Szesnastoletnia Lucrezia, żona księcia Ferrary, żyje w świecie przepychu, jedwabi i… wielkich pozorów. Nie ma jednak cienia wątpliwości, że mąż planuje ją zgładzić. Lukrecja nie ma wyjścia – musi zmierzyć się z bezwzględnymi regułami dworskiego życia i podjąć walkę o uratowanie własnego życia.


Lucrezia ma szesnaście lat i od niespełna roku jest żoną księcia Ferrary. Jest też pewna, że mąż chce ją zamordować.

Wyczuwa to w powietrzu, gdy pozuje do królewskiego portretu, uwięziona pod warstwą gorsetów i jedwabi. Widzi to w oczach służących, gdy czeszą i układają jej płomiennorude włosy. Czuje to w brutalnym męskim uścisku w małżeńskim łożu. Zobaczyła już na własne oczy, że książę Alfonso zrobi wszystko, by osiągnąć każdy swój cel.

Jeszcze kilka miesięcy temu całe miasto świętowało jej zaślubiny, a ona cieszyła się swobodami, o jakich nie mogła marzyć w rodzinnym domu. Szybko orientuje się jednak, jaki jest warunek jej małżeńskiego szczęścia, a jeszcze szybciej – że nie będzie w stanie go spełnić.

Jej los wydaje się przesądzony. Ale czy na pewno?

Maggie O’Farrell
Portret Lucrezii
Przekład: Anna Gralak
Wydawnictwo Znak
Premiera: 29 stycznia 2025
 
 


Nota historyczna

W 1560 roku piętnastoletnia Lucrezia di Cosimo de’ Medici opuściła Florencję, by zacząć życie małżeńskie u boku Alfonsa II d’Este, księcia Ferrary.
Niespełna rok później była już martwa.
Oficjalnie jako przyczynę jej śmierci wskazano „gorączkę gnilną”1, krążyły jednak liczne pogłoski, że została zamordowana przez męża.

1 Ang. putrid fever; jedna z potocznych nazw tyfusu [wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki].

Dzikie i odludne miejsce

Fortezza niedaleko Bondeno, 1561

Lucrezia zajmuje swoje miejsce przy długim stole wypolerowanym do wodnistego połysku, zastawionym potrawami, odwróconymi kubkami i ozdobionym plecionym wieńcem z jodły. Jej mąż siada, ale nie jak zwykle przy drugim końcu stołu, lecz obok niej, wystarczająco blisko, by mogła oprzeć głowę na jego ramieniu, gdyby zapragnęła tak zrobić. Mąż rozkłada serwetkę, poprawia ułożenie noża i przysuwa do nich obojga świecę, a wtedy Lucrezia uświadamia sobie z osobliwą jasnością, jakby przed jej oczami postawiono jakieś kolorowe szkło albo może jakby je stamtąd zabrano, że on zamierza ją zabić.
Lucrezia ma szesnaście lat, jest mężatką od niespełna roku. Przez większość dnia była z mężem w podróży, korzystając z tej odrobiny światła, jaką oferuje ta pora roku: opuścili Ferrarę o świcie i pojechali konno do miejsca, w którym, jak jej zapowiedział, znajduje się domek myśliwski, daleko na północnym zachodzie prowincji.
Ale to nie jest domek myśliwski, miała ochotę powiedzieć, gdy dotarli do celu podróży: wysoka budowla z ciemnego kamienia oflankowana z jednej strony przez gęsty las, a z drugiej przez kręty meander rzeki Pad. Lucrezię korciło, żeby odwrócić się w siodle i spytać: Dlaczego mnie tu przywiozłeś?
Nie odezwała się jednak i pozwoliła, by jej klacz szła za nim po ścieżce, między pochyłymi drzewami, łukowatym mostem i na dziedziniec dziwacznej ufortyfikowanej budowli w kształcie gwiazdy, która już wtedy wydała jej się nienaturalnie wyludniona.
Odprowadzono konie, Lucrezia zdjęła przemoczoną pelerynę i kapelusz, a jej mąż obserwował to, stojąc plecami do blasku paleniska. Teraz zaś daje dłonią znak wiejskiej służbie czekającej w półmroku na obrzeżach sali, by podeszła i nałożyła im jedzenie, ukroiła chleba, nalała wina do kubków, i Lucrezii nagle przypominają się słowa bratowej, wypowiedziane ochrypłym szeptem: Winą obarczy ciebie.
Palce Lucrezii zaciskają się na brzegu talerza. Pewność, że on pragnie jej śmierci, jest jak żywa istota obok niej, jakby drapieżny ptak o ciemnych piórach przysiadł na podłokietniku jej krzesła.
To stąd ta ich nagła podroż do tak dzikiego i odludnego miejsca. Przywiózł ją tu, do tej kamiennej fortecy, żeby ją zamordować.
Zdumienie jakby wyszarpuje ją z ciała i Lucrezia omal nie wybucha śmiechem. Unosi się pod sklepionym sufitem, patrząc z góry na siebie i na niego, siedzących przy stole, jedzących rosół i solony chleb. Widzi, jak mąż przechyla się w jej stronę, jak opiera palce na jej nagim nadgarstku i coś mówi; patrzy, jak sama kiwa do niego głową, przełyka jedzenie, wypowiada jakieś słowa o podróży i ciekawych krajobrazach, które mijali po drodze, jakby wszystko było między nimi w porządku, jakby to była normalna kolacja, po której udadzą się na spoczynek.
Tak naprawdę, myśli Lucrezia, wciąż pod zimnym, pocącym się kamieniem sufitu w komnacie jadalnej, podróż była nudna, wiodła przez surowe i zamarznięte pola, niebo wydawało się tak ciężkie, jakby miało opaść wyczerpane na wierzchołki nagich drzew. Jej mąż narzucił tempo i kłusowali kilometr za kilometrem, podskakując w siodle, aż rozbolały ją plecy, a mokre pończochy boleśnie otarły jej nogi. Nawet w podszytych futerkiem wiewiórki rękawiczkach jej palce, ściskające wodze, zesztywniały z zimna, a końską grzywę wkrótce pokrył lód. Jej mąż jechał przodem, a z tyłu podążali dwaj strażnicy. Gdy miasto ustąpiło miejsca wsi, Lucrezia chciała spiąć konia ostrogami, wcisnąć pięty w jego boki i poczuć, jak jego kopyta fruną nad kamieniami i ziemią, przemykać szybko przez płaski krajobraz doliny, ale wiedziała, że nie wolno jej tego zrobić, że jej miejsce jest za mężem albo obok niego, jeśli ją tam zaprosi, ale nigdy z przodu, a zatem kłusowali i kłusowali.
Siedząc przy stole naprzeciw człowieka, który – jak zaczęła podejrzewać – niebawem ją zabije, Lucrezia żałuje, że tego nie zrobiła, że nie rozpędziła swojej klaczy do galopu. Żałuje, że nie przemknęła obok męża, śmiejąc się z urągającą konwencji radością, a jej włosy i peleryna nie załopotały za kopytami wzbijającymi błoto. Żałuje, że nie skierowała wodzy ku dalekim wzgórzom, gdzie mogłaby się zgubić wśród skalistych fałd i szczytów, tak by nigdy nie zdołał jej znaleźć.
Z łokciami opartymi po obu stronach talerza, mąż opowiada jej, jak będąc jeszcze dzieckiem, przyjeżdżał do tego domku myśliwskiego – uparł się, by tak go nazywać – jak ojciec zabierał go tu na polowania. Lucrezia słucha opowieści o tym, jak musiał strzelać z łuku do tarczy na drzewie, strzała za strzałą, aż krwawiły mu palce. Kiwa głową i w stosownych momentach wydaje współczujące pomruki, ale tak naprawdę ma ochotę spojrzeć mu w oczy i powiedzieć: Wiem, co knujesz.
Czy byłby zaskoczony, zbity z tropu? Czy uważa ją za niewinną, nieobytą żonę, która dopiero co wyszła z komnaty dziecięcej? Ona to wszystko widzi. Widzi, że jej mąż ułożył ten plan bardzo starannie, bardzo pieczołowicie, odseparowując ją od innych, dopilnowując, żeby jej orszak został w Ferrarze, żeby była sama, żeby nie miała przy sobie nikogo z castello, żeby byli tylko on i ona, dwaj strażnicy stojący na zewnątrz i garstka wiejskich służących, którzy będą podawali do stołu.
Jak on zamierza to zrobić? Jakaś cząstka niej chciałaby go o to zapytać. Nóż w ciemnym korytarzu? Jego dłonie na jej gardle? Zepchnięcie z konia tak, by wyglądało to na wypadek? Lucrezia nie ma wątpliwości, że to wszystko mieściłoby się w jego repertuarze. Lepiej się przyłóż, poradziłaby mu, bo mój ojciec nie jest kimś, kto okaże pobłażliwość w sprawie zamordowania córki.
Lucrezia odstawia kubek, unosi głowę, zwraca oczy ku mężowi, Alfonsowi, księciu Ferrary, i zastanawia się, co teraz będzie.

