Bezcenne świadectwo z miejsca zawieszonego między życiem a śmiercią. To książka, która pomaga zrozumieć psychikę człowieka postawionego w sytuacji ekstremalnej – w obliczu niewyobrażalnego.
Halina Nelken w momencie utworzenia getta w Krakowie w 1941 roku miała siedemnaście lat. I mimo że było to śmiertelnie niebezpieczne, kontynuowała pisanie pamiętnika.
Ta książka to jeden z nielicznych tekstów opisujących Zagładę krakowskich Żydów, bezcenne świadectwo epoki. Absolutnie szczerą i momentami naiwną narrację młodej dziewczyny uzupełniają zwięzłe uwagi dopisane przez autorkę w latach osiemdziesiątych w Cambridge w Stanach Zjednoczonych.
Dziennik Haliny Nelken wzbogaca literaturę pamiętnikarską z okresu okupacji hitlerowskiej o rzadkiej jakości dokument, pozwalający czytelnikowi lepiej zrozumieć psychiczną sytuację człowieka postawionego w ekstremalnej sytuacji, zawieszonego między życiem a śmiercią.
Halina Nelken (ur. 20 września 1923 w Krakowie, zm. 15 marca 2009 w Brookline) – polska pisarka pochodzenia żydowskiego, badaczka historii sztuki, wykładowca akademicki. Podczas II wojny światowej była więźniarką nazistowskich obozów koncentracyjnych.
20 marca 1941, w wieku 17 lat, wraz z krewnymi trafiła do getta krakowskiego. Prowadziła pamiętnik, który w 1987 został wydany w formie książki. Opisywała w nim niezwykle trudne realia życia mieszkańców getta, między innymi brak jedzenia, ciepłej odzieży i leków.
Po likwidacji krakowskiego getta wraz z matką i bratową trafiła do obozu w Płaszowie, następnie do Auschwitz-Birkenau i Ravensbrück. W kolejnych latach była więźniarką obozów w Malechowie i Lipsku. W obozach koncentracyjnych doświadczyła głodu, szykan i licznych okrucieństw.
Pamiętnik z getta w Krakowie
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 29 stycznia 2025
Część pierwsza. Prolog: Długosza 7
Białe łóżeczko ze siatką. Gwar wielu głosów i jeden dziecinny: „to jest ona?”. Tu uśmiechnięci rodzice, a tam babcia trzyma za rękę małego chłopczyka. Blond główka z paziowską grzywką chowa się w fałdy fioletowej sukni: „Babciu, ona ma takie duże »gogi«, ja się boję, jak ona patrzy”. Śmiech. „Felusiu, przecież to twoja siostrzyczka. Boisz się Halinki? Każde małe bobo ma takie duże oczka”.
Przerażenie Felka należało do ulubionych opowiadań rodzinnych, na równi z rewelacją, że moje pierwsze słowa nie były: „tata – mama”, ale całe zdanie „Titina była Ola”, podobno nawet wyśpiewane tak samo, jak to nuciła moja niania. Już jako duża dziewczynka oglądałam z Felkiem rodzinny album i nasze fotografie na białym futrze.
– Bałem się ciebie, Liliok. – Tak mnie nazywał mój brat.
– Pamiętam to.
– Bzdura. Zdaje ci się, bo mówiło się o tym tyle razy.
– Pamiętam – upierałam się. – Babcia miała fioletową suknię, a ty aksamitne ubranko.
Babcia przestała haftować:
– Czekaj, fioletowa suknia, ta z Wiednia, zgadza się, no pewnie. Coś takiego! – Obie z mamą spojrzały na mnie ze zdumieniem.
Może to był istotnie refleks zasłyszanych opowiadań, niemniej jednak takie są moje najwcześniejsze wspomnienia, i właśnie te cztery pary oczu: fiołkowoszafirowe mamy, „siwe”, szarobłękitne babci, zielonkawoniebieskie ojca i brata.
Moje łóżeczko stało w sypialni o wiedeńskich meblach zdobionych intarsją z jasnoblond drzewa. Wisząca lampa rzucała wieczorem wymyślny deseń na wysoki sufit, a łagodnie rozproszone światło na duży, przytulnie pogodny pokój. Szeroko otwarte drzwi prowadziły do jadalni – „salonu”. Na wprost drzwi pół ściany zajmował ogromny kredens, niczym potężny zamek flankowany dwoma wieżami, zdobny w rzeźby i galeryjki. W niszy pomiędzy nimi stał rogaty Mojżesz w rozwianych szatach, schodził z góry Synaj, dzierżąc tablice przykazań. Bałam się tej rzeźby, ciemnej i groźnej. Raz w nocy obudziło mnie światło z jadalni, przywidziało mi się, że Mojżesz ciśnie we mnie tymi tablicami. Z krzykiem zerwałam się z pościeli. Rodzice przybiegli, a ja, roztrzęsiona, darłam się histerycznie i kurczowo przylgnęłam do mamy, zerkając spod oka na przerażającą figurę. Idąc za moim wzrokiem, mama odgadła:
– To on nastraszył dziecko! Trzeba Mojżesza zdetronizować.
