Mała książka, wielkie tematy. Tom „Małe cnoty” Natalii Ginzburg to zbiór esejów, w których autorka rozważa różne aspekty ludzkiej egzystencji. Pisze o wszystkim co się w życiu liczy nie popadając w banał ani egzaltację.
Natalia Ginzburg była włoską pisarką, eseistką i tłumaczką. Jest uważana za jedną z najważniejszych włoskich autorek XX wieku, a jej twórczość charakteryzuje się prostym, ale głębokim stylem oraz poruszaniem uniwersalnych tematów. Doskonale odzwierciedla go książka „Małe cnoty”, w której autorka zebrała swoje przemyślenia na temat ludzkiej egzystencji akcentując znaczenie tytułowych małych cnót, mających fundamentalne znaczenie w życiu codziennym. Są pośród nich uczciwość, lojalność, skromność – nic, co byłoby popularne lub cenione we współczesnych czasach, ale myliłby się ten, kto by pomyślał, że w czasach współczesnych autorce wyglądało to diametralnie inaczej. Jej własne życie naznaczone oporem wobec ideologii faszystowskiej zaświadcza o czymś zupełnie innym.
Autorka wiele przeżyła, wiele widziała, co przejawia się w mądrości życiowej, której nie można jej odmówić. Nawet pisząc o prostych, codziennych sytuacjach, wyciąga z nich głębokie wnioski na temat natury ludzkiej, co dowodzi jej nieprzeciętnej bystrości i wybitnego zmysłu obserwacji. Ważne dla niej są relacje międzyludzkie, poświęca wiele miejsca rozważając na przykład nad tym, jakie związki są ważne dla człowieka na różnych etapach jego rozwoju, począwszy od chwil dzieciństwa aż po kres życia. Zastanawia się nad tym jakich przyjaciół pragniemy i dlaczego, co przynosi nam spełnienie jako ludziom, a które z naszych pragnień – po ich zrealizowaniu – szybko okazują się niewarte atencji. W esejach pojawiają się także liczne refleksje na temat przeszłości, straty i upływającego czasu.
Skłaniając do namysłu nad człowieczeństwem „Małe cnoty” w nowym świetle sytuują nasze własne rozterki i relacje z otaczającym nas światem. To jedna z tych książek, które choć objętościowo niewielkie, to mają tę moc, by za pomocą prostych lecz nadzwyczajnie trafnych spostrzeżeń, pozostawić trwały ślad w człowieku. I także jedna z tych, które pozwalają nam zastanowić się nad własnymi emocjami i motywacjami, a także zrozumieć, co kieruje innymi ludźmi, prowokując przy tym do rozmyślań o sensie życia, wartościach i priorytetach. Pomagają zrozumieć jak chcemy żyć i dają siłę żeby kwestionować utarte schematy.
Z tych wszystkich powodów eseje Natalii Ginzburg stanowią niezawodną ucieczkę od codzienności i gwarancję chwili zadumy. To przepyszne uczucie móc w dzisiejszym, szybkim i chaotycznym świecie zanurzyć się z pomocą tej książki w krainie myśli i emocji. ■Nikodem Maraszkiewicz
Małe cnoty
Przekład: Weronika Korzeniecka
Wydawnictwo Filtry
Premiera: 19 lutego 2025
Zima w Abruzji
Deus nobis haec otia fecit
W Abruzji są tylko dwie pory roku: lato i zima. Wiosna jest śnieżna i wietrzna jak zima, jesień zaś ciepła i jasna jak lato. Lato zaczyna się w czerwcu i kończy w listopadzie. Długie słoneczne dni na niskich wysuszonych wzgórzach, żółty pył drogi oraz czerwonka wśród dzieci się kończą i wtedy zaczyna się zima. Ludzie przestają żyć na ulicach, bose dzieciaki znikają z kościelnych schodów. Z miejscowości, o której mówię, prawie wszyscy mężczyźni wyjeżdżali po ostatnich zbiorach. Jechali pracować do Terni, Sulmony, Rzymu. To była miejscowość murarzy i niektóre tamtejsze domy miały pewien urok. Niczym w malutkich willach były w nich tarasy oraz kolumienki i budziły one zdziwienie, gdy przy samym wejściu ukazywały się wielkie ciemne kuchnie z wiszącymi szynkami oraz obszerne, ponure i puste pokoje. W kuchniach płonął ogień – a istniały różne jego rodzaje. Był potężny ogień z pni dębu, ogień z gałęzi i liści, ogień z patyków zebranych z drogi jeden po drugim. Wystarczyło spojrzeć na płomień, by odróżnić biednych od bogatych. W ten sposób łatwiej było to odgadnąć, niż gdy patrzyło się na domy i ludzi, ubrania i buty, u wszystkich mniej więcej takie same.
