Mercè Rodoreda napisała Ogród nad brzegiem morza w piętnaście dni we wrześniu 1959 roku i odłożyła na siedem lat. Po tym, jak powieść się ukazała, tylko umocniła pozycję autorki jako jednej z najwybitniejszych pisarek XX wieku.


Stary ogrodnik mieszkający na tyłach posiadłości obserwuje życie bogatej rodziny w willi nad morzem.

Co roku na wiosnę dom ożywa, zjeżdżają się gospodarze i służba. Kwitną latami pielęgnowane rabaty, zaczynają się ekstrawaganckie przyjęcia, zdarzają się romanse i prawdziwe miłości, zaś piękno ogrodu zdaje się oferować wszystkim raj na ziemi. Mieszkańcy i goście pływają w morzu, piją, dokuczają sobie i świetnie się bawią.

Gdy któregoś dnia pojawia się nowy sąsiad i rozpoczyna się budowa jeszcze bardziej okazałej willi, wraz z nim odżywa przeszłość, na co nikt nie był gotowy.

Beztroskę burzy brutalna rzeczywistość, która nie omija nikogo: ani bogatych, ani biednych, ani panów, ani sług.

Mercè Rodoreda (1908–1983) – jedna z najwybitniejszych postaci literatury katalońskiej XX wieku. Po hiszpańskiej wojnie domowej przebywała na emigracji we Francji, a od 1954 w Szwajcarii. Do Katalonii powróciła w 1979. Rok później otrzymała nagrodę Premi d’Honor de les Lletres Catalanes jako wyraz uznania dla całego dorobku pisarskiego. Powieści Rodoredy były porównywane do twórczości Virginii Woolf, uwielbianej przez katalońską pisarkę. Głównymi bohaterkami jej powieści są kobiety, a styl narracji – poetycki, symboliczny i oryginalny – stał się inspiracja dla wielu późniejszych autorów. W wydawnictwie Marginesy ukazały się jak dotąd Diamentowy plac (2022) i Rozbite lustro (2024).

Mercè Rodoreda
Ogród nad brzegiem morza
Przekład: Anna Sawicka, Magdalena Pabisiak
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 5 lutego 2025
 
 


I

Nie że­bym był plot­ka­rzem, ale za­wsze lu­bi­łem wie­dzieć, co sły­chać u in­nych… Może dla­tego, że ko­cham lu­dzi, po­ko­cha­łem też go­spo­da­rzy tam­tego domu. Ale od owych spraw upły­nęło wiele czasu i o wielu za­po­mnia­łem; sta­rość spra­wia, że nie­chcący gu­bię się we wspo­mnie­niach… Można było so­bie da­ro­wać filmy w ki­nie Excel­sior, kiedy oni tu przy­jeż­dżali z