Laureatka Nagrody Pulitzera 2006 to miłosna opowieść osadzona w czasach katastrofy, która bada namiętności między mężczyzną i kobietą, czułość rodzica i dziecka oraz zmieniającą życie moc żarliwie wyznawanej wiary.


Kapitan March, nieobecny ojciec z „Małych kobietek” Louisy May Alcott, pisze czułe listy do rodziny. Wojna wystawia na próbę jego idealizm i wiarę w Unię. Z listów powoli zaczyna się wyłaniać obraz okrucieństwa, przemocy i rasizmu, do których dochodzi na linii frontu.

Kiedy March cudem unika śmierci, próbuje na nowo nawiązać kontakt z rodziną, która nie ma pojęcia, przez co przeszedł. I wtedy poznajemy punkt widzenia pani Marmee March. Zadawnione żale, złość na męża, który doprowadził rodzinę do finansowej ruiny, a teraz ukrywa przed nią swoje przeżycia powodują, że musi zrewidować to, co myśli o nim, o ich małżeństwie i przyszłości.

Geraldine Brooks po mistrzowsku opowiada o ideałach zderzających się z brutalną rzeczywistością i o wojnie, która wszystkim wystawia moralny rachunek. Jej książka to także próba odpowiedzi na pytanie, czy można dobrze i uczciwie żyć, poznawszy bezmiar ludzkiego cierpienia.

Autorka z genialnym wyczuciem wskrzesza świat, który przeminął z wiatrem, przywołując klimaty, urok i grozę tamtych czasów.

***

✓ Wstrząsająca i poruszająca… „March” rzuca czar, który trwa znacznie dłużej niż samo czytanie.
– Karen Joy Fowler, „The Washington Post World”

✓ Pięknie skonstruowana opowieść o tym, jak wojna niszczy ideały, podważa przekonania moralne i wbija klin gorzkiego doświadczenia i niewypowiedzianych wspomnień między męża a żoną.
– „Los Angeles Times Book Review”

✓ Louisa May Alcott byłaby bardzo zadowolona.
„The Economist”

Geraldine Brooks – urodziła się i wychowała w Australii, mieszka w Massachusetts. Jest autorką powieści „March”, za którą otrzymała Nagrodę Pulitzera, a także innych międzynarodowych bestsellerów, takich jak „The Secret Chord”, „Caleb’s Crossing”, „Ludzie księgi” czy „Rok cudów”. Opublikowała również dobrze przyjęte książki z gatunku literatury faktu, „9 części pożądania” i „Foreign Correspondence”.

Geraldine Brooks
March
Przekład: Jarosław Skowroński
Wydawnictwo Relacja
Premiera: 26 lutego 2025
 
 


Część pierwsza

Jo zauwa­żyła ponuro:
– Ale taty nie ma i nie będzie go bar­dzo długo…
Nie powie­działa: „Może nawet ni­gdy”, ale każda z dziew­cząt dodała to sobie w myśli, wie­dząc, że ojciec prze­by­wał gdzieś daleko, gdzie toczą się walki.