Tatuś, bardzo wysoki, bez trudu dosięgnął galeryjki. Jego cień z tą rzeźbą we wzniesionych rękach, cień wyolbrzymiony od podłogi do sufitu, przeraził mnie jeszcze bardziej. Nazajutrz wielki kredens wywędrował do innego pokoju, a jego miejsce zajęła „szklana szafka”. Podczas wojny serwantka wylądowała w sklepie z antykami Stieglitza na Adolf Hitler Platz, ale na razie stała w salonie, a nad nią błękitniały zaśnieżona wioska Fałata i wdzięcznie pastelowe kwiaty Wyczółkowskiego. Nad drzwiami wisiał duży Krajobraz przed burzą – ściernisko i złote snopy zboża ustawione w kopki pod siwoburym niebem. Sam artysta, Kamocki, ofiarował babci ten obraz, nie pamiętam, z jakiej okazji. Na drugiej ścianie galopowały konie Wojciecha Kossaka, nie takie cenne jak rumaki Juliusza, ale za to z ułanami i dziewczęciem z buzią jak malina. Opodal, bliżej pieca o kremowych kaflach zdobnych w kwiatowy relief, wisiał duży kolorowany sztych pałacu otoczonego parkiem, przed nim karety, a po alejkach damy w krynolinach i jeźdźcy z chartami. Wychodziłam na krzesło i wodziłam palcem wokół gazonów, „idąc” do pałacu, aż niania Józka spędzała mnie „nie smaruj szkła!”. Lubiłam też smukłe psy na niewielkim gobelinie nad pianinem, wyhaftowanym przez mamę według holenderskiego obrazu. Między oknami śmiały się wesołe malwy Filipkiewicza, a z dala od światła kryła się skromnie niewielka akwarela Teodora Grotta. Ten jeden obrazek uratował się i teraz w living roomie w Cambridge, Massachusetts, tchnie łagodnym urokiem wiejskiego krajobrazu mojej Ojczyzny.
W domach inteligencji krakowskiej malarstwo młodopolskie było równie popularne, jak perskie dywany, fikusowe drzewa, delikatny asparagus w dekoracyjnych wazonach i bric-à-brac. W lustrze tylnej ściany serwantki odbijały się te cacka misternie rzezane w koralu i kości słoniowej, zdobione złotem i srebrem: zwierzątka z agatu, bursztynu i szkła weneckiego, wdzięczne figurki z saskiej porcelany i domek Jasia i Małgosi – a właściwie czarownicy – oklejony muszelkami różnego kształtu.
Poniżej, z obu stron stały rzędami smukłe kielichy, a w środku duże puchary otaczały prosty w kształcie, wysoki dzban z grubego zielonego szkła z rubinowym herbem Korony i Litwy. Ten herb był akurat na wysokości mojej głowy, kiedy babcia tłumaczyła nam, że Korona to Polska, czyli biały orzeł w koronie, a Litwa to Pogoń, czyli pędzący na koniu rycerz z wzniesionym mieczem. Nie z obrazem Matejki, ale z tym właśnie dzbanem po moim dziadku kojarzyła mi się zawsze unia lubelska.
Na niższej półce królowała srebrna kareta, pełna kryształowych flakoników na przyprawy. Kareta pojawiała się na stole tylko w wielkie święta albo uroczystości rodzinne, w blasku świec w wysokich srebrnych lichtarzach i tych mniejszych z kryształu. Zdobione wokół wisiorkami w kształcie pryzmatu, rzucały tęczowe iskierki na zastawę z wiedeńskiej porcelany „na dwadzieścia cztery osoby”. To szaleństwo filiżanek, talerzy, sosjerek i kompotierek było ślubnym prezentem mojej mamy. Podczas wojny Józka wywiozła serwis na swoje gospodarstwo wiejskie w Łagiewnikach i po naszym powrocie z obozu podawała mamie i mnie zupę na tych talerzach, ale na razie wazy, cukiernice i salaterki stały w serwantce na dole.
Czasem mogliśmy się bawić ślicznościami z najwyższej półki. Ustawiałam je ostrożnie na perskim dywanie, jak w ogrodzie pałacu z bajki. W innej części świata mój mały synek ustawiał na tym samym dywanie, niby w dżunglach nieznanej planety, mechaniczne roboty z programów telewizyjnych, pojazdy międzygwiezdne i astronautów z plastyku. Ale wtedy w Krakowie, oprócz moich zabawek, po dywanie zwykle maszerowały armie ołowianych żołnierzyków Felka, w ataku na fortece z klocków lub domin i kart, bronione przez szachowe figurki.
Nasz ulubiony namiot był pod dużym okrągłym stołem nakrytym turecką narzutą z frędzlami. Kiedy było nas więcej, kuzynostwo albo znajome dzieci z wizytą, budowaliśmy drugi namiot z foteli nakrytych wschodnią makatą ściągniętą z pianina. Takie harce nie trwały długo. Wszystkie mamy albo nasza Józka – i ona najbardziej skutecznie – przywracały porządek.
Mama i babcia miały najlepszy sposób uciszenia rozbrykanych dzieci, nawet jeśli to byliśmy tylko Felek i ja: piosenki, wierszyki i głośne czytanie. Razem nuciliśmy ludowe melodie i kolędy, Felek natychmiast dorabiał ze słuchu akompaniament, śpiewaliśmy „na głosy”, kanon i nawet kuplety. Kiedy babcia zaczynała niemieckie Lieder i Sorrento, mama żartowała: „Oho, już babcię zbiera na sentymenty!” – ale zgodnie z nami „czuła miłość w sercu swoim” i błagała: „wróć do Sorrento!”.
