Ludzkość staje na rozdrożu. Jedna droga wiedzie ku przyszłości, druga ku zagładzie. Kolejnej szansy nie będzie.


Kane jest tajnym agentem, specjalistą od Regionów Niedostępnych. Jego zadanie jest proste: wkroczyć, wypełnić misję i wrócić. Wie, kiedy działać, kiedy się kryć, kiedy uciekać i kiedy strzelać.

Są jednak miejsca, gdzie żadne zasady nie obowiązują i tylko przemoc daje szansę przetrwania. To tam, na pograniczu Iranu, Pakistanu i Afganistanu Kane spotyka przeciwnika gotowego pchnąć świat ku katastrofie – budzącego grozę, inteligentnego i okrutnego człowieka z zemstą w sercu i krwią na rękach.

„Rok szarańczy” to wyprawa do dalekiego kraju i pejzaż, którego nikt jeszcze nie oglądał. Misja, dzięki której przyszłość się nie wydarzy. Spotkanie z czystym złem. I wreszcie chwila, w której Kane będzie musiał podjąć decyzję: ratować siebie czy innych.

***

Warto było czekać [10 lat od wydania Pielgrzyma!]. Porywająca historia, w której można się rozsmakować.
– „The Times”

Epicka i przejmująca, oryginalna i zaskakująca. Imponujący research szpiegowskiego fachu.
– „Mail on Sunday”

Rok szarańczy pokazuje, że Hayes naprawdę wie więcej…
– „The Telegraph”

Terry Hayes jest wielokrotnie nagradzanym scenarzystą, twórcą scenariuszy między innymi filmów Mad Max II, Martwa cisza, Mad Max pod Kopułą Gromu, Godzina zemsty, Z piekła rodem oraz Granice wytrzymałości. Współtworzył też scenariusze Władcy ognia, Na krawędzi i Planu lotu.
Rok szarańczy to jego druga powieść. Pierwsza, zatytułowana Pielgrzym (REBIS 2014), została przetłumaczona na wiele języków i stała się bestsellerem. Autor mieszka z rodziną w Lizbonie

Terry Hayes
Rok szarańczy
Przekład: Maciej Szymański
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 14 maja 2024
 
 