Niefortunne okoliczności poczęcia Lucrezii

Palazzo, Florencja, 1544

W późniejszych latach Eleanora miała gorzko żałować sposobu, w jaki zostało poczęte jej piąte dziecko.
Wyobraźcie ją sobie jesienią 1544 roku: siedzi akurat w komnacie z mapami we florenckim palazzo i trzyma przed nosem arkusz (jest nieco krótkowzroczna, ale za nic by się do tego nie przyznała). Jej damy dworu stoją w pewnej odległości, trzymając się jak najbliżej okna. Wprawdzie jest wrzesień, ale w mieście wciąż panuje dławiący upał. Studnia na dziedzińcu w dole zdaje się piec w powietrzu, nasycając je jeszcze większym żarem ze swojego kamiennego prostokąta. Niebo wisi nisko i jest nieruchome, żaden wietrzyk nie porusza jedwabnymi zasłonami, a flagi na murach obronnych palazzo zwiotczały i oklapły. Damy dworu wachlują się i osuszają czoła chusteczkami, bezgłośnie wzdychając. Każda z nich zastanawia się, jak długo jeszcze będą musiały tu stać, w tej wyłożonej boazerią komnacie, ile jeszcze czasu Eleanora będzie pragnęła przyglądać się tej mapie i cóż ją tak w niej interesuje.
Oczy Eleanory przeczesują rysunek Toskanii wykonany ołówkiem ze srebrną końcówką: szczyty wzgórz, węgorzowo pełznące rzeki, poszarpane wybrzeże wspinające się ku północy. Jej spojrzenie przesuwa się nad węzeł dróg, które splatają się wokół Sieny, Livorno i Pizy. Eleanora jest kobietą aż nadto świadomą swojej wyjątkowości i wartości: ma nie tylko ciało zdolne wydawać na świat kolejnych spadkobierców, lecz także piękną twarz z czołem jak rzeźbiona kość słoniowa, szeroko osadzonymi ciemnobrązowymi oczami, ustami wyglądającymi dobrze, zarówno kiedy się śmieją, jak i kiedy się dąsają. Do tego wszystkiego charakteryzuje ją bystry i żywy umysł. Potrafi spojrzeć na kreseczki na tej mapie i w przeciwieństwie do większości kobiet przełożyć je na pola pełne zboża, tarasy porośnięte winoroślą, uprawy, farmy, klasztory i płacących podatki dzierżawców.
Odkłada jedną mapę i kiedy już jej damy dworu szeleszczą spódnicami, gotowe przejść do lepiej wentylowanego pomieszczenia, sięga po następną. Przygląda się obszarowi położonemu tuż obok wybrzeża. Wygląda na to, że na tej części mapy nie umieszczono żadnych znaczków oprócz jakichś niewyraźnych i nieregularnych plam wody.
Jeśli jest coś, czego Eleanora nie znosi, to jest to brak zajęcia. Pod jej panowaniem każda komnata, każdy korytarz, każdy przedpokój w tym palazzo wyremontowano i oddano do użytku. Każdą gołą gipsową ścianę ozdobiono i upiększono. Księżna nie pozwala swoim dzieciom, sługom ani damom dworu na choćby jedną pustą minutę w ciągu dnia. Od momentu przebudzenia do chwili położenia głów na poduszkach są oni zajęci zgodnie z planem, który dla nich ułożyła. Jeśli nie śpi, zawsze wykonuje jakieś zadanie: pisze listy, pobiera lekcje języków obcych, układa plany albo spisy, bądź nadzoruje opiekę nad dziećmi i ich kształcenie.
W głowie Eleanory zaczynają się kłębić pomysły związane z tymi mokradłami. Trzeba je osuszyć. Nie, trzeba je zirygować. Mogliby coś tam uprawiać. Mogliby zbudować miasto. Mogliby stworzyć system stawów i hodować ryby. Albo zbudować akwedukt, albo…
Jej myśli przerywa odgłos otwieranych drzwi poprzedzający stukanie czyichś butów: pewny, zdecydowany krok. Eleanora się nie odwraca, ale uśmiecha się pod nosem, trzymając mapę pod światło i patrząc, jak blask słońca oświetla góry, miasta i pola.
Jedna dłoń ląduje na jej talii, druga na ramieniu. Eleanora czuje kłucie brody na karku, wilgotny nacisk ust.
– Co porabiasz, moja pracowita pszczółko? – mruczy jej do ucha mąż.
– Zastanawiam się nad tymi ziemiami – odpowiada mu, wciąż trzymając mapę. – Tymi niedaleko morza, o tutaj, widzisz?
– Mhmm – mruczy mąż, obejmując ją ramieniem, zanurzając twarz w jej upiętych włosach, wciskając jej ciało między własne a twardą krawędź stołu.
– Gdybyśmy je osuszyli, może udałoby się z nich zrobić jakiś użytek, na przykład uprawiać je, coś na nich zbudować i… – urywa, bo mąż gmera przy jej spódnicach, podciągając je, żeby jego ręka mogła swobodnie wędrować po jej kolanie, udzie i jeszcze wyżej, o wiele wyżej. – Cosimo – beszta go szeptem, lecz niepotrzebnie martwi, bo jej damy dworu już wychodzą z komnaty, zamiatając podłogę sukniami, a doradcy Cosima oddalają się, tłocząc przy wyjściu, by jak najszybciej zniknąć.
Drzwi zamykają się za nimi.
– Tam jest złe powietrze – ciągnie Eleanora, pokazując mapę bladymi, smukłymi palcami, jakby nic się nie działo, jakby nie stał za nią mężczyzna próbujący się przedostać przez warstwy bielizny – cuchnące i niezdrowe, więc gdybyśmy…
Cosimo ją odwraca i wyjmuje mapę z jej rąk.
– Tak, ukochana – mówi, prowadząc ją tyłem na stół – cokolwiek powiesz, cokolwiek zechcesz.
– Ale Cosimo, tylko spójrz…
– Później. – Odrzuca mapę na stół, po czym sadza żonę na nim, odpychając masę jej spódnic. – Później.
Eleanora wydaje z siebie zrezygnowane westchnienie, mrużąc skośne kocie oczy. Widzi, że nie sposób skupić jego uwagi na czymś innym. Mimo to łapie go za rękę.
– Obiecujesz? – pyta. – Obiecaj mi. Pozwolisz mi jakoś wykorzystać te ziemie?
Jego dłoń zmaga się z jej dłonią. To tylko udawanie, gra, obydwoje o tym wiedzą. Ramię Cosima jest dwukrotnie szersze od jej ramienia. Mógłby w kilka sekund zedrzeć z niej ubranie, za jej zgodą lub bez, gdyby był zupełnie innym mężczyzną.
– Obiecuję – mówi, po czym ją całuje, a ona uwalnia jego dłoń.
Nigdy mu tego nie odmówiła, myśli Eleanora, gdy jej mąż przystępuje do dzieła. I nigdy nie odmówi. W ich małżeństwie jest wiele sfer, w których Eleanora może dzierżyć władzę bardziej niż inne żony w podobnym położeniu. Uważa, że nieograniczony dostęp do jej ciała to niewielka cena za liczne swobody i uprawnienia, które jej dano.
Urodziła już czworo dzieci. Zamierza urodzić ich więcej, tyle, ile tylko zasieje w niej mąż. Ogromna rodzina rządząca jest niezbędna do zapewnienia prowincji stabilności i długowieczności. Zanim Eleanora poślubiła Cosima, dynastii groziło wygaśnięcie, rozpłynięcie się w historii. A teraz? Suwerenność Cosima i siła regionu zostały umocnione. Dzięki Eleanorze w komnacie dziecięcej są już dwaj przyszli następcy tronu, którzy będą szykowani na miejsce Cosima, i dwie dziewczynki, które będzie można wydać za członków innych rodzin dzierżących władzę.
Eleanora skupia się na tej myśli, bo pragnie ponownie zajść w ciążę, i dlatego, że nie chce rozpamiętywać nieochrzczonej duszyczki, którą straciła w ubiegłym roku. Nigdy nie wspomina o tym, nigdy nikomu nie mówi, nawet swojemu spowiednikowi, że perłowoszara buzia i zakrzywione paluszki wciąż nawiedzają ją w snach, że tęskni za tym dzieckiem i pragnie go, nawet teraz, że jego brak wydrążył w niej dziurę. Lekiem na tę skrywaną melancholię jest, powtarza sobie, urodzenie kolejnego dziecka najszybciej, jak to możliwe. Musi znowu zajść w ciążę, a potem wszystko będzie dobrze. Jej ciało jest silne i płodne. W Toskanii, wie o tym, nazywają ją La Fecundissima1, i jest to ze wszech miar trafne określenie: odkryła, że wbrew temu, jak ją przestrzegano, rodzenie dzieci nie jest agonią i ogniem piekielnym. Opuszczając dom ojca, zabrała ze sobą własną mamkę, Sofię, która zajmuje się jej potomstwem. Ona sama, Eleanora, jest młoda i piękna, mąż ją kocha, jest jej wierny i zrobi wszystko, żeby jej sprawić przyjemność. A ona zapełni komnatę dziecięcą aż po sufit, wypcha ją jego następcami, będzie rodziła dziecko za dzieckiem. Dlaczego nie? Już żaden malec nie wyślizgnie się z niej przed czasem: Eleanora do tego nie dopuści.
Gdy Cosimo mozoli się w dusznej Sala delle Carte Geografiche, a jego doradcy i jej damy dworu czekają ospale w sąsiedniej komnacie, ziewając i wymieniając zrezygnowane spojrzenia, umysł Eleanory oddala się od utraconego maleństwa i znowu zwraca się ku mokradłom, przemykając nad szuwarami, nad żółtymi kosaćcami, nad kępami skarłowaciałej trawy. Snuje się wśród ich mgieł i oparów. Eleanora wyobraża sobie nadjeżdżających inżynierów z maszynerią i rurami, osuszających wszystko, co zawilgocone, mokre i niechciane. Wyczarowuje obfite plony, tłuste bydło i wsie zaludnione ochoczymi, szczęśliwymi poddanymi.
