jednym z ogródków, o piątej po południu dostrzegałem w dali dziadka wracającego z pracy. Nieważne, co akurat robiłem, natychmiast wybiegałem mu na spotkanie i domagałem się drobnych na lody.
Spoglądał na mnie z góry, sięgał do kieszeni i zanurzał dłoń głęboko, chyba do samego dna nogawki, by wydobyć mój lśniący skarb, monetę. „Dzięki, dziadku!”, mówiłem pośpiesznie i odbiegałem.
Kiedy przechodził, gdy akurat trzymałem pałkę, wołałem do niego, żeby zobaczył, jak uderzam w piłkę i biegnę do bazy. Przystawał i patrzył przez chwilę, ale ilekroć się przyglądał, uderzenie mi nie wychodziło. Było tak dosłownie za każdym razem. Po powrocie do domu mówiłem mu, że gdy tylko poszedł, zaliczyłem trzy uderzenia z rzędu, a on kiwał głową z uśmiechem.
W naszej dzielnicy nieustannie ocierałem się o śmierć. Byłem jak kot o dziewięciu żywotach, choć pewnie miałem ich dużo więcej. Przytrafiło mi się więcej incydentów i wypadków, niż mógłbym zliczyć, więc wybiorę kilka takich, które szczególnie zapadły mi w pamięć i wpłynęły na moje życie. Pewnego zimowego dnia ślizgałem się na rzece Bronx. Nie mieliśmy łyżew, więc wykręcałem piruety w tenisówkach, popisując się przed moim kolegą Jesusem Diazem, który stał na brzegu. W jednej chwili, zachęcany jego okrzykami, śmiałem się na cały głos, a w następnej tonąłem w lodowatej wodzie. Gdy próbowałem się wyczołgać, lód pękał i znowu wpadałem do wody. Gdyby nie Jesus Diaz, tamtego dnia pewnie bym utonął. Znalazł kij, dobre dwa razy dłuższy niż sam miał wzrostu, położył się na lodzie, jak najdalej mógł od brzegu, i za pomocą wyciągniętego w przód kija zdołał mnie wyciągnąć. Ociekałem wodą i drżałem z zimna, więc zabrał mnie do swojego mieszkania w bloku, w którym jego ojciec był dozorcą. Jesus Diaz dał mi nawet własne ubrania na zmianę.
Mniej więcej w tym samym czasie przydarzyło mi się jedno z najbardziej żenujących wydarzeń w życiu. Nawet dzisiaj wspominam je ze wstydem – ale co tam, przecież po to jest ta książka. Miałem góra dziesięć lat i stąpałem po szczycie wąskiego żelaznego ogrodzenia, udając linoskoczka. Cały ranek padało i oczywiście się pośliznąłem. Żelazna rurka uderzyła mnie prosto w krocze. Tak mnie bolało, że ledwie szedłem. Jakiś starszy człowiek zobaczył, jak jęczę na ulicy, i zaniósł mnie do mieszkania ciotki Marie, młodszej siostry mojej mamy, która mieszkała na trzecim piętrze w bloku dziadków. Dobry samarytanin położył mnie na łóżku i powiedział: „Trzymaj się, chłopie”.
W tamtych czasach lekarze wykonywali wizyty domowe, chociaż gabinety mieli ledwie parę ulic dalej. Kiedy czekaliśmy na doktora Tanenbauma, leżałem na łóżku ze spuszczonymi do kostek spodniami, a trzy obecne w moim życiu kobiety – matka, ciotka i babka – ogarnięte trwogą trącały badawczo mojego penisa. Słuchałem ich poszeptywań podczas prowadzonej inspekcji i błagałem w myślach: „Boże, proszę, zabierz mnie w tej chwili do siebie”. Mój penis nie odpadł, za to nabawiłem się traumy. Do dziś prześladuje mnie tamto wspomnienie.
W naszej okolicy na Południowym Bronksie nie brakowało ekscentryków, w większości nieszkodliwych. Był na przykład facet koło czterdziestki o rudo-czarnych włosach, który ubierał się w garnitur, koszulę i poluzowany, zszargany krawat. Wyglądał tak, jakby podczas niedzielnej mszy obsypano go popiołem. Cicho, samotnie przemierzał ulice i jeśli się odzywał, mówił tylko: „Nie zabijasz czasu – czas zabija ciebie”. Nic więcej. Gdyby kiedyś do nas podszedł i powiedział: „Jak tam, chłopaki?”, doznalibyśmy szoku. Oczywiście i ja, i pozostali byliśmy wobec niego trochę nieufni. Przypominaliśmy watahę dzikich zwierząt, a on nie należał do naszego gatunku. Instynktownie wyczuwaliśmy, że jest kimś odrębnym, i tyle nam wystarczyło. Po prostu go tolerowaliśmy. W tamtych czasach bardziej szanowało się ludzi i ich prywatność, dawało się im więcej przestrzeni. Być może zasady te przetrwały w mniejszych miastach. Ja hołdowałem im przez całe życie.