Pojutrze…

1

Wyru­szy­łem kie­dyś w podróż, żeby zabić czło­wieka. Daw­niej, gdy byłem młod­szy, praca zapro­wa­dziła mnie w roz­świe­tlone neo­nami uliczki Tokio. Widzia­łem też wschód słońca nad mecze­tem dzie­wię­ciu kopuł, a gdy cze­ka­łem na nabrzeżu sta­rego Stam­bułu, łzy pew­nej kobiety były niczym deszcz.
Tym razem zanio­sło mnie na wschód, tam gdzie Morze Egej­skie łączy się ze Śród­ziem­nym, a słońce praży łań­cuch turec­kich wyse­pek. Naj­mniej­sza z nich była zara­zem naj­dal­szą – fale prze­wa­lały się przez wrak frach­towca osia­dłego na rafach, nie­bez­pieczne prądy wiro­wały w ustron­nych zatocz­kach, a po rybac­kiej wio­sce, w któ­rej dawno już nie było drew­nia­nych łodzi, zostały jedy­nie ruiny.
Dotar­łem tam późną wio­sną. Na brzeg wysa­dził mnie kapi­tan parowca, Egip­cja­nin wystar­cza­jąco mądry, by nie zada­wać mi wielu pytań. Wciąż pamię­tam tę bryzę na twa­rzy i upojny aro­mat sosno­wych igieł, gdy sze­dłem przez cichy las. Tak jak czy­ni­łem przez więk­szość mego zawo­do­wego życia, trzy­ma­łem się cie­nia.
Moim celem tego dnia był czło­wiek nie­wąt­pli­wie dzielny – ponoć Nie­miec z Norym­bergi, owego sta­rego, pięk­nego mia­sta, tak głę­boko ską­pa­nego w mrocz­nej histo­rii. Gdy zasko­czy­łem go w kuchni willi na odlu­dziu, obaj wie­dzie­li­śmy, że poko­na­łem wielki dystans – i w milach, i w latach – by sta­wić się na to zabój­cze spo­tka­nie.
Byłem wtedy czło­wie­kiem Agen­cji i od wielu lat posłu­gi­wa­łem się kryp­to­ni­mem Kane. Pięć lat wcze­śniej ów Nie­miec był zaufa­nym współ­pra­cow­ni­kiem wywiadu Sta­nów Zjed­no­czo­nych w Tehe­ra­nie. Do czasu, aż się wydało, że w tajem­nicy pra­co­wał na zle­ce­nie Rosjan. Zdaje się, że żyjemy w cza­sach out­so­ur­cingu, nawet w branży szpie­gow­skiej.
W spo­kojny ponie­dział­kowy wie­czór Nie­miec udał się na późną kola­cję do bistra w eks­klu­zyw­nym tehe­rań­skim hotelu Espi­nas Palace. W męskiej toa­le­cie podał wysłan­ni­kowi moskiew­skiej Cen­trali nazwi­ska dzie­się­ciu spo­śród naszych naj­cen­niej­szych irań­skich infor­ma­to­rów. W świe­cie służb wywia­dow­czych powszech­nie wia­domo, że agen­cje szpie­gow­skie Rosji i Iranu od lat współ­pra­cują, toteż pewne było, że lista wkrótce trafi w ręce Irań­czy­ków z PAVA, bru­tal­nej taj­nej poli­cji. W rezul­ta­cie nasza siatka, budo­wana przez lata kosz­tem wielu ofiar i ogrom­nych wydat­ków – co waż­niej­sze, będąca naszą furtką do irań­skiego pro­gramu nukle­ar­nego – prze­stała ist­nieć w ciągu kilku godzin. Nawet w CIA, orga­ni­za­cji, w któ­rej dzie­jach doprawdy nie bra­kuje pora­żek, uznano to za kata­strofę bez pre­ce­densu.
Kon­se­kwen­cje dla ośmiu męż­czyzn i dwóch kobiet, któ­rych toż­sa­mość ujaw­nił nasz zdrajca, były jesz­cze tra­gicz­niej­sze. W środku nocy sta­nęli przed obli­czem sędziego, a już następ­nego dnia robot­nicy zaczęli mon­to­wać na jed­nym z naj­więk­szych pla­ców Tehe­ranu dzie­sięć żurawi budow­la­nych. Począt­kowo miesz­kańcy mia­sta nie zwra­cali na te poczy­na­nia więk­szej uwagi, lecz wkrótce prze­zna­cze­nie nie­bo­sięż­nych kon­struk­cji stało się jasne: cho­dziło o to, by jak naj­wię­cej świad­ków przy­glą­dało się wyko­na­niu wyroku. W wielu kra­jach Bli­skiego Wschodu samo wymie­rze­nie kary nie wystar­czy, musi ona być ostrze­że­niem dla innych.
Gdy sta­nęły wieże, zain­sta­lo­wano na nich poziome ramiona. Zwoje lin tra­fiły na swoje miej­sce, a potem, pew­nego wio­sen­nego dnia pod wie­czór, cztery czarne fur­gony wię­zienne przy­wio­zły ska­zań­ców. W ciągu kilku nie­mi­ło­sier­nie dłu­gich minut każdy z dzie­się­ciorga nie­szczę­śni­ków dotarł w klatce na szczyt swego żura­wia.
Na oczach tłumu zgro­ma­dzo­nego na placu żoł­nie­rze Kor­pusu Straż­ni­ków Rewo­lu­cji siłą wypchnęli prze­ra­żo­nych męż­czyzn i kobiety na nie­duże plat­formy z desek na końcu sta­lo­wych ramion. Tam każdy ze ska­zań­ców dostał tabliczkę z napi­sem „Szpieg Wiel­kiego Sza­tana”, a na ich szy­jach zawi­sły pętle znane w tych stro­nach jako „irań­skie kra­waty”.
Ope­ra­cja była sta­ran­nie zapla­no­wana, toteż zgro­ma­dzeni mieli zna­ko­mity widok na dzie­sięć postaci zawie­szo­nych wysoko mię­dzy nie­bem a zie­mią, na tle nie­ska­zi­tel­nego błę­kit­nego bez­kresu. Zwa­żyw­szy na oko­licz­no­ści, śmiem twier­dzić, że cał­kiem dosłow­nie wła­śnie tam się znaj­do­wały.
Naj­bli­żej żurawi można było dostrzec nie­wiel­kie grupki modlą­cych się na klęcz­kach i zawo­dzą­cych ludzi – zapewne krew­nych i przy­ja­ciół ska­zań­ców. Unie­śli głowy, gdy męż­czy­zna w mun­du­rze pod­puł­kow­nika wdra­pał się na dach jed­nego z fur­go­nów i prze­mó­wił przez mega­fon w języku farsi. Jego głos niósł się echem ponad pla­cem, gdy odczy­ty­wał nazwi­ska więź­niów, posta­wione im zarzuty i wyroki.
Wresz­cie opu­ścił kartkę i jesz­cze gło­śniej wyrzekł jedno słowo, które można prze­tłu­ma­czyć jako „Przy­go­to­wać się”. Gdy usły­szał to jeden ze ska­za­nych, opu­ściły go resztki odwagi: krzyk­nął prze­raź­li­wie, wzy­wa­jąc Boga, by go oca­lił.
Jak zwy­kle – przy­naj­mniej wedle mojego doświad­cze­nia – to odwieczne bła­ga­nie nie przy­nio­sło żad­nego skutku. Straż­nicy wyćwi­czo­nymi ruchami zbli­żyli się do ska­zań­ców i oparli prawe dło­nie na ich ple­cach.
Ten gest spra­wił, że w tłu­mie zapa­dła gro­bowa cisza i wtedy około sze­ścio­letni chło­piec wstał pośród klę­czą­cych bli­skich, zapa­trzony w jedną z dale­kich postaci – zapewne matki lub ojca – i zaczął wołać ją po imie­niu. Jakaś kobieta szybko przy­cią­gnęła go ku sobie. Pła­kał przez nie­zno­śnie długą chwilę, zanim męż­czy­zna z mega­fo­nem wydał kolejny roz­kaz: „Teraz!”.
Straż­nicy jed­no­cze­śnie pchnęli więź­niów. Tłum mimo­wol­nie wstrzy­mał oddech, gdy dzie­sięć par stóp ode­rwało się od drew­nia­nych plat­form. Krewni i przy­ja­ciele w roz­pa­czy przy­glą­dali się, jak san­dały i buty ich bli­skich szy­bują ku ziemi.
Ciała mknące w stronę placu wlo­kły za sobą metry lin, a gdy roz­wi­nęły się ostat­nie zwoje, zatrzesz­czały kotwy, do któ­rych je uwią­zano. Pętle zaci­snęły się na szy­jach i gwał­tow­nie pocią­gnęły w górę ska­zań­ców, któ­rych karki trza­snęły w ułamku sekundy. Wśród gapiów nikt nie wyrzekł choćby jed­nego słowa i tylko płacz naj­bliż­szych towa­rzy­szył dzie­się­ciu cia­łom, łagod­nie koły­sa­nym cie­płą bli­skow­schod­nią bryzą.
Nie zdzi­wiło mnie zbyt­nio to mil­cze­nie zgro­ma­dzo­nych. Mia­łem nie­szczę­ście być świad­kiem wielu egze­ku­cji – kilku przez roz­strze­la­nie, dwóch przez powie­sze­nie oraz takiej, w któ­rej sędzi­wego męż­czy­znę przy­pięto do krze­sła elek­trycz­nego, by, jak mawiają straż­nicy pil­nu­jący cel śmierci, „prze­je­chał się na bły­ska­wicy” – i jedno mogę wam powie­dzieć: kto raz zoba­czy twarz czło­wieka, któ­rego wszel­kie nadzieje nagle roz­pły­wają się w wiecz­no­ści, ten ni­gdy jej nie zapo­mni. A pamięć pod­su­nie mu ten obraz około trze­ciej nad ranem, gdy to, czego lęka się naj­bar­dziej na świe­cie, będzie się skra­dać ku niemu ciem­nymi scho­dami.
Kilka dni wcze­śniej w męskiej toa­le­cie hotelu Espi­nas ów Nie­miec otrzy­mał zapłatę za listę nazwisk: wali­zeczkę z for­tuną zaklętą w szwaj­car­skich obli­ga­cjach na oka­zi­ciela. Nie jestem wie­rzący – doprawdy nie znaj­dzie­cie nikogo, kto by mnie tak nazwał – ale przed dwoma tysią­cami lat Święty Paweł napi­sał coś, o czym nie­ła­two zapo­mnieć: że to miłość do pie­nię­dzy jest korze­niem wszel­kiego zła. Nie­wąt­pli­wie tak wła­śnie było tam­tej nocy w Tehe­ra­nie.