przy­ja­ciółmi. Do ich grona za­li­czał się je­den taki, który ma­lo­wał mo­rze. Fe­liu Roca się na­zy­wał. Wy­sta­wiał w Pa­ryżu, w Bar­ce­lo­nie chyba też jest znany i wy­daje mi się, że na tym swoim bez­kre­snym błę­ki­cie cał­kiem nie­źle za­ro­bił. Ma­lo­wał błę­kit mo­rza na wszel­kie spo­soby: spo­kojny, sza­lony, z fa­lami wy­so­kimi, z ma­łymi. Mo­rze zie­lone, w ko­lo­rze lęku. I szare, o bar­wie chmur. Pej­zaże mor­skie. Kiedy się przy­zna­wał, że two­rzy ta­kie mor­skie wi­doki, zna­jomi mu su­ge­ro­wali, że gdyby ma­lo­wał plam­kami, szyb­ciej tra­fiłby w gust Ame­ry­ka­nów. Żar­to­wali z niego, przy­po­mi­na­jąc, że mo­rze ma­lo­wało przed nim wielu ar­ty­stów; a cóż on… szy­kowny ka­wa­ler, ja­sno­włosy, o nie­bie­skich, nieco sen­nych, roz­ma­rzo­nych oczach. Cza­sami się ją­kał, kiedy mie­sza­nina ko­lo­rów na pa­le­cie nie wy­cho­dziła po jego my­śli. Twier­dził, że trud­niej jest ma­lo­wać ten nie­bie­ski ży­wioł niż zaj­mo­wać się kwia­tami. Ja mu na to: tak, tak, ma pan ra­cję. Kwiaty po­wstają same. Może dla­tego tak ni­sko się ceni za­wód ogrod­nika. Po pro­stu chcia­łem mu po­pra­wić hu­mor, a wtedy on mi obie­cy­wał, że jak już na­ma­luje mo­rze na wszyst­kie moż­liwe spo­soby, wtedy spor­tre­tuje mnie, jak so­bie sie­dzę w słońcu. Kto by tam mu wie­rzył… Co roku, kiedy się po­ja­wiał, cie­szy­łem się, że znów się wi­dzimy, i my­ślę so­bie, że on też się cie­szył. Sześć wa­ka­cji… W su­mie sześć let­nich se­zo­nów, i jesz­cze tamta nie­szczę­sna zima… Jedna z przy­ja­ció­łek – te, które przy­jeż­dżały co roku, były dwie – miała na imię Eu­làlia, a ta druga Ma­ragda. Mo­dystka z za­wodu, sze­fo­wała mło­dziut­kiej Ro­sa­ma­rii, kiedy ra­zem pra­co­wały, i taki był po­czą­tek ich przy­jaźni. Kiedy rano wra­cały z ką­pieli, sta­ra­łem się zna­leźć so­bie ja­kieś za­ję­cie przy grząd­kach, tych naj­bliż­szych. Naj­le­piej przy tej wła­śnie, te­raz za­ro­śnię­tej ziel­skiem, bo chcia­łem po­słu­chać, o czym roz­ma­wiają. I tyle było ra­do­ści, tyle mło­do­ści, tyle pie­nię­dzy… tyle wszyst­kiego… i dwa nie­szczę­ścia. Raz za­uwa­ży­łem do­go­ry­wa­ją­cego ptaszka. Pew­nie umie­rał z roz­pa­czy, jak Eu­geni.