Kiedy przyjechałam do miejscowości, o której mówię, na początku wszystkie twarze wydawały mi się identyczne, wszystkie kobiety były do siebie podobne, bogate i biedne, młode i stare. Prawie wszystkie miały bezzębne usta. Tam kobiety tracą zęby w wieku trzydziestu lat przez wysiłek i złe odżywianie, przez wyczerpanie porodami i okresy karmienia piersią, które następują jeden po drugim, bez przerwy. Ale później powoli zaczęłam odróżniać Vincenzinę od Secondiny, zaczęłam wchodzić do każdego z tych domów i ogrzewać się przy tak różnych płomieniach.
Kiedy spadał pierwszy śnieg, ogarniał nas powolny smutek. To było nasze zesłanie. Nasze miasto było daleko, daleko zostali przyjaciele, książki oraz różnorodne i zmienne zdarzenia z prawdziwego życia. Paliliśmy w naszym zielonym piecu z długą rurą przebijającą sufit. Wszyscy gromadzili się w pokoju z piecem, tam się gotowało i jadło, mój mąż pisał przy dużym owalnym stole, dzieci rozrzucały na podłodze zabawki. Na suficie pokoju namalowany był orzeł, a ja patrzyłam na niego i myślałam, że to właśnie jest zesłanie. Zesłaniem były orzeł, brzęczący zielony piec, rozległa i cicha wieś, nieruchomy śnieg. O piątej rozbrzmiewały dzwony kościoła Świętej Marii, a kobiety o czerwonych twarzach szły w czarnych szalach po błogosławieństwo. Każdego wieczoru mój mąż i ja wychodziliśmy na spacer. Każdego wieczoru szliśmy pod rękę, zanurzając stopy w śniegu. Domy ciągnące się wzdłuż drogi były zamieszkane przez znajomych i przyjaciół. Wszyscy podchodzili do drzwi i mówili: „Obyście żyli w zdrowiu”. Ktoś czasem zapytał: „Kiedy wracacie do siebie?”. Mój mąż mówił: „Kiedy skończy się wojna”. „A kiedy skończy się wojna? Ty, który jesteś profesorem i wiesz wszystko, powiedz, kiedy się skończy”. Nazywali mojego męża profesorem, bo nie umieli wymówić jego nazwiska. I przybywali z daleka, żeby pytać go o wiele różnych rzeczy: o najlepszą porę na wyrywanie zębów, o zapomogi przyznawane przez gminę, o podatki i inne opłaty.
Zimą jakiś staruszek zmarł na zapalenie płuc. Dzwony biły na jego cześć, a stolarz Domenico Orecchia składał trumnę. Pewna kobieta oszalała, zawieziono ją do psychiatryka w Collemaggio i we wsi przez chwilę się o tym mówiło. Była młoda i czysta, najczystsza z całej wsi; mówili, że przydarzyło jej się to właśnie z powodu nadmiernej czystości. U Gigetta di Calcedonia urodziły się bliźniaczki. Wcześniej miał już w domu dwoje bliźniaków i urządził w gminie awanturę, ponieważ nie chciano dać mu zapomogi, jako że miał duże połacie ziemi i ogród wielki jak siedem miast. Rosie, woźnej ze szkoły, sąsiadka splunęła w oko, a ona chodziła z przepaską na tym oku, żeby wypłacono jej odszkodowanie. „Oko jest delikatne, a ślina jest słona”, tłumaczyła. O tym również mówiono przez chwilę, do momentu, aż nie było już nic więcej do powiedzenia.
