„Groch z kapustą i inne historie” składa się z pięciu opowiadań. Każde z nich nie tylko zabiera nas w zupełnie inne zakątki świata, ale także pozwala towarzyszyć autorowi w różnych etapach jego życia.


Wierni czytelnicy Geralda Durrella znajdą w tym zbiorze motywy, za które pokochali twórczość słynnego propagatora wiedzy przyrodniczej. A osoby, które nie znają autora? Dla nich nie ma już ratunku. Rozpoczynając lekturę książki, nie spoczną, dopóki nie poznają wszystkich zawartych w niej opowieści.

• Co wspólnego ze sobą mają skradziona chłodziarka, rewolwer wyłożony masą perłową i sztuczki magiczne?
• Dlaczego w sklepie z ptakami nie sprzedaje się ptaków?
• Czy nos może być najbardziej czarującą częścią ciała?

Gerald Durrell jak zawsze uroczy i przezabawny. Tym razem tytułowy „Groch z kapustą” to doskonale skomponowany zbiór niepublikowanych dotąd anegdot i wspomnień, wszystko jak zwykle pełne typowo brytyjskiego humoru.

Pierwsza historia zaproponowana przez Geralda Durrella zaprasza nas na szaloną i obfitującą w zaskakujące zwroty akcji wycieczkę urodzinową, w trakcie której nic nie pójdzie zgodnie z planem. Dalsze strony książki przenoszą czytelnika w czasie i dają możliwość obserwowania 15-letniego Gerry’ego podczas jego pierwszej pracy w sklepie zoologicznym w Londynie.

Niespodziewanych wrażeń dostarczy pobyt w szanowanej klinice specjalizującej się w zaburzeniach nerwowych. Salwy śmiechu wywołają gorączkowe przygotowania do wizyty komisarza okręgu w Afryce, a niewinna randka z Ursulą zmieni się w pasmo niezwykłych zdarzeń.

Gerald Durrell
Groch z kapustą i inne historie
Przekład: Ewa Horodyska
Seria „Trylogia z Korfu”
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera w tej edycji: 29 stycznia 2025
 
 