Czytania odbywały się zwykle w pokoju babci, na zielonej sofie z pluszu. Oglądaliśmy obrazki, słuchając Bajeczek Prawdziwych, Grimma i Andersena i „Pan kotek był chory i leżał w łóżeczku”. Potem przyszedł Kichuś majstra Lepigliny i Tuwim. Mama wspominała te czasy, kiedy Kichuś przywędrował z Krakowa do Cambridge, i mama czytała teraz mojemu synkowi. I Felek, i ja lubiliśmy te czytanki, nawet kiedy dorośliśmy już do innej lektury, jak Krysia Bezimienna Domańskiej, Serce Amicisa, Robinson Crusoe czy David Copperfield. Tyle razy słuchaliśmy Konopnickiej i Mickiewicza, że „za panią matką” recytowaliśmy na pamięć „a gdy poszedł król na wojnę”, „Z niebieskich najrańszą piosnkę” i Sonety krymskie.
Bajeczki z obrazkami, stare tygodniki ilustrowane babci i albumy z widokami były doskonałą rozrywką, kiedy dzieci chorowały, zwłaszcza ja. Byłam słabowitym dzieckiem w przeciwieństwie do starszego brata. Felek tryskał zdrowiem, uśmiechnięty grubas, zawsze zadowolony z życia. Dopiero w gimnazjum nagle wysmuklał, ale na razie, krągły i rumiany jak jabłuszko, był dumą i ukochanym słoneczkiem całej bliższej i dalszej rodziny. Sanki, ślizgawka, zabawy z kolegami, szkoła, znaczki pocztowe, domino, szachy, chińczyk czy Czarny Piotruś ze mną – wszystko go bawiło, ale najbardziej lubił grać na fortepianie w domu czy u ciotek, czytać i zajadać dobre rzeczy. Nic go nigdy nie raziło, a mnie prawie wszystko, nawet kokardy we włosach. Z wyjątkiem batystu wszystko mnie gryzło, a w nakrochmalonych sukienkach w ogóle nie mogłam się ruszać. Posiłki napełniały mnie przerażeniem. Każdy kęs stawał mi w gardle, „rosło mi w buzi” i żadne lekarstwa, ani „rombarbarum na maladze”, ani spacery po parku Jordana, nie pomagały na apetyt. Byłam „zielona żaba”, wątłe chucherko i ciągle inne słabości więziły mnie w łóżku. Pamiętam szkarlatynę, przyćmione światło nocnej lampki i rodziców czuwających nad moim łóżeczkiem przesuniętym do sypialni. Ojciec nosił mnie na rękach, kiedy zrywałam się w gorączce. Nie miałam siły, żeby unieść głowę, mama poiła mnie lemoniadą przez słomkę i nuciła półgłosem „służyłem u pana na pierwsze lato”, chyba dwadzieścia strofek piosenki starczyło na pół nocy. Podczas rekonwalescencji Felek bawił się ze mną wycinankami i nie dokuczał mi, wiedząc, że „dziecko trzeba szanować”, a przede wszystkim dlatego, że dawałam mu znoszone w prezencie słodycze i smakołyki – wciąż nie mogłam patrzeć na jedzenie.
W sekrecie przed mamą Józka sprowadziła miłą panią Hellerową z parteru i obie „odczyniały uroki” szklanką wody z namoczonym chlebem i spaloną zapałką. Nacierały mi czoło, serce i przeguby rąk, Józka żegnała się krzyżem świętym i zmówiła pacierz, pani Hellerowa mamrotała coś po żydowsku. Stawiały szklankę pod łóżkiem na dwadzieścia cztery godziny; jak chleb opadł na dno, to chłop, a jak zapałka, to baba dała urok i do jutra przejdzie. Raz tę szklankę znalazł tatuś, bardzo się gniewał, żeby nie tumanić dziecka, wodę wylał i nie dowiedziałyśmy się, kto mnie wtedy „uroczył”.
Z ciągłych niedomagań kurowała mnie drobna, elegancka doktór Blanksteinówna. Przychodziła na wizyty domowe, stukając pantofelkami na francuskim obcasie, dobywała stetoskop z dużej torby i w skupieniu opukiwała i osłuchiwała chudeusza. Zapisywała tran i żelazo. Na zastrzyki i naświetlania lampą kwarcową szłam do niej do ambulatorium Kasy Chorych na placu Serkowskiego. Poczekalnia pełna była małych pacjentów, tłoczyły się popłakujące dzieci przyprowadzane przez panie w futrach i kapeluszach albo ubogie matki opatulone chustkami.
Kiedy pod okiem doktora Blanksteina i profesora Bujaka wyrosłam wreszcie z chorób dziecinnych, przeszłam pod opiekę doktora Aleksandra Biebersteina, który latami leczył całą rodzinę z gryp i bronchitów, a nas, dzieci, znał od urodzenia. Do babci przychodził od czasu do czasu doktor Abend. Właściwie nikt z nas poważnie nie chorował, nawet „starsza pani”, pijąca „wody” w Karlsbadzie, a mineralne w domu, i cierpiąca na „cukier” i „kwasy” – dziwiło nas, że jedno nie eliminuje drugiego. Coś ją tam czasem strzykało artretycznie, więc na któreś urodziny wypisaliśmy z Felkiem laurkę:
Niech nam Babcia sto lat żyje
i nigdy nie stęka
i niech Babcię nigdy więcej nie zaboli ręka!