Gdy książę zbliża się do swojej chwili rozkoszy, księżna kładzie ręce na jego ramionach i skupia wzrok na mapach wiszących na ścianie naprzeciwko: starożytna Grecja, Bizancjum, imperium rzymskie, konstelacje na niebie, niezbadane morza, prawdziwe i wyobrażone wyspy, góry znikające wśród burz z piorunami.
Kto by przewidział, że okaże się to błędem, że powinna była zamknąć oczy i skupić myśli z powrotem na komnacie, na swoim małżeńskim obowiązku, swoim silnym i przystojnym mężu, który po tych wszystkich latach wciąż jej pożądał. Skąd mogła wiedzieć, że dziecko zrodzone z tego zespolenia będzie inne od wszystkich pozostałych, mających urocze usposobienie i przyjemny temperament? Jak łatwo na chwilę zapomnieć o zasadzie matczynego wpływu. Później beształa się za to rozkojarzenie, za tę nieuwagę. Zarówno lekarze, jak i księża wpajali jej, że o charakterze dziecka przesądzają myśli matki w chwili poczęcia.
Za późno jednak. Tu, w komnacie map, jej umysł jest niespokojny, nieokiełznany, wędruje swobodnie. Eleanora patrzy na mapy, na krajobrazy, na dziką przyrodę.
Cosimo, wielki książę Toskanii, kończy akt jak zwykle z warkliwym westchnieniem, tuląc do siebie żonę w czułym uścisku, a ona, poruszona, lecz z niejaką ulgą (dzień jest wszak upalny), pozwala, by pomógł jej zejść ze stołu. Wzywa swoje damy dworu, by odprowadziły ją do jej komnat. Chciałaby, mówi im, napić się miętowej tisany, chciałaby sjesty i być może czystej halki.
Dziewięć miesięcy później, gdy przynoszą jej dziecko, które krzyczy, wierzga i zrzuca powijaki, dziecko, które nie chce odpoczywać ani spać i nie pozwala się uspokoić, jeśli nie jest w nieustannym ruchu, dziecko, które może na kilka minut przyjąć pierś mamki – starannie wybranej przez Sofię – ale nigdy nie chce znieruchomieć na czas karmienia, ma oczy otwarte, zawsze, jakby wypatrywało dalekich horyzontów, Eleanorę wypełnia coś zbliżonego do poczucia winy. Czy ta dzikość charakteru dziecka to jej wina? Czy to wszystko przez nią? Nikomu o tym nie mówi, a już na pewno nie Cosimowi. Istnienie tego dziecka ją przeraża, bo nadszarpuje jej przekonanie, że jest doskonałą matką, że wydaje na świat potomstwo zdrowe na umyśle i na ciele. To, że jedno z jej dzieci jest tak trudne, tak krnąbrne, podważa samą kwintesencję jej roli tutaj, we Florencji.
Podczas odwiedzin w komnacie dziecięcej, gdy przez cały ranek próbuje tulić płaczącą głośno Lucrezię, zauważa, jak ten hałas oddziałuje na czworo starszego rodzeństwa, które zatyka sobie uszy i ucieka do innej komnaty. Eleanorę ogarnia strach, że zachowanie tego dziecka wpłynie na pozostałe. Czy one też staną się nagle nieposłuszne i nieutulone? Pod wpływem nagłego impulsu postanawia całkiem usunąć Lucrezię z komnaty dziecięcej i umieścić ją w innej części palazzo. Tylko na jakiś czas, powtarza sobie, dopóki się nie uspokoi. Trochę rozpytuje, a potem zatrudnia inną mamkę, jedną z kucharek. To wesoła kobieta o szerokich biodrach, która z wielką radością bierze Lucrezię pod opiekę – jej własna córka, mająca prawie dwa lata i drepcząca po kamiennych płytach, jest gotowa do odstawienia od piersi. Eleanora codziennie posyła do kuchni jedną ze swoich dam dworu, by zapytała, jak się sprawuje jej dziecko; wywiązuje się ze swoich obowiązków wobec córki, nie ma co do tego wątpliwości. Jedynym niefortunnym aspektem sytuacji jest to, że wszystko dokonuje się wbrew opiniom Sofii, starej piastunki Eleanory, która zdecydowanie nie pochwala tego, co nazywa wypędzeniem Lucrezii, a w każdym razie nie widzi niczego złego w mamce, którą osobiście wybrała. Eleanora jest jednak dziwnie nieustępliwa: to dziecko zostanie umieszczone z dala od reszty rodziny, w piwnicznej kuchni, razem ze służbą, hałasem gotujących się potraw i żarem dużych palenisk. Początek życia Lucrezii upływa w balii do prania, pod okiem córeczki jej mamki, która poklepuje maleństwo po zaciśniętych piąstkach i woła matkę, ilekroć jego buzia wykrzywia się do płaczu.
Gdy Lucrezia zaczyna chodzić, omal nie wydarza się nieszczęście, związane z potrąconym garnkiem pełnym wrzącej wody, więc odsyłają ją z powrotem na górę. Oddzielona od znajomych osób i kuchennego hałasu, skonfrontowana z czwórką dzieci, których nie pamięta, płacze przez dwa dni. Woła piwniczną niańkę, domaga się drewnianych łyżek, które dostawała do ssania, gdy bolały ją dziąsła, pęków ziół odznaczających się na tle prostokątnych okien, dłoni zniżającej się do niej z kromką ciepłego chleba albo skórką sera do żucia. Nie chce żadnej z tych komnat na górze wypełnionych kolejnymi łóżkami i dziećmi o identycznych twarzach, wpatrującymi się w nią obojętnymi, czarnymi oczami, szepczącymi coś między sobą, by po chwili nagle wstać i wyjść. Towarzyszy jej niepokojące wspomnienie olbrzymiego czarnego garnka kołyszącego się gdzieś obok i późniejszej powodzi syczącego płynu. Odrzuca ręce i kolana kobiet z komnaty dziecięcej, nie pozwala im się ubierać ani karmić. Chce kucharki z dołu, swojej mamki, chce okręcać pasemko jej gładkich włosów między palcem wskazującym a kciukiem, zapadając w sen, zwinięta bezpiecznie na jej obszernych udach. Chce miłej buzi swojej przyszywanej siostry, która jej śpiewa i pozwala rysować patykiem w popiele. Sofia kręci głową i mamrocze: A mówiłam, że z wysłania dziecka na dół nie wyniknie nic dobrego. Jedyny sposób, żeby nakłonić Lucrezię do jedzenia, to pozostawić je obok niej na podłodze. Jakby karmiło się dzikie zwierzę, zauważa.
Eleanora dowiaduje się o tym wszystkim od Sofii, która specjalnie idzie do komnat swojej niegdysiejszej podopiecznej i staje obok łoża, przyciskając pięści do bioder. Eleanora wzdycha i wsuwa do ust świeżo wyłuskany migdał. Już tylko dni dzielą ją od kolejnego porodu, jej brzuch pod pościelą przypomina górę. Ma nadzieję, że to będzie chłopiec. Tym razem nie ryzykowała i dopilnowała, by wypełniono jej komnatę obrazami zdrowych młodych mężczyzn zajętych zdrowymi męskimi sprawami – rzucaniem oszczepem albo walką na kopie. Nie chciała się oddawać aktom małżeńskim w żadnym innym miejscu w palazzo, ku wielkiemu rozczarowaniu Cosima – zawsze lubił szybkie spółkowanie w korytarzu albo na półpiętrze. Ona jednak nie miała zamiaru popełnić tego samego błędu, co poprzednim razem.
W wieku czterech lat Lucrezia nie chce bawić się lalkami, tak jak bawią się jej siostry, ani jadać przy stole, ani dołączać do zabaw rodzeństwa. Zamiast tego woli spędzać czas samotnie, biegając jak dzikuska z jednego końca krużganków na drugi albo klęcząc przy oknie, skąd godzinami obserwuje miasto i dalekie wzgórza za nim. Mając sześć lat, kręci się i wierci, zamiast ładnie pozować malarzowi – do tego stopnia, że Eleanora traci cierpliwość i mówi, że jej portret jednak nie powstanie, że może już wracać do komnaty dziecięcej. W wieku ośmiu albo dziewięciu lat przez pewien okres odmawia noszenia butów, nawet gdy Sofia daje jej w ucho za nieposłuszeństwo. A w wieku lat piętnastu, tuż przed ślubem, urządza karczemną awanturę z powodu sukni, której uszycie zleciła sama Eleanora, wybierając wspaniałe połączenie niebieskiego jedwabiu i złotego brokatu. Lucrezia wpada bez zapowiedzi do komnat matki, krzycząc na całe gardło, że nie włoży, nie włoży tej sukni, że ona jest na nią za duża. Eleanora, która siedzi przy swoim scrittoio2, pisząc list do jednej z ulubionych matek przełożonych, próbuje pohamować złość i stanowczym głosem mówi do Lucrezii, że jak jej córka doskonale wie, suknia jest dla niej przerabiana. Lucrezia jednak oczywiście posuwa się za daleko. Dlaczego, pyta z wściekłością na twarzy, ma włożyć suknię uszytą dla jej siostry Marii, skoro Maria umarła? Czy nie wystarczy, że musi poślubić narzeczonego Marii? Czy naprawdę musi jeszcze włożyć jej suknię? Gdy Eleanora odkłada pióro, wstaje zza biurka i idzie sklepionym przejściem do córki, jej umysł znowu skupia się na poczęciu Lucrezii, na tym, jak jej oczy błądziły po mapach starożytnych krajów, jak zatrzymywały się na obcych i dzikich morzach, pełnych smoków i potworów, nękanych wiatrami mogącymi zepchnąć statek daleko z kursu. Ależ popełniła błąd! Jak bardzo on ją gnębi, jak wielka spotkała ją za niego kara!
Na końcu komnaty Eleanora widzi, że kanciasta, zapłakana twarz córki otwiera się niczym kwiat z nadzieją i oczekiwaniem. Oto moja matka – Eleanora wie, że Lucrezia tak właśnie myśli. Może mnie ocali: od tej sukni, od tego małżeństwa. Może wszystko będzie dobrze.