Zda­niem ana­li­ty­ków Agen­cji od chwili, gdy zdrajca zosta­wił fili­żankę z kawą, stary płaszcz prze­ciw­desz­czowy, dwa nie­do­pałki i zmięty kwit z trans­ak­cji kartą kre­dy­tową na sto­liku w bistrze, by wejść do toa­lety, doko­nać wymiany, wyjść przez palar­nię cygar, wsko­czyć do cze­ka­ją­cej nań moto­rik­szy i znik­nąć gdzieś w trze­wiach mia­sta, minęły dzie­więć­dzie­siąt dwie sekundy. Dokład­nie tyle potrze­bo­wał, by stać się mul­ti­mi­lio­ne­rem, znisz­czyć sporą siatkę wywia­dow­czą i pod­pi­sać wyrok śmierci na dzie­się­cioro kole­gów i kole­ża­nek. Był bez wąt­pie­nia zna­ko­mi­tym szpie­giem, a jako wolny strze­lec, który sam wyuczył się rze­mio­sła, potra­fił dzia­łać nie­sza­blo­nowo.
Jak nale­żało się spo­dzie­wać, CIA – orga­ni­za­cja pełna wad, lecz od czasu do czasu zaiste genialna, dla któ­rej prze­pra­co­wa­łem już wtedy dwa­na­ście lat – pod­jęła liczne próby odna­le­zie­nia tego czło­wieka, lecz żadna z nich nawet nie zbli­żyła się do szczę­śli­wego finału. Jako że każ­dego dnia spły­wały nowe raporty o doko­na­nych przez niego zdra­dach, jego sta­tus wręcz rósł w oczach, aż wresz­cie ów czło­wiek stał się czymś w rodzaju mrocz­nej legendy ame­ry­kań­skich służb wywia­dow­czych. Co gor­sza, ana­li­tycy kopiący coraz głę­biej usta­lili, że na prze­strzeni lat przy­bie­rał tak wiele fał­szy­wych toż­sa­mo­ści, że w końcu nale­żało powie­dzieć sobie wprost wstrzą­sa­jącą prawdę: nikt w całej Fir­mie nie miał poję­cia, kim on naprawdę jest. I czy w ogóle jest Niem­cem.
Jako że jego toż­sa­mość sta­no­wiła zagadkę – a także, jak podej­rze­wam, z sza­cunku dla impo­nu­ją­cej sztuczki, jaką było jego znik­nię­cie – jeden z inte­lek­tu­ali­stów na usłu­gach Agen­cji nadał mu kryp­to­nim, który szybko się przy­jął. Nazwał go Magiem, być może także na cześć biblij­nych trzech mędr­ców, któ­rzy wyru­szyli na spo­tka­nie z nowo naro­dzo­nym Jezu­sem, nio­sąc dary złota, mirry i kadzi­dła. Innymi słowy, CIA, która nie­je­den raz bywała pio­nie­rem mrocz­nej sztuki szpie­go­stwa, naresz­cie spo­tkała na swej dro­dze praw­dzi­wego sztuk­mi­strza, samot­nego wilka, który nie­mal jej dorów­ny­wał.
Ta świa­do­mość fru­stro­wała, rzecz jasna, męż­czy­znę w dro­gim gar­ni­tu­rze urzę­du­ją­cego w naroż­nym gabi­ne­cie. Zachę­ciła go też do wyda­nia roz­kazu, by kon­ty­nu­owano poszu­ki­wa­nia ze zdwo­joną ener­gią. Może­cie mi wie­rzyć: w eli­tach wywia­dow­czego światka ni­gdy nie bra­ko­wało testo­ste­ronu. Kiedy jed­nak nawet zwięk­sze­nie nakła­dów na dzia­ła­nia śled­cze, wsparte pracą zespołu sta­ran­nie dobra­nych ana­li­ty­ków danych i naj­lep­szych ope­ra­to­rów, nie przy­nio­sło skutku, sprawa Maga tra­fiła na moje biurko. Był pią­tek i wybie­ra­łem się na dość wcze­sny lunch w nadziei, że wyprze­dzę połu­dniowy tłum – Star­bucks w kwa­te­rze głów­nej CIA w Lan­gley jest zda­niem wielu naj­bar­dziej zatło­czony na świe­cie. Zdą­ży­łem już zamknąć sejf i wyłą­czyć kom­pu­ter, gdy cha­rak­te­ry­styczny sygnał poin­for­mo­wał mnie, że w mojej skrzynce wła­śnie wylą­do­wała prio­ry­te­towa wia­do­mość.
Odszy­fro­wa­łem ją i zoba­czy­łem ści­śle tajne doku­menty doty­czące zdrady w Tehe­ra­nie, a zaraz potem upiorne nagra­nie z publicz­nej egze­ku­cji (wykra­dzione z kamer funk­cjo­na­riu­szy PAVA) oraz raporty z licz­nych, kon­se­kwent­nie nie­uda­nych prób schwy­ta­nia Maga. W osob­nej nocie dyrek­tor pro­sił mnie, żebym zapo­znał się z dostar­czo­nym mate­ria­łem i sta­wił się w jego gabi­ne­cie w ponie­dzia­łek przed świ­tem. Spo­tka­nie o tak nie­ludz­kiej porze nie było niczym nad­zwy­czaj­nym; nie­któ­rzy twier­dzili, że to stała sztuczka szefa, który wcale nie jest pra­co­ho­li­kiem, ale lubi spra­wiać takie wra­że­nie.
Tak się jed­nak składa, że byli w błę­dzie: to czło­wiek sil­nie zmo­ty­wo­wany i ambitny, ukształ­to­wany – o czym bar­dzo nie­wielu wie­działo – przez oso­bliwe, trudne warunki. Zawsze mia­łem wra­że­nie, że praca wypeł­nia mu emo­cjo­nalną pustkę, i szcze­rze mówiąc, nie była to wyjąt­kowa sytu­acja w Agen­cji peł­nej eks­cen­try­ków i indy­wi­du­ali­stów.
Dyrek­tor, choć siwy, był wciąż tym samym rosłym i musku­lar­nym męż­czy­zną, który w cza­sach stu­denc­kich błysz­czał jako gwiazda lek­kiej atle­tyki. Znany był wtedy jako Richard Rourke, lecz już od wielu lat nikt go tak nie nazy­wał. Dla wszyst­kich był po pro­stu Soko­łem, odkąd jako młody agent i czło­nek ame­ry­kań­sko-izra­el­skiego oddziału tra­fił do Iranu z misją znisz­cze­nia wiró­wek do wzbo­ga­ca­nia paliwa jądro­wego, usy­tu­owa­nych w nie­do­stęp­nych górach opo­dal mia­sta Natanz.
Wyprawa skoń­czyła się kata­strofą, a Rourke, choć był naj­mniej doświad­czo­nym człon­kiem zespołu, wyka­zał się nie tylko nad­zwy­czajną odwagą, ale i wyjąt­ko­wym opa­no­wa­niem w eks­tre­mal­nych warun­kach: co naj­mniej pię­ciu Irań­czy­ków pra­cu­ją­cych dla Agen­cji zawdzię­czało mu życie. W śro­do­wi­sku taj­nych służb szybko roz­nio­sła się wieść o jego bra­wu­ro­wej ucieczce w środku nocy i pod ostrza­łem. I już na zawsze pozo­stał Soko­łem, odkąd prze­mknął pick-upem przez gra­nicę z Ira­kiem, wio­ząc na pace połowę siatki miej­sco­wych współ­pra­cow­ni­ków.
Prze­szy­wa­jące spoj­rze­nie i mocno zazna­czona linia szczęki czy­niły zeń raczej domi­na­tora niż przy­stoj­niaka, lecz jedno było pewne: w życiu nie spo­tka­łem lepiej ubra­nego męż­czy­zny. Bez względu na porę i oko­licz­no­ści, czy to z rana w gabi­ne­cie, czy późną nocą w cen­trum ope­ra­cyj­nym, nie­odmien­nie miał na sobie ręcz­nie szyty gar­ni­tur marki Brioni, koszulę Cha­rvet i jedwabny kra­wat. Nawet jego kolek­cja spi­nek do man­kie­tów była ósmym cudem świata.
Gdy wyco­fał się z dzia­łal­no­ści ope­ra­cyj­nej, poświę­cił kil­ka­dzie­siąt lat na wspi­naczkę śli­ską ścieżką waszyng­toń­skiej hie­rar­chii; gar­ni­tury i reszta wize­runku sta­no­wiły nie­odzowny ele­ment tej gry. W kory­ta­rzach wła­dzy i salo­nach elity Geo­r­ge­town miał opi­nię czło­wieka speł­nio­nego i wyra­fi­no­wa­nego, solid­nej i ele­ganc­kiej pary rąk.
Był już dobrze po sześć­dzie­siątce, gdy otrzy­ma­łem wezwa­nie do jego gabi­netu. Prawdę mówiąc, nie byłem spe­cjal­nie zasko­czony. Sły­sza­łem plotki, że ostatni etap poszu­ki­wań Maga nie przy­niósł lep­szych efek­tów niż poprzed­nie, więc ocze­ki­wa­łem, iż prę­dzej czy póź­niej ktoś z wyżyn służb wywia­dow­czych uświa­domi sobie oczy­wi­stą prawdę: że to ja posia­dam odpo­wied­nie umie­jęt­no­ści, by skie­ro­wać pościg na nowe tory.
Dziw­nym zbie­giem oko­licz­no­ści nale­ża­łem do nie­licz­nej grupy szpie­gów wyspe­cja­li­zo­wa­nych we wkra­cza­niu do tak zwa­nych Regio­nów Nie­do­stęp­nych – miejsc pozo­sta­ją­cych pod cał­ko­witą kon­trolą wro­gich sił, takich jak Rosja, Syria, Korea Pół­nocna, Iran oraz część Paki­stanu opa­no­wana przez ple­mien­nych wataż­ków – toteż wie­dzia­łem wię­cej o tym, jakie opcje ma do wyboru ści­gany czło­wiek, któ­remu grozi pewna śmierć.
Krótko mówiąc, Mag zapewne wie­dział, jak się ukryć. Podob­nie jak ja.