Babcia schowała tę laurkę na pamiątkę do sekretarzyka w swoim pokoju. Był to piękny mebel z intarsją z kolorowego drzewa i szufladkami kryjącymi w głębi jeszcze inne sekretne szufladki i schowki. Nad sekreterą wisiał portret dziadka Fabiana Barbera w tużurku, z fontaziem związanym pod wysokim kołnierzem. To właśnie po nim wuj Ignacy, jego syn Mietek i ja odziedziczyliśmy karnację, która się nigdy nie opala, i blond włosy o miedzianym połysku.
– Mój mąż nieboszczyk, uczestnik powstania styczniowego. – Z dumą objaśniała babcia niewtajemniczonym. – Delegacja weteranów w czamarach i orkiestra szła w kondukcie pogrzebowym i grała żałobne marsze i patriotyczne pieśni, aż do wrót cmentarza na Miodowej.
Na pomniku z jasnego kamienia widniał Orzeł Polski. Po śmierci babci w 1935 roku przychodziłam na cmentarz z mamą w rocznice lub święta, albo ot, tak, z kwiatami. Już pod wiaduktem toru kolejowego żebracy wyciągali ręce po jałmużnę i trochę się bałam ich zawodzenia: „Rachmunes!”. Za bramą było cicho. Ocieniony starymi drzewami cmentarz zupełnie nie był przerażający. Wzdłuż alejek widniały na płytach nagrobnych nazwiska znane z szyldów krakowskich lekarzy, adwokatów, instytucji i sklepów – wszystko znajome. Smukły pomnik dziadka odbijał się jak w ciemnym lustrze w wielkim szlifowanym bloku czarnego marmuru – nagrobku doktora Ozjasza Thona, posła na Sejm.
Niemcy rozwalili nagrobki na cmentarzu żydowskim, ale kto przeżył, zaraz odszukał swoich. Marian, dozorca z naszego domu, obmurował skromny blok granitowy. Dawne bohaterskie inskrypcje wycięte zdobnymi złotem literami zastąpiły prosty napis Rozalia i Fabian Barber i lista ofiar hitleryzmu najbliższej rodziny z Krakowa.
Znaczenie „miejsca wiecznego spoczynku” ujawniło mi się dopiero po śmierci mojej matki, złożonej w obcej ziemi amerykańskiej. Bolało mnie, że to nie w Krakowie, wśród swoich, gdzie ten sen wieczny byłby chyba mniej samotny. W atawistycznym odruchu przy pierwszym wyjeździe do Krakowa zabrałam z jej grobu garstkę ziemi na Miodową, a ziemię zebraną wokół pomnika dziadków rozsypałam na mamy grobie w West Roxbury, Massachusetts.
Moja mama, najmłodsza z licznego rodzeństwa, była malutka, kiedy ten jej ojciec umarł. Znała go właściwie – jak my – z opowiadań babci, która przy tej okazji uczyła swoje dzieci i wnuki, jak deklamować patriotyczne ody i śpiewać chorały narodowe. Dziadek kształcił się w Wiedniu, jeśli akurat nie rozbijał się w różnych rewolucjach i wojnach. Zagnało go nawet do Turcji; to stamtąd pochodziły nasz dywan i wschodnie makaty. Niewątpliwie odznaczył się w powstaniu styczniowym, skoro nawet babcia otrzymywała dożywotnio wdowią pensję od Rządu Polskiego.
Dziadek prowadził zarząd browaru barona Götza, „ustatkował się” i założył rodzinę. Był zapewne człowiekiem postępowym, skoro dbał o wykształcenie i zdobycie zawodu dla synów i dla córek, a potomstwo miał liczne z kilku żon. Kobiety rodziły i rodziły, i umierały, dzieci dorastały, szły na swoje, emigrowały w zamorskie krainy, a dziadek oglądał się za nową małżonką. Znalazł ją w młodziutkiej sierocie.
Babcia, Rozalia z Hersteinów, musiała być bardzo piękna, bo porcelanową cerę, wspaniałe szafirowe oczy i „sobolowe” brwi zachowała do późnej starości. Jej rodzina wymarła podczas epidemii cholery, kiedy to – słuchaliśmy wystraszeni – „Łapiduchy w ochronnych ubraniach wyciągali trupy z domów długimi hakami i wrzucali do wozu z wapnem”. Osierocona dziewczyna miała jakichś krewniaków w Wiśniczu. Była bezradna i zagubiona, więc poważne zamiary starszego pana przyjęła zapewne z wdzięcznością. Chyba ją kochał, dał jej pozycję, był światowy, dobrze sytuowany, opiekuńczy jak ojciec, ale jeszcze wcale dziarski, skoro mu babcia urodziła siedmioro dzieci. Dwoje zmarło w dzieciństwie, za to piątka Barberów z ostatniej żony Fabiana rosła na schwał i na pociechę rychło owdowiałej młodej matki.
Już jako dorosła osoba dziwiłam się, dlaczego babcia nie wyszła ponownie za mąż.
– To były inne czasy – objaśniła moja mama – tylko krezus mógłby w tamtych czasach prosić o rękę kobiety obarczonej licznym potomstwem. Babcia otrzymywała wysoką pensję wdowią od barona Götza i fundusze na kształcenie dzieci. Była dobrze zabezpieczona wraz z rodziną. Ponowne zamążpójście przekreślało te przywileje.
