Mała książka, wielkie tematy. Tom „Małe cnoty” Natalii Ginzburg to zbiór esejów, w których autorka rozważa różne aspekty ludzkiej egzystencji. Pisze o wszystkim co się w życiu liczy nie popadając w banał ani egzaltację.


Natalia Ginzburg była włoską pisarką, eseistką i tłumaczką. Jest uważana za jedną z najważniejszych włoskich autorek XX wieku, a jej twórczość charakteryzuje się prostym, ale głębokim stylem oraz poruszaniem uniwersalnych tematów. Doskonale odzwierciedla go książka „Małe cnoty”, w której autorka zebrała swoje przemyślenia na temat ludzkiej egzystencji akcentując znaczenie tytułowych małych cnót, mających fundamentalne znaczenie w życiu codziennym. Są pośród nich uczciwość, lojalność, skromność – nic, co byłoby popularne lub cenione we współczesnych czasach, ale myliłby się ten, kto by pomyślał, że w czasach współczesnych autorce wyglądało to diametralnie inaczej. Jej własne życie naznaczone oporem wobec ideologii faszystowskiej zaświadcza o czymś zupełnie innym.

Autorka wiele przeżyła, wiele widziała, co przejawia się w mądrości życiowej, której nie można jej odmówić. Nawet pisząc o prostych, codziennych sytuacjach, wyciąga z nich głębokie wnioski na temat natury ludzkiej, co dowodzi jej nieprzeciętnej bystrości i wybitnego zmysłu obserwacji. Ważne dla niej są relacje międzyludzkie, poświęca wiele miejsca rozważając na przykład nad tym, jakie związki są ważne dla człowieka na różnych etapach jego rozwoju, począwszy od chwil dzieciństwa aż po kres życia. Zastanawia się nad tym jakich przyjaciół pragniemy i dlaczego, co przynosi nam spełnienie jako ludziom, a które z naszych pragnień – po ich zrealizowaniu – szybko okazują się niewarte atencji. W esejach pojawiają się także liczne refleksje na temat przeszłości, straty i upływającego czasu.

Skłaniając do namysłu nad człowieczeństwem „Małe cnoty” w nowym świetle sytuują nasze własne rozterki i relacje z otaczającym nas światem. To jedna z tych książek, które choć objętościowo niewielkie, to mają tę moc, by za pomocą prostych lecz nadzwyczajnie trafnych spostrzeżeń, pozostawić trwały ślad w człowieku. I także jedna z tych, które pozwalają nam zastanowić się nad własnymi emocjami i motywacjami, a także zrozumieć, co kieruje innymi ludźmi, prowokując przy tym do rozmyślań o sensie życia, wartościach i priorytetach. Pomagają zrozumieć jak chcemy żyć i dają siłę żeby kwestionować utarte schematy.

Z tych wszystkich powodów eseje Natalii Ginzburg stanowią niezawodną ucieczkę od codzienności i gwarancję chwili zadumy. To przepyszne uczucie móc w dzisiejszym, szybkim i chaotycznym świecie zanurzyć się z pomocą tej książki w krainie myśli i emocji. Nikodem Maraszkiewicz

Natalia Ginzburg, Małe cnoty, Przekład: Weronika Korzeniecka, Wydawnictwo Filtry, Premiera: 19 lutego 2025
 
 

Natalia Ginzburg
Małe cnoty
Przekład: Weronika Korzeniecka
Wydawnictwo Filtry
Premiera: 19 lutego 2025
 
 