2

Moje doświad­cze­nie i wyjąt­kowe umie­jęt­no­ści spra­wiły, że w ów niczym się nie­wy­róż­nia­jący pią­tek, zamiast pospie­szyć na lunch, musia­łem przej­rzeć cał­kiem sporo ści­śle taj­nych doku­men­tów.
Gdy otwo­rzy­łem pierw­szy, znie­ru­cho­mia­łem, bo wyda­rzyło się coś dziw­nego – w moim biu­rze zapa­dła cisza, jakiej ni­gdy dotąd nie zazna­łem. Wyj­rza­łem przez okno. Wiatr, który nabie­rał już cha­rak­teru zimo­wej wichury, nagle ustał i smętne resztki liści na gałę­ziach drzew nie trze­po­tały w dzi­kim ryt­mie. Ktoś prze­sądny albo reli­gijny powie­działby pew­nie, że owa oso­bliwa cisza była zna­kiem: oto wszech­świat domaga się mojej uwagi, a pla­nety w kosmo­sie ukła­dają się w sekretny wzór, bo pan szpieg otwo­rzył ści­śle tajny doku­ment.
Na szczę­ście ja nie mie­wa­łem takich złu­dzeń. W dawno minio­nym życiu uzy­ska­łem sto­pień naukowy na bar­dzo sza­cow­nej uczelni i zawsze byłem racjo­na­li­stą. Tego roku zima ude­rzyła w Wir­gi­nię z wielką siłą; w więk­szość poran­ków zie­mia była solid­nie zamar­z­nięta i kilka razy widzia­łem drzewa okryte lodo­wymi egzosz­kie­le­tami. Dla­tego wie­dzia­łem, co tak naprawdę ozna­cza ta cisza: w oko­licy mocno sypał śnieg i jak to zwy­kle bywa, wytłu­mił hałasy świata.
Pomy­śla­łem z nie­po­ko­jem, że czeka mnie powrót do domu w nad­cią­ga­ją­cej burzy śnież­nej, ale zamkną­łem żalu­zje i słu­cha­jąc coraz moc­niej­szych pory­wów wia­tru, pochy­li­łem się nad doku­men­tami. Gdy po sze­ściu godzi­nach skoń­czy­łem, sia­dłem w gęst­nie­ją­cym mroku, duma­jąc o tym, jak trudno będzie odna­leźć Maga.
Nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że sprawa będzie tym bar­dziej skom­pli­ko­wana, iż nasz zdrajca, na długo przed­tem, nim wszedł do toa­lety w tehe­rań­skim hotelu, musiał przy­go­to­wać sobie cały zestaw nowych toż­sa­mo­ści i kry­jó­wek; mno­gość nazwisk i miejsc, które mógł wyko­rzy­sty­wać i porzu­cać wedle uzna­nia, aż stwier­dzi, że zdo­łał zatrzeć ślady i na zawsze prze­paść gdzieś w wiel­kim świe­cie. Według danych Agen­cji pla­netę zamiesz­ki­wało wtedy co naj­mniej dwie­ście milio­nów bia­łych męż­czyzn w śred­nim wieku. Dla agenta wywiadu pró­bu­ją­cego zna­leźć wśród nich tego jed­nego jedy­nego istot­nie był to wielki świat.
W jego teczce prze­cho­wy­wa­nej w Lan­gley nie bra­ko­wało zdjęć i infor­ma­cji bio­me­trycz­nych, lecz byłem pewny, że natych­miast po ewa­ku­acji z Tehe­ranu Mag udał się do któ­rejś z uro­kli­wych miej­sco­wo­ści w szwaj­car­skich górach – może do Gstaad, a może do Vil­lars-sur-Ollon – gdzie nie bra­kuje nie tylko nie­przy­zwo­icie dro­gich szkół z inter­na­tami, ale także przy­byt­ków o zgoła odmien­nym pro­filu. Głę­boko w doli­nach dzia­łają tam kli­niki, które nie rekla­mują się szum­nie, a ich spe­cjal­no­ścią, prócz dys­kre­cji, jest chi­rur­gia na świa­to­wym pozio­mie. To tam rodziła kochanka Wła­di­mira Putina. Tam też, gdyby tylko Rosja­nie zechcieli wydać for­tunę na swego pupila, mógłby on otrzy­mać nową twarz, inną linię wło­sów, chi­rur­gicz­nie zmie­nione linie papi­larne, a nawet magne­tyczne implanty goleni, które doda­łyby mu kilka cali wzro­stu.
Sie­dząc samot­nie w biu­rze, uświa­do­mi­łem sobie, że roz­ka­zano mi wytro­pić bia­łego męż­czy­znę nie­okre­ślo­nego wzro­stu, nie­ja­snej naro­do­wo­ści i nie­zna­nego nazwi­ska, o twa­rzy, któ­rej ni­gdy nie widzie­li­śmy, zosta­wia­ją­cego odci­ski pal­ców, które nie należą do niego, a w dodatku prze­by­wa­ją­cego w dowol­nym miej­scu na Ziemi. Być może w jego prze­szło­ści dałoby się odna­leźć jakiś detal, który pomógłby go namie­rzyć, lecz prze­cież tak naprawdę nie wie­dzie­li­śmy, kim był Mag. W Tur­cji mają dobre okre­śle­nie na tego rodzaju misje: cze­kało mnie kopa­nie studni za pomocą igły.
Wsta­łem, pod­sze­dłem do okna i roz­chy­li­łem żalu­zje. Spo­dzie­wa­łem się ujrzeć wir śnież­nej burzy i zaspy, ale zoba­czy­łem jedy­nie gałę­zie drzew koły­szące się lekko na wie­trze. Dziwne, pomy­śla­łem. Zapa­dła cisza jak przed burzą, która jed­nak nie nade­szła. Nie roz­trzą­sa­łem tego zbyt długo. Przy­szło mi na myśl, że poszu­ki­wa­nie Maga to cie­kawe zada­nie, ale jeśli wyłą­czy się zeń czyn­nik zemsty i wpływ testo­ste­ronu, tak naprawdę nie będzie w tym wiel­kich emo­cji: ten czło­wiek znik­nął, żył poza sys­te­mem i dla nikogo nie sta­no­wił już zagro­że­nia.
Spo­glą­da­jąc na szkie­lety drzew, wspo­mnia­łem też słowa ojca, który wtedy nie żył już od dzie­się­ciu lat: „Jeśli szu­kasz zemsty, wykop od razu dwa groby”. Przez chwilę zasta­na­wia­łem się, czy nie zasu­ge­ro­wać Soko­łowi, że będzie lepiej dla Agen­cji, jeśli zaj­mie się poszu­ki­wa­niem obec­nych zdraj­ców, a nie tych z prze­szło­ści. Na szczę­ście coś mnie powstrzy­mało.
Podą­ży­łem więc śla­dem Maga i jeden z nie­istot­nych przed­mio­tów pozo­sta­wio­nych prze­zeń na sto­liku w hotelu Espi­nas zapro­wa­dził mnie aż na tę wyspę na Morzu Egej­skim. Wie­dzia­łem, że żyje samot­nie, więc czu­jąc na ple­cach cie­pło połu­dnio­wego słońca, miną­łem kaskadę czer­wo­nych bugen­willi zdo­biącą boczną ścianę domu i z czar­nym sig sau­erem kali­bru 9 mili­me­trów w dłoni otwo­rzy­łem drzwi do piw­nicy. Bez­sze­lest­nie spe­ne­tro­wa­łem kilka pomiesz­czeń, nim tra­fi­łem do kuchni. Stał tam, gotu­jąc maka­ron na gazo­wym pal­niku i cicho pod­śpie­wu­jąc wło­ską bal­ladę miło­sną. Jak się oka­zało, wcale nie był Niem­cem.
Urwał w pół nuty, wyczuw­szy moją obec­ność, i odwró­cił się w stronę jadalni. Spoj­rze­li­śmy na sie­bie oddzie­leni trzy­dzie­stoma sto­pami bal­sa­micz­nego śród­ziem­no­mor­skiego powie­trza, a potem mój prze­ciw­nik bez waha­nia zro­bił pół kroku i jego lewa ręka na moment znik­nęła mi z oczu. Jed­nym ruchem prze­su­ną­łem bez­piecz­nik i napią­łem mię­śnie palca spo­czy­wa­ją­cego na spu­ście…
Dalej nie dosze­dłem. W ułamku sekundy mię­dzy obra­zem, który zare­je­stro­wało moje oko, a reak­cją ręki Mag popi­sał się impo­nu­ją­cym osią­gnię­ciem naszego rze­mio­sła: spra­wił, że na wpół ogłu­szony hukiem pole­cia­łem na plecy. Dałem mu w ten spo­sób całe dwa­dzie­ścia sekund na to, by mógł wybiec do ogrodu. Znowu ucie­kał. Znowu zro­bił to, w czym był mistrzem: znik­nął.
Czas poka­zał, że praw­dziwe zna­cze­nie owych godzin, które spę­dzi­łem na wyspie, nie miało nic wspól­nego z tym, czy go wytro­pi­łem i czy Agen­cja zdo­łała doko­nać upra­gnio­nej zemsty. Nie. Ich zna­cze­nie było zgoła inne: cał­kiem przy­pad­kowo Mag nauczył mnie szpie­gow­skiego arcy­dzieła, genial­nej sztuczki, która w przy­szło­ści oca­liła mi życie.
Ponad rok póź­niej, pod­czas misji znacz­nie waż­niej­szej i bar­dziej wyczer­pu­ją­cej niż cokol­wiek, czego się wcze­śniej pod­ją­łem, prze­by­łem oce­any czasu w kra­inie rzą­dzo­nej stra­chem, do ruin nie­gdyś impo­nu­ją­cego kom­pleksu prze­my­sło­wego. Był to rosyj­ski ośro­dek usy­tu­owany na tery­to­rium daw­nej sowiec­kiej repu­bliki Kazach­stanu. Pew­nie mało kto dziś o tym pamięta, ale to tam rodzaj ludzki osią­gnął jedne ze swo­ich naj­więk­szych suk­ce­sów. Tam też przy­szło mi sto­czyć bru­talną walkę wręcz, w któ­rej nie miał­bym szans i pew­nie sta­nął­bym w obli­czu wiecz­no­ści, gdy­bym w porę nie przy­po­mniał sobie sztuczki Maga. Ni­gdy mu nie wyba­czę tehe­rań­skiej zdrady, ale bez wąt­pie­nia jestem też jego wiel­kim dłuż­ni­kiem, a jeśli uwzględ­nić wagę tam­tej misji, wdzięcz­ność jest mu także winien cały świat. Ot, kolejny przy­kład – jeśli komuś jesz­cze mało – nie­zrów­na­nej iro­nii losu.
Dra­ma­tyczny finał misji roze­grał się na tere­nie histo­rycz­nego, obec­nie zruj­no­wa­nego kosmo­dromu Baj­ko­nur, ale jej począt­ków trzeba szu­kać tysiące mil dalej, w dzi­kiej kra­inie bez­pra­wia, gdzie zbie­gają się gra­nice Iranu, Afga­ni­stanu i Paki­stanu. To trój­kąt śmierci, jeden z Regio­nów Nie­do­stęp­nych, w któ­rym nie­do­ści­głe sokoły wędrowne prze­ci­nają o świ­cie niebo w poszu­ki­wa­niu zdo­by­czy, a śred­nią dłu­gość życia szpie­gów mie­rzy się w dniach.
Uda­łem się tam na spo­tka­nie z infor­ma­to­rem goto­wym podzie­lić się licz­nymi sekre­tami jed­nej z naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nych orga­ni­za­cji ter­ro­ry­stycz­nych. Nie powiem wam, że był odważ­nym czło­wie­kiem – żądał pie­nię­dzy i pasz­por­tów, by zapew­nić żonie i dzie­ciom lep­sze życie – ale jed­nego byłem pewny: gdyby go zde­ma­sko­wano, nikt nie dałby funta kła­ków za to, że mnie prze­żyje.

