Niepokojąca dystopia, która okazuje się niezwykle bliska otaczającej nas rzeczywistości. Rok 2024. Kryzysy klimatyczne, gospodarcze i polityczne zmieniają Ziemię w jałowe, coraz bardziej przerażające miejsce.
Jest rok 2024. Świat nękany przez zmiany klimatyczne, gospodarcze kryzysy i zacięte polityczne spory zatraca się w chaosie i zmierza ku upadkowi. Rozległe tereny zostały wyludnione, a mieszkańcy zamienionych w fortece miast nieustannie mierzą się z groźnymi chorobami, głodem, przemocą, pożarami…
Lauren Olamina, córka lokalnego pastora, obdarzona darem – a raczej przekleństwem – hiperempatii, nie godzi się na los, jaki ją spotkał. Wyrusza więc w samotną i bardzo ryzykowną podróż w poszukiwaniu bezpieczeństwa i nadziei.
Stopniowo dołączają do niej spotkani po drodze ludzie – tak jak ona pragną przetrwać i na zgliszczach starego świata stworzyć miejsce, w którym będą mogli zacząć żyć na nowo.
Octavia E. Butler napisała tę dystopijną powieść w 1993 roku. Dziś przedstawiona przez nią czarna wizja świata wciąż przeraża – głównie dlatego, że okazuje się niezwykle bliska otaczającej nas rzeczywistości.
Przypowieść o siewcy
Przekład: Jacek Chełminiak
Seria „Earthseed”, tom 1
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera w tej edycji: 29 stycznia 2025
Zeszłej nocy znów miałam ten sen. Chyba powinnam się go spodziewać. Śni mi się za każdym razem, kiedy walczę – gdy miotam się na moim własnym, wewnętrznym haczyku, próbując udawać, że nie dzieje się nic niezwykłego. Przychodzi, kiedy staram się być dobrą córką dla taty.
Dzisiaj oboje obchodzimy urodziny – ja piętnaste, tato pięćdziesiąte piąte. Jutro postaram się sprawić mu przyjemność – jemu, całej wspólnocie i Bogu. No więc ubiegłej nocy śnił mi się ten sen, który przypomina, że wszystko jest jednym wielkim kłamstwem. Czuję, że muszę go opisać, bo właśnie to samooszustwo najbardziej nie daje mi spokoju.
***
Uczę się latać, próbuję unieść się do góry. Nikt mi nie pokazuje, co trzeba robić – uczę się sama, po troszeczku, jedna lekcja śniona za drugą. Niezbyt subtelna wizja, za to bardzo natrętna. Mam już za sobą sporo takich lekcji i latam teraz dużo lepiej niż na początku. Jednak, chociaż nabrałam więcej zaufania do własnych umiejętności, nie mogę przestać się bać. Ciągle nie całkiem panuję nad kierunkiem lotu.
Nachylam się do przodu w stronę drzwi, które przypominają te między moim pokojem a korytarzem. Pochylam się w ich kierunku, chociaż wydają się daleko ode mnie. Ze sztywnym, napiętym ciałem puszczam to coś, czego się trzymam, co do tej pory nie pozwalało mi ani wzlecieć, ani upaść. Zawisam w powietrzu, wyciągnięta ku górze, ale nie wzbijam się ani nie opadam. Wreszcie zaczynam się poruszać, jak gdybym szybowała w powietrzu, sunąc parę stóp nad podłogą, targana jednocześnie panicznym strachem i radością.
Lecę do drzwi, które jarzą się bladą, zimną poświatą. Później zbaczam trochę na prawo, niedużo – i jeszcze trochę. Zdaję sobie sprawę, że zamiast trafić w drzwi, wyrżnę w ścianę obok, ale nie mogę zatrzymać się ani skręcić. Dryfuję coraz dalej od nich, dalej od ich chłodnego blasku, w stronę innego światła.
Ściana przede mną się pali, a ogień, który buchnął nie wiedzieć skąd, strawił już mur i zaczyna się do mnie zbliżać, sięgać po mnie. Płomienie rozpełzają się, ja zaś lecę w nie. Strzelają dokoła. Miotam się, szamoczę, próbuję wypłynąć z pożogi, czepiając się rękoma powietrza i ognia, wierzgając i płonąc!