Każdego dnia narastała w nas tęsknota. Czasami była nawet przyjemna i lekko odurzająca, jak czuła towarzyszka. Przychodziły listy z naszego miasta, wieści o ślubach i śmierciach, z których byliśmy wyłączeni. Czasem ta tęsknota stawała się ostra i gorzka, zamieniała się w nienawiść. Wtedy nienawidziliśmy Domenica Orecchi, Gigetta di Calcedonia, Annunziatiny, dzwonów kościoła Świętej Marii. Trzymaliśmy tę niechęć w ukryciu, bo wydawała się nam nieodpowiednia. A nasz dom zawsze był pełen ludzi, którzy przychodzili prosić o przysługi lub je nam oferować. Czasem wpadała krawcowa, żeby zrobić nam sagnoccole1. Przepasywała sobie talię szmatką, ubijała jajka i wysyłała Crocettę na wieś w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby nam pożyczyć wystarczająco duży kociołek. Na jej czerwonej twarzy rysowało się skupienie, a oczy lśniły jakimś władczym pragnieniem. Była gotowa podpalić dom, żeby tylko jej sagnoccole wyszły dobre. Jej sukienka i włosy robiły się białe od mąki, a makaron rozkładała na owalnym stole, przy którym zwykle pisał mój mąż.
Crocetta była naszą panią służącą. Choć tak naprawdę nie była żadną panią, miała czternaście lat. To krawcowa nam ją znalazła. Krawcowa dzieliła ludzi na dwie grupy: tych, którzy się czeszą, i tych, którzy tego nie robią. Na nieuczesanych należy uważać, bo rzecz jasna mają wszy. Crocetta się czesała i dlatego przyszła do nas na służbę, i opowiadała dzieciom długie historie o zmarłych i o cmentarzach. Był kiedyś pewien chłopiec, któremu umarła matka. Jego ojciec wziął sobie drugą żonę, ale macocha nie kochała chłopca. Dlatego kiedy ojciec był w polu, zabiła chłopaka i zrobiła z niego potrawkę. Ojciec wraca do domu i je, a gdy już skończył, pozostałe na talerzu kości zaczynają śpiewać:
I moja smutna mateczka
Wrzuciła mnie do garneczka
A mój ojciec pod wąsem
Ze smakiem zjadł pyszny kąsek.
Wtedy ojciec zabija żonę kosą i wiesza ją na gwoździu przed domem. Czasem, ku mojemu zdziwieniu, mamroczę słowa tej piosenki i wówczas cała wioska jakby do mnie powraca, razem z charakterystycznym smakiem tamtych pór roku, z mroźnym podmuchem wiatru i dźwiękiem dzwonów.
Każdego ranka wychodziłam ze swoimi dziećmi, a ludzie dziwili się i oburzali, że wystawiam je na zimno i śnieg. „Czym te dzieciaki zawiniły?”, mówili. „To nie czas na spacery, pszepani. Proszę wracać do domu”. Długo chodziliśmy po wsi, a ci nieliczni, których spotykaliśmy, patrzyli na dzieci z politowaniem. „Czym one zawiniły?”, powtarzali. Tam, jeżeli dziecko rodzi się zimą, nie wynosi się go na zewnątrz aż do wiosny. W południe mój mąż dołączał do mnie z pocztą i wszyscy razem wracaliśmy do domu.
Opowiadałam dzieciom o naszym mieście. Były malutkie, gdy wyjechaliśmy, i nie miały żadnych wspomnień z nim związanych. Tłumaczyłam im, że tamtejsze budynki miały wiele pięter, że było tam wiele domów, wiele dróg i wiele pięknych sklepów. „Ale tutaj też jest Girò”, mówiły wtedy dzieci.
Sklep Girò znajdował się dokładnie przed naszym domem. Girò wystawał w drzwiach jak stary puszczyk, a jego okrągłe i obojętne oczy wpatrywały się w drogę. Sprzedawał po trosze wszystkiego: miał artykuły spożywcze i świece, pocztówki, buty i pomarańcze. Kiedy przyjeżdżał towar i Girò rozpakowywał skrzynie, dzieciaki zbiegały się, żeby zjeść nadpsute pomarańcze, które wyrzucał. W Boże Narodzenie przyjeżdżały też likiery, cukierki i torrone. A on nigdy ani trochę nie schodził z ceny. „Ależ ty jesteś wredny, Girò”, mówiły mu kobiety. Odpowiadał: „Tych dobrych pożerają psy”. Na święta mężczyźni wracali z Terni, z Sulmony i z Rzymu, zostawali na parę dni i zarżnąwszy świnie, znowu wyjeżdżali. Przez kilka dni jadło się tylko sfrizzoli i kiełbaski wieprzowe i nie robiło się nic poza piciem. A później rozbrzmiewało kwiczenie nowych świnek.