Louisa May Alcott, Małe kobietki

Roz­dział 1

Wir­gi­nia to ciężka sprawa

21 paź­dzier­nika 1861 roku

Oto co do niej napi­sa­łem: Dzi­siaj na nie­bie rzeźby z chmur. Kro­ple słońca roz­świe­tliły ich wybu­jałe kształty, jakby fir­ma­ment prze­ty­kany był złotą nicią.
Zatrzy­muję się, by otrzeć bolące oko, które nie prze­staje łza­wić. Uży­łem chyba zbyt kwie­ci­stego stylu, ale to bez zna­cze­nia, bo ona jest wyro­zu­mia­łym kry­ty­kiem. Moja ręka, nosząca na sobie, jak widzę, ślady zeschłej flegmy, drży z wyczer­pa­nia.
Wybacz, pro­szę, nie­sta­ranne pismo, ale masze­ru­jąca armia nie ofe­ruje zbyt wielu spo­koj­nych miejsc, gdzie można by pomy­śleć i napi­sać list. (Mam nadzieję, że moja młoda autorka znaj­duje czas, by ode­rwać się na chwilę od swo­ich wszyst­kich waż­nych prac i sko­rzy­stać z mojej małej kry­jówki – i że zaprzy­jaź­nione szczury nie mają jej za złe, iż na krótko opu­ściła swą zwy­kłą sie­dzibę). Teraz, kiedy tak sie­dzę w cie­niu wiel­kiego drzewa, a żoł­nie­rze roz­pa­lają ogni­ska, by coś zjeść, i żar­tują mię­dzy sobą, ja także cie­szę się odro­biną spo­koju. Piszę na tym sekre­ta­rzyku, w który mnie tak prze­wi­du­jąco zaopa­trzy­ły­ście. Roz­lał mi się co prawda atra­ment, ale jeden z żoł­nie­rzy poka­zał mi nader zmyślny spo­sób, jak zro­bić sub­sty­tut z ostat­nich czar­nych jagód. Mogę więc posłać wam naprawdę „słodki” list.
Czy przy­po­mi­nasz sobie tę mar­mur­kową oklejkę na tomie Spen­sera, z któ­rego zwy­kłem ci czy­ty­wać w takie rześ­kie jesienne wie­czory jak ten? Jeśli tak, to wiesz, jakie niebo dziś oglą­dam, bo mieni się takim samym bogac­twem kolo­rów.
Nawet krew, która zabar­wiła błot­ni­ste wiry roz­dep­ta­nej żoł­nier­skimi butami rzeki, utwo­rzyła wzór przy­po­mi­na­jący tamtą piękną okładkę. Ale może lep­sze byłoby porów­na­nie do smug kar­mi­no­wego tuszu roz­ma­za­nego po ścia­nach nie­cier­pliwą dło­nią naszej mło­dej artystki led­wie nauczyła się samo­dziel­nie wsta­wać z pod­łogi. Tylko że tego oczy­wi­ście nie napi­szę. Obie­ca­łem jej, że będę pisać codzien­nie, ale zauwa­ży­łem, iż zabie­ram się do speł­nia­nia tego przy­rze­cze­nia aku­rat wtedy, gdy jestem w naj­gor­szym nastroju. Bo wtedy jest tro­chę tak, jakby przez chwilę tu ze mną była, a jej kojąca dłoń spo­czy­wała lekko na moim ramie­niu. Ale w isto­cie wdzięczny jestem, że jej tu nie ma, że nie widzi tego, co ja muszę oglą­dać, że nie wie tego, czego ja się dowia­duję. Dla­tego nie czy­nię sobie wyrzu­tów z powodu auto­cen­zury: ni­gdy prze­cież nie obie­cy­wa­łem, że będę pisał prawdę. Skle­cam kilka wytar­tych słów o tęsk­no­cie i dodaję parę wyznań ojcow­skich uczuć:
Mam was wszyst­kie i każdą z osobna w swoim sercu i pamięci: widzę was w salo­nie i w gabi­ne­cie, w domu i na traw­niku, z książką albo z pió­rem, albo ręka w rękę z sio­strą, albo jak się zasta­na­wia­cie, co aku­rat pora­bia wasz ojciec. Wiedz­cie, że ni­gdy was cał­ko­wi­cie nie opu­ści­łem, bo cho­ciaż cia­łem jestem daleko, myślami prze­by­wam tuż tuż, a naj­lep­szą pocie­chą jest mi wasza tro­ska o mnie…
Zapew­niam, że wypeł­niam swoje obo­wiązki i przy­rze­kam, że wkrótce prze­ślę dal­sze wie­ści.
