W ciepłym tonie o poważnych sprawach napisała Rebecca Makkai w książce „Nie ma przed czym uciekać”. To powieść z gatunku literatury drogi opowiadająca o wewnętrznej transformacji i dokonywaniu wyborów, na pierwszy rzut oka prostych – ale tylko pozornie. Pisarka stara się nam pokazać je z perspektywy, w której nic nie jest czarno-białe.
Jeżeli przed otwarciem biblioteki jej pracownica znajdzie w budynku dziecko, które się tam ukryło poprzedniego wieczora, to w teorii sprawa wydaje się oczywista: trzeba zadzwonić do rodziców, powiadomić dyrekcję instytucji o zaistniałej sytuacji, a także policję, jeżeli nasuwają się jakieś wątpliwości co do okoliczności tego zdarzenia. Wszystko jasne, prawda? Każdy z nas wiedziałby jak się zachować.
A jednak Rebecca Makkai przedstawia czytelnikom sytuację, w której narzuca się inny scenariusz. I w tej historii, którą stworzyła niegdyś jako debiutująca pisarka, odzwierciedla się całe piękno literatury, gdy bez wstawania z fotela otrzymujemy możliwość poznania cudzej perspektywy, motywacji, okoliczności, jakie mogą popychać ludzi do dokonywania wyborów na pierwszy rzut oka niezrozumiałych. To piękna opowieść rozwijająca empatię i skłaniająca do powstrzymywania się od pochopnych ocen.
Wszystko co spotka bohaterów ma swój początek w bibliotece publicznej. Tam poznają się Lucy i Ian: młoda bibliotekarka tuż po studiach i dziesięcioletni chłopiec. Kobieta obserwuje małego czytelnika, ponieważ wyróżnia się on pod wieloma względami. Przede wszystkim jest bystry, zabawny, kreatywny i zakochany w literaturze, ale też zdradza symptomy problemów w domu rodzinnym – takich, na które bardzo trudno jest zareagować.
Rodzice Iana są zamożni, matka to elegancka kobieta skupiająca na chłopcu uwagę, dbająca o dobór jego lektur i zajęć pozalekcyjnych, angażująca się samodzielnie w opiekę nad chłopcem, ale również zatrudniająca opiekunkę do pomocy. Tę Ian umiejętnie i przebiegle oszukuje, byleby tylko wyrwać skrawki wolności z dala od ciągłej obserwacji ze strony dorosłych. Lucy widzi, że coś jest nie tak, ale ani do końca nie wie jak zinterpretować to, o czym się dowiaduje i czego jest świadkiem ani jak powinna zareagować. Sama siebie nie potrafi całkowicie przekonać co do tego, z czym ma do czynienia. Czytelnik będzie się zastanawiał wraz z nią czy jej podejrzenia są słuszne, czy też nadmiar rozważań doprowadził ją do mylnych wniosków. Pewnikiem jest jedynie dziecko, które obiektywnie dźwiga na swoich barkach zbyt ciężki balast przykazów, nakazów i zakazów.
książki są drogowskazami i przepustką do światów daleko stąd, dokąd można uciec przed pytaniami nie mającymi odpowiedzi i przytłaczającymi sytuacjami
W tej gęstej od psychologicznych zagwozdek powieści nie zabrakło humoru, a nade wszystko atmosfery, która zachwyci ludzi kochających świat literatury. Mnóstwo jest tutaj odwołań do innych dzieł i ich bohaterów, wzmiankowane książki są drogowskazami i przepustką do światów daleko stąd, dokąd można uciec przed pytaniami nie mającymi odpowiedzi i przytłaczającymi sytuacjami, od których magia książek w jednej chwili pozwala się odciąć.
„Nie ma przed czym uciekać” staje się też w pewnym momencie jedną z tych książek, od których nie można się oderwać, akcja zagęszcza się i w każdym momencie – nie bezpodstawnie – oczekujemy jej zwrotu. Niby od pierwszych stron znamy zakończenie, wiemy dokąd trafiła bibliotekarka o rebelianckiej duszy ukrytej pod grzecznym sweterkiem i uładzoną fryzurą, ale droga, którą musiała pokonać aby tam się znaleźć jest fascynującą tajemnicą. ■Wanda Pawlik
Nie ma przed czym uciekać
Przekład: Rafał Lisowski
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 26 lutego 2025
Ian nigdy nie był szczęśliwy, jeśli nie było prologu
Może jestem czarnym charakterem tej historii. Nawet teraz trudno to ocenić.