1 La Fecundissima (wł.) – najpłodniejsza.
2 Scrittoio (wł.) – biurko.

Pierwszy tygrys w Toskanii

Palazzo, Florencja, 1552

Do Florencji przybył zagraniczny dostojnik, przywożąc wielkiemu księciu w prezencie obraz przedstawiający tygrysa. Cosimo był zachwycony podarkiem i niebawem wyraził pragnienie posiadania jednej z tych okrutnych, wyjątkowych bestii. W piwnicy palazzo, ku uciesze swoich gości, urządził menażerię i uznał, że tygrys byłby doskonałym dodatkiem do tej kolekcji.
Wydał rozkaz Vitellemu, swojemu consigliere ducale3, by znaleziono tygrysa, schwytano go i przywieziono do Florencji. Vitelli, który spodziewał się takiego obrotu sprawy, odkąd do pałacu dostarczono obraz, westchnął głęboko, choć po cichu, sumiennie zapisując to życzenie w swojej księdze. Miał nadzieję, że uda się wyperswadować wielkiemu księciu ten pomysł albo nawet że o nim zapomni, zajęty w tym czasie republikańskimi rozruchami w Sienie.
Cosimo jednak nie chciał spełnić cichych nadziei Vitellego.
– Jakieś postępy w sprawie tygrysa? – spytał pewnego dnia bez ostrzeżenia, stojąc na tarasie i szykując się do wyjścia na codzienne ćwiczenia, zdejmując lucco4 i przypasując broń.
Zaskoczony Vitelli pogmerał przy zapięciu księgi i zdołał bąknąć coś o trudnościach na pewnych szlakach morskich ze Wschodu. Cosimo nie dał się zwieść. Skupił na Vitellim lewe oko, podczas gdy prawe, zezujące, spojrzało w bok, tuż obok miejsca, w którym stał Vitelli.
– Rozczarowuje mnie ta wiadomość – powiedział, wsuwając do butów najpierw pierwszy, a potem dwa następne sztylety w pochwach, jak to miał w zwyczaju, gdy zamierzał wyjść poza mury palazzo. – Ogromnie mnie rozczarowuje. Jak ci wiadomo, klatka w piwnicy jest już gotowa: wysprzątano ją, wzmocniono kraty. – Wziął skórzany pas od stojącego obok sługi i przewiązał się nim w talii. – Wielka szkoda, że stoi pusta. Będzie trzeba ją czymś wypełnić… albo kimś.
Cosimo uniósł miecz, lekki i giętki, ze zdobionym ostrzem, który, jak wiedział Vitelli, książę szczególnie sobie upodobał. Świsnął nim w powietrzu i przez krótką chwilę oczy Cosima, rozświetlone stalowym rozbawieniem, zatrzymały się na Vitellim.
Wielki książę włożył miecz do pochwy przy pasie i wyszedł z tarasu. Vitelli usłyszał, jak idzie po schodach w kaskadzie dźwięków towarzyszących jego zdecydowanym krokom. Za Vitellim sekretarze szeleścili i mamrotali, podnieceni, jak podejrzewał, tym małym pokazem – wyraźnie usłyszał, jak jeden z nich zdusił śmiech.
– Wracać do pracy – warknął Vitelli, głośno klaszcząc. – Wszyscy.
Sekretarze się oddalili, a Vitelli ruszył do swojego biurka, przy którym ciężko usiadł, by się chwilę zastanowić, po czym przysunął do siebie atrament i pióro.
Osobliwe upodobanie wielkiego księcia do tygrysa zostało zakomunikowane emisariuszowi, następnie ambasadorowi, kapitanowi żeglugi morskiej, kupcowi bławatnemu, doradcy sułtana, wicekrólowi, handlarzowi przypraw, podsekretarzowi w pałacu maharadży, kuzynowi maharadży, samemu maharadży, jego żonie, jego synowi i w końcu znowu podsekretarzowi, a dalej grupie żołnierzy i wieśniakom w odległej części Bengalu.
Schwytany, złapany w siatkę i przywiązany do pala, tygrys opuścił krainę upałów, deszczu i bujnej roślinności. Spędził tygodnie i miesiące na morzu, pod pokładem, w zawilgotniałej i zasolonej ładowni, po czym dostarczono go do doku w Livorno. Stamtąd przewieziono go na ląd w drewnianej klatce przypasanej do wozu ciągniętego przez sześć przerażonych mułów.
Na wieść o zbliżającym się do Florencji konwoju z dziką bestią Vitelli przysłał wiadomość, żeby zaczekano przed murami miasta, aż zapadnie mrok. Pod żadnym pozorem, polecił Vitelli, nie wieźcie tygrysa przez miasto za dnia. Zaciągnijcie wóz w gęsto zalesione miejsce i zostańcie tam, w ukryciu, aż do zachodu słońca.
Vitelli wiedział, że we Florencji jeszcze nigdy nie widziano tygrysa. Ludzie przepychaliby się i przekrzykiwali, żeby ujrzeć pośród siebie takie stworzenie: damy mdlałyby wstrząśnięte, młodzi mężczyźni mogliby się prześcigać w podjudzaniu zwierzęcia w klatce, mogliby je trącać kijami albo włóczniami. A gdyby zwierzę wpadło w szał i na przykład zerwało się z uwięzi? Mogłoby biegać w amoku po ulicach, pożerając dzieci i obywateli miasta. Lepiej, uznał Vitelli, zaczekać na mroczne godziny po północy, nikt ich wtedy nie usłyszy, nikt się nie dowie.
Nikt oprócz małej Lucrezii, położonej do łóżka razem z obiema siostrami w komnacie pod okapem palazzo. Lucrezii o ponurym spojrzeniu i jasnych, rzadkich włosach – zupełnie niepodobnych do włosów braci i sióstr mających lśniącą, ciemnolisią karnację swojej hiszpańskiej mammy. Lucrezii, drobnej jak na swój wiek i co noc spychanej na brzeg materaca przez Marię, najstarszą siostrę, mającą ostre łokcie i upodobanie do leżenia na środku z rozpostartymi kończynami. Lucrezii, która zawsze miała trudności z zasypianiem.
Tylko ona usłyszała wołanie tygrysicy, gdy wóz wjechał przez bramę palazzo: niskie, głuche wołanie, jakby wiatr wpadł przez rurę. Przecięło noc swoim żałosnym dźwiękiem – raz, drugi – po czym ucichło z chrapliwym warknięciem.
Lucrezia usiadła na łóżku tak gwałtownie, jakby ukłuto ją igłą. Co to za hałas, to nieznane wołanie, które dosięgło ją we śnie i tak nią wstrząsnęło, że się obudziła? Odwróciła głowę w jedną stronę, odwróciła w drugą.