Zima w Abruzji


Deus no­bis ha­ec otia fe­cit

W Abru­zji są tyl­ko dwie po­ry ro­ku: la­to i zi­ma. Wio­sna jest śnież­na i wietrz­na jak zi­ma, je­sień zaś cie­pła i ja­sna jak la­to. La­to za­czy­na się w czerw­cu i koń­czy w li­sto­pa­dzie. Dłu­gie sło­necz­ne dni na ni­skich wy­su­szo­nych wzgó­rzach, żół­ty pył dro­gi oraz czer­won­ka wśród dzie­ci się koń­czą i wte­dy za­czy­na się zi­ma. Lu­dzie prze­sta­ją żyć na uli­cach, bo­se dzie­cia­ki zni­ka­ją z ko­ściel­nych scho­dów. Z miej­sco­wo­ści, o któ­rej mó­wię, pra­wie wszy­scy męż­czyź­ni wy­jeż­dża­li po ostat­nich zbio­rach. Je­cha­li pra­co­wać do Ter­ni, Sul­mo­ny, Rzy­mu. To by­ła miej­sco­wość mu­ra­rzy i nie­któ­re tam­tej­sze do­my mia­ły pe­wien urok. Ni­czym w ma­lut­kich wil­lach by­ły w nich ta­ra­sy oraz ko­lu­mien­ki i bu­dzi­ły one zdzi­wie­nie, gdy przy sa­mym wej­ściu uka­zy­wa­ły się wiel­kie ciem­ne kuch­nie z wi­szą­cy­mi szyn­ka­mi oraz ob­szer­ne, po­nu­re i pu­ste po­ko­je. W kuch­niach pło­nął ogień – a ist­nia­ły róż­ne je­go ro­dza­je. Był po­tęż­ny ogień z pni dę­bu, ogień z ga­łę­zi i li­ści, ogień z pa­ty­ków ze­bra­nych z dro­gi je­den po dru­gim. Wy­star­czy­ło spoj­rzeć na pło­mień, by od­róż­nić bied­nych od bo­ga­tych. W ten spo­sób ła­twiej by­ło to od­gad­nąć, niż gdy pa­trzy­ło się na do­my i lu­dzi, ubra­nia i bu­ty, u wszyst­kich mniej wię­cej ta­kie sa­me.
Kie­dy przy­je­cha­łam do miej­sco­wo­ści, o któ­rej mó­wię, na po­cząt­ku wszyst­kie twa­rze wy­da­wa­ły mi się iden­tycz­ne, wszyst­kie ko­bie­ty by­ły do sie­bie po­dob­ne, bo­ga­te i bied­ne, mło­de i sta­re. Pra­wie wszyst­kie mia­ły bez­zęb­ne usta. Tam ko­bie­ty tra­cą zę­by w wie­ku trzy­dzie­stu lat przez wy­si­łek i złe od­ży­wia­nie, przez wy­czer­pa­nie po­ro­da­mi i okre­sy kar­mie­nia pier­sią, któ­re na­stę­pu­ją je­den po dru­gim, bez prze­rwy. Ale póź­niej po­wo­li za­czę­łam od­róż­niać Vin­cen­zi­nę od Se­con­di­ny, za­czę­łam wcho­dzić do każ­de­go z tych do­mów i ogrze­wać się przy tak róż­nych pło­mie­niach.