W bibliotece spośród mnóstwa książek o starożytnym Egipcie dzieci najbardziej lubiły tę z ilustracją boga śmierci z wagą. Na jednej szali miał serce zmarłego, a na drugiej piórko. Więc przynajmniej to jedno mnie pociesza: pewnego dnia poznam swoją winę.
Zostawiłam wszystkich, których znałam. Znalazłam inną bibliotekę, taką z dębowymi ścianami, żelaznymi poręczami. Bibliotekę uniwersytecką, w której wypożyczający z góry wiedzą, czego szukają. Skanuję im książki, a oni w kofeinowym odurzeniu prawie mnie nie zauważają. W niczym nie przypomina ona mojej starej biblioteki z poplamionym dywanem i ścianami z cegieł, ale książki są takie same — te same grzbiety, te same kody na pożółkłych na-klejkach. Wiem, co jest w nich wszystkich. Szepcą z półek swój osąd.
Uciekinierzy i porywacze spoglądają na mnie z wysokości i biorą za swoją. Radzą, żebym zwijała się do puszczy, myślą, że pójdę do piekła jak oni. Mówią, że jestem najdoskonalszą kłamczynią, jaką widzieli. A ten stary lubieżnik lepidopterolog, mamroczący macant, który miesza sobie wódkę z sokiem ananasowym na wysokiej, wąskiej półce NAB, pozwala mi wykoślawiać swoje słowa. (Jeśli chodzi o odtwórczość stylu, na bibliotekarkę zawsze można liczyć): Panie i panowie przysięgli, oto dowód rzeczowy numer jeden, to, czego zazdrościłam, o czym myślałam, że mogę to naprawić. Spójrzcie na to więzienie książek.
Zanim to wszystko się zaczęło, któregoś dnia powiedziałam Rocky’emu, że kiedyś uporządkuję książki alfabetycznie według głównego bohatera. Teraz wiem, gdzie sama bym trafiła: Hull, dokładnie między Huckiem a Humbertem. Naprawdę jednak ta historia powinna trafić pod D jak Drake, od nazwiska Iana, chłopca, którego ukradłam, bo bez względu na to, kto jest tu czarnym charakterem, nie jestem bohaterką tej historii. Nie jestem nawet przedmiotem tej modlitwy.
1
Godzina z książką
Co piątek o szesnastej trzydzieści siadały po turecku na podłodze, opierały się o półki pełne książek obrazkowych i z brą-zowego dywanu z grubym włosiem wyskubywały zaschnięte błoto, brokat i klej.
Miałam pięcioro stałych bywalców, a dwoje z nich przychodziłoby nawet siedem dni w tygodniu, gdyby tylko się dało. Ian Drake pojawiał się z ospą albo z nogą w gipsie.
Nawet kiedy wiedział, że w tym tygodniu spotkania nie będzie, siadał i czytał sobie na głos. Dodatkowo co tydzień pojawiało się dwoje lub troje dzieci, których rodzice potrzebowali akurat opiekunki. Wierciły się na podłodze, usiło-wały przetrwać rozdział ósmy i dziewiąty zupełnie nieznanej książki, wyciągały włókna ze skarpetek i nitkowały sobie nimi zęby.
Tamtej jesieni, pięć lat temu, byliśmy właśnie w połowie Matyldy. To był nasz czwarty tydzień z tą książką. Ian przy-galopował do mnie, zanim zaczęłam czytać. Jeszcze nie doszliśmy do magii, ale Ian czytał Matyldę już wcześniej, po kryjomu, kucając na podłodze obok półki z Roaldem Dahlem. Wiedział, co będzie dalej.
Czmychnął w podskokach alejką z biografiami, a potem wrócił powoli przez nauki ścisłe, przekrzywiając głowę, by przeczytać grzbiety.
Obok mnie stanęła Loraine — główna bibliotekarka, Loraine Best, która dzięki Bogu nie słyszała naszego spi-skowania — i obserwowała, jak pierwsze dzieci siadają na dywanie. Czasami w piątki schodziła tylko po to, żeby uśmiechać się i kiwać głową do matek przyprowadzających pociechy, zupełnie jakby miała jakiś udział w „Godzinie z książką”. Zupełnie jakby po trzech minutach jej czytania Kto zje zielone jajka sadzone? połowa dzieci się nie rozpłakała, a reszta nie zaczęła pytać, czy Loraine jest dobrą, czy złą czarownicą.
Ian znowu zniknął, a potem nadszedł przez historię Ameryki. Po drodze dotykał kolejno każdej książki w górnym rzędzie po prawej.