 
Pierw­szy raz pa­nicz i pa­nienka przy­je­chali tu z po­cząt­kiem wio­sny, za­raz po ślu­bie. Jego już zna­łem. Wi­dzia­łem go dwu­krot­nie: naj­pierw, kiedy oglą­dał po­sia­dłość, którą za­mie­rzał ku­pić, a po­tem, kiedy przy­je­chał spraw­dzić, jak prze­biega zle­cony przez niego re­mont. Za dru­gim ra­zem zde­cy­do­wał, że mnie za­trzyma, bo się na­daję na ogrod­nika. W po­dróż po­ślubną wy­brali się za gra­nicę, z krót­kim przy­stan­kiem w no­wej po­sia­dło­ści. Dużo wtedy spa­ce­ro­wali i nie­mało czasu spę­dzili na ta­ra­sie wi­do­ko­wym, skąd ob­ser­wo­wali przy­pływy i od­pływy oraz niebo ze wszyst­kim, co się na nim ru­sza; jedno bli­sko dru­giego, a cza­sem w ob­ję­ciach. W ciągu dnia uprze­dza­łem ich po­ka­sły­wa­niem, że się zbli­żam, bo cho­ciaż to nie grzech, kiedy mał­żon­ko­wie się przy­tu­lają, jed­nak za­sta­na­wia­łem się, czy im nie prze­szka­dza, że ich wi­dzę. Qu­ima, ku­charka, też w tych dniach się zja­wiła. Póź­niej we­szło w zwy­czaj za­trud­nia­nie jej na cały se­zon, bo ich ku­charka, ta z Bar­ce­lony, na lato wy­jeż­dżała do ro­dziny. Qu­ima wy­py­ty­wała mnie o wszystko, co ro­bili w ogro­dzie, a ja ją o to, co w domu, bo dużo wie­działa od Mi­randy, jed­nej z po­ko­jó­wek, tej z Bra­zy­lii. Mi­randa no­siła czarną suk­nię, tak opiętą na chu­dym ciele, że wy­glą­dała jak żmija, i chyba już le­piej by jej było bez ni­czego. I jesz­cze far­tu­szek, ko­ron­kowy, wiel­ko­ści dłoni. Qu­ima tylko wzdy­chała: no wi­dzi pan. Te­raz nie­wiele miała dla mnie plo­tek, bo pra­wie nic się nie działo. Cza­sem pa­nicz Fran­cesc wkła­dał pa­nience Ro­sa­ma­rii oliwkę do ust, a ona ją chwy­tała ząb­kami… Naj­wy­raź­niej stra­cił dla niej głowę. Za­uwa­żyła też, że twarz Mi­randy, w ko­lo­rze lu­kre­cji, bla­dła, na każde o tym wspo­mnie­nie. Z za­wi­ści – zda­niem Qu­imy. Pew­nie te Bra­zy­lijki już ta­kie są. Któ­re­goś dnia, kiedy pań­stwo po­je­chali sa­mo­cho­dem na spa­cer, Qu­ima za­pro­siła mnie na górę, i cho­ciaż się ba­łem, że wrócą i nas tam przy­ła­pią, ona na­le­gała: „Warto zo­ba­czyć, co za klej­noty!… Pa­nicz Fran­cesc to je­den z naj­bo­gat­szych bar­ce­loń­czy­ków”. I po­ka­zała mi wiele świe­ci­de­łek, z ko­men­ta­rzem, że to wszystko bry­lanty; i jesz­cze na­szyj­nik z zie­loną gruszką na środku. Na­prawdę za­możni lu­dzie. I za­du­fani w so­bie. Przez szpary w ża­lu­zji wyj­rze­li­śmy na ogród. Zie­mią, na któ­rej stała willa, rzą­dziło wtedy ziel­sko i jasz­czurki.
Wy­je­chali i za­po­wie­dzieli, że wrócą w czerwcu z przy­ja­ciółmi. Do­sta­łem klu­cze i zo­sta­łem pa­nem domu, który od czasu do czasu na­le­żało prze­wie­trzyć. Ucie­szy­łem się, kiedy za­wia­do­mili mnie li­stow­nie, że już wra­cają. Zgod­nie z po­le­ce­niem za­trud­ni­łem Qu­imę na lato i aż się za­ru­mie­niła z ra­do­ści, bo pa­nicz Fran­cesc na­pi­sał, że bar­dzo mu sma­ko­wały jej pie­czone sole. Mi­randa przy­je­chała dwa czy trzy dni wcze­śniej z du­żymi wa­liz­kami i nie za­szczy­ciła mnie na­wet sło­wem. Ja do ziel­ska na dwo­rze. Ona do ku­rzu w środku. Do­tarli drogą mor­ską. Po trzech dniach usły­sze­li­śmy sy­renę statku; ja za­raz go do­strze­głem, a jak do­sta­tecz­nie się przy­bli­żył, spu­ścili mo­to­rówkę i już zo­stali na plaży, w ko­stiu­mach ką­pie­lo­wych; od razu za­częli pły­wać, a jedna z przy­ja­ció­łek jeź­dziła na nar­tach wod­nych i uno­siła się nad wodą jak ja­kaś fi­gurka. Przy­wieźli ze sobą in­struk­tora, żeby ich wszyst­kich tej jazdy uczył, a pa­nienka Ro­sa­ma­ria żar­tem za­py­tała mnie, czy nie chciał­bym spró­bo­wać, a ja jej na to, że już je­stem za stary. Za­in­te­re­so­wała się, czy nie zmar­niała mi ja­kaś ro­ślina, ale ją uspo­ko­iłem, że Bogu dzięki wszyst­kie są zdrowe. Wy­na­jęli nową po­ko­jówkę, Ma­rionę, dziew­czynę ze wsi, mło­dziutką, drobną i gła­dziutką jak ka­myk na plaży.