Jednak niewiele brakowało, by wpakować się w bardziej mroczną sytuację. Pewnego razu, gdy miałem osiem czy dziewięć lat, rzucałem piłką o ścianę swojej kamienicy przy alei Bryanta. Nagle zobaczyłem znajomego – nazwijmy go Steve – który zbliżał się od strony dużej zajezdni autobusowej przy stacji kolejki, gdzie bawiliśmy się w pustych autobusach, zbieraliśmy kolorowe bilety przesiadkowe i udawaliśmy, że to pieniądze. Steve miał dziwny, nieobecny wyraz twarzy, jakby coś go mocno oszołomiło.
– Hej, Steve, co się stało? – zapytałem.
Spojrzał prosto na mnie, po czym powiedział:
– Jakiś facet nasikał mi do ust.
– Czemu ktoś miałby ci sikać do ust? – zdziwiłem się.
– Nie wiem – odparł.
– Naprawdę nasikał ci do ust?
– Tak, w zajezdni.
Steve nie wiedział, co się stało, i ja, w tak młodym wieku, też nie miałem pojęcia. Brakowało mi przenikliwości i doświadczenia. Lata później zrozumiałem, do czego zapewne doszło. Coś takiego mogło się zdarzyć w dowolnym zaułku dowolnego miasta, ale zdarzyło się tutaj. Wkrótce potem przestałem jednak myśleć o całej sprawie. Kiedy dorastamy, przytrafiają nam się różne osobliwe rzeczy, których nie potrafimy dobrze zrozumieć ani sobie przypomnieć, chyba że pod działaniem hipnozy. Mimo to jakoś je przyswajamy. Wtedy wiedziałem tyle, że stało się coś bardzo złego, przez co Steve wydawał się załamany i bezsilny.
W gronie przyjaciół, takich jak Cliffy, Bruce i Petey, nigdy nie czułem bezsilności. Nieco później, gdy mieliśmy jedenaście czy dwanaście lat, zbieraliśmy się w bandy i eksplorowaliśmy dzielnicę. Chodziliśmy aż na krańce kwartału, badając nieznane tereny. Gdy zapuściliśmy się za daleko w którąkolwiek stronę, dostawaliśmy łupnia od innej bandy. Szybko poznaliśmy granice własnego terytorium i nie wykraczaliśmy poza nie bez ważnego powodu.
Szukaliśmy wszystkich rozrywek, na jakie było nas stać. Godzinami leżeliśmy plackiem przy kratkach ściekowych na skrajach kwartału, licząc, że w dole zamigocze zagubiona moneta. Gra była warta świeczki – pięćdziesiąt centów potrafiło wiele zmienić. Wspinaliśmy się na dachy kamienic i skakaliśmy z jednego na drugi. W sobotnie wieczory, kiedy pod kinem czy stacją metra widzieliśmy o kilka lat starszych chłopaków, którzy umawiali się już z dziewczynami, z wysokości dachów przy głównych ulicach obrzucaliśmy ich śmieciami albo strzępkami sałaty. Uderzenie ziarnem fasolki ciśniętym z wysokości sześciu metrów potrafi nieźle zaboleć. Latem odkręcaliśmy hydranty, stając się bohaterami w oczach młodych matek, które pozwalały swoim dzieciom bawić się w wodzie. W połowie lipca na Południowym Bronksie bywało bardzo gorąco. Jeździliśmy na gapę na tylnych platformach autobusów, przeskakiwaliśmy bramki w metrze. Kiedy robiliśmy się głodni, kradliśmy jedzenie. Nigdy za nic nie płaciliśmy.
Czas spędzaliśmy na psotach i ucieczkach przed dorosłymi. Chcieliśmy wstąpić do skautów, ale nie stać nas było na mundurki ani wyjazdy na letnie obozy. Chadzaliśmy na spotkania, które organizowali w miejscowych szkołach. Jakiś skautowski dowódca próbował wydawać nam polecenia, ale my tylko się śmialiśmy, i w końcu nas wypraszano. Nie zostalibyśmy skautami – nie wiedzielibyśmy, o co w tym chodzi.
Naszym żywiołem były stare uliczne gry, takie jak berek, palant czy ringolevio. Aby grać w to ostatnie, trzeba było podzielić się na dwie drużyny, ścigać przeciwników i ich łapać. Gdy udało się zamknąć kogoś w uścisku i trzykrotnie zawołać: „Ringolevio, raz, dwa, trzy”, osoba ta szła do więzienia, czyli narysowanego kredą koła na środku szkolnego podwórka. Jeśli jednak udało ci się jakimś sposobem wdepnąć stopą do więzienia przeciwnej drużyny i krzyknąć: „Wszyscy wolni!”, cała gromada się rozbiegała. Uwolnienie własnych ludzi było najlepszym uczuciem na świecie. Niektóre dzieciaki potrafiły skoczyć z budynku, żeby tylko postawić nogę w kręgu i zawołać: „Wszyscy wolni!”.
W moim świecie albo ścigałeś, albo ktoś cię ścigał. Na widok gliniarzy wołaliśmy do siebie nawzajem: „E, co jest na dnie rzeki?”, po czym wszyscy wykrzykiwaliśmy chórem: „Brudna glina!”. Policjanci ziewali, śmiali się albo ruszali w pościg – zależnie od humoru. Dobrze jednak znaliśmy dzielnicowego. Chodził z nami, pilnował nas, zachęcał do zabawy. Nie wiem, ile aktów przemocy powstrzymał, ale z czasem bardzo go polubiliśmy, a on miał z nami dużo frajdy. Zawsze miałem wrażenie, że podoba mu się moja matka. Zadawał mi na jej temat różne pytania i nawet w wieku jedenastu lat podejrzewałem dlaczego.