1
Na­ro­dziny ty­tułu

Dzień był jed­nym z tych za­pie­ra­ją­cych dech, przej­rzy­stych, błę­kit­nych dni, ja­kie spo­śród wszyst­kich kra­jów świata tylko Gre­cja może za­pew­nić. Cy­kady grały na drze­wach oliw­nych, a mo­rze wy­da­wało się ciem­niej­szym, ru­cho­mym od­bi­ciem nieba. Wła­śnie skoń­czy­li­śmy ob­fity i nie­spieszny lunch pod wy­krzy­wio­nymi, sę­ka­tymi oliw­kami, które ro­sły nie­mal do sa­mego brzegu mo­rza na jed­nej z naj­pięk­niej­szych plaż na Korfu. Żeń­ska część to­wa­rzy­stwa udała się do wody po­pły­wać, po­zo­sta­wia­jąc Larry’ego i mnie sa­mych. Wy­cią­gnę­li­śmy się gnu­śnie, prze­ka­zu­jąc so­bie na­wza­jem ogromną, ople­cioną wi­kliną bu­tlę przy­po­mi­na­ją­cej ter­pen­tynę ret­siny. Pi­li­śmy i du­ma­li­śmy w mil­cze­niu. Kto­kol­wiek są­dzi, że pod­czas spo­tka­nia pi­sa­rze po­grą­żają się w bły­sko­tli­wej wy­mia­nie zdań i zu­chwa­łych żar­tach, myli się ża­ło­śnie.
– Nie­zła ta ret­sina – za­uwa­żył w końcu Larry, na­peł­nia­jąc z na­my­słem kie­li­szek. – Skąd ją masz?
– Od ni­skiego fa­ceta, który pro­wa­dzi sklep w jed­nym z za­uł­ków wio­dą­cych do placu Świę­tego Spi­ry­dona. Do­brze sma­kuje, co?
– Bar­dzo – od­parł Larry, uno­sząc pod świa­tło kie­li­szek, który za­lśnił bla­dym od­cie­niem sta­rego złota. – Ostat­nia bu­telka, jaką spro­wa­dzi­łem z mia­sta, wy­glą­dała i sma­ko­wała jak próbka mo­czu po­brana od muła. Którą za­pewne była.
– Będę ju­tro tędy prze­jeż­dżał – oznaj­mi­łem. – Przy­wiozę ci ka­rafkę, je­śli chcesz.
– Hmmm – po­wie­dział Larry. – Przy­wieź dwie.
Wy­czer­pani tą in­te­lek­tu­alną wy­mianą zdań, na­peł­ni­li­śmy kie­liszki i po­now­nie za­pa­no­wało mil­cze­nie. Mrówki mysz­ko­wały w reszt­kach na­szego po­siłku. Te ma­leń­kie, czarne, ru­chliwe i te duże, dłu­go­no­gie, rude, z od­wło­kami unie­sio­nymi jak działa prze­ciw­lot­ni­cze. Na ko­rze oliwki, o którą się opie­ra­łem, trwała krzą­ta­nina prze­dziw­nych larw. Drobne, pu­chate stwo­rzonka wy­glą­dały jak znie­kształ­cone i dość brudne niedź­wie­dzie po­larne.
– Nad czym te­raz pra­cu­jesz? – za­py­tał Larry.
Spoj­rza­łem na niego z za­sko­cze­niem. Przy­ję­li­śmy mil­czącą i nie­pi­saną za­sadę, że ni­gdy nie oma­wiamy tego, co na­zy­wa­li­śmy Na­szą Sztuką, by to nie do­pro­wa­dziło do tarć i ob­rzu­ca­nia się obe­lgami.
– W tej chwili nad ni­czym, ale mam coś w ro­dzaju mgli­stego po­my­słu. Wła­ści­wie na­su­nął mi się po prze­czy­ta­niu Spi­rit of Place.
Larry prych­nął szy­der­czo. Spi­rit of Place był wy­bo­rem jego li­stów do przy­ja­ciół, skru­pu­lat­nie ze­bra­nych i opra­co­wa­nych przez na­szego przy­ja­ciela Alana Tho­masa.
– Je­stem za­dzi­wiony, że to na­su­nęło ci ja­ki­kol­wiek po­mysł – stwier­dził.
– Cóż, na­su­nęło. My­śla­łem o czymś w ro­dzaju kom­pi­la­cji. Mam sporo ma­te­riału, któ­rego ni­g­dzie nie wy­ko­rzy­sta­łem. Za­sta­na­wia­łem się nad ze­bra­niem go i stwo­rze­niem z niego książki.
– Świetny po­mysł – orzekł Larry, na­le­wa­jąc so­bie ko­lejny kie­li­szek ret­siny. – Ni­gdy nie mar­nuj do­brego ma­te­riału.
Uniósł kie­li­szek pod świa­tło i przez chwilę po­dzi­wiał barwę.
Po­tem po­pa­trzył na mnie, a oczy bły­snęły mu zło­śli­wie.
– Po­wiem ci coś – oznaj­mił. – Mógł­byś dać ty­tuł Groch z ka­pu­stą.
I tak wła­śnie zro­bi­łem.