Kie­dy spa­dał pierw­szy śnieg, ogar­niał nas po­wol­ny smu­tek. To by­ło na­sze ze­sła­nie. Na­sze mia­sto by­ło da­le­ko, da­le­ko zo­sta­li przy­ja­cie­le, książ­ki oraz róż­no­rod­ne i zmien­ne zda­rze­nia z praw­dzi­we­go ży­cia. Pa­li­li­śmy w na­szym zie­lo­nym pie­cu z dłu­gą ru­rą prze­bi­ja­ją­cą su­fit. Wszy­scy gro­ma­dzi­li się w po­ko­ju z pie­cem, tam się go­to­wa­ło i ja­dło, mój mąż pi­sał przy du­żym owal­nym sto­le, dzie­ci roz­rzu­ca­ły na pod­ło­dze za­baw­ki. Na su­fi­cie po­ko­ju na­ma­lo­wa­ny był orzeł, a ja pa­trzy­łam na nie­go i my­śla­łam, że to wła­śnie jest ze­sła­nie. Ze­sła­niem by­ły orzeł, brzę­czą­cy zie­lo­ny piec, roz­le­gła i ci­cha wieś, nie­ru­cho­my śnieg. O pią­tej roz­brzmie­wa­ły dzwo­ny ko­ścio­ła Świę­tej Ma­rii, a ko­bie­ty o czer­wo­nych twa­rzach szły w czar­nych sza­lach po bło­go­sła­wień­stwo. Każ­de­go wie­czo­ru mój mąż i ja wy­cho­dzi­li­śmy na spa­cer. Każ­de­go wie­czo­ru szli­śmy pod rę­kę, za­nu­rza­jąc sto­py w śnie­gu. Do­my cią­gną­ce się wzdłuż dro­gi by­ły za­miesz­ka­ne przez zna­jo­mych i przy­ja­ciół. Wszy­scy pod­cho­dzi­li do drzwi i mó­wi­li: „Oby­ście ży­li w zdro­wiu”. Ktoś cza­sem za­py­tał: „Kie­dy wra­ca­cie do sie­bie?”. Mój mąż mó­wił: „Kie­dy skoń­czy się woj­na”. „A kie­dy skoń­czy się woj­na? Ty, któ­ry je­steś pro­fe­so­rem i wiesz wszyst­ko, po­wiedz, kie­dy się skoń­czy”. Na­zy­wa­li mo­je­go mę­ża pro­fe­so­rem, bo nie umie­li wy­mó­wić je­go na­zwi­ska. I przy­by­wa­li z da­le­ka, że­by py­tać go o wie­le róż­nych rze­czy: o naj­lep­szą po­rę na wy­ry­wa­nie zę­bów, o za­po­mo­gi przy­zna­wa­ne przez gmi­nę, o po­dat­ki i in­ne opła­ty.
Zi­mą ja­kiś sta­ru­szek zmarł na za­pa­le­nie płuc. Dzwo­ny bi­ły na je­go cześć, a sto­larz Do­me­ni­co Orec­chia skła­dał trum­nę. Pew­na ko­bie­ta osza­la­ła, za­wie­zio­no ją do psy­chia­try­ka w Col­le­mag­gio i we wsi przez chwi­lę się o tym mó­wi­ło. By­ła mło­da i czy­sta, naj­czyst­sza z ca­łej wsi; mó­wi­li, że przy­da­rzy­ło jej się to wła­śnie z po­wo­du nad­mier­nej czy­sto­ści. U Gi­get­ta di Cal­ce­do­nia uro­dzi­ły się bliź­niacz­ki. Wcze­śniej miał już w do­mu dwo­je bliź­nia­ków i urzą­dził w gmi­nie awan­tu­rę, po­nie­waż nie chcia­no dać mu za­po­mo­gi, ja­ko że miał du­że po­ła­cie zie­mi i ogród wiel­ki jak sie­dem miast. Ro­sie, woź­nej ze szko­ły, są­siad­ka splu­nę­ła w oko, a ona cho­dzi­ła z prze­pa­ską na tym oku, że­by wy­pła­co­no jej od­szko­do­wa­nie. „Oko jest de­li­kat­ne, a śli­na jest sło­na”, tłu­ma­czy­ła. O tym rów­nież mó­wio­no przez chwi­lę, do mo­men­tu, aż nie by­ło już nic wię­cej do po­wie­dze­nia.