W naszej małej bandzie poza mną, Bruce’em, Peteym i Cliffym było jeszcze kilku chłopaków: Jesus Diaz, Bibby, Johnny Rivera, Smoky, Salty i Kenny Lipper, który pewnego dnia miał zostać zastępcą Eda Kocha, burmistrza Nowego Jorku. (Lata później u boku Johna Cussacka zagrałem w filmie Ludzie miasta pod rzetelną reżyserią Harolda Beckera, opartym na doświadczeniach Kenny’ego).
Pojawiał się też między nami dzieciak imieniem Hymie, którego dzisiaj nazwalibyśmy osobą specjalnej troski. Był od nas starszy i bardzo silny. Na jego widok członkowie innych band nabierali respektu. Wieczorami wracaliśmy razem do domu i śpiewaliśmy I Wonder Who’s Kissing Her Now. Była to stara, drugowojenna piosenka o żołnierzu rozmyślającym o swojej dziewczynie. Hymie odprowadzał mnie na samą górę pod drzwi mieszkania, po czym ruszał z powrotem, śpiewając: „Ciekawe, kto…”, a ja odpowiadałem: „…ją teraz całuje”. Kiedy Hymie skończył szesnaście lat, zrobił się agresywny – zaczął bić własną matkę – i zamknięto go w zakładzie. Już go więcej nie widzieliśmy. Tęskniliśmy za nim.
W dzielnicy był także dzieciak imieniem Philly, nad którym znęcał się inny chłopak. W owych czasach był pewien zwyczaj – jeśli pionowo stawiałeś kołnierzyk, to byłeś „rocky”, czyli twardziel, równy gość. Tamten wołał do Pilly’ego: „Co, myślisz, że jesteś twardziel?”. Dręczył go w ten sposób, aż Philly’emu puściły nerwy. Raz za razem walił jego głową w ceglaną ścianę i krzyczał: „Jestem twardziel, jestem twardziel!”. Po tym incydencie Philly’ego zabrano ze szkoły na leczenie. Później już nie był taki sam. Siedział na krześle i patrzył w dal nieobecnym wzrokiem, nigdy się do nikogo nie odzywał. Obok siedziała jego matka.
Cliffy, Bruce, Petey i ja – czterech naczelnych ananasów. Nazywali mnie Sonny albo Paczi – zdrobnienie od Pacino. Czasem mówili na mnie „Pistacja”, bo uwielbiałem lody pistacjowe. Gdybyśmy mieli wybrać przywódcę, byłby nim Petey, hardy Irlandczyk, albo Cliffy, mędrzec, prawdziwy oryginał, chłopak nieustraszony, który już w wieku trzynastu lat nie ruszał się nigdzie bez książki Dostojewskiego w tylnej kieszeni spodni. Miał potencjał – mógłby zostać, kimkolwiek by chciał. Miał talent, urodę i bardzo wysokie IQ, czym ciągle się chwalił. Oraz czterech starszych braci, którzy codziennie go bili. Ciągle kombinował. Nie trzeba go było nawet pytać, co będziemy dzisiaj robili. Zawsze miał w zanadrzu jakiś niecny plan.
Wchodziliśmy na dachy kamienic, żeby sobie razem posiedzieć, ale także dlatego, że w razie pościgu mogliśmy nimi uciec. Na jednym dachu wzdłuż trzydziestocentymetrowej szerokości gzymsu okalającego cały budynek zamontowano długi rząd anten telewizyjnych. Czasem chodziliśmy po tym gzymsie jak linoskoczkowie. Poruszaliśmy się niczym koty pięć pięter nad ziemią. Po dotarciu do jednej z anten przystawaliśmy, żeby odzyskać równowagę, po czym ruszaliśmy pokonać kolejny odcinek. Cliffy hasał po gzymsie z radosną nonszalancją i krzyczał: „Patrzcie na mnie!”. Fruwał jak oszalały ptak. Sam też kilka razy wszedłem na gzyms, ale nie poruszałem się tak jak on.
Chadzaliśmy do zoo na Bronksie na tak zwaną małpią wyspę, gdzie w odludnym zakątku wspinaliśmy się na długie liny zawieszone tam chyba przez naszych poprzedników sprzed lat. Bujaliśmy się na nich i z najdalszego wychyłu wskakiwaliśmy do stawu. Bruce wyszedł raz z wody z pijawką przyssaną do ciała. Starsze chłopaki stawały na płaskim głazie wychodzącym daleko w wodę i robiły konkursy, kto podczas masturbacji dalej wytryśnie. Wszystko zamieniali w zawody. „Założę się o dolca, że nie zjesz tego niedopałka z ziemi i tej skórki pomarańczy, co leży obok”. Oczywiście któryś podejmował wyzwanie. Stroniłem od takich zabaw, nie wtrącałem się. Wolałem obserwować wydarzenia, rzadko sam w nich uczestniczyłem.