2
Przy­ję­cie uro­dzi­nowe

Było to bar­dzo dłu­gie, go­rące lato, na­wet jak na Korfu. Deszcz nie pa­dał od kilku mie­sięcy i od wschodu do za­chodu słońce przy­pie­kało wy­spę z czy­sto błę­kit­nego nieba. Wszystko było spie­czone, wy­su­szone i pa­no­wał do­tkliwy skwar. Z na­szego punktu wi­dze­nia to lato oka­zało się dość wy­czer­pu­jące. Larry, z wła­ściwą so­bie szczo­dro­ścią, za­pro­sił sze­ro­kie grono ar­ty­stycz­nych przy­ja­ciół. Rze­czy­wi­ście po­ja­wiali się w tak licz­nych gru­pach, że matka zmu­szona była wy­na­jąć dwie do­dat­kowe po­ko­jówki i więk­szość czasu spę­dzała w na­szej ob­szer­nej, po­sęp­nej kuchni po­ni­żej po­ziomu gruntu, bie­ga­jąc od pal­nika do pal­nika, by przy­rzą­dzić do­sta­teczną ilość je­dze­nia dla ar­mii dra­ma­to­pi­sa­rzy, po­etów, au­to­rów i ar­ty­stów, za­pew­nia­jąc im do­bre sa­mo­po­czu­cie. Te­raz wła­śnie od­pro­wa­dzi­li­śmy ostat­nich go­ści i cała ro­dzina od­po­czy­wała na bal­ko­nie, po­pi­ja­jąc mro­żoną her­batę i spo­glą­da­jąc na spo­kojne, błę­kitne mo­rze.
– Cóż, dzięki Bogu już po wszyst­kim – za­uwa­żyła matka, są­cząc her­batę i po­pra­wia­jąc oku­lary. – Na­prawdę, Larry, ko­cha­nie, wo­la­ła­bym, że­byś nie za­pra­szał tych wszyst­kich lu­dzi. To było strasz­nie wy­czer­pu­jące.
– Ale nie by­łoby ta­kie, gdy­byś wszystko zor­ga­ni­zo­wała jak na­leży – skon­sta­to­wał Larry. – Prze­cież ofe­ro­wali się z po­mocą.
Matka spio­ru­no­wała go spoj­rze­niem.
– Wy­obra­żasz so­bie ten tłum w mo­jej kuchni i tę po­moc? – za­py­tała. – Źle to wy­glą­dało już w cza­sie po­sił­ków, a co do­piero, gdyby plą­tali mi się pod no­gami w kuchni. Nie, przez resztę lata chcę mieć spo­kój. Nie wy­daje mi się, bym miała ochotę coś ro­bić. Czuję się cał­ko­wi­cie wy­czer­pana.
– Nikt cię nie prosi, że­byś coś ro­biła – po­wie­dział Larry.
– Je­steś pe­wien, że ni­kogo wię­cej nie za­pro­si­łeś? – spy­tała matka.
– Chyba nie – od­parł bez­tro­sko.
– Cóż, je­śli się zja­wią, rów­nie do­brze mogą za­trzy­mać się w ho­te­lach – orze­kła matka. – Ja mam już dość.
– Nie ro­zu­miem, skąd ta wo­jow­ni­cza po­stawa – po­wie­dział ura­żo­nym to­nem Larry. – Uwa­żam ich za bar­dzo miłą gro­madkę.
– Nie mu­sia­łeś dla nich go­to­wać – za­uwa­żyła matka. – Czuję, że nie mam ochoty oglą­dać wię­cej tej kuchni. Po pro­stu chcia­ła­bym gdzieś wy­je­chać i uciec od tego wszyst­kiego.
– To zna­ko­mity po­mysł – oznaj­mił Larry.
– Co? – zdzi­wiła się matka.
– Uciec od tego wszyst­kiego.
– Uciec do­kąd? – spy­tała po­dejrz­li­wym to­nem.
– A co byś po­wie­działa na prze­jażdżkę ło­dzią na kon­ty­nent? – pod­su­nął Larry.
– Na Jo­wi­sza, to jest myśl! – stwier­dził Le­slie.