Te obo­wiązki, prawdę mówiąc, wzy­wają mnie od zaraz. Wokół jest mnó­stwo potrze­bu­ją­cych ludzi. Ale nie zamy­kam jesz­cze sekre­ta­rzyka. Pozwa­lam, by został na kola­nach i wciąż przy­glą­dam się chmu­rom. Nie ma się co dzi­wić wie­rze pro­stych ludzi, że ich bogo­wie miesz­kają w nie­bie­siech. Led­wie bowiem czło­wiek spu­ści wzrok poni­żej linii hory­zontu, zaraz ryzy­kuje, że ujrzy obraz znisz­cze­nia.
W dole rzeki żoł­nie­rze z grupy gra­bar­skiej bro­dzili po pierś w wodzie, usi­łu­jąc zebrać ciała osia­dłe na poła­ma­nych gałę­ziach. Wbrew temu, co napi­sa­łem, nikt dziś nie żar­to­wał, a i ognisk było mało i to byle jakich, tak że peł­za­jący po ziemi dym draż­nił moje chore oko. Z gałęzi syko­mory przy­pa­try­wał mi się sęp. Te pokaźne pta­szy­ska towa­rzy­szyły nam dziś przez cały dzień. Rano widzia­łem je o pierw­szym brza­sku. Tkwiły bez ruchu jak gar­gulce, z roz­ło­żo­nymi skrzy­dłami. Cze­kały na wscho­dzące słońce. Nie ruszyły się przez te dłu­gie godziny, kiedy for­so­wa­li­śmy Poto­mac, osią­ga­jąc naj­pierw tę wyspę, która niczym gigan­tyczna barka wzno­siła się na środku rzeki, roz­dzie­la­jąc sze­roki nurt na węż­sze bystrza. Tak samo bez ruchu obser­wo­wały, jak wspi­namy się po cichu na drugi brzeg kro­wim wygo­nem. Póź­niej znów je zoba­czy­łem. W końcu roz­wi­nęły skrzy­dła, zata­cza­jąc na nie­bie wyso­kie, maje­sta­tyczne kręgi. Stam­tąd mogły wresz­cie doj­rzeć jasno nasze nie­szczę­sne poło­że­nie: nie­przy­ja­ciel kon­tro­lo­wał wzgó­rze przed nami, pro­wa­dząc stam­tąd inten­sywny ostrzał, a jed­no­cze­śnie przez las po lewej nad­cią­gały dal­sze oddziały wroga, by wziąć nas z flanki. Jako kape­lan nie mia­łem żad­nych roz­ka­zów, dla­tego zają­łem taką pozy­cję, na któ­rej – jak wie­rzy­łem – będę mógł zro­bić naj­wię­cej dobrego. Byłem zatem na tyłach, modląc się z ran­nym żoł­nie­rzem, gdy posły­sza­łem krzyk: „Na Boga, są tuż przed nami!”.
Zawo­ła­łem noszo­wych, by zabrali ran­nego. Jakiś żoł­nierz odkrzyk­nął mi w biegu, że wszyst­kich noszo­wych podziu­ra­wią zaraz kulami jak rze­szoto, więc Silas Stone, który był wtedy tylko lekko ranny, podźwi­gnął się na zwich­nię­tej nodze, a ja poda­łem mu ramię i tak dotar­li­śmy mię­dzy drzewa, zanu­rza­jąc się w rosnący chaos klę­ski. Chcie­li­śmy się dostać na krowi wygon – bo było to jedyne wygodne zej­ście do rzeki – kiedy natra­fi­li­śmy na kolej­nego sępa, tak bli­sko, że można go było dotknąć. Sie­dział na piersi pole­głego żoł­nierza, a kiedy nas dostrzegł, gwał­tow­nie obró­cił głowę. Z dzioba pta­szy­ska zwi­sał jakiś błysz­czący brą­zowy ochłap. Stone pod­niósł kara­bin, ale ręka mu za mocno drżała. Musia­łem mu przy­po­mnieć, że jeśli nie zej­dziemy do rzeki, to sami sta­niemy się żerem dla sępów.
Brnę­li­śmy dalej przez zaro­śla w pobliżu wygonu, aż wyszli­śmy na skraj lasu. Stam­tąd widać było, jak ogień nie­przy­ja­ciela spy­cha masy naszych żoł­nie­rzy na sam skraj urwi­stego brzegu rzeki. Tam zatrzy­my­wali się na moment, zamie­ra­jąc w waha­niu, a potem nagle ruszali dalej, niczym stado ogar­nię­tych paniką zwie­rząt. Sta­czali się, ska­kali, zsu­wali się po urwi­sku wyso­kim na jakieś sto stóp, pro­sto do wody. Sły­chać było krzyki, gdy ludzie, nie bacząc na nic, spa­dali na głowy i bagnety swych towa­rzy­szy w dole. Widzia­łem, jak ciężki but krzep­kiego wojaka wylą­do­wał z nisz­czy­ciel­ską siłą na czaszce jakie­goś szczu­płego chłopca, roz­gnia­ta­jąc ją na kamie­niach. Nie było już sensu prze­dzie­rać się na wygon, zupeł­nie roz­dep­tany przez masę osza­la­łych żoł­nie­rzy. Dotar­łem na skraj urwi­ska, sia­dłem i wspar­łem się przez chwilę na rękach, a potem zsu­ną­łem na wąską półkę zasłaną dzi­kimi orze­chami, po któ­rych zje­cha­łem niżej. Silas Stone stur­lał się na mnie. Dopiero kiedy byli­śmy przy samej wodzie, powie­dział mi, że nie umie pły­wać.