Pewnego razu Cliffy zobaczył wbiegającą na drzewo wiewiórkę i rzucił w nią kamieniem. Biedne zwierzątko bezwładnie spadło na ziemię, martwe. Cliffy się rozpłakał – nie wyobrażał sobie, że ją zabije. Pochowaliśmy wiewiórkę i odmówiliśmy nad nią modlitwę. Innym razem przyniosłem do domu rannego wróbla. Razem z mamą troskliwie się nim opiekowaliśmy. Po pewnym czasie przyzwyczaił się do nas. Latał po całym mieszkaniu, przysiadał nam na ramionach. Musieliśmy tylko uważać, by pies się do niego nie zbliżał. Polubiliśmy ptaszka – mama całowała go i skonstruowała mu małą klatkę. Karmiła go, doglądała, głaskała i kochała. W końcu uznaliśmy, że pora zwrócić mu wolność. Zabraliśmy go w miejsce, gdzie zbierały się wróble, i wypuściliśmy. Był mniejszy niż inne. Później dowiedzieliśmy się, że dzikie ptaki często odrzucają te udomowione. Myśl, że nasz przyjaciel mógł zostać zabity przez własnych pobratymców, bardzo nas przygnębiła. Gdy przeczytałem fragment Orfeusza zstępującego Tennessee Williamsa o ptaszkach, które „nie mają nóg, całe życie spędzają w locie i śpią na skrzydłach wiatru”, pomyślałem o tamtym wróblu.
Gdy babka chciała umyć kuchenne okna od zewnątrz, tak jak większość mieszkańców bloku siadała na parapecie i niebezpiecznie się wychylała pięć pięter nad ziemią. Z okna widać było zaułek – ten sam, w którym dziadek wybudował mur oddzielający go od zaułka sąsiedniej kamienicy. Prowadził do całego oddzielnego świata wyjść, wejść i przejść wiodących na inne podwórka i okrągłe placyki. Gdy mając dziesięć czy jedenaście lat, zacząłem popalać papierosy, stawałem w takim miejscu zaułka, by nikt mnie nie widział, bo palenie było zabronione. Myślę, że w zaułku działy się niedozwolone i niemoralne rzeczy. Mimo to nie bałem się tam chodzić, wręcz przeciwnie. Właśnie w tamtych uliczkach po raz pierwszy całowałem się z dziewczyną. Nie bardzo wiedziałem, co robię, ale miałem poczucie, że dzieje się coś niesamowitego. Sądziłem, że straciłem dziewictwo. Niestety nie.
Często, spoglądając w zaułek, dostrzegałem przyjaciół – watahę dzikich, niedorosłych wilczków o zawadiackich uśmiechach. Wołali do mnie: „Wychodź, Sonny Boy, mamy coś dla ciebie!”. Jednego ranka Cliffy przyszedł z wielkim owczarkiem niemieckim. Krzyknął w górę: „Hej, Sonny, chcesz popatrzeć na mojego psa? To mój nowy przyjaciel i wabi się Hans!”. Miałem ochotę wyskoczyć przez okno, by tylko obejrzeć ten ogromny okaz psiego rodzaju, ale musiałem zbiec po schodach z samej góry.
Cliffy nie kradł psów. Raczej samochody. W wieku czternastu lat ukradł autobus miejski. Innym razem śmieciarkę. Nawet wtedy miał przy sobie książkę Dostojewskiego. Niekiedy włamywał się do domów i nie mógł się pokazywać w New Jersey, bo był poszukiwany przez tamtejszą policję. Droczył się ze mną, bo ja w przeciwieństwie do niego nigdy nie zażywałem narkotyków. „Sonny tego nie potrzebuje – mawiał – upaja się sam sobą!”.
Od reszty bandy dzieliło mnie zamiłowanie do sportu. To dziadek mi je zaszczepił. Przez całe życie pasjonował się baseballem i boksem. Dorastając, kibicował drużynie New York Highlanders, która z czasem zmieniła nazwę na Yankees, a że był biednym dzieciakiem, oglądał mecze przez dziury w płocie okalającym Hilltop Park albo Polo Grounds, gdzie występowali New York Giants. Z czasem Yankees dorobili się własnego stadionu, który stał się znany jako House That Ruth Built. Można go zobaczyć w scenie z filmu Serpico, przepięknie zrealizowanego przez Sidneya Lumeta, w której tytułowy bohater spotyka się z ekipą skorumpowanych gliniarzy czających się jak banda złodziei. Kręciliśmy ją w dniu, w którym rozstałem się z Tuesday Weld i na mojej twarzy wyraźnie widać przygnębienie.
Dziadek zawsze kibicował słabszym i mnie też się to chyba udzieliło. Trzymam kciuki za przegranych, aż zaczynają wygrywać, a wtedy myślę sobie: „Ech, no to teraz nie ma po co już im dłużej kibicować”.