Ciemno.
Jakbym się trochę budziła. Czasami tak jest w momencie, gdy ogień już mnie pożera. Wtedy jest niedobrze. Kiedy całkiem się rozbudzę, potem nie mogę już zasnąć. Staram się, ale jeszcze nigdy mi się nie udało.
Tym razem nie budzę się do końca. Zapadam w drugą część snu – tę zwyczajną i rzeczywistą, która zdarzyła się przed laty, kiedy byłam malutka, choć wtedy wydawało mi się, że to nie ma żadnego znaczenia.
Ciemność.
Mrok jaśnieje.
Gwiazdy.
Rzucają zimne i blade migotliwe światło.
– Kiedy ja byłam mała, nie było widać tylu gwiazd – odzywa się do mnie macocha.
Mówi po hiszpańsku, w swym ojczystym języku; drobna, stoi bez ruchu i patrzy w górę na szeroki pas Drogi Mlecznej. Wyszłyśmy po zmroku na dwór zebrać pranie ze sznura. Dzień był gorący, jak zwykle, a obydwie lubimy chłodną ciemność zapadającej nocy. Nie ma księżyca, ale widoczność jest dobra. Niebo roi się od gwiazd.
Niedaleko nas ciemnieje masywną obecnością mur sąsiedztwa. Jego kontur kojarzy mi się ze zwierzęciem, które przykucnęło przed skokiem – bardziej do ataku niż obrony. Na szczęście obok jest macocha, która się nie boi. Staję tuż przy niej. Mam dopiero siedem lat.
Patrzę do góry na gwiazdy i na głęboką czerń nieba, czarne niebo.
– Czemu nie widziałaś gwiazd? – pytam. – Przecież wszyscy mogą je zobaczyć.
Ja też mówię po hiszpańsku, ona mnie nauczyła. Wspólny język rodzi między nami poczucie bliskości.
– Światła miasta – mówi macocha. – Światła, rozwój, postęp… Dziś już jesteśmy za mądrzy i za biedni, żeby dalej zawracać sobie głowę takimi rzeczami. – Urywa na chwilę. – Kiedy byłam w twoim wieku, moja mama opowiadała mi, że gwiazdy – te kilka, które widzieliśmy – to okna do nieba, przez które Bóg wygląda, aby mieć nas na oku. Wierzyłam w to prawie cały rok.
Macocha podaje mi naręcze pieluch mojego najmłodszego brata. Biorę je i ruszam z powrotem w stronę domu, do miejsca, gdzie postawiła wielki wiklinowy kosz na pranie, po czym składam swój ładunek na stercie ubrań. Kosz jest pełny. Oglądam się i kiedy widzę, że macocha na mnie nie patrzy, pozwalam sobie rzucić się do tyłu na miękki stos czystych rzeczy. Przez chwilę opadam, zupełnie jakbym płynęła.
Leżę i przyglądam się gwiazdom. Znajduję niektóre konstelacje, przypominając sobie nazwy poszczególnych gwiazd. Nauczyłam się ich z książki o astronomii, która była własnością matki mojego ojca.
Widzę nagły rozbłysk świetlistej smugi meteoru po zachodniej stronie nieba. Wpatruję się w to miejsce w nadziei, że wypatrzę ją jeszcze raz, ale woła mnie macocha, więc wracam do niej.
– Teraz też są światła miasta – mówię do niej – i wcale nie zasłaniają gwiazd.
Potrząsa głową.
– Nigdzie w okolicy nie świeci już tyle świateł co kiedyś. Dzisiejsze dzieci nie mają pojęcia, jaka łuna biła dawniej od miast – i to jeszcze wcale nie tak dawno temu.
– Wolę widzieć gwiazdy – oznajmiam.
– Gwiazdy są za darmo. – Macocha wzrusza ramionami. – Ja tam chciałabym, żeby wróciły światła miasta, im prędzej, tym lepiej. Na razie możemy pozwolić sobie tylko na gwiazdy.