Każ­de­go dnia na­ra­sta­ła w nas tę­sk­no­ta. Cza­sa­mi by­ła na­wet przy­jem­na i lek­ko odu­rza­ją­ca, jak czu­ła to­wa­rzysz­ka. Przy­cho­dzi­ły li­sty z na­sze­go mia­sta, wie­ści o ślu­bach i śmier­ciach, z któ­rych by­li­śmy wy­łą­cze­ni. Cza­sem ta tę­sk­no­ta sta­wa­ła się ostra i gorz­ka, za­mie­nia­ła się w nie­na­wiść. Wte­dy nie­na­wi­dzi­li­śmy Do­me­ni­ca Orec­chi, Gi­get­ta di Cal­ce­do­nia, An­nun­zia­ti­ny, dzwo­nów ko­ścio­ła Świę­tej Ma­rii. Trzy­ma­li­śmy tę nie­chęć w ukry­ciu, bo wy­da­wa­ła się nam nie­od­po­wied­nia. A nasz dom za­wsze był pe­łen lu­dzi, któ­rzy przy­cho­dzi­li pro­sić o przy­słu­gi lub je nam ofe­ro­wać. Cza­sem wpa­da­ła kraw­co­wa, że­by zro­bić nam sa­gnoc­co­le1. Prze­pa­sy­wa­ła so­bie ta­lię szmat­ką, ubi­ja­ła jaj­ka i wy­sy­ła­ła Cro­cet­tę na wieś w po­szu­ki­wa­niu ko­goś, kto mógł­by nam po­ży­czyć wy­star­cza­ją­co du­ży ko­cio­łek. Na jej czer­wo­nej twa­rzy ry­so­wa­ło się sku­pie­nie, a oczy lśni­ły ja­kimś wład­czym pra­gnie­niem. By­ła go­to­wa pod­pa­lić dom, że­by tyl­ko jej sa­gnoc­co­le wy­szły do­bre. Jej su­kien­ka i wło­sy ro­bi­ły się bia­łe od mą­ki, a ma­ka­ron roz­kła­da­ła na owal­nym sto­le, przy któ­rym zwy­kle pi­sał mój mąż.
Cro­cet­ta by­ła na­szą pa­nią słu­żą­cą. Choć tak na­praw­dę nie by­ła żad­ną pa­nią, mia­ła czter­na­ście lat. To kraw­co­wa nam ją zna­la­zła. Kraw­co­wa dzie­li­ła lu­dzi na dwie gru­py: tych, któ­rzy się cze­szą, i tych, któ­rzy te­go nie ro­bią. Na nie­ucze­sa­nych na­le­ży uwa­żać, bo rzecz ja­sna ma­ją wszy. Cro­cet­ta się cze­sa­ła i dla­te­go przy­szła do nas na służ­bę, i opo­wia­da­ła dzie­ciom dłu­gie hi­sto­rie o zmar­łych i o cmen­ta­rzach. Był kie­dyś pe­wien chło­piec, któ­re­mu umar­ła mat­ka. Je­go oj­ciec wziął so­bie dru­gą żo­nę, ale ma­co­cha nie ko­cha­ła chłop­ca. Dla­te­go kie­dy oj­ciec był w po­lu, za­bi­ła chło­pa­ka i zro­bi­ła z nie­go po­traw­kę. Oj­ciec wra­ca do do­mu i je, a gdy już skoń­czył, po­zo­sta­łe na ta­le­rzu ko­ści za­czy­na­ją śpie­wać:

I mo­ja smut­na ma­tecz­ka
Wrzu­ci­ła mnie do gar­necz­ka
A mój oj­ciec pod wą­sem
Ze sma­kiem zjadł pysz­ny ką­sek.

Wte­dy oj­ciec za­bi­ja żo­nę ko­są i wie­sza ją na gwoź­dziu przed do­mem. Cza­sem, ku mo­je­mu zdzi­wie­niu, mam­ro­czę sło­wa tej pio­sen­ki i wów­czas ca­ła wio­ska jak­by do mnie po­wra­ca, ra­zem z cha­rak­te­ry­stycz­nym sma­kiem tam­tych pór ro­ku, z mroź­nym po­dmu­chem wia­tru i dźwię­kiem dzwo­nów.
Każ­de­go ran­ka wy­cho­dzi­łam ze swo­imi dzieć­mi, a lu­dzie dzi­wi­li się i obu­rza­li, że wy­sta­wiam je na zim­no i śnieg. „Czym te dzie­cia­ki za­wi­ni­ły?”, mó­wi­li. „To nie czas na spa­ce­ry, psze­pa­ni. Pro­szę wra­cać do do­mu”. Dłu­go cho­dzi­li­śmy po wsi, a ci nie­licz­ni, któ­rych spo­ty­ka­li­śmy, pa­trzy­li na dzie­ci z po­li­to­wa­niem. „Czym one za­wi­ni­ły?”, po­wta­rza­li. Tam, je­że­li dziec­ko ro­dzi się zi­mą, nie wy­no­si się go na ze­wnątrz aż do wio­sny. W po­łu­dnie mój mąż do­łą­czał do mnie z pocz­tą i wszy­scy ra­zem wra­ca­li­śmy do do­mu.
Opo­wia­da­łam dzie­ciom o na­szym mie­ście. By­ły ma­lut­kie, gdy wy­je­cha­li­śmy, i nie mia­ły żad­nych wspo­mnień z nim zwią­za­nych. Tłu­ma­czy­łam im, że tam­tej­sze bu­dyn­ki mia­ły wie­le pię­ter, że by­ło tam wie­le do­mów, wie­le dróg i wie­le pięk­nych skle­pów. „Ale tu­taj też jest Gi­rò”, mó­wi­ły wte­dy dzie­ci.
Sklep Gi­rò znaj­do­wał się do­kład­nie przed na­szym do­mem. Gi­rò wy­sta­wał w drzwiach jak sta­ry pusz­czyk, a je­go okrą­głe i obo­jęt­ne oczy wpa­try­wa­ły się w dro­gę. Sprze­da­wał po tro­sze wszyst­kie­go: miał ar­ty­ku­ły spo­żyw­cze i świe­ce, pocz­tów­ki, bu­ty i po­ma­rań­cze. Kie­dy przy­jeż­dżał to­war i Gi­rò roz­pa­ko­wy­wał skrzy­nie, dzie­cia­ki zbie­ga­ły się, że­by zjeść nad­psu­te po­ma­rań­cze, któ­re wy­rzu­cał. W Bo­że Na­ro­dze­nie przy­jeż­dża­ły też li­kie­ry, cu­kier­ki i tor­ro­ne. A on ni­g­dy ani tro­chę nie scho­dził z ce­ny. „Ależ ty je­steś wred­ny, Gi­rò”, mó­wi­ły mu ko­bie­ty. Od­po­wia­dał: „Tych do­brych po­że­ra­ją psy”. Na świę­ta męż­czyź­ni wra­ca­li z Ter­ni, z Sul­mo­ny i z Rzy­mu, zo­sta­wa­li na pa­rę dni i za­rżnąw­szy świ­nie, zno­wu wy­jeż­dża­li. Przez kil­ka dni ja­dło się tyl­ko sfriz­zo­li i kieł­ba­ski wie­przo­we i nie ro­bi­ło się nic po­za pi­ciem. A póź­niej roz­brzmie­wa­ło kwi­cze­nie no­wych świ­nek.