– Do­sko­nały po­mysł! – po­wie­działa Margo. – Zróbmy to, mamo. O, już wiem! Mo­żemy do­kądś po­pły­nąć, żeby ob­cho­dzić twoje uro­dziny.
– Cóż – ode­zwała się nie­pew­nie matka. – Nie je­stem prze­ko­nana. Gdzie na kon­ty­nen­cie?
– Och, po pro­stu wy­naj­miemy ben­zinę – rzu­cił non­sza­lancko Larry – i po­pły­niemy wzdłuż wy­brzeża, za­trzy­mu­jąc się, gdzie tylko ze­chcemy. Mo­żemy za­brać je­dze­nie na dwa czy trzy dni i zwy­czaj­nie le­niu­cho­wać, ba­wić się i od­po­czy­wać.
– To brzmi bar­dzo miło – stwier­dziła matka. – Za­pewne Spiro mógłby zor­ga­ni­zo­wać łódź?
– O, tak – za­pew­nił Le­slie. – Spiro wszyst­kim się zaj­mie.
– Cóż – za­uwa­żyła matka – mu­szę przy­znać, że to by­łaby od­miana, nie­praw­daż?
– Nie ma jak mor­skie po­wie­trze, kiedy czu­jesz się nieco znu­żona – orzekł Larry. – Bar­dzo po­maga wziąć się w garść. I mo­gli­by­śmy za­brać kilka osób jako coś w ro­dzaju sty­mu­la­tora, żeby nas tro­chę oży­wić.
– Nie, żad­nych wię­cej lu­dzi – po­wie­działa matka.
– Nie cho­dziło mi o lu­dzi w licz­bie mno­giej – wy­ja­śnił Larry. – My­śla­łem na przy­kład o Teo­do­rze.
– Teo­dor nie po­pły­nie – za­uwa­żyła Margo. – Wiesz, że ma skłon­ność do cho­roby mor­skiej.
– Mógłby przyjść – po­wie­dział Larry. – I są jesz­cze Do­nald i Maks.
Matka się za­wa­hała. Miała sła­bość do Do­nalda i Maksa.
– No cóż… przy­pusz­czam, że oni mo­gliby do­łą­czyć – stwier­dziła.
– I Sven do tego czasu wróci – za­uwa­żył Larry. – Je­stem pe­wien, że chęt­nie by się wy­brał.
– Och, nie mam nic prze­ciw niemu – po­wie­działa matka. – Lu­bię Svena.
– A ja mógł­bym za­pro­sić Mac­ta­vi­sha – oznaj­mił Le­slie.
– O Boże, tylko nie tego okrop­nego czło­wieka – mruk­nął ze wzgardą Larry.
– Nie ro­zu­miem, dla­czego tak go na­zy­wasz – prze­mó­wił Le­slie wo­jow­ni­czym to­nem. – Mu­simy zno­sić two­ich okrop­nych przy­ja­ciół. Dla­czego nie po­go­dzisz się z mo­imi?
– Wy­star­czy, ko­chani – ode­zwała się po­jed­naw­czo matka – nie kłóć­cie się. Przy­pusz­czam, że mo­żemy za­pro­sić Mac­ta­vi­sha, je­śli masz ochotę. Ale na­prawdę nie wiem, co ty w nim wi­dzisz, Le­slie.
– Cho­ler­nie do­brze strzela z pi­sto­letu – oznaj­mił Le­slie, jakby to było wy­star­cza­jące wy­ja­śnie­nie.
– A ja mo­gła­bym za­pro­sić Le­onorę – po­wie­działa pod­eks­cy­to­wana Margo.
– Dość tego! Prze­stań­cie wszy­scy – ucięła matka. – Za­nim skoń­czy­cie, łódka za­to­nie pod cię­ża­rem tłumu. My­śla­łam, że cały po­mysł po­lega na tym, by wy­je­chać i od­po­cząć od lu­dzi.
– Ale to nie ja­cyś tam lu­dzie – za­uwa­żył Larry – tylko nasi przy­ja­ciele. To za­sad­ni­cza róż­nica.