3

Początki owej podróży do jądra ciem­no­ści nie były spe­cjal­nie obie­cu­jące. Przy­le­cia­łem do Kara­czi, naj­więk­szego mia­sta Paki­stanu, w naj­go­ręt­szy dzień w jego zna­nej histo­rii, a był to led­wie koniec kwiet­nia. Gdy wysze­dłem z kli­ma­ty­zo­wa­nej hali przy­lo­tów, fala gorąca dosłow­nie zaparła mi dech w pier­siach.
Jako piąte mia­sto świata pod wzglę­dem wiel­ko­ści – i przy­pusz­czal­nie naj­bar­dziej cha­otyczne – Kara­czi jest domem dla dwu­dzie­stu milio­nów ludzi. Nie­mal wszy­scy oni żyją w bie­dzie, stło­czeni mię­dzy deltą rzeki z jed­nej strony a zanie­czysz­czo­nymi wodami Morza Arab­skiego z dru­giej. Pięć razy dzien­nie muezini z trzech tysięcy mecze­tów wzy­wają tu wier­nych do modli­twy, powie­trze jest zatrute die­slo­wymi spa­li­nami, a woda pitna nie­wiele lep­sza. Przy­bysz z zewnątrz nie jest przy­go­to­wany na taką inwa­zję bodź­ców. Idąc przez par­king, dostrze­głem grupkę ludzi sku­pio­nych wokół dwóch żebra­ków powa­lo­nych nie­zno­śnym upa­łem; jeden z nich chyba nie żył. Ktoś bar­dziej prze­sądny, na przy­kład zwra­ca­jący uwagę na takie zja­wi­ska jak cisza przed burzą, może wziąłby to za zły omen.
Opu­ściw­szy mia­sto, ruszy­łem pięć­set mil na zachód z mak­sy­malną moż­liwą pręd­ko­ścią, mając po lewej płachtę tur­ku­so­wego morza, a przed sobą jedy­nie poły­skliwą, pustą wstęgę asfaltu. Im dłu­żej spo­glą­da­łem na drogę zni­ka­jącą w lusterku wstecz­nym, tym bar­dziej czu­łem się samotny na tym pust­ko­wiu. Wresz­cie zatrzy­ma­łem wóz na szczy­cie wzgó­rza i spoj­rzaw­szy ku hory­zon­towi, po raz pierw­szy zoba­czy­łem jałową połać spa­lo­nej słoń­cem ziemi, pociętą głę­bo­kimi wąwo­zami i gdzie­nie­gdzie zaba­ry­ka­do­waną gra­ni­to­wymi kli­fami – Dżom­huri-je Eslami-je Iran, czyli Islam­ską Repu­blikę Iranu.
Zale­d­wie gar­stce ame­ry­kań­skich szpie­gów udało się prze­nik­nąć do tego kraju i nie­wielu z nich wró­ciło, a teraz i ja mia­łem przed sobą – może dwa­dzie­ścia mil w głąb tej ziemi jało­wej – jego pil­nie strze­żoną gra­nicę. Wystar­czyło ją prze­kro­czyć, dys­kret­nie, niczym duch w środku nocy.