No­cami, prze­cha­dza­jąc się po alei lip i morw, spo­glą­da­łem czę­sto na ich po­kój. Za­wsze lu­bi­łem te nocne spa­cery, kiedy czu­łem, jak ogród od­dy­cha. Po­tem wra­ca­łem noga za nogą, zmę­czony, do mo­jego domku i na­pa­wa­łem się spo­ko­jem, w ja­kim po­zo­staje to wszystko, co w świe­tle dnia jest zie­lone i ko­lo­rowe. Za­uwa­ży­łem, że późną nocą ktoś pęta się po ogro­dzie. Za­cza­iłem się i przy­ła­pa­łem Mi­randę. Mia­łem jej za złe, że spa­ce­ruje z pa­ty­kiem w ręce, że ude­rza nim ro­śliny. Któ­rejś nocy za­sko­czy­łem ją i zwy­zy­wa­łem od naj­gor­szych.
– Mi­randa? – za­sta­na­wiała się Qu­ima. – Nic do­brego. Nie można ufać ko­muś, kto czuwa, kiedy pora spać. Mi­ran­dzie cho­dzi o to, żeby… ale mnie się wy­daje, że pa­nicz nie wi­dzi żad­nej poza tą jedną… Pa­nienka Ro­sa­ma­ria może spać spo­koj­nie.
– Są męż­czyźni, któ­rzy gu­stują w cu­dzo­ziem­kach z da­le­kich stron, lu­bią my­śleć o ko­lo­ro­wych drze­wach i pió­rach; to ich po­ciąga… – za­opo­no­wa­łem. Na to Qu­ima, że ta­kich wa­ria­tów po­winno się za­my­kać i że od­ma­wia mi prawa głosu. Nie taki znów ze mnie wa­riat. Mi­randa, uda­jąc nie­wi­niątko, za­sta­wiała si­dła.
Nie­prędko do­wie­dzia­łem się cze­go­kol­wiek o pa­nience Eu­làlii, tej, która już umiała śmi­gać po mo­rzu na nar­tach. Miała ja­sną cerę i czarne włosy; spra­wiała wra­że­nie za­mknię­tej w so­bie. Nie­po­dobna do na­szej pa­nienki, która roz­ta­czała wo­kół sie­bie coś w ro­dzaju pięk­nej po­gody. Przez je­den se­zon wy­da­wało mi się, że Fe­liu, ma­larz, tro­chę się pod­ko­chuje w pa­nience Eu­làlii, ale on miał w gło­wie tylko ma­lar­skie pro­blemy i kiedy mu coś żar­tem za­su­ge­ro­wa­łem, bro­nił się, że nie po­cią­gają go ko­biety pre­ten­sjo­nalne, to nie dla niego, on za­miast bu­kietu róż woli bu­kiet tego cze­goś… I wska­zał kępę kwia­tów. „To na­parst­nica”, po­in­for­mo­wa­łem, „nic nad­zwy­czaj­nego, zwy­kła na­parst­nica”. A on znów swoje: „Nie­które ko­biety, gdy­bym się nie miał na bacz­no­ści, żyw­cem by mnie zja­dły i ma­larz by się skoń­czył, nim się za­czął”.
Nie wiem, czy miał ra­cję, i on też tego nie mógł wie­dzieć, ale obaj za­czę­li­śmy się śmiać. Qu­ima od czasu do czasu mnie pod­py­ty­wała, co też Mi­randa po­ra­bia no­cami.
– Nic ta­kiego. Tylko so­bie łazi… Do­póki nie nisz­czy ro­ślin, niech robi, co chce.
Któ­rejś nocy przy pełni księ­życa po­szła się ką­pać. Gdyby nie księ­życ, chyba bym jej nie roz­po­znał. Wbie­gła do wody, jakby za­nu­rzała się w mo­rzu atra­mentu. A wy­cho­dząc, błysz­czała jak oliwka. Wy­cią­gnęła się na pia­sku i długo tam le­żała; my­śla­łem, że za­snęła. A woda plusk, plusk, plusk, przy­pły­wam, od­pły­wam… Uda­łem re­chot żaby, a Mi­randa nic, żad­nej re­ak­cji. Mar­twa ci­sza. W końcu znu­żyło mnie to kum­ka­nie. Po­sze­dłem spać, a kiedy już za­sy­pia­łem: kum… kum… kum… Pod sa­mym oknem. Mia­łem ochotę ją za­bić. Ale uda­łem, że śpię, i już na za­wsze za­cho­wa­łem do niej urazę.