Miała niezwykle czuły słuch: czasami słyszała, co się mówi piętro niżej albo na drugim końcu największej sali recepcyjnej. W palazzo panowała dziwna akustyka, dźwięk i wibracje, szepty i odgłos kroków podróżowały wzdłuż belek stropowych, za marmurowymi płaskorzeźbami, po kręgosłupach posągów, przez bulgoczącą wodę fontann. Lucrezia już w wieku siedmiu lat odkryła, że jeśli przyciśnie małżowinę ucha do boazerii albo ościeżnicy, może się dowiedzieć najróżniejszych rzeczy. Na przykład o święceniach kardynała, o spodziewanym pojawieniu się kolejnego rodzeństwa, o obecności obcych wojsk na drugim brzegu rzeki, o nagłej śmierci wroga na ulicach Werony albo o rychłym przyjeździe tygrysicy. Rozmowy te, nigdy nie przeznaczone dla jej uszu, przenikały do jej głowy, by się tam zakorzenić.
Znowu to wołanie! Nie ryk, nie, a przecież właśnie jego się spodziewała, w tym dźwięku był tęskny, rozpaczliwy charkot. Skojarzył się Lucrezii ze stworzeniem schwytanym wbrew jego woli, ze stworzeniem, którego wszystkie pragnienia zlekceważono.
Lucrezia wyplątała się z pościeli i fałd koszuli nocnej Marii, po czym wyślizgnęła się z łóżka. Mimo całej swojej niezdarności na lekcjach tańca – za którą regularnie beształa ją nauczycielka – zawsze potrafiła sunąć bezgłośnie przez komnatę dziecięcą, odnajdując stopami właściwe płytki na podłodze i nigdy nie następując na te, które stukały albo się kołysały. Minęła na palcach łoże, w którym jej bracia leżeli razem w plątaninie kończyn, minęła wąskie wysuwane łóżeczko, w którym ramiona mamki trzymały mocno małego Pietra. Obok drzwi spały dwie piastunki, ale Lucrezia przeszła nad nimi i odsunęła obie zasuwy w drzwiach.
Wymknąwszy się, szła korytarzem, przystając, żeby sprawdzić, czy Sofia, najstarsza piastunka, chrapie z typową dla niej regularnością, po czym minęła małą dłoń na panelu w ścianie. Za pierwszym razem przegapiła mosiężną zasuwkę, ale za drugim ją znalazła. Panel otworzył się do środka i Lucrezia zniknęła z korytarza, wchodząc w wąski otwór, niewiele większy niż ona sama.
Palazzo było pełne takich ukrytych przejść: czasami Lucrezia wyobrażała sobie ten olbrzymi budynek o grubych ścianach jako jabłko drążone przez robaki. Słyszała – od Sofii, niemającej pojęcia, że Lucrezia rozumie bardzo dużo z neapolitańskiego dialektu, w którym rozmawiały ze sobą trzy piastunki – że te przejścia zbudowano po to, by książę i jego rodzina mogli uciec w razie ataku. Czyjego ataku?, chciała spytać Lucrezia, lecz miała dość rozumu, żeby tego nie zrobić, dobrze było wiedzieć, o czym rozmawiają piastunki nad głowami dzieci, więc lepiej nie wyjawiać, że posiadła tę umiejętność.
To konkretne przejście prowadziło skrótem po krętych, śliskich i nierównych schodach na większy dziedziniec. Lucrezia się nie bała. Nie bała się. Wstrzymała jednak oddech i jedną ręką ściskała rąbek swojej halki, żeby się nie potknąć. Kto wie, ile minęłoby czasu, zanim ktoś by ją znalazł, gdyby tu upadła i zrobiła sobie krzywdę, zamknięta w tych ścianach? Jak mieliby usłyszeć jej wołanie?
Schody wiły się i okręcały wokół siebie niczym zwinięty sznur. Powietrze było nieruchome i wilgotne, jakby długo więziono tu jakąś żywą istotę. Lucrezia zmusiła się, by trzymać głowę wysoko i poruszać nogami. Powtarzała sobie, że mierzyła się z gorszymi przeciwnościami. A myśl o bestii pobudzała ją do działania. Zobaczy tę tygrysicę – musi ją zobaczyć.
Gdy ciemność i zapach właśnie zaczynały ją przerastać, wąski plaster światła uświadomił jej, że dotarła do celu. Pomacała w poszukiwaniu klamki – małej, zimniej – nacisnęła ją i znalazła się na krytej klatce schodowej z pochyłymi oknami z widokiem na dziedziniec. O tej aksamitnie czarnej porze nocy nigdzie nie było widać strażników ani służących. Lucrezia sprawdziła kilka razy. Potem odważyła się wyjść.
Usłyszała dobiegające z dołu nerwowe pojękiwanie mułów, szuranie ich kopyt, a potem wściekłe dudnienie przypominające daleki grzmot.
Oparła dłonie o marmurowy parapet i wyjrzała.
Dziedziniec był ciemną kryptą poniżej, oświetloną jedynie pochodniami, które płonęły w kinkietach na kolumnach. Były tam muły, w sumie sześć, stojące w szeregu i w uprzęży. Wokół nich tłoczyła się grupa ludzi jej ojca odzianych w czerwono-złote liberie. Okrążyli wóz, każdy z nich trzymał zaostrzony kij i coś do siebie wołali. Odsuńcie się, mówili, nie tak blisko, a teraz spokojnie, uwaga na ręce, trzymaj uzdę, powoli.
Jeden z mężczyzn wyciągnął rękę i wyjął pochodnię z kinkietu. Machnął nią w stronę wozu, tworząc ognisty łuk w ciemności. I wtedy rozległ się syk w odpowiedzi, stworzenie zareagowało na płomień. Mężczyźni się roześmiali. Ten z pochodnią machnął nią jeszcze raz i Lucrezia znów usłyszała wściekły strach stworzenia.
I wtedy, ściskając dłońmi parapet, ujrzała go: smukły, falisty kształt przemieszczający się z jednej strony klatki na drugą. Tygrysica nie tyle chodziła, ile się przelewała, jakby sama jej istota była ciekła i połyskliwa niczym lawa wydobywająca się z wulkanu. Trudno było odróżnić kraty klatki od ciemnych, powtarzających się pręg na sierści stworzenia. Zwierzę było pomarańczowym, wypolerowanym złotem, ogniem przemienionym w ciało; było mocą i złością, agresywną i wyjątkową; nosiło na ciele pręgowane ślady więzienia, jakby oznakowano je specjalnie w tym celu, jakby niewola od początku była jego przeznaczeniem.
Muły szarpały się w uprzęży, zarzucając łbami i wywijając wargi z przerażenia. Choć nie widziały tygrysicy, bo miały klapki na oczach, wyczuwały jej obecność, jej zapach. Wiedziały, że ona tam jest i wiedziały, że znajdują się z nią w zamkniętej przestrzeni. Wiedziały, że gdyby nie drewniana klatka, tygrysica rozszarpałaby każdego i wszystko na tym dziedzińcu: muła i człowieka.
Nagle muły szarpnęły do przodu i łukowate przejście niczym usta przyjmujące strawę połknęło wóz z klatką. Lucrezia została na swoim miejscu, wpatrzona w pusty dziedziniec, na którym koksowniki wciąż migotały i jaśniały, jakby nic szczególnego się tu nie wydarzyło.