— On tu praktycznie mieszka, prawda? — szepnęła Loraine. — Ten mały homoseksualny chłopiec.
— On ma dziesięć lat! — odparłam. — Wątpię, żeby był jakkolwiekseksualny.
— Bardzo mi przykro, Lucy, nie mam nic przeciwko niemu, ale to dziecko jest gejem.
Powiedziała to tym samym tonem dumy ze swej rzekomej wspaniałomyślności, jakiego zawsze używał mój ojciec, kiedy mówił: „Ophelia, moja czarna sekretarka”.
Ian dotarł do działu beletrystyki i wspiął się na palce, żeby ściągnąć z górnej półki dużą zieloną książkę. Kryminał — z niebieskiej naklejki na grzbiecie spoglądał człowiek z lupą. Ian usiadł na podłodze i zaczął od pierwszej strony, jakby ta książka, oprócz tajemnicy morderstwa, zawierała też wszystkie tajemnice świata, jakby do strony sto trzydziestej drugiej dało się objaśnić cały Kosmos. Światło jarzeniówek odbijało się w jego okularach, dwóch żółtych krążkach nad kartkami. Nie drgnął, dopóki nie zaczęły przychodzić inne dzieci i Loraine nie pochyliła się nad nim, mówiąc: „Wszyscy na ciebie czekają”. Wcale nie czekaliśmy — Tony jeszcze nawet nie zdjął kurtki — ale Ian przejechał do nas na pupie przez całe pomieszczenie, ani na moment nie podnosząc głowy znad książki.
Tego dnia było pięcioro słuchaczy, sami stali bywalcy.
— No dobrze — odezwałam się z nadzieją, że Loraine skie-ruje się teraz do wyjścia. — Na czym skończyliśmy?
— Nakrzyczała na nich panna Trunchbull, bo nie nauczyli się matematyki — oznajmiła Melissa.
— I nakrzyczała na pannę Honey.
— I uczyli się mnożenia przez trzy.
Ian westchnął głośno i podniósł rękę.
— Tak?
— To wszystko było dwa tygodnie temu, ale kiedy ostatnio rozstawaliśmy się z naszą bohaterką, właśnie poznawała historię młociarskiej kariery panny Trunchbull. Dowiadywaliśmy się również o różnych narzędziach tortur, które panna Trunchbull trzymała w gabinecie.
— Dziękuję, Ianie.
Uśmiechnął się do mnie. Loraine przewróciła oczami — nie byłam pewna, czy chodziło jej o mnie, czy o niego — i po-toczyła się w stronę schodów. Prawie zawsze musiałam Ianowi przerywać, co wcale mu nie przeszkadzało. Nie mogłabym zrobić nic, żeby go zniechęcić, chyba że puściłabym bibliotekę z dymem. Za biurkiem trzymałam Opowieści czwartoklasisty i zawsze podawałam mu je po kryjomu, kiedy przychodził bez opiekunki. Przez ostatni tydzień prawie codziennie po południu zbiegał po schodach i pochylał się zdyszany nad moim biurkiem.
Wtedy, przed tamtą długą zimą, Ian najbardziej kojarzył mi się z balonem wypełnionym helem. Nie chodziło tylko o jego głos, ale o to, że gdy mówił, patrzył prosto w górę i podskakiwał na palcach, jakby się powstrzymywał, żeby nie odlecieć.
(Czy miał poprzednika? — pyta Humbert.
Nie, nie miał. Nigdy w życiu nie spotkałam kogoś takiego jak on).
Zawsze kiedy nie mógł znaleźć żadnej książki, która by mu się podobała, przychodził i opierał się o moje biurko.
— Co powinienem p r z e c z y t a ć?
Odpowiadałam, że Jak przestać jojczyć? albo Wstęp do ka-talogu komputerowego, ale wiedział, że żartuję. Wiedział, że to moje ulubione pytanie świata. Potem coś mu wybierałam — raz były to mity greckie D’Aulaire’a, kiedy indziej The Wheel on the School*. Moje propozycje zwykle mu pasowały, a mitologia D’Aulaire’a rozpoczęła u niego obsesję na punkcie mitów, która trwała dobre dwa miesiące.
* Przywoływane w tekście powieści tytuły książek, które dotychczas nie zostały przełożone na język polski, podajemy w wersji oryginalnej (przyp. tłum.).