– Cóż, po­zo­stańmy więc przy tej licz­bie – orze­kła matka. – Je­śli mam przy­rzą­dzić od­po­wied­nią ilość je­dze­nia na trzy dni, to wy­star­czy.
– Za­gadnę Spira o łódkę, kiedy się po­jawi – po­wie­dział Le­slie.
– Może za­brać chło­dziarkę? – ode­zwał się Larry.
Matka po­now­nie za­ło­żyła oku­lary i po­pa­trzyła na niego.
– Chło­dziarkę? – po­wtó­rzyła. – Żarty so­bie stro­isz?
– Nie, oczy­wi­ście, że nie – od­parł Larry. – Bę­dziemy po­trze­bo­wali zim­nych na­po­jów, ma­sła i tak da­lej.
– Ależ Larry, ko­cha­nie – po­wie­działa matka – nie bądź nie­do­rzeczny. Wiesz, jak trud­nym przed­się­wzię­ciem było wnie­sie­nie jej do domu. Nie mo­żemy jej ru­szać.
– Nie ro­zu­miem dla­czego – stwier­dził Larry. – To w pełni wy­ko­nalne, je­śli się po­sta­ramy.
– Co zwy­kle ozna­cza – za­uwa­żył Le­slie – że ty wy­da­jesz roz­kazy i po­zwa­lasz in­nym od­wa­lać ro­botę.
– Non­sens – żach­nął się Larry. – To zu­peł­nie pro­ste. Skoro zo­stała wnie­siona do domu, na pewno można ją wy­nieść.
Chło­dziarka, o któ­rej mó­wili, sta­no­wiła dumę i oczko w gło­wie matki. W owych cza­sach na Korfu żadna z po­ło­żo­nych poza mia­stecz­kiem willi nie mo­gła po­szczy­cić się elek­trycz­no­ścią, a je­śli na­wet wy­my­ślono coś ta­kiego jak lo­dówka na naftę, na Korfu o tym nie sły­szano. Matka, w prze­ko­na­niu, iż nie­hi­gie­nicz­nie jest żyć bez chło­dziarki, na­szki­co­wała dość wąt­pliwy plan skrzyni z lo­dem, przy­po­mi­na­ją­cej te, ja­kich uży­wano w In­diach, gdy była dziew­czynką. Prze­ka­zała szkic Spi­rowi i za­py­tała, czy mógłby zro­bić coś po­dob­nego.
Spiro przyj­rzał się, marsz­cząc brwi, a po­tem po­wie­dział:
– Pani mnie to zo­stawi, pani Dur­rell – i od­da­lił się do mia­steczka.
Upły­nęły dwa ty­go­dnie, a po­tem pew­nego ranka duży wóz za­przę­żony w cztery ko­nie, z sze­ścioma męż­czy­znami sie­dzą­cymi z przodu, zja­wił się na pod­jeź­dzie. Z tyłu znaj­do­wała się mon­stru­al­nych roz­mia­rów chło­dziarka. Była długa na sto osiem­dzie­siąt cen­ty­me­trów, sze­roka na sto dwa­dzie­ścia i na sto dwa­dzie­ścia wy­soka. Zbu­do­wano ją z de­sek ca­lo­wej gru­bo­ści, obito bla­chą cyn­kową, a po­tem upchnięto tro­ciny mię­dzy drewno a bla­chę. Sze­ściu męż­czy­znom, choć byli krzepcy, wsta­wia­nie jej do spi­żarni za­jęło całe przed­po­łu­dnie. Mu­sie­li­śmy w końcu wy­mon­to­wać prze­szklone drzwi w sa­lo­nie i wnieść ją tam­tędy. Raz za­in­sta­lo­wana, przy­ćmie­wała wszystko. Co ja­kiś czas Spiro przy­wo­ził z mia­steczka po­kaźne, dłu­gie, ocie­ka­jące bloki lodu i upy­cha­li­śmy je w niej. W ten spo­sób mo­gli­śmy za­cho­wać ma­sło, mleko i jajka w świe­żo­ści przez dłuż­szy czas.

 
Wesprzyj nas