Tak więc jako szanowana wdowa po Fabianie i właścicielka realności z ogrodem babcia miała dostatnio zapewniony, wygodny byt. Bawiła co roku w zagranicznych „Badach”, w Krakowie miała abonament do Teatru Słowackiego – a wtedy co tydzień była inna premiera – wykształciła wszystkie dzieci, córki wydała dobrze za mąż. Ciasny mieszczański światek? Może. Ale o ileż spokojniejszy od nieograniczonych wolności naszego życia osobistego! Babcia chyba nie odczuwała samotności; przyjaciół miała sporo, a rodzinę liczną i kochającą. Znałam ich ze starych fotografii w ozdobnych albumach, jakimi babcia pozwalała mi się bawić w moich niekończących się chorobach dziecięcych.
Najstarsza córka miała krewki temperament i babcia odetchnęła, gdy Bronka wyszła wcześnie za mąż do Węgier. Ferry, Ferdinand Héda, prowadził filię wiedeńskiej fabryki czekolady. Na wszystkie święta przychodziły do nas pudła znakomitych pomadek, pralinki, marcepanowe owoce, ogromne mikołaje i figurki z pysznej czekolady w kolorowym staniolu. Pamiętam, że wielkiego koguta nie mogłam utrzymać w rękach, był niemal naturalnej wielkości, a ja malutka. Ciocia Bronka przyjeżdżała często w odwiedziny – duża, rumiana, zamaszysta, ogromnie wesoła, śmiała się głośno, z całego serca, do łez. To ona nauczyła mnie patriotycznej pieśni, która ją w dzieciństwie przyprawiła o klęczenie w kącie, a babcię o ciężki wstyd. Podczas uroczystej akademii aktor na scenie śpiewał: „Wiatr wionął szu-u-mnie po pustym ste-e-epie” i dramatycznie podniósł głos przy słowach: „Zdejmcież kajdany, dajcież mi broni!”.
– Tutaj jestem – pisnęła głośno mała Bronia, a babcia chciała zapaść się pod ziemię.
Miałam chyba ze trzy–cztery lata, kiedy byliśmy u cioci na wakacjach. Pamiętam róże w ogromnych wazonach na tarasie i klomby aksamitnych bratków wokół wysokich drzew w ogrodzie. Nie wiem, czemu grymasiłam i byłam niegrzeczna, aż ciocia mnie zbeształa i dała mi klapsa. Rozbeczałam się wniebogłosy, zdobywając sobie przydomek „Rozdartek”, i uciekłam do mamy na werandę. Bezpieczna na jej kolanach zagroziłam cioci przerywanym ze szlochów głosem, zupełnie jak zła czarownica z okrutnej bajki Grimma:
– Jak ja będę duża, to pójdę z ciocią na taką wysoką górę i zepchnę potem ciocię w dół, a jak ciocia się zabije, to ja się będę śmiać!
Tymczasem to właśnie ciocia się śmiała, aż jej łzy spływały po policzkach, a ja płakałam i płakałam, zdobywając sobie drugi przydomek – „Jędzusia”.
Ciocia Bronka miała trzy córki: Reguszkę, Margit i najmłodszą Lili, uderzająco piękną ognistą brunetkę o kremowej karnacji. Zakochał się w niej syn wysokiego dygnitarza hitlerowskiego (Ribbentrop), ale rodzice Lili sprzeciwili się romantycznej aferze. Zginęli w Theresienstadt – wszyscy, z wyjątkiem Margit i jej synka Petera, ukrytych na Słowacji, mieszkających po wojnie w Izraelu.
Ignacy, jedyny syn mojej babci, studiował we Lwowie i w Wiedniu, ukończył politechnikę i został inżynierem. W randze oficera saperów wysadzał mosty na froncie wschodnim podczas pierwszej wojny światowej. Ciężko ranny dostał się do niewoli i w zamęcie rewolucji przekradł się z głębi Rosji do Krakowa. Tutaj założył własną firmę Maszyny i Narzędzia, ożenił się z wielkiej miłości ze śliczną ciocią Dorą i miał z nią kilkoro dzieci. Niestety, pierwsze umierały zaraz po urodzeniu, ale Mietek i Jureczek chowali się zdrowo.