Kiedy było nas na to stać, dziadek zabierał mnie na mecze baseballu. Zajmowaliśmy tanie miejsca na trybunach. Wiedzieliśmy oczywiście, że bliżej boiska są lepsze, droższe miejsca, ale nie należeliśmy do właściwej klasy. Nie uważałem się za nieuprzywilejowanego – tamci po prostu pochodzili z innego kwartału dzielnicy, innego plemienia. Równie dobrze mogliby być obcokrajowcami. Cliffy tym się różnił ode mnie, że na widok lepszych miejsc od razu chciał je zajmować. Gdy do kasy w kinie była kolejka, nie czekał – wbijał się przed kogoś i po prostu wchodził. Miał tupet. Zachowywał się tak, jakby poza nim nikt nie istniał. Jeśli kiedyś poznałem prawdziwego solipsystę, to był nim właśnie on. Gdy się teraz nad tym zastanawiam, może i ja mam odrobinę podobnych cech.
W tamtych czasach byłem wysportowany – szybki i zwinny. Chodziłem energicznym krokiem. Grałem w baseball w dzielnicowej drużynie zorganizowanej przez policję. Cliffy i reszta chłopaków nie interesowali się sportem, więc żyłem jakby w dwóch równoległych rzeczywistościach: w jednej ze swoją bandą, w drugiej z ekipą, z którą grałem. Przez jakiś czas zdawało mi się, że gdy dorosnę, będę miał szansę na baseballowe zawodowstwo, aż zobaczyłem, jak niektórzy z naszej drużyny, dużo lepsi ode mnie, odpadają w przedbiegach, próbując dostać się do najniższej ligi jankesów. Podziwiam zawodowych sportowców. Żeby coś osiągnąć, muszą się wspiąć na bardzo wysoki szczyt – według mnie jest to wręcz Mount Everest.
Moja banda była moim naturalnym środowiskiem, ale grać chodziłem samodzielnie. Pewnego dnia wracałem z meczu przez niebezpieczne tereny i ukradziono mi rękawicę. Obskoczyła mnie gromada czterech czy pięciu chłopaków z nożami i Bóg wie czym jeszcze. „Dawaj rękawicę”, usłyszałem. Wiedzieli, że nie mam pieniędzy, i musiałem się podporządkować. Tę rękawicę kupił mi dziadek i wróciłem do domu we łzach. Opowiedziałem mu, co zaszło i że nie wiem, co zrobić. Nie stać go było na kolejną, a próba odnalezienia złodziei oznaczałaby wywołanie wojny. Gdyby byli wtedy ze mną Cliffy, Petey i Bruce, nigdy by do tego nie doszło. Trzymaliśmy się razem nie tylko z sympatii. W pojedynkę byliśmy bezradni i bezbronni.
Na brzegu rzeki Bronx, jakieś cztery kwartały od naszych domów, stały domki holenderskie. Zbudowali je pierwsi holenderscy osadnicy i były bardzo stare, na skraju ruiny, ale wciąż w większości zamieszkane. Herman Wouk w powieści Chłopiec z Nowego Jorku pisał o „wydających przykrą woń usypiskach”[2] w okolicy. Kiedy nachodziła nas wyjątkowa odwaga, zapuszczaliśmy się do holendrów. W ruinach budynków można było spotkać wielu nastolatków na gigancie – nazywaliśmy ich boonowcami, bo kręcili się po ulicy Boone’a.
Brzegi porastała dzika, nieujarzmiona roślinność – grube, sięgające nad głowę chwasty oraz bambusowe tyczki, które dzieciaki ścinały i przerabiały na noże, łuki i strzały. Rzeką Bronx pływały tratwy przewożące nielegalne towary. Podglądaliśmy podejrzanych kupców, którzy przemykali tu i tam, po kryjomu załatwiając różne transakcje, oraz mężczyzn przychodzących, by robić nie wiadomo co z przyprowadzanymi kobietami.
Czasem dało się słyszeć stłumiony wystrzał, zwykle z broni wykonanej samodzielnie z desek i gumowych taśm. Było to coś w rodzaju procy. Po włożeniu naboju kaliber .22 i uderzeniu w spłonkę pocisk zwykle leciał, gdzie chciał, a jeśli miałeś pecha, to w stronę twojej głowy. Strzelało się z tego do puszek, butelek i kamieni. Taka broń dodawała prestiżu i pewności siebie, choć mogła cię też wpakować w kłopoty. Cała okolica wprost roiła się od niebezpieczeństw, ale my dobrze się tam bawiliśmy.
Pewnego dnia byłem na ulicy Bryanta, gdy ujrzałem resztę bandy wracającą od strony holendrów. Utykali, wyglądali na pobitych. Cliffy był brudny od krwi. Gdy zobaczył wyraz szoku na mojej twarzy, krzyknął: „To nie moja krew, tylko Petey’ego!”. Petey wlókł się za nim, a z rany na jego nadgarstku krew tryskała jak z gejzera. Zapuścili się daleko między holendry i szli zboczem pagórka, gdy Cliffy nagle wrzasnął: „Uwaga, boonowiec!”, i dodał budzące przerażenie imię, które do dziś boję się wymówić. To miał być tylko żart, ale dzieciaki rozpierzchły się na wszystkie strony. Petey także zerwał się do biegu, ale się potknął, wyrżnął w ziemię i nadział lewym nadgarstkiem na jakiś ostry, poszarpany śmieć. Cięcie było tak głębokie, że naruszyło nerwy. Okropność.