4

Jak to czę­sto bywa w wywia­dow­czym światku, moją misję zapo­cząt­ko­wało na pozór try­wialne zda­rze­nie. Pewien czło­wiek, który chciał napra­wić kli­ma­ty­za­cję w swoim samo­cho­dzie, natra­fił na kar­teczkę z nume­rem seryj­nym i danymi adre­so­wymi, przy­kle­joną na odwro­cie czę­ści zamien­nej. Moż­liwe, że dla kogoś innego w całym wiel­kim świe­cie ten epi­zod abso­lut­nie nic by nie zna­czył, lecz ów męż­czy­zna nie był byle kim, a skra­wek papieru, przy­naj­mniej pod jed­nym wzglę­dem, oka­zał się bar­dzo istotny.
Czło­wiek, o któ­rym mówię, był wier­nym żoł­nie­rzem bodaj naj­szyb­ciej rosną­cej orga­ni­za­cji ter­ro­ry­stycz­nej zwa­nej Nową Islam­ską Armią Czy­stych. Jej korze­nie tkwiły głę­boko w reli­gij­nym fun­da­men­ta­li­zmie i szcze­rej nie­na­wi­ści do Zachodu. Pod tym wzglę­dem nie była niczym nie­zwy­kłym – ist­nieje wszak mnó­stwo podob­nych grup – lecz Armia Czy­stych sta­no­wiła naj­now­sze wcie­le­nie naj­bar­dziej bru­tal­nej orga­ni­za­cji ter­ro­ry­stycz­nej współ­cze­snego świata.
Wbrew temu, co twier­dzili przy­wódcy wielu kra­jów, Pań­stwo Islam­skie, czyli ISIS – okrutny twór, który powstał na zglisz­czach Syrii i Iraku – w sen­sie mili­tar­nym ni­gdy nie zostało poko­nane. Ata­ko­wane ze wszyst­kich stron uczy­niło to, co od zawsze czy­niły orga­ni­za­cje powstań­cze i ter­ro­ry­styczne: roz­pro­szyło się na cztery wia­try. Innymi słowy, rak doko­nał meta­stazy.
W rezul­ta­cie powstało pięć głów­nych odła­mów, a przy­wódcy naj­lep­szych z nich – albo naj­gor­szych, w zależ­no­ści od punktu widze­nia – nazwali się Armią Czy­stych, ruszyli na połu­dnie i zna­leźli schro­nie­nie wśród gra­ni­to­wych kolumn i pra­sta­rych wio­sek, w zacisz­nych doli­nach na pogra­ni­czu irań­sko-paki­stań­skim. „Po co Bóg stwo­rzył to miej­sce?” „Bo chciał popra­wić wize­ru­nek Afga­ni­stanu”, żar­to­wano nie­gdyś.
Obser­wa­cja sate­li­tarna, hako­wa­nie tele­fo­nów na skalę prze­my­słową oraz masowa iden­ty­fi­ka­cja twa­rzy – w ści­śle taj­nej odmia­nie pozwa­la­ją­cej na roz­po­zna­wa­nie ludzi z orbity, z odle­gło­ści ponad dwu­stu mil – dowio­dły, że Armia Czy­stych przy­ciąga zwo­len­ni­ków i bojow­ni­ków szyb­ciej, niż się spo­dzie­wali nawet naj­więksi pesy­mi­ści w Lan­gley. U szczytu potęgi w sze­re­gach ISIS wal­czyło ponad trzy­dzie­ści tysięcy obco­kra­jow­ców. Wielu z nich, nabyw­szy wiel­kiego doświad­cze­nia, wyru­szyło nad­mor­ską auto­stradą z Kara­czi albo sta­rymi szla­kami opiu­mo­wymi z serca Afga­ni­stanu, by wstą­pić do Armii Czy­stych.
Dla tysięcy męż­czyzn i kobiet w Lan­gley, któ­rzy po jede­na­stym wrze­śnia poświę­cili swe zawo­dowe życie moni­to­ro­wa­niu rucho­mych pia­sków i ukry­tych prą­dów islam­skiego fun­da­men­ta­li­zmu, prawda była coraz bar­dziej ewi­dentna: oto na ich oczach rodziło się coś rów­nie prze­ra­ża­ją­cego jak ISIS albo – co gor­sza – rów­nie nie­bez­piecz­nego jak Al-Ka’ida Usamy ibn Ladina. Jed­nakże ci sami ana­li­tycy wie­dzieli rów­nież, że wojow­ni­cza reto­ryka i bata­liony ochot­ni­ków to tylko fasada. Bez jed­nego klu­czo­wego ele­mentu dowolna grupa islam­skich fun­da­men­ta­li­stów niczym się nie różni od jed­nej z trzy­stu zbroj­nych mili­cji dzia­ła­ją­cych w Ame­ryce – ludzi lubią­cych się prze­bie­rać w mun­dury w piąt­kowe wie­czory i spę­dzać week­endy na „desan­cie” w pod­miej­skich lasach. Orga­ni­za­cja, która chce ucho­dzić za ziarno, a nie plewy, za prawdę, a nie fałsz, musi zaata­ko­wać. Im trud­niej­szy cel, tym więk­sza chwała, a żaden nie jest trud­niej­szy niż Ame­ryka. Ibn Ladin odniósł spek­ta­ku­larny suk­ces i stał się punk­tem odnie­sie­nia dla wszyst­kich grup ter­ro­ry­stycz­nych, które chciały pójść jego śla­dem. Choć nie­ła­two to przy­znać, w pewien spo­sób – choć ostat­nie ślady ataku z jede­na­stego wrze­śnia dawno już uprząt­nięto – na­dal żyjemy wśród ruin bliź­nia­czych wież. Jak zauwa­żył pewien histo­ryk, wspo­mi­na­jąc o epi­de­miach, zmia­nach kli­ma­tycz­nych, kata­stro­fal­nych hura­ga­nach, nie­spo­ty­ka­nych wcze­śniej powo­dziach oraz nara­sta­ją­cej fali ter­ro­ry­zmu, zaiste żyjemy w Erze Paniki.
Sześć godzin po tym, jak ana­li­tycy przed­sta­wili swój ści­śle tajny raport o powsta­niu Armii Czy­stych i spra­wili, że poma­rań­czowe świa­tło alarmu anty­ter­ro­ry­stycz­nego w struk­tu­rach Agen­cji zaczęło migo­tać czer­wie­nią jak sza­lone, do Sta­cji Kabul, potęż­nej bazy ope­ra­cyj­nej CIA w Afga­ni­sta­nie, zaczęły docie­rać pierw­sze szep­tane sygnały. Wkrótce był to już cały chór szep­tów.
Nie­kiedy wra­cam myślą do cza­sów, w któ­rych byłem nowi­cju­szem szpie­gow­skiego rze­mio­sła. Pły­ną­łem wtedy frach­tow­cem po Morzu Anda­mań­skim u wybrzeża Taj­lan­dii. Nie mogłem zasnąć – dener­wo­wa­łem się cze­ka­jącą nas akcją: mia­łem prze­nik­nąć do Mjanmy i spo­tkać się z grupą przy­wód­ców rebe­lii – więc wysze­dłem na pokład i sta­ną­łem przy relingu. Była to jedna z tych kry­sta­licz­nych nocy, które cie­szą kon­tro­le­rów ruchu lot­ni­czego: głę­boka cisza, niebo bez jed­nej chmury i leciutki wiatr oczysz­cza­jący powie­trze i odsła­nia­jący gwiazdy.
Śruba pra­co­wała mia­rowo, spra­wia­jąc, że miliardy mor­skich żyją­tek roz­ja­śniały toń oce­anu fos­fo­ry­zu­ją­cym bla­skiem. Mając Drogę Mleczną nad sobą i Drogę Mleczną pod sobą, suną­łem niczym po morzu świec i była to ide­alna meta­fora mojego świata tajem­nic. Szpie­dzy także poru­szają się po dziw­nych, nie­zna­nych wodach, lecz ota­czają ich nie gwiazdy i mor­skie stwo­rze­nia, ale strzępy infor­ma­cji. Sama sztuczka jest jed­nak podobna: nie wolno sku­piać uwagi na pło­my­kach świec; trzeba sta­rać się ogar­nąć świa­tło, które dają.
Po tygo­dniach wsłu­chi­wa­nia się w chór szep­tów nasi ludzie ze Sta­cji Kabul uczy­nili to, co do nich nale­żało: spoj­rzeli ponad pło­my­kami i dostrze­gli, co się święci. Armia Czy­stych pla­no­wała poważną akcję, akt ter­ro­ry­zmu zakro­jony na wielką skalę, wzo­rem naj­mrocz­niej­szych ata­ków z prze­szło­ści.
W wywia­dow­czym światku funk­cjo­nuje spe­cjalne okre­śle­nie zastrze­żone dla akcji ter­ro­ry­stycz­nych o glo­bal­nym wymia­rze: ewe­ne­ment. W Sta­cji Kabul nikt nie miał wąt­pli­wo­ści, że to wła­śnie taki przy­pa­dek.