 
Któ­re­goś dnia, kiedy pa­nienka przy­szła ro­zej­rzeć się w ogro­dzie, po­ka­za­łem jej roz­sad­nik. „Wi­dzi pani te wszyst­kie ma­leń­stwa?”, za­py­ta­łem. „Wy­ro­sną z nich kwiaty, a kiedy pań­stwo już wy­jadą, one prze­kwitną i nie zo­sta­nie po nich nic: tylko na­sionka”. Za­sko­czy­łem ją, bo naj­wi­docz­niej nikt ni­gdy jej nie uświa­do­mił, co się dzieje z ma­łymi ro­ślin­kami, które wy­ra­stają z na­sio­nek. Do­brze się jej przyj­rza­łem, a było na co pa­trzeć. Miała w so­bie coś ta­kiego, że nie wiem, czy ja, zwy­kły ogrod­nik, umiał­bym wy­ra­zić; nie po­tra­fię opi­sy­wać, zwłasz­cza tego, co de­li­katne… A prze­cież ogrod­nik to osoba tro­chę inna niż wszy­scy, dla­tego że mamy do czy­nie­nia z kwia­tami, ale także z zie­mią. Można po­wie­dzieć, że jedno rów­no­waży dru­gie. Ale przy niej, to zna­czy przy pa­nience, czu­łem się tak, jak­bym miał do czy­nie­nia tylko z kwia­tami. Chyba się tro­chę za­plą­ta­łem. Pa­nienka bar­dzo mi się po­do­bała… ale tylko żeby na nią pa­trzeć, nic wię­cej. Cza­sem mia­łem na końcu ję­zyka: „Pro­szę usiąść, będę na pa­nią pa­trzył”. Ni­gdy się nie od­wa­ży­łem, no ja­sne. Ale zro­bił­bym to, gdy­bym nie zda­wał so­bie sprawy, że nie tylko weź­mie mnie za wa­riata, ale w do­datku może mnie zwol­nić.
– Długo już pan tu mieszka? – za­gad­nął mnie Fe­liu, kiedy przy­glą­da­łem się, jak ma­luje.
– W tej miej­sco­wo­ści?
– Nie. W tym domu.
– Od kiedy wy­sze­dłem z woj­ska. W tym ogro­dzie są drzewa przeze mnie sa­dzone, i to wcale nie te naj­młod­sze. Po­zna­łem dwoje wła­ści­cieli: pa­nią Pepę, która miała wredny cha­rak­ter, starą jak sztuka cho­dze­nia pie­szo, i pana Ro­virę, do­brego jak kromka chleba, który do ni­czego się nie wtrą­cał. Ale obecni wła­ści­ciele po­zwa­lają mi upięk­szać ogród, przede wszyst­kim sa­dzić kwiaty se­zo­nowe, bo już od pierw­szego dnia za­chę­cali mnie, że­bym się nie li­czył z kosz­tami.
– Po­doba się panu to, co ma­luję?
– Jak by to po­wie­dzieć… Ile by mo­rza nie ma­lo­wać, mnie naj­bar­dziej się po­doba to praw­dziwe.
A któ­re­goś dnia ka­zał mi usiąść, bo wła­śnie pra­co­wał nad ko­lo­rem, i chciał za­się­gnąć mo­jej opi­nii, bo mu się w oczach mie­niło, więc ja sma­ży­łem się w słońcu, a on cią­gle nie po­tra­fił się do­ga­dać z pędz­lem. Bar­dzo się cie­szył, kiedy uzna­łem, że jego ko­lor jest bar­dzo po­dobny do ko­loru wody, tylko brak mu jej lek­ko­ści… A kiedy za­czą­łem się tłu­ma­czyć, że ro­bota czeka, po­pro­sił, że­bym jesz­cze zo­stał, i zro­bi­łem mu tę przy­jem­ność, po­sie­dzia­łem jesz­cze chwilę, z grzecz­no­ści.