Loraine na samym początku ostrzegła mnie przed jego matką, więc pilnowałam, żeby czytał książki o bezpiecznych ty-tułach i w radosnych okładkach. Nic przerażającego, żadnego The Egypt Game. Kiedy miał osiem lat, przyszedł z opiekunką i wypożyczył Zaczarowane baletki. Następnego dnia zwrócił i oznajmił, że wolno mu czytać tylko „książki dla chłopców”.
Na szczęście matka Iana niespecjalnie się orientowała w literaturze dziecięcej. Dlatego My Side of the Mountain przeszło niezauważone, podobnie jak Z pomieszanego archiwum pani Basil E. Frankweiler. Później zdałam sobie sprawę z tego, że obie te książki opowiadają o ucieczce, ale przysięgam — wtedy nie przyszło mi to do głowy.
Skończyliśmy dwa rozdziały, a potem grałam na czas aż do wpół do szóstej, kiedy zwykle połowa matek zbiegała po schodach w spódniczkach do tenisa, a druga połowa — wynu-rzała się z kącika książek obrazkowych ze swoimi maluchami.
— Kto jest bohaterem albo bohaterką tej książki? — zapytałam.
Proste pytanie. Bohaterem jest zawsze główna postać. W książkach dla dzieci rzadko trafia się antybohater, niewia-rygodny narrator.
Odezwał się Aaron, takim tonem, jakby to ćwiczył od wielu dni:
— Tak naprawdę bohaterką jest Matylda, ale panna Honey też w sumie jest bohaterką, bo jest bardzo miła.
— A kto jest czarnym charakterem?
— Pani Frencz Ból! — zawołała Tessa. — Mimo że jest durektorką! A durektorki zwykle są miłe!
— Tak — przyznałam. — Chyba masz rację.
Nawet kiedy czarnym charakterem nie jest gość w czarnej masce, zwykle dzieci nieźle wyczuwają, kto jest zły. Te najby-strzejsze rozumieją, że bywa to bardzo szeroka kategoria.
— Bo czarnym charakterem może być każdy, nawet królik w ogródku — dodała Tessa.
— A czyiś rodzice? — zapytałam.
Chciałam, żeby pomyśleli o okropnych rodzicach Matyldy, uzależnionych od telewizji, kolejnych negatywnych postaciach książki.
— No! — odparł Jake. — Na przykład jak twoja mama ma broń.
To były mądre, nowoczesne dzieci, dlatego wiedziały: matka może być wiedźmą, dziecko może być przestępcą.
Bibliotekarka może być złodziejką.
Niechaj miejsce zbrodni nazywa się Hannibal w stanie Missouri. (Oczywiście istnieje prawdziwe Hannibal i nie wadzi nikomu, żyje sobie z rzeki i twainowskiej turystyki. Ja po-życzam jedynie tę nazwę). W tym Hannibal rzeki nie było, była za to szosa biegnąca przez sam środek, więc gdybyście tamtędy przejeżdżali i zobaczyli jedynie McDonalda, stację benzynową Citgo, brud, kukurydzę i spaliny, nie dowiedzie-libyście się niczego o trawnikach i żywopłotach, szkołach z nieposzarpanymi flagami, dużych domach po zachodniej stronie i trochę mniejszych po wschodniej, ze żwirowymi podjazdami i lśniącymi skrzynkami na listy.
Była tam również biblioteka, tuż przy skrzyżowaniu z główną szosą, a jej niefortunną ceglaną architekturę z lat siedemdziesiątych maskowały transparenty Festiwalu Je-siennego i trzy żelazne wiewiórki z podniesionymi głowami.
Te szlachetne wiewiórki, sięgające do pasa, strzegły wrzutni książek i wejścia dla czytelników. Każde dziecko przed pchnięciem ciężkich drzwi czuło potrzebę, żeby kolejno ich dotknąć, strząsnąć im śnieg z ogonów albo nawet wdrapać się na najniższą wiewiórkę i przysiąść jej na głowie. Z niewia-domej przyczyny myślały, że to zabronione. Kiedy z tupotem zbiegały do sutereny, miały czerwone policzki.
Mijały moje biurko, ubrane w jasne puchowe parki. Część się uśmiechała, niektóre wykrzykiwały przywitanie, a inne unikały mojego wzroku.
Miałam dwadzieścia sześć lat i byłam główną bibliotekarką sekcji dziecięcej, przede wszystkim za sprawą gotowości do pracy w większym wymiarze godzin niż dwie pozostałe (dużo starsze) kobiety, Sarah-Ann i Irene, które pracę w bi-bliotece postrzegały chyba jako rodzaj wolontariatu, jak w jadłodajni dla ubogich.