5

Pilny raport z Kabulu – objęty tajem­nicą tak ści­słą, że prze­słano go jedy­nie do Sokoła i jego prze­ło­żo­nego, dyrek­tora Wywiadu Naro­do­wego – już w pierw­szych trzech aka­pi­tach sta­wiał sprawę jasno: dru­zgo­cący atak będzie miał wpływ na cały zachodni świat, lecz bez­po­śred­nim celem będzie Ame­ryka.
Dwaj zanie­po­ko­jeni wodzo­wie natych­miast zaprzę­gli do pracy wszel­kie dostępne aktywa ogrom­nej sieci wywia­dow­czej Sta­nów Zjed­no­czo­nych – armii liczą­cej dzie­więć­set tysięcy ludzi i ponad dwóch tysięcy orga­ni­za­cji rzą­do­wych, z któ­rych około trzy­dzie­stu nie figu­ruje w żad­nych reje­strach – z zada­niem odkry­cia szcze­gó­łów tego, co na razie jawiło się jako bez­kształtny, led­wie zary­so­wany plan. Obaj wie­dzieli, że trzeba zna­leźć wię­cej świe­czek.
Następ­nego dnia mało zna­czący współ­pra­cow­nik służb USA w Afga­ni­sta­nie otrzy­mał zaszy­fro­waną tele­fo­niczną wia­do­mość: miał uważ­nie nasłu­chi­wać wszel­kich sygna­łów.
Ów męż­czy­zna, Afgań­czyk po pięć­dzie­siątce, w pracy noszący popla­miony kom­bi­ne­zon, był jed­nym z kil­ku­set wol­nych strzel­ców współ­pra­cu­ją­cych lokal­nie z CIA. Na co dzień pra­co­wał jako tech­nik kli­ma­ty­za­cji i jeź­dził do klien­tów mobil­nym warsz­ta­tem, poobi­janą cię­ża­rówką z napę­dem na cztery koła. Napis na budzie powtó­rzony w trzech języ­kach – paszto, dari i angiel­skim – gło­sił, że Dok­tor Klima ule­czy każdą kli­ma­ty­za­cję w dowol­nym samo­cho­dzie, dowol­nego pro­du­centa, w dowol­nym miej­scu. Na całym pogra­ni­czu afgań­sko-irań­sko-paki­stań­skim nie było lep­szego speca od doraź­nych napraw, więc od dwu­dzie­stu pię­ciu lat zara­biał na życie, kur­su­jąc mię­dzy mia­stecz­kami i wio­skami tego regionu. Znał z imie­nia więk­szość miej­sco­wych urzęd­ni­ków i żoł­nie­rzy służb gra­nicz­nych trzech państw, któ­rzy prze­pusz­czali go bez zbęd­nych for­mal­no­ści, bo od czasu do czasu za darmo nabi­jał fre­onem układy kli­ma­ty­za­cji w ich samo­cho­dach, doko­nu­jąc przy oka­zji drob­nych napraw.
Jego spe­cjal­no­ścią było spro­wa­dza­nie nie­do­stęp­nych czę­ści i choć żaden z jego klien­tów nie miał poję­cia – i nie pytał – jak to moż­liwe, ów talent nie był cudem, lecz skut­kiem pro­stego układu: to CIA co mie­siąc dostar­czała ze Sta­nów do jego kabul­skiego maga­zynu wszystko, czego potrze­bo­wał. Zwer­bo­wa­nie go i zapew­nie­nie mu warun­ków do pro­wa­dze­nia dobrze pro­spe­ru­ją­cego biz­nesu było natchnio­nym pomy­słem, na który wpadł Sokół, gdy przed laty kie­ro­wał Sta­cją Kabul.
„Trzeba go ukryć na widoku; ten teren to istny pie­kar­nik i każdy potrze­buje tam kli­ma­ty­za­cji”, powie­dział swym współ­pra­cow­ni­kom. „Niech sobie siada przy ogni­skach, pije her­batkę, jak Allah przy­ka­zał, i nasłu­chuje”.
I tak wła­śnie było: w ciągu lat tech­nik prze­ka­zał swym moco­daw­com setki plo­tek i strzę­pów danych wywia­dow­czych, a teraz opie­kun ze Sta­cji Kabul popro­sił go o szcze­gólną uwagę. Być może zigno­ro­wałby ten apel – uwa­żał, że Agen­cja czę­sto śle „pilne” dyrek­tywy tylko po to, żeby ludzie nie spali na służ­bie – gdyby nie to, że do wia­do­mo­ści załą­czone było, po raz pierw­szy od lat, cie­płe pozdro­wie­nie od sta­rego przy­ja­ciela Sokoła. Czuł, że powi­nien zro­bić wszystko, żeby pomóc.
Dzie­sięć dni póź­niej, gdy jak zwy­kle w nie­zno­śnym smro­dzie dola­tu­ją­cym z pobli­skiej oczysz­czalni ście­ków pra­co­wał w swym maga­zy­nie na tere­nie parku prze­my­sło­wego na przed­mie­ściu Kabulu i łado­wał do wozu naj­now­sze czę­ści spro­wa­dzone dzięki uprzej­mo­ści CIA, ktoś zadzwo­nił, pro­sząc o pilną naprawę. Nie było w tym zgło­sze­niu niczego nad­zwy­czaj­nego, zwłasz­cza że tele­fo­no­wał czło­wiek, któ­remu tech­nik napra­wiał kli­ma­ty­za­cję już parę razy w ciągu kilku lat. Klient, nie­usta­nie podró­żu­jący po oko­licy, tym razem utknął w Ira­nie, w przy­gra­nicz­nej wio­seczce opo­dal Zabolu, regio­nal­nego ośrodka regu­lar­nie okre­śla­nego przez Świa­tową Orga­ni­za­cję Zdro­wia mało chlub­nym mia­nem „naj­bar­dziej zanie­czysz­czo­nego mia­sta świata”.
W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach tech­nik po pro­stu by odmó­wił – wio­skę dzie­liło od Kabulu ponad tysiąc kilo­me­trów, a żad­nych innych zgło­szeń z tam­tej oko­licy nie było. Co wię­cej, zamie­rzał odpo­cząć kilka dni w sto­licy, zanim znowu wyru­szy w trasę. Nie pod­nie­cała go też myśl o dła­wią­cym powie­trzu Zabolu, któ­rym ciężko było oddy­chać… ale ów klient od dawna go intry­go­wał. Rodo­wity Afgań­czyk, mało­mówny, wiecz­nie w dro­dze, daw­niej jeź­dził tak­sówką w Kabulu, lecz teraz miesz­kał w Ira­nie i naj­wy­raź­niej nie parał się żadną pracą, a przy­naj­mniej ni­gdy nie wspo­mniał ani sło­wem o spra­wach zawo­do­wych. Być może zadzia­łała intu­icja zro­dzona z ćwierć­wie­cza kon­tak­tów z taj­nymi służ­bami, a może po pro­stu chci­wość – tak czy ina­czej, tech­nik posta­no­wił przy­jąć zle­ce­nie. Sta­cja Kabul dobrze pła­ciła za infor­ma­cje, a z wia­do­mo­ści od Sokoła jasno wyni­kało, że w tej chwili jest na nie wielki popyt.
Póź­nym popo­łu­dniem, w palą­cych pro­mie­niach słońca, prze­kro­czył gra­nicę z Ira­nem. Jechał pra­wie bez wytchnie­nia i dobę póź­niej dotarł do wio­ski. Trudno było nie zauwa­żyć głów­nej przy­czyny zanie­czysz­cze­nia w tych stro­nach: pory­wi­sty wiatr niósł chmury brą­zo­wego pyłu. Chcąc unik­nąć tej lokal­nej atrak­cji, umó­wili się na spo­tka­nie w zacisz­nym kącie u pod­nóża wyso­kich murów meczetu, ale na nic się to nie zdało. Wiatr był gwał­tow­niej­szy niż zwy­kle, co chwilę zmie­niał kie­ru­nek, pory­wa­jąc dym z pale­nisk w walą­cych się domach. W tym duszą­cym kok­tajlu ludzie spie­szący zauł­kami przy­po­mi­nali duchy to poja­wia­jące się, to nik­nące w tuma­nach pyłu.