*

Palazzo ojca Lucrezii było budynkiem zmiennym, niestałym jak wiatrowskaz. Czasami wydawało jej się najbezpieczniejszym miejscem na świecie, kamiennym donżonem z wysokim garnizonowym murem otaczającym dzieci wielkiego księcia niczym szafka szklane figurki; kiedy indziej wydawało się równie przytłaczające jak więzienie.
Zajmowało ono narożną część największego placu we Florencji, stało tyłem do rzeki, a jego boki górowały nad obywatelami miasta niczym olbrzymie urwiste klify. Okna były wysokie i wąskie, tak by nikt nie mógł zajrzeć do środka. Na dachu wznosiła się kwadratowa wieża z olbrzymimi dzwonami, które biły o pełnej godzinie, podając czas całemu miastu. Najeżone blanki biegły wzdłuż wszystkich boków niczym rondo kapelusza. Jedynie z rzadka pozwalano dzieciom na nie wchodzić. Zamiast tego codziennie szły z Sofią na kryty ganek, żeby zażyć świeżego powietrza. Ich mamma, jak im mówiła piastunka, uważała, że ruch służy dzieciom, więc zachęcano je, żeby się tam ścigały i biegały od jednego otwartego otworu wentylacyjnego do drugiego, obserwując to, co dzieje się na piazzy daleko pod ich stopami.
Z najodleglejszego krańca ganku można było zobaczyć pomnik stojący obok drzwi palazzo, białą męską postać, która patrzyła w bok, jakby unikała wzroku wszystkich stojących przed nią. Trzymała procę przerzuconą przez ramię. Lucrezia widziała niekiedy rodziców mijających ten pomnik w drodze do swojej karocy: matkę otuloną futrami, jeśli była zima, albo kolorowymi jedwabiami, jeśli było lato. Eleanora nosiła suknie w odcieniach żółci, czerwieni i fioletu winogron. Na widok podjeżdżającego powozu Lucrezia wychylała się przez murek najdalej, jak się odważyła, i próbowała pochwycić dźwięki zbliżających się rodziców: lekkie stąpanie matki i zdecydowany krok ojca. Pióro w jego kapeluszu kołysało się w rytm jego ruchów.
Sofia, która twierdziła, że była w całym palazzo, powiedziała dzieciom, że mury są grube jak trzech mężczyzn położonych głowa przy stopach. Była w nim cała komnata przeznaczona tylko na broń, powiedziała, z mieczami i zbrojami powieszonymi wzdłuż ścian, i inna komnata pełna książek. Niezliczone książki, opowiadała, przecierając dziecięce buzie myjką albo zapinając ich fartuszki, wypełniają półki ciągnące się wysoko nad głową. Potrzeba by całego życia, żeby je wszystkie przeczytać, a może i dłużej. Inny salon był ozdobiony mapami wszystkich miejsc na świecie i wszystkich gwiazd na niebie. Był tam skarbiec wyściełany żelazem, wyposażony w drzwi z wieloma ryglami i mieszczący klejnoty ich mammy, te, które przyjechały razem z nią z hiszpańskiego dworu, i te, które podarował jej ich papa, lecz piastunka nigdy nie widziała ich na własne oczy. Nikt ich nie widział, ponieważ jedyną ręką, która otwierała te drzwi, była ręka ich papy. Była jeszcze ogromna podłużna sala wielkości piazzy, ze zdobionym sufitem. Co na nim jest?, pytała Lucrezia, odsuwając się od myjki, by spojrzeć na piastunkę i sprawdzić, czy mówi prawdę, czy rzeczywiście widziała te freski. Och, anioły i cherubiny, i wielcy wojownicy, i bitwy, i tym podobne, powiedziała piastunka, popychając głowę Lucrezii z powrotem na miejsce.
Jeśli Lucrezia nie mogła zasnąć – a często tak było – myślała o tych komnatach spiętrzonych jak klocki w wieżach, które lubili budować jej młodsi bracia. O komnacie z bronią, o komnacie z mapami, o komnacie z malowidłami i o komnacie z klejnotami. Jej siostra Isabella wyznała, że najbardziej chciałaby zobaczyć klejnoty. Maria powiedziała, że chciałaby zobaczyć pozłacane cherubiny na suficie. Francesco, który pewnego dnia miał zostać księciem, oświadczył dumnie, że w zasadzie już widział te wszystkie komnaty. Wiele razy. Giovanni, urodzony niespełna rok po Isabelli, przewrócił oczami, co skłoniło Francesca do kopnięcia go w goleń.
Nikt nie spytał, którą komnatę chciałaby zobaczyć Lucrezia, a ona tego nie powiedziała. Ale gdyby ją spytano, wybrałaby Sala dei Leoni – komnatę z lwami. Mówiono, że ich ojciec trzyma menażerię w specjalnie umocnionym pomieszczeniu gdzieś w piwnicy. Lubił pokazywać dostojnym gościom zwłaszcza lwy i czasami stawiać je do walki z innymi zwierzętami, dla rozrywki: z niedźwiedziami, dzikami, a raz z gorylem. Sługa przynoszący im jedzenie z kuchni powiedział szeptem, że te lwy bardzo kochały księcia i pozwalały mu wchodzić do swojej klatki. Wchodził tam zatem, trzymając w jednej ręce mięso nadziane na szpikulec, a w drugiej bat. Dzieci nigdy nie były w Sala dei Leoni – choć Francesco uparcie twierdził, że on tak – ale jeśli wiatr wiał w pewnym kierunku, słyszały stłumione zawodzenie zwierząt. W upalne dni do ganku, zwłaszcza na tyłach palazzo, skąd roztaczał się widok na via dei Leoni, docierała bardzo szczególna woń – ciężki, przytłaczający zapach odchodów i potu. Maria i Isabella narzekały na niego, owijając sobie twarze chustkami, ale Lucrezia pałętała się po ganku nad ulicą, mając złudną nadzieję, że uda jej się zobaczyć mgnienie machającego ogona albo ciemnej potarganej grzywy.