W lu­tym po­wie­trze sta­wa­ło się wil­got­ne i mięk­kie. Po nie­bie snu­ły się sza­re i cięż­kie chmu­ry. Był ta­ki rok, kie­dy pod­czas od­wil­ży po­pę­ka­ły ryn­ny, za­czę­ło więc pa­dać do do­mu, a po­ko­je za­mie­ni­ły się w praw­dzi­we ba­gna. Do­ty­czy­ło to ca­łej wio­ski, nie ostał się ani je­den su­chy dom. Ko­bie­ty opróż­nia­ły wia­dra przez okna i wy­le­wa­ły wo­dę za drzwi. Nie­któ­rzy kła­dli się do łóż­ka z otwar­tym pa­ra­so­lem. Do­me­ni­co Orec­chia mó­wił, że to ka­ra za ja­kieś grze­chy. Trwa­ło to po­nad ty­dzień, a po­tem z da­chów wresz­cie znik­nę­ły reszt­ki śnie­gu i Ari­sti­de na­pra­wił ryn­ny.
Ko­niec zi­my bu­dził w nas nie­po­kój. Mo­że ktoś przy­je­dzie nas od­wie­dzić, mo­że na­resz­cie coś mo­gło­by się wy­da­rzyć. Na­sze ze­sła­nie mu­sia­ło się wresz­cie skoń­czyć. Dro­gi, któ­re od­dzie­la­ły nas od świa­ta, wy­da­wa­ły się krót­sze, pocz­ta przy­cho­dzi­ła czę­ściej. Po­ma­łu go­iły się na­sze od­mro­że­nia.
Ist­nie­je pew­na nu­żą­ca spój­ność ludz­kich lo­sów. Na­sze ży­cia to­czą się we­dług sta­rych i nie­zmien­nych praw, we­dług jed­no­li­te­go i sta­re­go ryt­mu. Ma­rze­nia ni­g­dy się nie speł­nia­ją i kie­dy wi­dzi­my je roz­trza­ska­ne, w mig poj­mu­je­my, że naj­więk­sze ra­do­ści na­sze­go ży­cia są po­za rze­czy­wi­sto­ścią. Kie­dy wi­dzi­my je roz­trza­ska­ne, usy­cha­my z tę­sk­no­ty za cza­sem, gdy jesz­cze nas roz­pa­la­ły. Nasz los prze­mi­ja w splo­cie na­dziei i tę­sk­not.
Mój mąż zmarł w Rzy­mie w wię­zie­niu Re­gi­na Co­eli, pa­rę mie­się­cy przed tym, jak opu­ści­li­śmy wio­skę. W ob­li­czu po­twor­no­ści je­go sa­mot­nej śmier­ci, a tak­że nie­spo­koj­nych wy­bo­rów, któ­re ją po­prze­dzi­ły, py­tam sa­mą sie­bie, czy to przy­da­rzy­ło się wła­śnie nam. Nam, któ­rzy ku­po­wa­li­śmy po­ma­rań­cze u Gi­rò. Nam, któ­rzy spa­ce­ro­wa­li­śmy w śnie­gu. Wie­rzy­łam wte­dy w ła­twą i szczę­śli­wą przy­szłość peł­ną za­spo­ko­jo­nych pra­gnień, do­świad­czeń i zwy­czaj­nych spraw. Ale to był naj­lep­szy czas mo­je­go ży­cia i do­pie­ro te­raz, kie­dy uciekł mi na za­wsze, do­pie­ro te­raz to wiem.