— Jakie to szczęście, że poświęcają nam swój czas — mawiała Loraine.
Co było prawdą, bo zwykle były zajęte urządzaniem swoich domów.
Skończyłam studia cztery lata temu, znów zaczęłam obgryzać paznokcie i pozostało mi tylko dwoje dorosłych przyjaciół. Żyłam sama w mieszkaniu dwa miasteczka dalej.
Ot, zwykła niezamężna bibliotekarka.
Dla porządku proszę zwrócić uwagę na moją pulę genetyczną, która wskazuje na lekkie skłonności do zachowań przestępczych, dziedziczną inklinację do ucieczki oraz chromoso-malną gwarancję wiecznego samobiczowania.
Co odziedziczyłam po ojcu:
• Upodobanie do kawy gęstej jak smoła.
• Dwa guzki na czole, po jednym nad każdym okiem, tuż pod linią włosów. (Żadnych urazów przy narodzinach, nikt nie upuścił mnie na podłogę. Zdezorientowane pielęgniarki pocierały mi czoło, a ojciec dla wyjaśnienia pokazywał własne. Jeśli oboje nie jesteśmy czarnymi charakterami w tej historii, to skąd te rodzinne rogi?)
• Rewolucyjny temperament, sięgający czasów jeszcze sprzed narodzin pradziadka bolszewika.
• Połowę rodzinnego nazwiska: nowojorski sędzia skró-cił „Hulkinow” do „Hull”, a ojciec imigrant, za słabo znający angielski, by wiedzieć, że to znaczy „kadłub”, nie dostrzegł ironii losu, gdy tak stał w uchodźczych butach i sam był jak kadłub własnej rosyjskości.
• Jasne rosyjskie włosy barwy zupełnie niczego.
• Herb rodowy, przywieziony przez ojca aż z Moskwy na grubym złotym sygnecie. Wyryto na nim sylwetkę mężczyzny: w prawej ręce książka, w lewej odcięta głowa nabita na włócznię. (Najsłynniejszy Hulkinow był siedemnastowiecznym uczonym wojownikiem, który na dźwięk odległej trąbki porzucił księgi, aby walczyć o sprawiedliwość, wolność lub honor. A oto ja na samym końcu rodu: bibliotekarka kryminalistka z dwudziestego pierwszego wieku).
• Głębokie rosyjskie poczucie winy.
Co odziedziczyłam po matce:
• Grube na kilometr amerykańsko-żydowskie poczucie winy.
Oto miejsce akcji i główne postaci. Rozsiedliśmy się na po-duchach, zaczynajmy.
(„Gdzie tatuś idzie z tą siekierą?” — spytała mamę Frania).
2
Kłopoty, tu, w River City
Pewnego popołudnia na początku października zeszła po schodach jakaś kobieta. Była sama, ubrana w spodnie, buty na obcasie i jedwabną brązową bluzkę. Z pewnością matka, a nie wymę-czona nauczycielka, niania czy korepetytorka. Piękna, z rudymi włosami związanymi w kitkę, która nie zwężała się żałośnie jak moja, ale kończyła prostą i gęstą kaskadą, jak prawdziwy koński ogon. Położyła na blacie książkę. Jej srebrne kolczyki bujały się w równym tempie. Nie widziałam jej nigdy wcześniej.
— Jest pani zajęta?
Zamknęłam długopis i uśmiechnęłam się.
— Nie, słucham panią.
— Jestem mamą Iana.
— Proszę?
Tak natarczywie nawiązywała ze mną kontakt wzrokowy, że nie potrafiłam przetrawić jej słów.
— Mój syn to Ian Drake.
— Ach, Ian. Tak, oczywiście. W czym mogę pomóc?
Z niejakim zaskoczeniem uświadomiłam sobie, że nie spotkałam wcześniej tej kobiety. I że dotąd o niej nie myślałam, mimo tylu rozmów o tym, które książki jego matka zaakcep-tuje, a których nie. Gdy Ian był młodszy, zawsze przychodził z opiekunką. Teraz często sam przyjeżdżał na rowerze, z pustym plecakiem, który wypełniał książkami.
— Przyniósł do domu tę powieść, Tuck Everlasting. — Pod-sunęła mi książkę, jakbym chciała ją obejrzeć. — To jest na pewno wspaniała książka dla nieco starszych dzieci, a my niezwykle sobie cenimy pani sugestie. Tylko że on jest troszkę wrażliwy. — Zaśmiała się lekko i pochyliła. — Teraz potrzebuje książek, w których jest tchnienie Boże.