W popo­łu­dnio­wym pół­mroku wóz pełzł z włą­czo­nymi świa­tłami wzdłuż ściany meczetu, aż wresz­cie przy­sta­nął obok unie­ru­cho­mio­nego nis­sana patrol z napę­dem na cztery koła. Kie­rowca natych­miast wysiadł z tere­nówki, pod­biegł do tyl­nych drzwi cię­ża­rówki, otwo­rzył je ener­gicz­nym ruchem i wsko­czył do środka. Był przy­stoj­nym, trzy­dzie­sto­pa­ro­let­nim męż­czy­zną o skó­rze w odcie­niu sta­rej rzeźby z brązu, spie­czo­nej słoń­cem i wysma­ga­nej wia­trem. Tech­nik uśmiech­nął się doń krzywo, jak to miał w zwy­czaju, po czym wska­zał pal­cem apo­ka­lip­tyczny pej­zaż za przed­nią szybą.
– Na Allaha… – mruk­nął po per­sku, krę­cąc głową.
Pod­nió­sł­szy się z fotela kie­rowcy, prze­szedł na pakę cię­ża­rówki, gdzie wśród skrzy­nek z czę­ściami zamien­nymi stały łóżko i kilka krze­seł. Się­gnął po dwie fili­żanki i uru­cho­mił mały pal­nik gazowy. Cze­ka­jąc na her­batę, ski­nął głową w stronę nis­sana.
– Znowu pro­blem ze sprę­żarką? – spy­tał.
– To już prze­szłość – odpo­wie­dział klient, sto­jąc w pół­cie­niu w głębi budy. – Parę mie­sięcy temu się oblu­zo­wała i musia­łem ją wyjąć do naprawy.
– Więc o co cho­dzi tym razem?
– O to – odpo­wie­dział przy­bysz, uno­sząc w pal­cach skra­wek papieru zadru­ko­wany dwiema linij­kami angiel­skich słów i cyfr.
Tech­nik nie musiał przy­glą­dać się zbyt uważ­nie.
– Gdy wymon­to­wa­łem sprę­żarkę, zoba­czy­łem to na odwro­cie obu­dowy – wyja­śnił klient. – Zdaje się, że ktoś zapo­mniał usu­nąć. – Choć wcale nie było takiej potrzeby, pod­su­nął papie­rek nie­mal pod nos roz­mówcy.
Tech­nik wie­dział dosko­nale, co to jest: naklejka z nume­rem czę­ści, sym­bo­lem iden­ty­fi­ka­cyj­nym i danymi adre­so­wymi. Cen­tralna Agen­cja Wywia­dow­cza była prze­cież zbiu­ro­kra­ty­zo­waną insty­tu­cją rzą­dową i każdy ele­ment wysy­łany poza gra­nice Sta­nów Zjed­no­czo­nych musiał być ska­ta­lo­go­wany i opi­sany. To zaś ozna­czało, że tech­nik był zmu­szony usu­wać naklejki ze wszyst­kich czę­ści, które docie­rały do jego warsz­tatu. Tak mu się przy­naj­mniej wyda­wało. Od razu wie­dział, że numer i sym­bol iden­ty­fi­ka­cyjny nie sta­no­wią pro­blemu; były nim dane adre­sowe, z któ­rych wyni­kało, że część nabyto na zle­ce­nie „zast. dyr. Lan­gley” dla Sta­cji Kabul, a koń­co­wym odbiorcą był „Kon­takt Lokalny 11789”.
Tech­nik opo­wia­dał mi póź­niej, gdy skła­da­łem w całość ele­menty tej histo­rii, że słu­cha­jąc bul­go­ta­nia wody w czaj­niku, zasta­na­wiał się, czy sko­czyć po stary rewol­wer Smith & Wesson leżący na fotelu pasa­żera, ale porzu­cił tę myśl. Był prze­ko­nany, że prawa dłoń klienta – nie­wi­doczna, ukryta w cie­niu – zaci­ska się na kol­bie broni.
Choć był bli­ski paniki, przy­szła mu do głowy nagła, bły­sko­tliwa myśl: gdyby cho­dziło o roz­li­cze­nie za to, że został zde­ma­sko­wany, już by nie żył. Jed­no­cze­śnie nie widział powodu, by rato­wać się kłam­stwami.
– Coś trzeba jeść – rzekł, wzru­sza­jąc ramio­nami.
– Dobrze znasz tych Ame­ry­ka­nów? – spy­tał klient.
– Dość dobrze.
– Kon­tak­tu­jesz się bez­po­śred­nio ze szpie­gami czy przez miej­sco­wego pośred­nika?
– Bez­po­śred­nio – odparł tech­nik.
Jego roz­mówca uniósł wyżej prawą rękę, rze­czy­wi­ście zaci­śniętą na kol­bie rugera GP100. Skie­ro­wał lufę ku kuchence i czaj­ni­kowi z wrzącą wodą. Roz­trzę­siony tech­nik zabrał się do parze­nia her­baty.
Klient nie spusz­czał z niego oczu.
– Przez te parę lat spo­tka­li­śmy się w co naj­mniej sze­ściu miej­scach. Jak sądzisz, czym się zaj­muję?
Tech­nik bez­rad­nie roz­ło­żył ręce.
– Ni­gdy nie mia­łeś towa­rzy­stwa, więc myśla­łem, że na pewno nie trud­nisz się prze­rzu­ca­niem ludzi przez gra­nicę. Dosze­dłem do wnio­sku, że szmu­glu­jesz złoto albo tytoń, choć do tego przy­dałby ci się więk­szy samo­chód.
Klient poki­wał głową, ale nie zamie­rzał tra­cić czasu na potwier­dza­nie lub oba­la­nie tych teo­rii.
– Wiesz, ile kosz­to­wał Ame­ry­ka­nów jede­na­sty wrze­śnia? – zapy­tał.
Tech­nik odsta­wił czaj­nik i obró­cił się ku niemu tak zasko­czony, że nawet dło­nie prze­stały mu drżeć.
– Ile?
– Same budynki, bliź­nia­cze wieże, wyce­niono na sześć­dzie­siąt dwa miliardy dola­rów. Kolejny miliard kosz­to­wało oczysz­cze­nie placu.
– To cie­kawe – mruk­nął tech­nik, nie mając poję­cia, dokąd zmie­rza ta roz­mowa.
– Cie­kawe – powtó­rzył klient. – Aż czło­wiek się zasta­na­wia, ile byliby gotowi zapła­cić, żeby tego unik­nąć, nie? Albo żeby unik­nąć cze­goś podob­nego.
Tech­nik pochy­lił się znowu nad fili­żan­kami. Co wła­ści­wie pro­po­no­wał mu ten czło­wiek? Coraz moc­niej biło mu serce, ale nie był pewny, czy ze stra­chu, czy z chci­wo­ści.
Przy­po­mniał sobie o zaszy­fro­wa­nej wia­do­mo­ści ze Sta­cji Kabul i pozdro­wie­niach od Sokoła. Czyżby męż­czy­zna z tere­no­wym nis­sa­nem wie­dział o czymś waż­nym? Czy dotarły doń szepty nie­sione wia­trem, które tak inte­re­so­wały CIA? A może nawet coś wię­cej niż szepty.
– Przy­pusz­czam, że zapła­ci­liby mnó­stwo – odrzekł ostroż­nie.
– Też tak myślę – zgo­dził się klient. – Pyta­łem, czy wiesz, czym się zaj­muję – dodał, ale nie zacze­kał na odpo­wiedź. – Jestem kurie­rem.
– Kurie­rem? – zdzi­wił się tech­nik, nie bar­dzo wie­dząc, co o tym myśleć. – Czyim?
– No, na pewno nie FedEksu – odparł klient.

 
Wesprzyj nas