W lutym powietrze stawało się wilgotne i miękkie. Po niebie snuły się szare i ciężkie chmury. Był taki rok, kiedy podczas odwilży popękały rynny, zaczęło więc padać do domu, a pokoje zamieniły się w prawdziwe bagna. Dotyczyło to całej wioski, nie ostał się ani jeden suchy dom. Kobiety opróżniały wiadra przez okna i wylewały wodę za drzwi. Niektórzy kładli się do łóżka z otwartym parasolem. Domenico Orecchia mówił, że to kara za jakieś grzechy. Trwało to ponad tydzień, a potem z dachów wreszcie zniknęły resztki śniegu i Aristide naprawił rynny.
Koniec zimy budził w nas niepokój. Może ktoś przyjedzie nas odwiedzić, może nareszcie coś mogłoby się wydarzyć. Nasze zesłanie musiało się wreszcie skończyć. Drogi, które oddzielały nas od świata, wydawały się krótsze, poczta przychodziła częściej. Pomału goiły się nasze odmrożenia.
Istnieje pewna nużąca spójność ludzkich losów. Nasze życia toczą się według starych i niezmiennych praw, według jednolitego i starego rytmu. Marzenia nigdy się nie spełniają i kiedy widzimy je roztrzaskane, w mig pojmujemy, że największe radości naszego życia są poza rzeczywistością. Kiedy widzimy je roztrzaskane, usychamy z tęsknoty za czasem, gdy jeszcze nas rozpalały. Nasz los przemija w splocie nadziei i tęsknot.
Mój mąż zmarł w Rzymie w więzieniu Regina Coeli, parę miesięcy przed tym, jak opuściliśmy wioskę. W obliczu potworności jego samotnej śmierci, a także niespokojnych wyborów, które ją poprzedziły, pytam samą siebie, czy to przydarzyło się właśnie nam. Nam, którzy kupowaliśmy pomarańcze u Girò. Nam, którzy spacerowaliśmy w śniegu. Wierzyłam wtedy w łatwą i szczęśliwą przyszłość pełną zaspokojonych pragnień, doświadczeń i zwyczajnych spraw. Ale to był najlepszy czas mojego życia i dopiero teraz, kiedy uciekł mi na zawsze, dopiero teraz to wiem.
Porwane buty
Mam porwane buty i porwane buty ma też przyjaciółka, z którą mieszkam. Często rozmawiamy o butach. Kiedy opowiadam jej o czasie, gdy będę już starą sławną pisarką, ona od razu mnie pyta: „Jakie będziesz miała buty?”. Więc mówię, że z zielonego zamszu, ze złotą klamrą po jednej stronie.
Należę do rodziny, w której wszyscy mają solidne buty. Moja matka musiała nawet zlecić wykonanie specjalnej szafki, tak wiele ich miała. Kiedy ich odwiedzam, na widok moich butów podnoszą głośne okrzyki oburzenia i bólu. Ale ja wiem, że z porwanymi butami też można żyć. W okresie niemieckim tu, w Rzymie, byłam sama i miałam tylko jedną parę. Gdybym zaniosła je do szewca, musiałabym na dwa czy trzy dni zostać w łóżku, a to nie było możliwe. Więc nosiłam je dalej. W dodatku padało, a ja czułam, że powoli rozmiękają, rozpadają się i deformują. I czułam chłód bruku pod stopami. Właśnie dlatego również teraz zawsze mam porwane buty: przypominam sobie tamte i w porównaniu z nimi obecne nie wydają mi się aż tak zniszczone. A jeśli mam pieniądze, wolę przeznaczyć je na inne rzeczy, ponieważ buty nie wydają mi się tak bardzo istotne. Wcześniej życie mnie rozpieszczało, otaczało delikatną troską, ale tamtego roku w Rzymie po raz pierwszy zostałam sama. I dlatego to miasto jest mi drogie, nawet jeśli pełne historii i bolesnych wspomnień, bo niewiele słodkich godzin tam przeżyłam. Również moja przyjaciółka ma porwane buty i dlatego dobrze się ze sobą czujemy. Ona nie ma nikogo, kto by ją za nie karcił. Został jej tylko brat, który mieszka na wsi i chodzi w myśliwskich kaloszach. Obie wiemy, jak to jest, kiedy pada, nogi są gołe i mokre, a do butów wlatuje woda – przy każdym kroku słychać wtedy taki cichy odgłos, coś jak pluskanie.