— Tchnienie Boże.
— Wiem, że wykonuje pani świetną pracę, karmiąc umysły dzieci, ale oczywiście potrzeba nam także lektur, które karmią ducha. Nam wszystkim. — Uśmiechnęła się i uniosła brwi. — A Ian jest jeszcze taki mały i wymaga naszej pomocy. Jestem pewna, Sarah-Ann, że może to pani dla mnie zrobić.
Gapiłam się na nią z otwartymi ustami, ale zaraz potem zauważyłam na blacie tabliczkę z nazwiskiem Sarah-Ann.
Dziwnie mi schlebiało, że Ian nie powiedział matce, jak mam na imię, że nasze codzienne rozmowy są czymś, co chciał zachować dla siebie. Nie zamierzałam jej wyprowadzać z błędu.
Jeśli miała myśleć, że za dobór książek z tchnieniem Bożym odpowiada Sarah-Ann Drummond, to doskonale.
Gdy byłam już pewna, że skończyła, uśmiechnęłam się.
— Ponieważ jesteśmy biblioteką publiczną, nie cenzuru-jemy tego, po co mogą sięgać nasi czytelnicy. Naszą rolą jest zapewnienie dostępu do wszystkiego. Przy czym oczywiście rodzice mogą wybierać w imieniu dzieci.
Mogłam mówić długo, ale złapałam się na tym, że coś mnie powstrzymuje. Nie chciałam jej spłoszyć. Nie chciałam, by zakazała synowi chodzenia do biblioteki — a choć zwykle nie przepadałam, gdy dzieci przychodziły same, wątpiłam, czy doświadczenie czytelnicze Iana skorzysta akurat na tym, że ona będzie wisiała mu nad głową i sprawdzała, czy każde słowo autorstwa Judy Blume jest dostatecznie przepełnione Bogiem.
Dlatego nie dodałam, że Ian może też wypożyczyć każdą książkę z działu dla dorosłych na górze, a z naszych komputerów ma dostęp do praktycznie wszystkich stron internetowych świata.
— On naprawdę kocha bibliotekę — powiedziała.
Zorientowałam się, że nie ma mocnego południowego ak-centu à la ślicznotka z Kentucky. Idealnie by do niej pasował.
Wyjęła z torebki grubą kremową kartkę z notesu złożoną na pół. Na wierzchu, lśniącym bla doniebieskim tuszem, zapisała nazwisko Janet Marcus Drake.
— Tu jest lista tematów, których ma unikać.
Raptem z południowej ślicznotki zmieniła się w zoriento-waną skrajnie biznesowo perfekcjonistkę, jedną z tych, które w świecie profesjonalistów przepracowały tylko dwa czy trzy lata, potem zrobiły przerwę na dzieci, a teraz panicznie się boją, że nikt nie będzie traktować ich serio. Podała mi listę i czekała, jakby się spodziewając, że odczytam ją na głos.
Wyglądała ona następująco:
• Wiedźmy/czarodziejstwo
• Magia
• Satanizm/religie okultystyczne itd.
• Treści dla dorosłych
• Broń
• Teoria ewolucji
• Halloween
• Roald Dahl, Lois Lowry, Harry Potter i podobni pisarze
— Rozumie pani, co to są treści dla dorosłych?
Cudem zdołałam otworzyć usta i zapewnić, że owszem.
— Zapomniałam dopisać, ale podobno macie tu słodycze dla dzieci. — Nie musiała tego ujmować tak formalnie. Wpatrywała się w miskę cukierków Jolly Ranchers stojącą na skraju biurka. — Po prostu nie chcę, żeby tu biegał nabuzowany cukrem! — I znów się roześmiała, zupełnie jak Scarlett O’Hara na werandzie.
Ponieważ nie przyszło mi do głowy nic cenzuralnego, nie odpowiedziałam. Nie była to kwestia dobrego wychowania albo powściągliwości, ale raczej jakiś paraliż języka. Chciałam zapytać, czy słyszała o pierwszej poprawce do konstytucji, czy zdaje sobie sprawę, że Harry Potter to nie pisarz, czy jej zdaniem książki o satanizmie stoją w dziale dziecięcym, czy wydaje jej się, że jestem opiekunką Iana, jego korepetytorką lub wychowawczynią na obozie. Ale tylko wzięłam długopis i dodałam do listy jeszcze jeden punkt: „Żadnych cukierków”.
— Taka jestem pani wdzięczna za pomoc, Sarah-Ann — powiedziała pani Drake.