*

Nazajutrz po przyjeździe tygrysicy Lucrezia obudziła się w komnacie tak cichej, że przez chwilę myślała, że zatkano jej uszy woskiem. Twarz miała mocno wciśniętą w poduszkę, a gdy podniosła głowę, zobaczyła, że leży wyciągnięta na środku łoża, sama. Żadna z sióstr nie spychała jej na bok. Nie było też braci w łożu na drugim końcu komnaty. Nie było niemowląt w wysuwanym łóżeczku.
Oszołomiona spokojem, przyjrzała się komnacie: pobielonym ścianom, złożonej pościeli, kamiennym schodkom prowadzącym na miejsce przy oknie, dzbankowi z wodą stojącemu na półce.
Zza otwartych drzwi dobiegały odgłosy jej rodzeństwa jedzącego śniadanie: piski i okrzyki trojga najmłodszych dzieci, stukanie łyżki o talerz.
Lucrezia poruszyła rękoma i nogami w chłodnej, pustej pościeli, jakby w niej płynęła. Przez chwilę kusiło ją, żeby odwrócić się z powrotem do poduszki i zobaczyć, czy znowu ogarnie ją sen, ale później przypomniało jej się falujące, gibkie ramię opatrzone czarnymi znakami. W jej głowie ukształtowało się wyraźne postanowienie: musi ujrzeć to zwierzę z bliska. Musi. Nie było innej możliwości. Chciała przed nim stanąć, by zobaczyć, jak czerń pręg zlewa się z pomarańczowym futrem. Czy zdoła przemknąć do Sala dei Leoni? Nie znała żadnego sekretnego przejścia, które by tam prowadziło, a gdyby poszła korytarzami, ktoś niechybnie by ją zatrzymał. Jak, jak mogłaby to zrobić?
Ożywiona tą myślą, wyślizgnęła się z łóżka. Płytki na podłodze zdawały się wciskać swoją zimną, szorstką powierzchnię w podeszwy jej stóp. Ubrała się pośpiesznie, naciągając na halkę swoją wełnianą sottanę, wpychając nogi w buty. Powietrze w komnacie było zimne i nieruchome. Poruszając się w nim, Lucrezia czuła się, jakby brodziła w lodowatym jeziorze.
Na progu sąsiedniej komnaty, gdy przez jej głowę przemykały możliwe sposoby ujrzenia tygrysicy, przystanęła. Po jednej stronie stołu siedzieli jej starsi bracia i siostry – czworo dzieci o identycznych rudobrązowych włosach, zgrabnie usadzonych od najwyższego do najniższego. Jedno od drugiego dzielił dokładnie rok różnicy: Maria miała dwanaście lat, Francesco jedenaście, Isabella dziesięć, Giovanni dziewięć. Następowali po sobie jak stopnie w schodach. Tego ranka siedzieli blisko siebie, prawie stykali się głowami, szepcząc coś nad chlebem i mlekiem.
Po drugiej stronie stołu siedziały piastunki z młodszymi podopiecznymi, trzema małymi chłopcami usadzonymi w taki sam sposób: Garzia miał trzy lata, Ferdinando prawie dwa, a mały Pietro nie skończył jeszcze roku.
Wokół Lucrezii była jednak zaskakująca pustka obejmująca ponad dwa lata po obu stronach. Żadne dzieci nie wypełniały okresu między narodzinami Giovanniego a jej ani luki między nią a Garzią. Kiedyś spytała Sofię, dlaczego tak jest. Dlaczego nie miała brata albo siostry w zbliżonym do niej wieku? Sofia, która akurat usiłowała usadzić Ferdinanda na nocniku, ponieważ uznała, że już pora, by się załatwił, odrzekła z rozdrażnieniem: Może twoja nieszczęsna matka potrzebowała odpoczynku.
Lucrezia podchodziła do stołu bokiem, stawiając jedną stopę obok drugiej. W swoich wyobrażeniach była nową tygrysicą stąpającą na mocnych łapach, przerażającą każdego, kto ją zobaczy.
Wyglądało na to, że nie czeka na nią nakrycie. Na krześle, które zwykle zajmowała, siedziała teraz mamka z ssącym Pietrem wsuniętym pod szal. Lucrezia widziała jego wystające stopy, palce zaciskające się i prostujące w takt jedzenia.
Stała przez chwilę między mamką a plecami Giovanniego, po czym wyciągnęła rękę i wzięła kawałek chleba. Uniosła go do ust, wciąż stojąc, i oderwała kęs zębami. Była tygrysicą pożerającą wroga. Rozejrzała się wokół stołu i prawie się uśmiechnęła. Była wśród nich tygrysica, a oni nie mieli o tym pojęcia: Maria, która obejmowała ramieniem Isabellę, mówiąc coś do Francesca, Garzia, który wiercił się na kolanach Sofii, chcąc z nich zejść i pobiegać.
Dopiero gdy Lucrezia nalała mleka do miseczki i zaczęła je chłeptać, znowu stała się widoczna.
– Lucrè! – krzyknęła Sofia. – Natychmiast przestań! Boże w niebiesiech, co by na to powiedziała twoja matka? – Wypuściła Garzię, który natychmiast ruszył w stronę drewnianych klocków, i podeszła do Lucrezii. – I co się stało z twoimi włosami? Złapała cię burza? Dlaczego włożyłaś fartuszek tył na przód? To dziecko mnie wykończy – zwróciła się do pozostałych piastunek, przekręcając fartuszek nad głową Lucrezii.
Gdy Sofia wzięła się do rozczesywania jej skołtunionych włosów, wycierając mleko z jej brody, Lucrezia stała nieruchomo jak pomnik przed bramą palazzo, nie mogło być inaczej. Sofia była prawie tak szeroka jak wysoka, miała twarde dłonie i silne ramiona. Jej uśmiech, pojawiający się rzadko, był pełen szczerb – prawie nie miała zębów. Nie tolerowała nieposłuszeństwa ani wiercenia się. To była jej komnata, przypominała ciągle dzieciom, i wszystko miało się odbywać zgodnie z jej wolą. Raz Isabella mruknęła: To komnata dziecięca mojej matki, ty stara krowo, a wtedy Sofia wymierzyła jej szybką i okropną karę, sześć razów rózgą i pójście spać bez kolacji.
Nie chowała jednak urazy. Następnego dnia Lucrezia obserwowała kątem oka, jak zadziwiająco spokorniała Isabella objęła Sofię za szyję i pocałowała ją w policzek, szepcząc coś do jej czepka. Sofia się uśmiechnęła, ukazując poczerniałe luki w dziąsłach, i poklepała Isabellę po ręce, zapraszając ją gestem do stołu.
Sofia przeciągała szczotkę przez włosy Lucrezii, ściskając w ustach szpilki, a drugą ręką przytrzymując Lucrezię za ucho. Jednocześnie nakazywała, by balia przestała już karmić Pietra i go odbąknęła. Rozkazywała Francescowi, żeby nie połykał jedzenia, tylko porządnie je gryzł; odpowiadała na pytanie Marii o poranne lekcje.
Lucrezia skrzywiła się, gdy włosie szczotki natrafiło na supeł. Nie krzyknęła. Nie było sensu. Jeśli wydało się jakiś dźwięk, Sofia mogła odsunąć szczotkę od włosów i trzepnąć nią po nogach. Ucho Lucrezii rozgrzało się od uścisku Sofii.
Myślami oddaliła się od tej sytuacji, od tej chwili. Wyobraziła sobie piwnicę w Sala dei Leoni. Tygrysica podeszłaby do niej z tym łoskotem w gardle, ale by jej nie ugryzła, o nie: spojrzałaby na nią spokojnie, a Lucrezia odpowiedziałaby jej gardłowym dźwiękiem i…
Ostre pociągnięcie za ucho sprowadziło ją z powrotem do komnaty dziecięcej. Otaczał ją zgiełk pełen nawoływań i szyderstw. Coś ją ominęło – nie było co do tego wątpliwości. Starsze rodzeństwo patrzyło na nią pierwszy raz, odkąd się obudziła, śmiejąc się i pokazując ją palcami. Isabella zasłaniała usta dłonią, zginając się wpół ze śmiechu.
– Co? – spytała Lucrezia, pocierając małżowinę.
– Ty… – Giovanni wybuchnął śmiechem.
– Co ja? – spytała wściekle, nie rozumiejąc, dlaczego wszyscy się na nią gapią. Odruchowo objęła znajomy brzuch Sofii i wtuliła w niego twarz.
– Ty warczałaś – usłyszała słowa Marii wypowiedziane z lodowatą dezaprobatą.
– Jak niedźwiedź! – powiedziała Isabella. – Och, Lucrè, jesteś taka zabawna.