Lekarze w końcu zszyli mu ranę, ale spaprali robotę i odtąd nie mógł sprawnie poruszać dłonią. W dzisiejszych czasach, jak sądzę, tego typu urazem zajęto by się należycie, choć nie byłoby to tanie. I tak Petey skończył z niesprawną ręką. Okaleczyła go mroczna rzeczywistość nędzy. Kiedy później grał z nami w baseball, aby rzucić piłkę, musiał zdjąć rękawicę, za pomocą której chwilę wcześniej chwytał. Cliffy zawsze obwiniał się o to, co przytrafiło się Petey’emu przez jego głupi dowcip.
Po południu, biorąc kąpiel w mieszkaniu dziadków, słyszę tupot w zaułku na dole. Do okna łazienki docierają głosy niosące się pięć pięter w górę:
– Sonny!
– Hej, Paczi!
– Sooonyyy!
To przyjaciele wołają mnie z uliczki. Zbierają się na wieczorną zmianę – ostatnią rundkę przygód. Mam dziesięć czy jedenaście lat i oni chcą, żebym się przyłączył. Wyją jak dzikie koty. Nie ma domofonu ani telefonu, aby zadzwonić, więc tak się ze mną komunikują. Mają w planach coś ciekawego i bardzo chciałbym do nich zejść.
Jednak nie mogę tak po prostu wyskoczyć z wanny, pospiesznie się ubrać i zbiec na dół. Powstrzymuje mnie nie tyle sumienie, ile matka. Zabrania mi. Mówi, że już późno, a jutro idę do szkoły. I że chłopcy, którzy o tej porze hałasują w zaułkach, nie są dla mnie dobrym towarzystwem. Po prostu nie mogę.
Nienawidzę jej za to. Odcina mnie od więzi ze światem. Ci chłopcy to źródło mojej tożsamości. Na tym etapie życia są wszystkim, co ma dla mnie jakieś znaczenie, a matka nie pozwala mi z nimi być. Gardzę nią za to. A potem nagle mam pięćdziesiąt dwa lata, w lusterku widzę własną twarz pokrytą grubą warstwą pianki do golenia i przetrząsam pamięć w poszukiwaniu osoby, której podczas przemówienia z okazji otrzymania nagrody mógłbym podziękować. Wspominam tamten moment i uświadamiam sobie, że wciąż jestem na świecie dzięki matce. To oczywiście jej powinienem podziękować, a nigdy wcześniej tego nie zrobiłem. Zapanowała nade mną i zdołała mnie utrzymać z dala od przestępczości, niebezpieczeństw i przemocy, od igieł, od zabójczej rozkoszy zwanej heroiną, która zabiła moich trzech najbliższych przyjaciół. Petey, Cliffy i Bruce zginęli z powodu narkotyków. Matka nie nadzorowała mnie ściśle, ale zwracała uwagę na to, dokąd chodzę, co rodziny moich przyjaciół zaniedbały. Sądzę, że ocaliła mi życie.
Wiedziałem, że rodzina mamy nie ma dobrego zdania o moim ojcu, ale dziadkowie pilnowali się, by w mojej obecności nie mówić o nim niczego złego. Jednak mamie zdarzało się czasem powiedzieć coś, co wskazywało, że go nie szanuje i nie uważa, by się mną dobrze zajmował. Takie słowa mogą ranić dzieci. Kiedy pochodzisz z rozbitej rodziny, już i tak czujesz się jak sierota. Gdy dorosły wypowiada podobne opinie, może wywołać w dziecku trwały uraz, na zawsze zatruć źródło. Trzeba się tego bardzo wystrzegać. Wypowiedzi matki na pewno miały na mnie jakiś wpływ, ale choć byłem młody, postanowiłem, że nie pozwolę jej zepsuć swoich uczuć wobec taty. Chciałem sam wyrobić sobie zdanie na jego temat.
Gdy miałem dziewięć lat, tata zabrał mnie do swojego mieszkania we Wschodnim Harlemie. Minęło już wówczas parę lat od rozwodu. Po powrocie z wojny ułożył sobie życie na nowo. Był przed trzydziestką i dzięki ustawie o wsparciu dla weteranów skończył koledż. Pracował jako księgowy i na ile potrafiłem to ocenić, całkiem dobrze sobie radził. Widywałem go czasem z okazji świąt czy urodzin. Miał nową żonę i dziecko. Mimo to wciąż chciał mieć jakiś udział w moim życiu, dlatego zabrał mnie do siebie i przystawaliśmy przy witrynach sklepowych albo na rogu ulicy, żeby mógł pokazać mnie znajomym. „To mój syn”, mówił im. „Cześć, synu!”, odpowiadali. Nie znałem tych ludzi. Należeli do innej rzeczywistości. Choć byli Włochami i przypominali krewnych, których już wcześniej poznałem, mieli inny, nieznany mi styl życia. Byli starsi i w kawiarnianych ogródkach popijali anyżówkę z malutkich filiżanek do espresso. Wydawali się wyluzowani i mnie polubili, ale ja wolałbym wracać na Bronx i siedzieć z własnymi przyjaciółmi. Miałem wrażenie, że tata wystawia mnie na pokaz.