Mi­randa chwy­tała się róż­nych sztu­czek, żeby go zdo­być. Prze­ko­ny­wała, że po­wi­nien ją na­ma­lo­wać na tle ro­do­den­dro­nów. A mnie obie­cał, że mnie na­ma­luje, choć wcale o to nie pro­si­łem. Sta­wała przed nim, ro­biła miny, przy­bie­rała pozy i py­tała, w któ­rej mu się naj­bar­dziej po­doba, aż pew­nego dnia oświad­czył, że na ma­lo­wa­nie jej nie ma czasu, ale ją na­ry­suje. Trzy­mał ją po­nad go­dzinę na sto­jąco i cią­gle stro­fo­wał, że się po­ru­szyła. Dziew­czyna za­sty­gła nie­ru­chomo jak pień, bała się od­dy­chać. Kiedy po­ka­zał jej go­towy ry­su­nek, ucie­kła roz­wście­czona, bo Fe­liu na­ry­so­wał ro­pu­chę.
Pa­nienka Ma­ragda mó­wiła, że ona na miej­scu na­szej pani zwol­ni­łaby tę ko­kietkę, bo jej uroda jest nie­bez­pieczna, i choćby nie wiem jak się pod­li­zy­wała, ona się nie da na­brać. Wi­docz­nie kie­dyś Ro­sa­ma­ria mu­siała jej od­po­wie­dzieć, że lubi ry­zyko, że ni­czego nie za­mie­rza zmie­niać i ni­czego się nie boi. Pa­nicz Fran­cesc w po­bliżu żony nie wi­dział poza nią świata. „No tak”, stwier­dził kie­dyś Fe­liu, „ła­two po­znać, że jest za­ko­chany, może na­wet bar­dziej, niż mi się wy­da­wało na po­czątku, za cza­sów tego epi­zodu z Eu­ge­nim”. W tam­tym roku po­ja­wili się też za­przy­jaź­nieni Fran­cuzi, z córką. Miesz­kali w za­jeź­dzie Ber­ga­dansa, ale krę­cili się tu­taj ca­łymi dniami. Dziew­czynka jeź­dziła na nar­tach wod­nych, a matka cza­sem za­glą­dała do kuchni, żeby przy­rzą­dzić ja­kieś spe­cjalne da­nie. Ba­wili mnie ci przy­jeż­dża­jący i od­jeż­dża­jący, ale przez nich przy­było szkód w ogro­dzie i któ­re­goś dnia mu­sia­łem roz­mó­wić się z pa­nienką, żeby ich grzecz­nie po­in­for­mo­wała, że po kwiatki mają się zgła­szać do mnie, żeby nie zry­wali ich sami i nie nisz­czyli ro­ślin. Mała Fran­cuzka za­ko­chała się w Fe­liu. Może nie tyle za­ko­chała… chcia­łem po­wie­dzieć, że ra­czej przy­ssała się do niego jak je­mioła. Ca­łymi dniami dep­tała mu po pię­tach i oświad­czyła, że chce się uczyć ma­lar­stwa, a Fran­cuz za­py­tał, czy Fe­liu zgo­dzi się być na­uczy­cie­lem jego córki tego lata, i Fe­liu mu­siał się zgo­dzić, żeby się nie na­ra­zić go­spo­da­rzom, ale w głębi du­szy wście­kał się i prze­kli­nał dziew­czynkę, jej ojca i cały dwór nie­bie­ski. No i pro­szę, już mamy smar­kulę w ogro­dzie ze szta­lu­gami i ka­setą farb, a naj­lep­sze, że jej oj­ciec do wszyst­kiego się wtrąca i daje rady bied­nemu Fe­liu, który może tylko zgrzy­tać zę­bami. Mnie wy­ja­śniał: „Ten Boży anio­łek naj­pierw po­wi­nien się na­uczyć ry­so­wać…”. Ale i ro­dzi­com, i dziew­czynce za­le­żało na ko­lo­rach. Kiedy o tym wszyst­kim mó­wi­łem Qu­imie, pra­wie mnie nie słu­chała; tego sa­mego dnia mi uświa­do­miła, że pa­nienka cią­gle gdzieś jeź­dzi, wy­łącz­nie ze swo­imi przy­ja­ciół­kami. Rano się ką­pały, a po­tem wy­bie­rały się do po­bli­skich miej­sco­wo­ści i zo­sta­wały tam na obiad. Pa­no­wie mieli swój, że tak po­wiem, pro­gram, a pa­nie swój: oni je­chali w jedną, a pa­nie w drugą stronę. I znów Mi­randa za­brała się do dzieła, ale te­raz z pa­ni­czem Fran­ce­skiem.