Ciocię Helę znałam tylko z fotografii i opowiadań babci, zawsze urywanych nagle bolesnym westchnieniem i stłumionym szlochem. Najukochańsza córka miała niepospolite zdolności. Wszystkie dziewczęta uczęszczały do szkoły św. Scholastyki, ale tylko Heli świadectwo zbierało nagrody rok po roku. Wszystkie przedmioty „celujące”, a przymioty (obyczaje, pilność) „chwalebne”. Znana była Hela z dźwięcznego głosu, robót ręcznych i rysunków, a umysł miała precyzyjnie matematyczny. W czasach gdy kobiety z trudem stawiały pierwsze kroki w tradycyjnie męskim świecie zawodowym Hela, spokojna, odpowiedzialna młoda panna, wybiła się na czoło urzędników w poważnej firmie eksportowej. Była też piękna, „kamea o rzeźbionych rysach”, jak się wtedy mówiło. Młodzi ludzie przysyłali kwiaty, w pogodne wieczory śpiewali jej serenady z łąk za ogrodem, a na ganku, obok wzruszonej babci, ciocia Hela siedziała sobie spokojnie, gładząc Muszkę, małego czarnego pieska. Pokochał ją szaleńczo Bernard z Wiednia. „Bardzo był przystojny, ale gdzie mu tam było do takiej Heli, jej inteligencji i zdolności” – z pogardliwą urazą babcia wzruszała ramionami – „tylko że on naprawdę świata za nią nie widział. Zasypywał ją kwiatami, klęczał przed nią i w końcu zdobył jej serce. Do nóg mi się rzucił i błagał o jej rękę, zaklinał, że bez niej żyć nie może, że ją na rękach będzie nosił”. Hela wyszła za mąż do Wiednia, gdzie Bernard, „der Schuh-König”, obsypał ją klejnotami i otoczył zbytkiem. Dzieci też mieli jak na zamówienie, najpierw syna Fritza, potem córkę Doddy. Dzieci wychowywały bony, a Hela gościła coraz to inną siostrę, a najczęściej babcię. „Wsiadało się w ekspres w Krakowie, a za kilka godzin wieczorem, w toalecie i z lornetką szło się do opery albo Burgtheater. Hela lubiła operę i dramaty, ale dawała się namówić na operetkę” – i tu następowały arie z Krysi Leśniczanki i Wesołej wdówki, i „Wilia, o Wilia du Waldmägdelein”, wyciągały trele moja babcia i mama. Czasem zapędzały się do opery, nucąc nam Madame Butterfly albo „Rachelo, ach, kiedy Pan w dobroci swej niepojętej…”, a z drugiego pokoju zagrzmiał tatuś, kończąc tragiczną arię z Żydówki: „Ja miałem szczęście twe za obowiązek święty, a teraz sa-am prowadzę Cię-ę na stos…”. Któż by pomyślał, że wkrótce rzeczywiste stosy zapłoną znowu dla żydowskich córek i synów.
Ale nieszczęście uderzyło wcześniej w szczęśliwą rodzinę Heli. Umarła. Babcia, wezwana telegramem do prywatnej kliniki w Wiedniu, zastała ukochaną córkę w agonii. „Mamo! mamo!” – wzywała ją biedna Hela, nieświadoma, że matka jest tuż obok i czesze jej długie kasztanowoblond włosy, które, splecione w grube warkocze, spływały z obu stron łóżka. Bernard całował stopy umierającej, niepomny na dzieci, chciał sobie życie odebrać z chwilą jej śmierci. „Nikt mi jej nie zastąpi, nikt nigdy nie zabierze jej miejsca” – zaklinał się nad grobem i istotnie nigdy więcej się nie ożenił. Dom prowadziła gospodyni, dzieci wychowywały guwernantki. Fritz kończył medycynę tuż przed anszlusem i poprzez Czechosłowację miał się przedostać do Belgii, gdzie już przebywali Bernard i Doddy. Młody lekarz na razie zatrzymał się u cioci Loli w Sudetach, gdzie nawet zaczął praktykować, czekając na wizy. Hitler okazał się szybszy. Żeby uratować nielegalnego Austriaka, ciotka Lola w te pędy przewiozła go do Pragi i wróciła do domu, w którym nie zastała już młodszych swoich dzieci. Zabrała je do Palestyny partia Żabotyńskiego, ratując im życie.
Ciocia Lola była mi najmilsza, najlepiej znana z sióstr mojej mamy. One obie były też najbardziej zżyte ze względu na niewielką różnicę lat. Obie wiedziały, jak to się donosi wyrośnięte ubrania starszego rodzeństwa, przy czym moja mama, jako najmłodsza, była w najgorszej sytuacji. Starsze siostry były już „za mężem”, kiedy ona, „wyskrobek”, maszerowała w mundurku Plantami do szkoły św. Scholastyki. Gdy nadszedł czas, żeby Lolę „wprowadzić w świat” – czyli na pierwszy bal – moja mama zalewała się łzami, jak Kopciuszek, bo nie zwykło się pokazywać młodsze córki, zanim te starsze nie były przynajmniej zaręczone. Zapłakany podlotek wyczekiwał przy oknie, aż nad ranem zajechali fiakier i wuj Ignac we fraku, jako męska eskorta matki i siostry, pomógł im wytaszczyć się z dorożki. Karnecik Loli był zapełniony, więc nic dziwnego, że po tylu pląsach odrzuciła z ulgą uwierające pantofelki; z równą ulgą babcia uwolniła się z gorsetu. Znałam z fotografii rodzinnych te toalety balowe, te gazy, tiule, woale i gipiury, wstęgi i kwiaty zdobiące wymyślne koafiury, bukieciki przypinane do gorsu, rękawiczki poza łokieć. Babcia przechowywała w okrągłym pudle lekko pachnącym szyprem szale z koronki, wachlarze, torebki obszyte cekinami, a w nich wyblakłe karneciki swoich córek.
– Miały powodzenie, żadna nie „siała pietruszki”, nie wysiadywała pod ścianami, a twoją mamę to nawet ściągnęli z balkonu, jeszcze zanim debiutowała! Wprosiła się, podfruwajka, żeby bal kostiumowy mogła obejrzeć chociaż z galerii!