Sądziłem, że jadę tam tylko na parę godzin, ale w trakcie spaceru po okolicy dowiedziałem się, że zostaję na noc. Miałem spać w najdalszym pokoju jego wąskiego, amfiladowego mieszkania. Kiedy obudziłem się w środku nocy, poczułem się kompletnie zdezorientowany. Wszystko było inaczej. Nie poznawałem pokoju. Leżałem w obcym łóżku. Z ulicy dobiegały nieznane dźwięki. W ścianach coś chrobotało – chyba myszy albo szczury.
W ciemnościach zacząłem iść po omacku w stronę ojca. Za każdymi drzwiami mogło czaić się coś niebezpiecznego. W kolejnych pokojach napotykałem mnóstwo przeszkód. Tata spał w ostatnim ze swoją nową żoną. Stanąłem przy ich łóżku, ale w mroku widziałem tylko wypukłe kształty w pościeli i nie potrafiłem odgadnąć, kto gdzie leży. Nie chciałem zbudzić tej kobiety, bo za dnia rozmawiała ze mną w taki sposób i tak na mnie patrzyła, jakbym był gołębiem, który oddzielił się od stada i na pewno jest nosicielem śmiertelnej choroby.
Odsłoniłem jednak pościel, a wtedy oboje się obudzili. Chciałem się stamtąd wydostać, ale nie wiedziałem jak. Wyjąkałem: „Czy… czy mogę jechać do domu?”. Wtedy ten zaspany mężczyzna wstał w środku nocy i zabrał mnie do swojego samochodu. Bo miał samochód, co w moich oczach nie różniło się zbytnio od posiadania samolotu. Zawiózł mnie do domu, choć autem jechało się dość długo i szybciej byłoby metrem.
Kiedy zatrzymaliśmy się przed kamienicą mojej rodziny, ojciec wyłączył silnik i zaczął do mnie mówić. Postanowił wyjaśnić sytuację ze swojego punktu widzenia. „Naprawdę się starałem, ale twoja babka ciągle mi utrudniała”, powiedział. W niezręczny, nieprzemyślany sposób próbował nawiązać ze mną nić porozumienia. Ale ja miałem tylko dziewięć lat i nie potrafiłem wszystkiego pojąć. Bardzo mi ulżyło, kiedy wszedłem po schodach do mieszkania dziadków. Pomyślałem, że tata nie jest takim złym facetem. No bo proszę – odwiózł mnie tak daleko, chociaż nie musiał. A ja naprawdę chciałem już wracać. Był dla mnie obcym człowiekiem.
W szkole nauczyciele mówili mojej matce: „Pani syn potrzebuje także ojca”. Bardzo ją to irytowało. „To znaczy, że mamy tkwić razem, cierpieć i drzeć koty na oczach dziecka?”.
Już wtedy znałem dzieci silnie związane z jednym lub z obojgiem rodziców, lecz i takie, które nie miały dobrych relacji z ojcami. Dorastając, oglądały, jak pijany ojciec bije matkę. Zdarzały się dzieci, które tak bardzo nienawidziły ojców, że w ich obecności robiło im się niedobrze. Ja ojca po prostu nie miałem. Był nieobecny. Poszczęściło mi się za to z dziadkiem. Dziś, gdy o tym myślę, ojcu musiało mocno doskwierać to, że nie nawiązał ze mną żadnej więzi. Był Włochem, a ja jego jedynym synem, więc pewnie go to dręczyło. Z innej strony w jakimś sensie zyskałem na jego nieobecności. Gdyby to on mnie wychowywał, nie byłbym tym, kim jestem. Mam natomiast trzy siostry przyrodnie – jego córki – które nie powiedzą o nim złego słowa. Bardzo go kochały.
Miałem w życiu także innych ludzi, którzy nade mną czuwali i byli moimi przewodnikami, nawet jeśli wtedy tego nie dostrzegałem. Blanche Rothstein, nauczycielka z gimnazjum, atrakcyjna kobieta w średnim wieku, wybrała mnie do czytania cytatów z Biblii podczas zebrań samorządu uczniowskiego. Moja rodzina nie była zbyt religijna. Matka posyłała mnie na lekcje katechizmu i założyłem biały garniturek do pierwszej komunii, ale bałem się, że jeśli będę zbyt dobry, Maryja Dziewica postanowi zrobić ze mnie świętego, co mi się nie uśmiechało. Przerażony tą wizją nie przystąpiłem do bierzmowania. Drugim powodem było to, że zakonnice biły dzieci bez żadnego powodu.
Gdy jednak czytałem potężnym głosem fragmenty z Księgi Psalmów – „ten, kto postępuje nienagannie i czyni sprawiedliwość, a w swoim sercu mówi prawdę…”[3] – czułem wielką moc tych słów. Bo słowa potrafią dodać skrzydeł. Mogą ożyć. Jak powiadał mój przyjaciel Charlie, zapożyczając inną biblijną frazę, słowo staje się ciałem. Tak postrzegałem aktorstwo: wypowiadanie pięknych słów i zabawianie nimi ludzi.
Wkrótce zacząłem występować w szkolnych przedstawieniach, takich jak Tygiel kultur, małe widowisko celebrujące wielość grup etnicznych przyczyniających się do potęgi Ameryki. Stałem przed wielkim tyglem ustawionym pośrodku sceny i wraz z dziesięcioletnią dziewczynką o czarnych włosach i oliwkowej skórze reprezentowałem Włochy. Spoglądałem na nią znad tygla i zadawałem sobie pytanie: „To tak wyglądają Włosi?”.