Chciałam się jej pozbyć, chciałam ją zadowolić, ale nie mogłam tak po prostu zadeklarować, że złamię konstytucję.
Dlatego odparłam:
— Mogę nie polecać mu książek z takimi treściami.
— Ale na pewno pani rozumie, że może je znaleźć sam.
Kiwnęłam głową, co mogła zinterpretować wedle swojego uznania, a potem rzekłam (uspokajająco, podsumowująco):
— Wszystko mam spisane tutaj.
Poklepałam listę, wstałam i podałam jej rękę.
Za panią Drake stanęła dziewczynka ze stosem książek.
Kobieta obejrzała się na nią, puściła do mnie oko, ściskając mi dłoń, i wyszła.
Dziewczynka z wysiłkiem położyła stosik na biurku. Siedem książek, wszystkie o Marco Polo.
Następne kilka minut spędziłam oparta w fotelu, ćwicząc techniki oddechowe z jogi i zastanawiając się, czy właśnie do-puściłam się zdrady swoich zasad moralnych. W dłoni wciąż ściskałam kartkę z listą Janet Drake. W końcu zobaczyłam Loraine, która chwiejnym krokiem zeszła po schodach, przy-człapała do mojego biurka i oparła się oburącz o blat. Krótkie brązowe włosy miała w nieładzie, a kosmyki zlepione żelem i potem kleiły się jej do czoła.
— Lucy! — powiedziała zdecydowanie zbyt głośno. — Czy udało ci się uspokoić tę kobietę?
— Tak. — Wsunęłam z powrotem stopy w buty. — Próbowała mi wcisnąć tę listę.
Zaczęłam rozkładać kartkę, ale Loraine machnęła ręką. Już ją widziała.
— Nie pozwalaj mu więcej wypożyczać książek o czarodziejach. I zostaw wiadomość dla Irene i Sarah-Ann.
Już prawie zdążyłam przywyknąć do filozofii Loraine mówiącej, że jeśli lokalna społeczność ma kupić nam nowe krzesła, to trzeba tę lokalną społeczność zadowolić, i pal sześć swobody obywatelskie. Zwykle opowiadała się za szybkim i definitywnym usuwaniem z biblioteki każdej książki, na którą komuś chciało się poskarżyć. Zamiast nazwać ją starą alkoholiczką, zamiast sięgnąć po telefon i powiadomić Amerykańską Unię Swobód Obywatelskich, wybrałam drogę najmniejszego oporu.
— A niby jak mam to zrobić? — zapytałam.
Loraine lekko się zachwiała i ścisnęła krawędź biurka.
Paznokcie miała pomalowane na ciemnoczerwono, podobnie jak skórę dookoła nich.
— Oj, po prostu mów Ianowi, że to z czytelni albo coś w tym stylu. Nie do wypożyczania.
— Jasne.
W ogóle nie przejmowałam się tym, że Loraine będzie to egzekwować. Zresztą za miesiąc nie będzie już o tym pamiętać. Poza tym gdyby spróbowała mnie zwolnić za wypożycze-nie czytelnikowi książki z biblioteki publicznej, w dziesięć minut otrzymałabym tyle darmowej pomocy prawnej, że aż zawirowałoby jej w tym przesiąkniętym ginem łbie.
— Lucy, źle się czujesz? Pytam tylko dlatego, że masz pomiętą bluzkę.
— Nic mi nie jest.
— No tak, z pewnością.
Loraine podniosła rękę z biurka i ostrożnym krokiem poczłapała do dziecięcej łazienki.
O osiemnastej wyłączyłam komputer, odstawiłam książki na półki i ruszyłam na górę. Kiedy się zbliżałam, Rocky wyjechał zza biurka. Miał okulary w czarnych oprawkach ze szkłami tak grubymi, że zniekształcały mu oczy, i tak już prawie niewidoczne za mięsistymi policzkami. Kilkoro czytelników zwierzyło mi się (a ja przytakiwałam, dosyć przerażona), że są zdziwieni, ponieważ „nie sądzili, że on potrafi tak elokwentnie mówić”.
— Kawa?
— Chętnie — odpowiedziałam.
Zamknęliśmy bibliotekę i poszliśmy do kanapkowni naprzeciwko. Rocky zaczekał na zewnątrz, ponieważ przy wejściu był schodek, a ja wyniosłam mu kawę. Usiadłam na ławce, a on podjechał do mnie. Zaczęłam sączyć płyn przez otwór w pokrywce i oparzyłam sobie język.