 
Pod ko­niec lata pa­nicz przy­szedł mnie po­in­for­mo­wać, że przed wy­jaz­dem or­ga­ni­zują wiel­kie przy­ję­cie, więc mam usu­nąć tę grządkę mię­dzy dwiema ma­gno­liami. W pierw­szej chwili wy­dało mi się, że go nie zro­zu­mia­łem. Co pan po­wie­dział? – spy­ta­łem. Po­wtó­rzył, a mnie ciężko było po­go­dzić się z tą nie­spo­dzianką.
– Te­raz, kiedy na niej roz­kwi­tły li­lie pe­ru­wiań­skie i ho­len­der­skie bratki?… My­śli pan, że grządka w peł­nym roz­kwi­cie jest jak krze­sło, raz tu, raz tam?
Ale nie mia­łem in­nego wyj­ścia, mu­sia­łem ją zli­kwi­do­wać, a na jej miej­scu po­sta­wili stół, od drzewa do drzewa, długi na do­bre dzie­sięć me­trów.
Na­stęp­nego dnia, kiedy zaj­mo­wa­łem się goź­dzi­kami in­dyj­skimi i roz­ko­szo­wa­łem się ich za­pa­chem, ta­kim tro­chę ko­rzen­nym, po­de­szła do mnie Qu­ima, wy­tarła ręce w far­tuch i prze­ka­zała mi no­winę:
– Mówi, że wy­najmą do­dat­kową ob­sługę.
– A kogo?
– Zo­ba­czymy. – I ode­szła za­my­ślona.
Pa­nienka ją uspo­ko­iła, że w dniu przy­ję­cia nie bę­dzie miała żad­nych obo­wiąz­ków prócz zmy­wa­nia i wy­cie­ra­nia na­czyń. I ma sta­nąć na gło­wie, już ona wie jak, żeby lodu nie za­bra­kło. Wtedy jesz­cze willa stała na dzi­kim ugo­rze, z ziel­skiem, jasz­czur­kami i tymi owa­dami, które mu­zy­kują: mam na my­śli świersz­cze. No więc w dniu za­bawy wszystko za­sta­wiły sa­mo­chody. In­struk­tor nart wod­nych cho­dził w prze­bra­niu zło­dzieja, z wy­try­chami wi­szą­cymi u pa­ska. Wszy­scy się prze­brali. Mała Fran­cuzka za żółto-nie­bie­skiego mo­tyla, a jej matka za dia­bła. Dwa dni wcze­śniej elek­trycy za­in­sta­lo­wali świa­tła w ogro­dzie, a z ty­go­dnio­wym wy­prze­dze­niem pa­nienka Ma­ragda, mo­dystka, spro­wa­dziła grupę dziew­cząt ze swo­jej pra­cowni, i one wszyst­kie sie­działy na dru­gim pię­trze i przy­go­to­wy­wały stroje na za­bawę. I te nie­usta­jące wy­prawy do Bar­ce­lony, po ko­ronki i wstążki, za­wsze cze­goś bra­ko­wało, tego czy tam­tego, a Qu­ima i Ma­riona do­sta­wały kręćka od nad­miaru obo­wiąz­ków, ja­kie na nie spa­dły. Trzy dni przed przy­ję­ciem za­częło lać. Kiedy coś so­bie pla­nu­jesz… wody z nieba otrzy­masz ob­fi­tość. Mo­rze wzbu­rzone, Fe­liu z małą Fran­cuzką jak z pi­jawką, go­spo­da­rze w złym hu­mo­rze, a in­struk­tor jazdy na nar­tach wod­nych przez cały dzień w za­jeź­dzie Ber­ga­dansa gra z Fran­cu­zem w karty. Dziew­częta szyły, a wszy­scy spo­glą­dali w niebo z nie­po­ko­jem. To­pi­nam­bury za moim dom­kiem się prze­wró­ciły, mo­to­rówka się ze­rwała i po­trzebny był sta­tek, żeby ją od­szu­kać, a in­struk­tor nart wod­nych o mało tego nie przy­pła­cił głową, bo mo­rze do­stało ataku sza­leń­stwa. Ja wtedy sie­dzia­łem u sie­bie, w za­mknię­ciu; od czasu do czasu wy­glą­da­łem przez okno, a je­śli deszcz ro­bił małą prze­rwę, wy­cho­dzi­łem spraw­dzić, ja­kie szkody spo­wo­do­wał w ogro­dzie. Nocą, gul… gul… gul… w ru­rach. W ostat­nią noc ulewa do­słow­nie się roz­sza­lała.
Grzmo­tów i bły­ska­wic co nie­miara. Nie mo­głem spać: przez otwarte okno sły­sza­łem szum i wi­dzia­łem, jak eu­ka­lip­tusy się ko­ły­szą, to w jedną, to w drugą stronę. Wą­tłe li­ście opa­dały na zie­mię, a na su­fi­cie zro­biły mi się za­cieki. Rano wszystko się uspo­ko­iło, desz­czyk le­dwo kro­pił, słabo i spo­koj­nie. O dzie­sią­tej wyj­rzało słońce, jak ja­kiś książę, i całe mo­rze sta­nęło w błę­ki­tach.

 
Wesprzyj nas