Porwane buty

Mam po­rwa­ne bu­ty i po­rwa­ne bu­ty ma też przy­ja­ciół­ka, z któ­rą miesz­kam. Czę­sto roz­ma­wia­my o bu­tach. Kie­dy opo­wia­dam jej o cza­sie, gdy bę­dę już sta­rą sław­ną pi­sar­ką, ona od ra­zu mnie py­ta: „Ja­kie bę­dziesz mia­ła bu­ty?”. Więc mó­wię, że z zie­lo­ne­go za­mszu, ze zło­tą klam­rą po jed­nej stro­nie.
Na­le­żę do ro­dzi­ny, w któ­rej wszy­scy ma­ją so­lid­ne bu­ty. Mo­ja mat­ka mu­sia­ła na­wet zle­cić wy­ko­na­nie spe­cjal­nej szaf­ki, tak wie­le ich mia­ła. Kie­dy ich od­wie­dzam, na wi­dok mo­ich bu­tów pod­no­szą gło­śne okrzy­ki obu­rze­nia i bó­lu. Ale ja wiem, że z po­rwa­ny­mi bu­ta­mi też moż­na żyć. W okre­sie nie­miec­kim tu, w Rzy­mie, by­łam sa­ma i mia­łam tyl­ko jed­ną pa­rę. Gdy­bym za­nio­sła je do szew­ca, mu­sia­ła­bym na dwa czy trzy dni zo­stać w łóż­ku, a to nie by­ło moż­li­we. Więc no­si­łam je da­lej. W do­dat­ku pa­da­ło, a ja czu­łam, że po­wo­li roz­mię­ka­ją, roz­pa­da­ją się i de­for­mu­ją. I czu­łam chłód bru­ku pod sto­pa­mi. Wła­śnie dla­te­go rów­nież te­raz za­wsze mam po­rwa­ne bu­ty: przy­po­mi­nam so­bie tam­te i w po­rów­na­niu z ni­mi obec­ne nie wy­da­ją mi się aż tak znisz­czo­ne. A je­śli mam pie­nią­dze, wo­lę prze­zna­czyć je na in­ne rze­czy, po­nie­waż bu­ty nie wy­da­ją mi się tak bar­dzo istot­ne. Wcze­śniej ży­cie mnie roz­piesz­cza­ło, ota­cza­ło de­li­kat­ną tro­ską, ale tam­te­go ro­ku w Rzy­mie po raz pierw­szy zo­sta­łam sa­ma. I dla­te­go to mia­sto jest mi dro­gie, na­wet je­śli peł­ne hi­sto­rii i bo­le­snych wspo­mnień, bo nie­wie­le słod­kich go­dzin tam prze­ży­łam. Rów­nież mo­ja przy­ja­ciół­ka ma po­rwa­ne bu­ty i dla­te­go do­brze się ze so­bą czu­je­my. Ona nie ma ni­ko­go, kto by ją za nie kar­cił. Zo­stał jej tyl­ko brat, któ­ry miesz­ka na wsi i cho­dzi w my­śliw­skich ka­lo­szach. Obie wie­my, jak to jest, kie­dy pa­da, no­gi są go­łe i mo­kre, a do bu­tów wla­tu­je wo­da – przy każ­dym kro­ku sły­chać wte­dy ta­ki ci­chy od­głos, coś jak plu­ska­nie.
Mo­ja przy­ja­ciół­ka ma bla­dą mę­ską twarz i pa­li z czar­nej luf­ki. Kie­dy po raz pierw­szy zo­ba­czy­łam ją sie­dzą­cą przy sto­li­ku, w oku­la­rach z szyl­kre­to­wy­mi opraw­ka­mi, z tą jej ta­jem­ni­czą po­gar­dli­wą mi­ną i czar­ną luf­ką w zę­bach, po­my­śla­łam, że przy­po­mi­na chiń­skie­go ge­ne­ra­ła. Wte­dy jesz­cze nie wie­dzia­łam, że ma po­rwa­ne bu­ty. Do­wie­dzia­łam się o tym nie­co póź­niej.