Tym­cza­sem nie­przy­ja­ciel zaczął strze­lać z urwi­ska. Paru naszych wywie­siło jakieś białe szmaty i zaczęło się wspi­nać z powro­tem, by się pod­dać. Więk­szość jed­nak rzu­ciła się do rzeki. Wielu zapo­mniało przy tym, by odpiąć ładow­nice i inny ekwi­pu­nek, któ­rego cię­żar rychło pocią­gnął ich na dno. Jedyne łodzie, jakie mie­li­śmy, to dwie pła­sko­denne krypy, słu­żące nam wcze­śniej do prze­prawy. Ludzie rzu­cili się ku nim, aż oble­pili je jak chmara psz­czół, sta­ra­jąc się dostać na pokład. Ześli­zgi­wali się jed­nak z burt, po czte­rech czy pię­ciu na raz, ścią­ga­jąc się nawza­jem. Ale i ci, któ­rzy dostali się do łodzi, nie byli bez­pieczni, bo sta­no­wili łatwy cel dla nie­przy­ja­cielskiego ognia.
Ścią­gną­łem buty i zmu­si­łem Stone’a, by zro­bił to samo. Kaza­łem mu też wyrzu­cić kara­bin do rzeki, żeby nie dostał się w ręce wroga. Póź­niej weszli­śmy do zim­nej wody i ruszy­li­śmy w stronę wyspy. Sądzi­łem, iż uda nam się prze­być więk­szość drogi w bród, bo zauwa­ży­łem rano, że drągi, któ­rymi popy­chano krypy, nie zanu­rzały się głę­boko. Ale nie wzią­łem pod uwagę prądu rzeki ani zimna. „Wydo­stanę cię na drugi brzeg” – obie­ca­łem Stone’owi i był­bym może dotrzy­mał słowa, gdyby nie dosię­gnęła go wcze­śniej kula, gdyby nie był taki słaby i gdyby kurtkę mun­du­rową, za którą go trzy­ma­łem, uszyto z lep­szego sukna. Nawet przez wrza­ski żoł­nie­rzy i chlu­po­ta­nie wody sły­sza­łem, jak pruje się ten marny mate­riał. Zła­pał mnie za szyję, a jego grube palce ści­snęły mi chrząstki krtani. Lewą ręką uchwy­cił się kur­czowo mojej głowy. Zanur­ko­wa­łem, sta­ra­jąc się darem­nie, by pod wpły­wem stra­chu zła­pał mnie w jakiś sen­sow­niej­szy spo­sób. Ale on wyrwał mi tylko garść wło­sów, wsa­dza­jąc kciuk w moje oko. Schy­li­łem się i pogrą­ży­łem w wodzie pod jego cię­ża­rem. Odrzu­ci­łem głowę w tył i poczu­łem, jak pie­cze mnie skóra, z któ­rej wyrwał włosy. Kop­ną­łem przy­tła­cza­jący mnie cię­żar, a jego ręka ześli­zgnęła się wresz­cie z mojego gar­dła, jed­no­cze­śnie kale­cząc mnie dotkli­wie ostrym paznok­ciem ser­decz­nego palca.
Wydo­by­li­śmy się obaj na brą­zo­wo­czer­woną powierzch­nię. Wciąż trzy­ma­łem go za pru­jący się mun­dur i gdyby nie był taki prze­ra­żony i przez to bez­władny, mógł­bym go zła­pać za jakiś moc­niej­szy kawa­łek kurtki. Ale prąd był zbyt silny i poła mun­duru została mi w dłoni. Kiedy zdał sobie z tego sprawę, wyraz jego oczu zmie­nił się. Wyda­wało się, że panika go opu­ściła. Wzrok miał teraz pusty, nie­sku­piony na niczym, jak u nowo­rodka. Prze­stał wrzesz­czeć. Jego ostat­nim odgło­sem był rodzaj głę­bo­kiego wes­tchnie­nia, tyle że bul­go­tli­wego, bo do gar­dła wle­wała mu się już woda.