Kiedy nasza klasa wystawiała sztukę Król i ja, grałem Louisa, syna głównej bohaterki Anny. Razem z innym chłopcem, grającym młodego księcia Syjamu, śpiewaliśmy piosenkę o tym, jak bardzo zdumiewa nas zachowanie dorosłych.
Nie traktowałem aktorstwa zbyt poważnie – było dla mnie po prostu okazją, by się powygłupiać, wyładować, a przede wszystkim opuścić trochę lekcji. A jednak zyskałem reputację dziecka nieodzownego we wszystkich szkolnych przedstawieniach. Chyba dobrze mi szło, bo po jednym z nich podszedł do mnie jakiś facet i powiedział: „Ej ty, jesteś drugim Marlonem Brando!”. Spojrzałem na niego i spytałem: „A kto to jest?”.
Pod koniec roku w naszej gimnazjalnej klasie odbyło się głosowanie, podczas którego uczniom przyznawano różne tytuły. Mianowano mnie Najlepiej Rokującym. Rozczarowało mnie to, bo wolałem być Najprzystojniejszym. Ten tytuł zgarnął niejaki Willy Rams, który robił pompki na jednej ręce, a na dwóch potrafił chodzić. Fajny chłopak. Tymczasem Najlepiej Rokujący oznaczało w gruncie rzeczy „najpopularniejszy”. To wyróżnienie dostawał uczeń, o którym słyszało najwięcej osób. A komu by na tym zależało?
Blanche Rothstein, moja nauczycielka z gimnazjum, wiązała ze mną poważniejsze nadzieje. Pewnego dnia wspięła się na piąte piętro naszej kamienicy, by porozmawiać z moją babką. Nie chodziło jednak o to, by mnie zdyscyplinować, lecz ośmielić. „Chłopak musi nadal występować”, powiedziała babci. „To jego przyszłość”. Taki prosty gest, a tak rzadko spotykany. Nikt wcześniej nic takiego dla mnie nie zrobił. Nauczycielka postąpiła bardzo szlachetnie i dała mi coś, co może zaoferować każdy oddany swojemu powołaniu nauczyciel – inspirację. Zachęta, najważniejsze słowo w naszym języku. Moja babka, w przeciwieństwie do mamy, nie od razu zrozumiała intencje nauczycielki. Mama natomiast się zmartwiła. Pomyślała, że jesteśmy biedni, a biedacy nie zajmują się aktorstwem.
Jednak to nie zahamowało moich postępów. Gdy miałem trzynaście lat, nasza klasa wystawiła Róże pani Cherrington i grałem jedno z dzieci pomagających owdowiałej matce rozwiązać sprawę zabójstwa w sąsiednim domu. Nim wyszedłem na scenę, ktoś na zapleczu powiedział mi, że oboje moi rodzice przyszli na spektakl. Matka i ojciec razem na widowni? O nie! Wybiło mnie to z rytmu i nie zagrałem tak dobrze, jak bym chciał. Do dziś nie chcę słyszeć, kto w wieczór premiery – czy jakiegokolwiek innego przedstawienia – siedzi na widowni.
Poza tym jednak udział w sztuce był cudowny. Na scenie zawsze czułem się jak w domu. Czułem, że to moje miejsce. Na boisku baseballowym także mi się podobało, ale w baseballu nie byłem tak dobry jak w aktorstwie. Występowanie sprawiało mi radość. Dawało swobodę. Ludzie skupiali na mnie uwagę. Lubiłem towarzystwo innych aktorów.
Zaraz po spektaklu rodzice zabrali mnie do Howard Johnson’s, by uczcić mój sukces. Był to normalny bar, trochę jak ten na początku Pulp Fiction. Nic wykwintnego. Jedno z miejsc, do których chodzą zwyczajni ludzie i gdzie po posiłku nie dostaje się astronomicznego rachunku. Ogarnęło mnie jednak uczucie ciepła i wspólnoty. Po raz pierwszy i chyba jedyny w życiu widziałem wtedy rodziców siedzących obok siebie. Wyobrażacie to sobie? Marzyłem o tej chwili przez cały czas, chociaż nieświadomie. Każde dziecko chce dorastać z matką i ojcem. Mieć poczucie bezpieczeństwa. Tym jest rodzina.
Odkrywałem coś, czego mi brakowało. Więź. Rodzice rozmawiali ze sobą uprzejmie, o nic się nie kłócili. W pewnym momencie tata dotknął nawet dłoni mamy – czyżby z nią flirtował? Sprawiali tak naturalne i swobodne wrażenie, że zastanawiałem się, dlaczego w ogóle się rozstali. Sztuka ponownie ich zjednoczyła, choć na krótko. Jakiś ciężar spadł mi z serca, bo wiedziałem, że w tej chwili tych dwoje ludzi roztacza nade mną opiekę. Mój występ na powrót ich połączył, a ja znowu stałem się częścią rodziny. Ogarnęło mnie poczucie pełni. Po raz pierwszy w życiu. A potem minęło.