Usłyszała, jak wszyscy wstają od stołu i wychodzą z komnaty jadalnej, wciąż rozmawiając o Lucrè i o tym, jak jej się wydaje, że jest niedźwiedziem.
Sofia zdecydowanym ruchem pogłaskała ją po plecach między łopatkami. Lucrezia wcisnęła nos w jej fartuch i wciągnęła zapach, który był Sofią i tylko nią: drożdże, sól, pot i nuta czegoś ostrego, trochę przypominającego cynamon.
– No – powiedziała Sofia. – Już dobrze.
Lucrezia odchyliła głowę, by spojrzeć na piastunkę, lecz wciąż obejmowała ją w talii. Poczuła, jak sekret tygrysicy porusza się w niej niczym kolorowa wstążka przeplatająca się między żebrami. Czy powinna powiedzieć Sofii, co widziała? Czy chce jej powiedzieć?
– Dlaczego nie masz zębów? – spytała zamiast tego.
Sofia pacnęła ją w głowę szczotką.
– Ponieważ – odpowiedziała – ktoś musiał karmić twoją matkę, jej siostry i braci, a za każde dziecko płaci się jednym zębem. Czasami dwoma albo trzema.
Lucrezia była zdezorientowana. Rzuciła spojrzenie w stronę mamki, która właśnie zapinała fartuch, trzymając Pietra na ramieniu. Czy jej też wypadną zęby? Czy to się działo nagle? Dzieci i zęby, mleko i rodzeństwo. Czy za każde z nich – za nią, Marię, Francesca, Isabellę i Giovanniego – balia zapłaciła jednym zębem albo i trzema?
Sofia pochyliła się, żeby posadzić sobie Garzię na biodrze, a Lucrezia patrzyła, jak jej młodszy brat łapie Sofię za szyję i do niej gaworzy.
– Ale – zaczęła Lucrezia – dlaczego…?
– Dosyć pytań – ucięła Sofia. – Pora na lekcje. Idź.
Lucrezia poszła do klasy, w której tutor starożytności rozwijał mapy i plany, mówiąc i mówiąc, wskazując coś trzciną. Francesco gapił się przez okno, Maria siedziała, uważnie pochylona nad swoją tabliczką, zapisując to, co tutor mówił o wojnie trojańskiej, a obok niej Isabella robiła miny do Giovanniego, ilekroć tutor się odwrócił. Lucrezia zauważyła, że Isabella dopełnia te grymasy zakrzywionymi palcami przypominającymi pazury i uświadomiła sobie z lekkim przygnębieniem, że wciąż drwią z niej z powodu tamtego bezwiednego warknięcia.
Wślizgnęła się na swoje miejsce z tyłu komnaty, za małe biurko ustawione za większym biurkiem Marii i Isabelli. Chodziła na lekcje dopiero od kilku miesięcy, odkąd skończyła siedem lat i osiągnęła wiek uznawany przez ojca za odpowiedni do rozpoczęcia edukacji.
Tutor starożytności, młody mężczyzna ze szpiczastą brodą, stał przed nimi z wyciągniętą ręką i mówił, bez końca poruszając ustami. Lucrezia wiedziała, że po nim zjawi się nauczyciel muzyki i będą musieli wyjąć instrumenty, a później jego miejsce zajmie nauczyciel rysunku, który przydzieli jej nudne zadanie pisania alfabetu, podczas gdy pozostali będą się uczyli rysować. Lucrezia spytała kiedyś, czy mogłaby dołączyć do tej lekcji – właśnie ta interesowała ją najbardziej: przenoszenie świata na płaski papier, przesyłanie tego, co widzi się okiem, do mózgu, do palców i wreszcie do kredy – ale powiedziano jej, że musi się wstrzymać, aż skończy dziesięć lat. Czekające ją dni, miesiące i lata zdawały się przepychać między sobą, monotonne i całkowicie przewidywalne.
Lucrezia wciąż rozmyślała o karmieniu dzieci. I o straconych zębach Sofii. I o tygrysicy. I o swoich rozmaitych tęsknotach – żeby zobaczyć dziką bestię, żeby pozwolono jej wziąć udział w lekcji rysunku, żeby jeszcze raz pojechać do jednej z wiejskich posiadłości, gdzie uczono ją i jej rodzeństwo jazdy konnej oraz pozwalano im biegać po ogrodach. Jakimś cudem jej umysł oddzielił się od słów tutora i popłynął w bok. Wyobrażała sobie, że znowu jest niemowlęciem i karmi ją tygrysica bez kłów, łagodne stworzenie z jedwabistym futrem i pieszczotliwymi łapami, i że ta mała Lucrezia spędza całe dnie wtulona w ciepły bok tygrysicy w domu lwa, dokąd nikt nigdy nie przychodzi i gdzie nikt nigdy jej nie szuka…
Uderzenie trzciny w mapę wyrwało ją z tego zamyślenia, zmuszając, by na chwilę skupiła się na słowach tutora starożytności.
– A gdzie greckie statki zostały unieruchomione przez flautę w drodze do Troi?
Francesco zamrugał, Maria wykrzywiła usta, jakby przez jej umysł przechodziła jakaś pogardliwa myśl. Oparła łokieć na rękawie Isabelli, gdy ta szeptała jej coś do ucha.
Aulida, pomyślała Lucrezia. Sięgnęła po metalowy rysik i na odwrocie leżącego przed nią papieru narysowała długą linię horyzontu ponakłuwaną masztami nieruchomych statków. Były wysokie, z podniesionymi żaglami, z linami sięgającymi od dziobów ku ukrytym kotwicom pod wodą. Następnie narysowała ołtarz i ludzi stojących na schodach. A rysując, wspominała wykład o perspektywie, który nauczyciel sztuki dał jej rodzeństwu w ubiegłym tygodniu, gdy ona miała ćwiczyć pisanie liter. Teoria mówiła, że świat ma różne warstwy i głębokości, tak jak ocean, i że można go zbudować z linii, które zbiegają się i przecinają. Lucrezia chciała to wypróbować.
– Isabello? – powiedział tutor, mrużąc oczy.
Isabella odwróciła głowę od Marii.
– Słucham?
– Miejsce, w którym Greków zatrzymała flauta?
Aulida, pomyślała jeszcze raz Lucrezia, wciąż rysując. Na ścieżce do ołtarza dodała idącą ku niemu dziewczynę w długiej szacie i zmarszczyła brwi, próbując zbliżyć krawędzie ścieżki, tak jak wymagały prawa perspektywy, ku czemuś, co nauczyciel rysunku nazwał punktem zbiegu.
Isabella urządziła wielkie przedstawienie, zastanawiając się nad pytaniem.
– Czy może ta nazwa zaczyna się na „y”? – spytała, ładnie przechylając uroczą głowę i posyłając tutorowi swój najbardziej ujmujący uśmiech.
– Nie – odrzekł niewzruszony tutor. – Giovanni? Maria?
Obydwoje pokręcili głowami. Tutor westchnął.
– Aulida – powiedział. – Pamiętacie? Mówiliśmy o tym zaledwie w zeszłym tygodniu. A jak Agamemnon, wielki król, nakłonił bogów, żeby zesłali mu sprzyjający wiatr?
Milczenie. Isabella dotknęła włosów i założyła za ucho zbłąkany kosmyk. Francesco wykręcił rękaw.
Poświęcił swoją córkę, Lucrezia to wiedziała. Dodała do ołtarza kotary, zwisające równie bezwładnie jak takielunek statków. Nie, nie zamierzała rysować Achillesa udającego, że czeka przy ołtarzu.
– Co zrobił Agamemnon – spróbował jeszcze raz tutor – by zapewnić greckiej flocie wiatr, który umożliwił jej dotarcie do Troi?
Poderżnął córce gardło, pomyślała Lucrezia. Pamiętała każde słowo historii, którą tutor opowiedział im w ubiegłym tygodniu – tak działał jej umysł. Słowa odciskały się w jej pamięci jak podeszwa buta w miękkim błocie, które później wysychało i twardniało, utrwalając ten ślad na zawsze. Czasami czuła się przepełniona, wypchana słowami, twarzami, nazwiskami, głosami, dialogami, jej głowa tętniła bólem, a ciężar tego, co w sobie nosiła, wytrącał ją z równowagi tak, że wpadała na stoły i ściany. Sofia kładła ją do łóżka, zaciągała zasłony i kazała jej pić tisanę5, a potem Lucrezia zasypiała. Po przebudzeniu jej głowa przypominała wysprzątaną szafkę: wciąż była pełna, ale panował w niej porządek.

3 Consigliere ducale (wł.) – doradca książęcy.
4 Lucco (wł.) – długa renesansowa wierzchnia szata bez rękawów.
5 Tisana (wł.) – napar z ziół.

 
Wesprzyj nas