— No więc nakrzyczała na mnie dzisiaj matka Iana Drake’a — zaczęłam, choć nie do końca było to prawdą, ale odpowia-dało temu, co czułam. — A potem Loraine nakrzyczała na mnie w związku z nią. — Zachowywałam się jak ośmiolatka: powiedziałam, że nakrzyczała, bo mi się to nie podobało. — Mówi, że mam mu cenzurować lektury. To znaczy Loraine.
Rocky otworzył kubek i podmuchał na kawę. Dlaczego to ja zawsze parzę się w język? Dlaczego inni pamiętają o ostrożności?
— Ale wiesz, że możesz ją zignorować. Naprawdę zamierzasz się tym dręczyć?
Konsekwentnie utrzymywał, że za bardzo biorę wszystko do siebie. On po dwunastu latach w bibliotece tak przywykł do Loraine, że nie szokowało go nic, co robiła. Na dodatek ostatnio chyba czerpał perwersyjną przyjemność z podkreślania mojej naiwności, samemu przybierając postawę człowieka, który doświadczył wszelkich nietypowych ludzkich zachowań, a nawet zdążył się nimi znudzić: czterolatkiem wymiotującym na odległość prosto na nowy zestaw Britanniki, Loraine prze-chowującą w pracowniczej lodówce butelkę po spricie pełną wódki, prezydentem Stanów Zjednoczonych twierdzącym, że Jezus chce, abyśmy prowadzili wojnę.
— Wybrałaś już temat na lato? — Nie zamierzał pozwolić, żebym skupiła się na tej sprawie.
— Nie.
Sporą część zimy i wiosny miałam spędzić na robieniu ulotek i wycinaniu z brystolu komet i wyścigówek, które z okazji Letniego Klubu Książki zawisną na północnej ścianie.
Oczywiście można by zamówić gotowe zestawy, ale uważałam je za pozbawione duszy, a Loraine — za zbyt drogie.
— Loraine znów chce coś o zaczarowanej podróży.
Dwa lata wcześniej temat brzmiał: „Nie ma takiej drugiej fregaty jak książka”, co okazało się niewypałem, bo żadne dziecko nie znało słowa „fregata”, a część rodziców myślała, że to coś nieprzyzwoitego.
— „Pożeracze książek”? Dałabyś rekina, który zjada książkę. Albo dinozaura.
— Niezłe.
— Lepsze niż fregata.
Obróciłam się bokiem i położyłam nogi na ławce.
— A może „Czarna magia i okultyzm satanistyczny”?
— „Byt i nicość”! I rozdawałabyś przypinki z Sartre’em!
— „Kultura jako źródło cierpień”!
Chwilę się tak przerzucaliśmy, co przynajmniej poprawiło mi humor. W sumie do tego sprowadzała się nasza znajo-mość. To chyba moja wina. Chodziliśmy razem na starocie do Film Forum — nie na randki, a po prostu na filmy, których nikt inny nie chciał oglądać — i ciągle zerkaliśmy na siebie, przewracając oczami, aż w końcu Rocky uznawał, że przesadzam, i mi to oznajmiał.
Teraz szarpnął mnie za rękaw swetra.
— Mówiłaś, że mam cię młotkować, jeśli znowu włożysz kardigan.
— Zimno jest.
— Ja tylko wykonuję rozkazy.
Byłam zła, że zaczynam wyglądać jak bibliotekarka. To nie fair. Na studiach paliłam różne rzeczy. Na zderzaku pierwszego samochodu miałam gniewne nalepki. Pochodziłam z długiego rodu rewolucjonistów.
Wstałam, rozciągnęłam się i poczułam irracjonalne wyrzuty sumienia, że robię to przy Rockym, który tak nie może. Tak bardzo męczyło mnie siedzenie całymi dniami, że obawiałam się gangreny albo hemoroidów. Znajdowałam wymówki, żeby spacerować między regałami. Na wózku zwrotów rzadko leżały więcej niż trzy książki, bo co pięć minut wstawałam, żeby je odłożyć.
A w ogóle to przez jaki ułamek historii ludzkości wyko-nujemy prace za biurkiem? Ostatnie czterysta lat z czterech milionów? To nienaturalne.
Ulubiony dowcip mojego ojca: Co to jest jeden Rosjanin?
Nihilista. A dwoje Rosjan? Partia szachów. A troje Rosjan?
Rewolucja.
Ale jak nazwiemy niedoszłą rewolucjonistkę, która utknęła za biurkiem? Pewnie nerwową. Kłopotliwą. Drze-miącym wulkanem.