Zna­my się do­pie­ro od kil­ku mie­się­cy, ale mam wra­że­nie, jak­by mi­nę­ło już wie­le lat. Mo­ja przy­ja­ciół­ka nie ma dzie­ci, a ja mam i dla niej to jest dziw­ne. Wi­dzia­ła je tyl­ko na zdję­ciach, bo są u mo­jej mat­ki, i to też jest w na­szej zna­jo­mo­ści dzi­wacz­ne – to, że ona ni­g­dy nie wi­dzia­ła mo­ich dzie­ci. W pew­nym sen­sie ona nie ma pro­ble­mów, mo­że ulec po­ku­sie i rzu­cić się w wir ży­cia. Ja na­to­miast nie mo­gę. Mo­je dzie­ci miesz­ka­ją więc z mo­ją mat­ką i jak do­tąd nie ma­ją po­rwa­nych bu­tów. Ale ja­kie bę­dą w do­ro­słym ży­ciu? Mam na my­śli to, ja­kie bu­ty bę­dą mia­ły w do­ro­słym ży­ciu. Ja­ką dro­gę wy­bio­rą dla wła­snych kro­ków? Czy zde­cy­du­ją się zre­zy­gno­wać z te­go, co przy­jem­ne, ale nie­po­trzeb­ne? Al­bo czy stwier­dzą, że po­trzeb­ne jest wszyst­ko i że czło­wiek ma pra­wo no­sić so­lid­ne i wy­god­ne bu­ty?
Pro­wa­dzi­my o tym z przy­ja­ciół­ką dłu­gie dys­ku­sje. Roz­ma­wia­my też o tym, jak bę­dzie wy­glą­dał świat, kie­dy ja zo­sta­nę sta­rą zna­ną pi­sar­ką, a ona bę­dzie krą­żyć po świe­cie z ple­ca­kiem na ra­mio­nach, jak sta­ry chiń­ski ge­ne­rał. Na­to­miast mo­je dzie­ci pój­dą wła­sną ścież­ką, w wy­god­nych i so­lid­nych bu­tach, pew­nym kro­kiem ko­goś, kto się ni­g­dy nie pod­da­je. Lub w po­rwa­nych bu­tach, sze­ro­kim i le­ni­wym kro­kiem ko­goś, kto wie to, cze­go wie­dzieć wca­le nie trze­ba.
Cza­sem aran­żu­je­my mał­żeń­stwa po­mię­dzy mo­imi dzieć­mi a dzieć­mi jej bra­ta – te­go, któ­ry cho­dzi po wsi w my­śliw­skich ka­lo­szach. Dys­ku­tu­je­my tak do póź­nej no­cy, pi­jąc gorz­ką czar­ną her­ba­tę. Ma­my je­den ma­te­rac i jed­no łóż­ko i każ­de­go wie­czo­ru gra­my w pa­pier, ka­mień, no­ży­ce, że­by zde­cy­do­wać, któ­ra śpi na łóż­ku. Ran­kiem, kie­dy wsta­je­my, na­sze po­rwa­ne bu­ty cze­ka­ją na nas na dy­wa­nie.
Mo­ja przy­ja­ciół­ka cza­sem mó­wi, że jest zmę­czo­na pra­cą i chcia­ła­by się rzu­cić w wir ży­cia. Chcia­ła­by za­mknąć się w ja­kiejś knaj­pie i prze­pić wszyst­kie oszczęd­no­ści al­bo po­ło­żyć się na łóż­ku i o ni­czym już nie my­śleć, cze­kać, aż przyj­dą odłą­czyć gaz i świa­tło, po­zwo­lić, że­by wszyst­ko to­czy­ło się wła­snym ryt­mem. Mó­wi, że tak wła­śnie zro­bi, kie­dy wy­ja­dę. Bo na­sze wspól­ne ży­cie po­trwa krót­ko, nie­dłu­go wró­cę do mo­jej mat­ki i dzie­ci, do do­mu, w któ­rym nie bę­dę mo­gła no­sić po­rwa­nych bu­tów. Mat­ka się mną za­opie­ku­je, zmu­si mnie do no­sze­nia spi­nek za­miast gu­zi­ków i ka­że mi pi­sać aż do póź­nej no­cy. Ja z ko­lei za­opie­ku­ję się swo­imi dzieć­mi, prze­zwy­cię­żyw­szy po­ku­sę rzu­ce­nia się w wir ży­cia. Zno­wu bę­dę po­waż­na i opie­kuń­cza, tak jak za­wsze, kie­dy z ni­mi je­stem. Bę­dę kimś in­nym niż te­raz, sta­nę się oso­bą, któ­rej mo­ja przy­ja­ciół­ka zu­peł­nie nie zna.
Po­pa­trzę na ze­ga­rek i przy­pil­nu­ję cza­su, czuj­na i uważ­na na każ­dy de­tal. Za­trosz­czę się, że­by mo­je dzie­ci mia­ły za­wsze su­che i cie­płe sto­py, bo wiem, że wła­śnie tak po­win­no być, je­że­li to tyl­ko moż­li­we, przy­naj­mniej w dzie­ciń­stwie. Mo­że fak­tycz­nie, że­by na­uczyć się cho­dzić w po­rwa­nych bu­tach, do­brze mieć su­che i cie­płe sto­py, kie­dy jest się dziec­kiem.

 
Wesprzyj nas