Tak więc mama z wysoka podziwiała salę balową i Lolę, której hoża uroda i długie blond warkocze były jak stworzone do stroju krakowianki. Roiło się od księżniczek i rycerzy, paziów, czarowników i Napoleonów otaczających bajadery, cyganki, wróżki, sylfidy i damy w krynolinach. Babcia w czarnych koronkach musiała wysiadywać w gronie matron czuwających pilnie, kto z kim tańczy i na jaki dystans, i czy nie znika z tancerką – bez przyzwoitki! – do bocznych sal. Właśnie kończył się ostatni walc i zanim przeszedł w dziarski rytm białego mazura, babcia ze zgorszeniem dostrzegła „Wyskrobka” w ramionach młodego człowieka w artystycznej pelerynie. Wypatrzył sobie mamę wychyloną z galerii i przybiegł na górę, prosząc do walca. Nie pomogły wymówki, że mama jest tylko jako widz, w codziennej sukience (i to donaszanej po Heli). Młodzian nie dał się przekonać; „Ja też nie jestem w kostiumie! Artysta malarz H.B.” – przedstawił się i porwał ją w tany.
– Już nigdy więcej z nami nie pójdziesz! – oburzała się babcia. – Czekaj swojej kolejki!
Niedługo była Lola „panną na wydaniu”. Zakochał się w niej drugi z kolei w rodzinie, ognisty Węgier. W swoim atelier w Turoczszent Marton uwiecznił wszystkie siostry przy stoliku nakrytym makatą. Lola wdzięcznie przechyla główkę wspartą lekko na prawej ręce zdobnej w zaręczynowy pierścionek i ślubną obrączkę. Bronka pełna, dojrzała i okrągła, przerzuca pulchną dłonią album z widokami. Moja mama obok, wąska figurka z drobną buzią na wysmukłej szyi, to akurat połowa Bronki. Wreszcie Hela, z gracją oparta łokciem o stół. Wszystkie siostry mają piękne, pełne wyrazu oczy i bujne włosy upięte wysoko w wymyślne fryzury, u mamy i Heli zdobne w kokardy z tyłu. Wszystkie noszą łańcuszki z medalionem. Podobieństwo rodzinne jest w rysach, ale wyraz twarzy u każdej z nich odmienny; Lola rozmarzona wdzięcznie, Bronka jakaś władcza, choć na wesoło, moja mama „z cicha pęk” z chochlikiem w jasnych oczach, a Hela spokojna i pogodna.
Pamiętam to atelier – przejmowało mnie lękiem. Wielki aparat fotograficzny na wysokich stelażach nakryty czarną płachtą był przerażający. Makiety przedstawiały park z łabędziami, pałacowy taras, romantyczne jezioro w lesie albo wnętrze salonu. Meble były prawdziwe; foteliki mahoniowe i przepaściste kanapy, smukłonogie stoliczki, a na nich makartowskie bukiety. Osobno stały podesty różnej wysokości. Pamiętam doskonale, jak na jednym z nich siedziałam z dużą piłką na kolanach, w malinowej sukience z żorżety z kremową wstawką związaną w kokardę na ramieniu. Raziło mnie światło wielkich lamp i już byłam bliska płaczu, jak na „Rozdartka” przystało. Mama i ciotki usiłowały mnie rozśmieszyć, ale gdy wuj dał nura pod czarną płachtę, zmartwiałam. Jeszcze po wojnie widziałam to zdjęcie u mojej niani; kurczowo trzymam się piłki, gładko przyczesana w grzywkę, w uszach kolczyki z turkusowych niezapominajek, oczy szeroko otwarte, usta w podkówkę.
Felek za to – też z grzywką na pazia – siedział sobie swobodnie z rękami skrzyżowanymi na piersi. Wyglądał pięknie w „ruskiej bluzce” ze stojącym kołnierzem, wyhaftowanym przez mamę.
Z tego też czasu pochodził „gabinetowy” portret mojej mamy o odsłoniętych ramionach i ze sznurem pereł na smukłej szyi. Profil mojej mamy ostrzyżonej na garsonkę, czyli Bubikopf, był całkiem jak z szamponu Czarna Główka.
Podczas tego lata u cioci Loli nie bardzo nadawałam się do zabawy z kuzynostwem, bo byłam za mała. Latzi (Vladislav) był już wtedy dorastającym młodzieńcem, Gyury (Georg) dużym chłopcem, a dziewczynka Wally mniej więcej w wieku Felka. Spotkanie z Wally nastąpiło pięćdziesięciu latach w Cambridge, Massachusetts w USA – jej wnuczka wyglądała właśnie tak, jak ja zapamiętałam Wally z czasów naszych jedynych wspólnych wakacji.
Na kilka lat przed drugą wojną światową babcia zerwała się nocą i roztrzęsiona obudziła rodziców. „Coś strasznego stało się u Loli” – nie można jej było uspokoić. Z mojego łóżka widziałam, jak chodzi nerwowo po swoim pokoju i załamuje ręce. Nazajutrz telegram zawiadomił o śmierci męża Loli na atak serca. Tatuś i babcia pojechali na pogrzeb. Nie tylko ona miała przeczucie nieszczęścia. Na kilka dni przed urodzinami Wally jej ojciec podszedł wieczorem do jej łóżka, wręczył jej swój prezent, złoty zegareczek, ucałował ją i wrócił do sypialni. Tej nocy zmarł.
Latzi stał się „głową rodziny”, opiekunem matki i rodzeństwa, tym, który zarabiał na utrzymanie. Po zajęciu Sudetów przez Hitlera, kiedy ciocia Lola wywiozła Fritza do Pragi, partia Żabotyńskiego niemal w ostatniej chwili organizowała transport młodzieży z zagrożonych terenów do Palestyny. Należało działać natychmiast i Latzi podjął trudną decyzję ratowania młodszego rodzeństwa. Wysłał ich, a sam został, by opiekować się matką, która nie zdążyła nawet pożegnać się z młodszym synem i jedyną córką.