Moja przyjaciółka ma bladą męską twarz i pali z czarnej lufki. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam ją siedzącą przy stoliku, w okularach z szylkretowymi oprawkami, z tą jej tajemniczą pogardliwą miną i czarną lufką w zębach, pomyślałam, że przypomina chińskiego generała. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ma porwane buty. Dowiedziałam się o tym nieco później.
Znamy się dopiero od kilku miesięcy, ale mam wrażenie, jakby minęło już wiele lat. Moja przyjaciółka nie ma dzieci, a ja mam i dla niej to jest dziwne. Widziała je tylko na zdjęciach, bo są u mojej matki, i to też jest w naszej znajomości dziwaczne – to, że ona nigdy nie widziała moich dzieci. W pewnym sensie ona nie ma problemów, może ulec pokusie i rzucić się w wir życia. Ja natomiast nie mogę. Moje dzieci mieszkają więc z moją matką i jak dotąd nie mają porwanych butów. Ale jakie będą w dorosłym życiu? Mam na myśli to, jakie buty będą miały w dorosłym życiu. Jaką drogę wybiorą dla własnych kroków? Czy zdecydują się zrezygnować z tego, co przyjemne, ale niepotrzebne? Albo czy stwierdzą, że potrzebne jest wszystko i że człowiek ma prawo nosić solidne i wygodne buty?
Prowadzimy o tym z przyjaciółką długie dyskusje. Rozmawiamy też o tym, jak będzie wyglądał świat, kiedy ja zostanę starą znaną pisarką, a ona będzie krążyć po świecie z plecakiem na ramionach, jak stary chiński generał. Natomiast moje dzieci pójdą własną ścieżką, w wygodnych i solidnych butach, pewnym krokiem kogoś, kto się nigdy nie poddaje. Lub w porwanych butach, szerokim i leniwym krokiem kogoś, kto wie to, czego wiedzieć wcale nie trzeba.
Czasem aranżujemy małżeństwa pomiędzy moimi dziećmi a dziećmi jej brata – tego, który chodzi po wsi w myśliwskich kaloszach. Dyskutujemy tak do późnej nocy, pijąc gorzką czarną herbatę. Mamy jeden materac i jedno łóżko i każdego wieczoru gramy w papier, kamień, nożyce, żeby zdecydować, która śpi na łóżku. Rankiem, kiedy wstajemy, nasze porwane buty czekają na nas na dywanie.
Moja przyjaciółka czasem mówi, że jest zmęczona pracą i chciałaby się rzucić w wir życia. Chciałaby zamknąć się w jakiejś knajpie i przepić wszystkie oszczędności albo położyć się na łóżku i o niczym już nie myśleć, czekać, aż przyjdą odłączyć gaz i światło, pozwolić, żeby wszystko toczyło się własnym rytmem. Mówi, że tak właśnie zrobi, kiedy wyjadę. Bo nasze wspólne życie potrwa krótko, niedługo wrócę do mojej matki i dzieci, do domu, w którym nie będę mogła nosić porwanych butów. Matka się mną zaopiekuje, zmusi mnie do noszenia spinek zamiast guzików i każe mi pisać aż do późnej nocy. Ja z kolei zaopiekuję się swoimi dziećmi, przezwyciężywszy pokusę rzucenia się w wir życia. Znowu będę poważna i opiekuńcza, tak jak zawsze, kiedy z nimi jestem. Będę kimś innym niż teraz, stanę się osobą, której moja przyjaciółka zupełnie nie zna.
Popatrzę na zegarek i przypilnuję czasu, czujna i uważna na każdy detal. Zatroszczę się, żeby moje dzieci miały zawsze suche i ciepłe stopy, bo wiem, że właśnie tak powinno być, jeżeli to tylko możliwe, przynajmniej w dzieciństwie. Może faktycznie, żeby nauczyć się chodzić w porwanych butach, dobrze mieć suche i ciepłe stopy, kiedy jest się dzieckiem.