Wally i Gyury znaleźli się w kibucu. Wysyłaliśmy im paczki, bo łatwiej było z Krakowa aniżeli z niemieckiej już Czechosłowacji. Ciocia Lola pisała do mamy rozpaczliwe listy, że jej wypieszczona dziewczynka obiera ziemniaki w kuchni, jak byle służąca. Latzi ożenił się, ale nie odstępował matki. Podczas wojny ciocia Lola posyłała nam do getta paczki z Theresienstadt – tam też zginęła razem ze swym szlachetnym, oddanym synem i jego żoną.
Kiedy Bronka, Hela i Lola były już wydane i zabezpieczone, moja mama, „Wyskrobek”, wyrastała na długonogą, szczupłą tykę. W epoce kobiet o bujnych biodrach i obfitym biuście mama musiała wypychać gors chusteczkami do nosa; za to w latach dwudziestych, gdy szykowne były figury płaskie jak deska, mama znowu była na opak z modą, bo karmiła swoje dzieci. Ale na razie Regina, a po domowemu Rena, kończyła szkołę i idąc rankiem z teczką przez Planty, znajdowała na ławeczce liścik ukryty w bukieciku fiołków. Na rogu alejki młodzieniec udawał, że czyta, i zerkał znad książki, czy jego wyznania dostają się we właściwe rączki. Niewinny romans skończył się wyjazdem studenta na zagraniczny uniwersytet. Mama nigdy nie zapomniała tego czarnookiego Henryka i rozchorowała się z żalu. Babcia wyjechała z nią do Marienbadu, a po powrocie wraz z wujem Ignacym orzekli, że trzeba jej dać praktyczny zawód, a nie kontynuować jakieś tam „studia historii” na kursach dla panien.
Znajomy lekarz dentysta chętnie przyjął mamę na praktykę i ulokował ją w pracowni za gabinetem, żeby poznała sekrety techniki. Moja mama ze złamanym sercem martwiała z obrzydzenia wśród złamanych protez i sztucznych zębów. Mostki lśniły złotem i srebrem, czerwone szczęki szczerzyły równe uzębienie, przerażające były jęki pacjentów i zgrzyt maszyny do borowania. Wróciła do domu z migreną i płaczem, że sobie życie odbierze, że za nic tam nie wróci, że woli być urzędniczką jak Hela, bo w biurze ma się przynajmniej kontakt z ludźmi.
Trudno, posłali ją więc na kurs księgowości, stenografii i pisania na maszynie. Wkrótce z praktykantki mama została „rutynowaną siłą biurową” i objęła posadę w dużej firmie na Rynku Głównym. Cieszyła ją pewna niezależność finansowa, chociaż oddawała według zwyczaju pensję babci, a ta wydzielała jej tygodniówkę na „drobne wydatki”. Nie zawsze były one takie drobne – mama opowiadała mi z dumą, jak to zamówiła sobie koronkową bluzkę, kostium z granatowego aksamitu i rembrandtowski beret z białym piórem. „Jaka ta Rena szykowna”, chwaliły ją znajome matrony siedzące z babcią w cukierni Maurizia, gdy młodzież promenowała linią A–B, a wojskowa orkiestra przygrywała na rynku. I właśnie wtedy ten piękny beret „uświęcił” z lotu krakowski gołąb. Mama krzyknęła ze wstydu i żalu.
– To nic, to na szczęście! – Przechodzący obok oficer austriacki uśmiechnął się do niej i z szarmanckim ukłonem wręczył jej różę z kosza kwiaciarki na rogu. Pewnie stąd datuje się niechęć mamy do gołębi, chociaż uwielbiała zwierzęta i ptaki, zwłaszcza psy i swarliwe wróble.
Promenady przeniosły się na Błonia, kiedy otwarto wystawę w Oleandrach. Podczas spaceru aleją jeden z towarzyszących młodym pannom kawalerów przystanął przed wysokim szatynem w eleganckim czarnym ubraniu.
– Już to wiedenki oczy wypłakują, kiedy pan baron w Krakowie! Uwaga, moje damy, oto nasz dowcipny, niebezpieczny flirciarz, Edmund Emanuel Nelken!
– Baron? – zapytała moja mama.
– Ale gdzie! Tamten się pisze Nöllken. – Lekki uśmiech pogłębił zalotne dołeczki na brodzie i policzku. Ale bladolicy i jasnooki młody człowiek zaraz spoważniał, skłonił się i wrócił do pary starszych ludzi w czerni.
– I to ma być ten wesoły Nelken? – zdumiała się moja mama.
Jej towarzysz objaśnił:
– Jest w żałobie. Stracił dziadka, który go wychowywał. – Mama impulsywnie podbiegła do ławki:
– Bardzo mi przykro, serdecznie panu współczuję. – Starsza pani obejrzała mamę od rembrandtowskiego beretu do pantofelków na guziczki, uśmiechnęła się z aprobatą i taktownie postanowiła z mężem obejrzeć pawilony wystawy, „a ty, Mundek, zażyj spaceru na świeżym powietrzu”.
Tak poznali się moi rodzice, a starsza pani to była ciocia Mala, która mi to opowiedziała.