Prąd zniósł go parę stóp ode mnie. Przez chwilę uno­sił się na powierzchni twa­rzą do dołu, z ramio­nami wycią­gnię­tymi w moim kie­runku. Ruszy­łem ku niemu, ale kiedy byłem już bar­dzo bli­sko, fala odbita od jakiejś skały na dnie zalała go i wcią­gnęła pod wodę dolną część jego ciała. Przez chwilę wyda­wało się, że stoi wypro­sto­wany w rzece. Nurt objął go i okrę­cił; z wycią­gnię­tymi rękoma wyglą­dał jak cygań­ski tan­cerz. Ogień z brzegu spra­wił, że w wodzie pełno było jesien­nych liści, więc Stone krę­cił się w ich zło­ta­wo­czer­wo­nym oto­cze­niu. Mia­łem go aku­rat przed sobą, twa­rzą w twarz, kiedy woda otwo­rzyła się pod nim. Zosta­wił po sobie wstążkę szkar­łatu, roz­sze­rza­jącą się w szarfę, gdy prąd poniósł go w głąb i w dal. Kiedy wyczoł­ga­łem się w końcu na brzeg, wciąż trzy­ma­łem w zaci­śnię­tej pię­ści kawa­łek mokrego sukna.
Mam go i teraz: nie­bie­ski strzęp, mniej wię­cej sześć na sześć cali. Może to tylko pozo­stało po Sila­sie Sto­nie, dwu­dzie­sto­let­nim sto­la­rzu i miło­śniku wie­dzy, który wycho­wał się nad Black­stone River, ale ni­gdy nie nauczył się pły­wać. Posta­no­wi­łem wysłać ten kawa­łek sukna jego matce. To był jej jedyny syn.
Cie­kaw jestem, gdzie teraz leży. Może prąd cisnął go mię­dzy spo­czy­wa­jące na dnie kamie­nie i tysiące małych ust sku­bią już jego napęcz­niałe ciało? A może wciąż pły­nie, to pły­cej to głę­biej, ku spo­koj­niej­szym roz­le­wi­skom rzeki? Widzę, jak ciała pole­głych spły­wają ku sobie, aż w końcu doty­kają się dłońmi. Za dzień czy dwa ta mar­twa flo­tylla minie nie­do­koń­czoną białą kopułę, wychy­la­jącą się spomię­dzy rusz­to­wań na błot­ni­stym pagórku w Waszyng­to­nie. Czy oby­wa­tele roz­po­znają ich i zdejmą kape­lu­sze w geście sza­cunku? A może odwrócą się ze wstrę­tem na widok tej masy opuch­nię­tych ludz­kich szcząt­ków?
Powi­nie­nem wstać i poszu­kać miej­sca, gdzie zno­szą ran­nych. Oczy­wi­ście nasz lekarz nie raczył mnie o niczym zawia­do­mić. Ten lekarz jest kal­wi­ni­stą, czło­wie­kiem zgorzk­nia­łym i bez zro­zu­mie­nia dla mło­dych, nie­opie­rzo­nych wyznań. Jego zda­niem czło­wiek powi­nien znać się na swoim fachu, więc tak jak kowal rozu­mie się na kuźni, a rol­nik na orce, kape­lan musi wie­dzieć dokład­nie, w co wie­rzy i dla­czego. Nie krył lek­ce­wa­że­nia dla mnie i mojej posługi. Po tym, jak po raz pierw­szy popro­wa­dzi­łem modli­twę dla żoł­nie­rzy z naszej kom­pa­nii, stwier­dził, że jego zda­niem kaza­nie nie­oparte na stra­chu przed wiecz­nym potę­pie­niem nie mogło zro­bić więk­szego wra­że­nia na ludziach zaglą­da­ją­cych co dnia śmierci w oczy. Piękne słówka o miło­ści powi­nienem zacho­wać dla wła­snej żony.
Prze­cze­sa­łem dło­nią włosy, które schnąc, zmie­niły się w strąki. Nawet tak mizerny wysi­łek przy­szedł mi z tru­dem. Bolały mnie wszyst­kie mię­śnie. Moja stry­jenka miała chyba rację, widząc moją woj­skową karierę w ciem­nych bar­wach: kiedy czło­wie­kowi stuka piąty krzy­żyk, nie czas na takie przy­gody. Ale z dru­giej strony – kim był­bym, gdy­bym, osią­ga­jąc takie suk­cesy w szer­mierce słow­nej, wymi­gał się od walki na śmierć i życie? Zatem zostanę przy tych, któ­rzy prze­le­wają krew. Tak długo, póki nogi będą mnie nosić. Cho­ciaż, jak powie­dział mi dziś sze­re­go­wiec Mil­l­bury, „Wir­gi­nia to ciężka sprawa”.
Spa­ko­wa­łem sekre­ta­rzyk do tor­ni­stra. Więk­szość naszego ekwi­punku zosta­wi­li­śmy dziś rano tu, na wyspie, ale mój koc i tak był teraz mokry, bo uży­łem go do susze­nia sie­bie i mun­duru. Ale wełna to wełna – zawsze daje tro­chę cie­pła, nawet jak jest mokra. Zanio­słem więc swój koc jakie­muś chło­pa­kowi, który leżał na brzegu i szlo­chał. Był zupeł­nie prze­mo­czony, trząsł się z zimna. Do rana dosta­nie sil­nej gorączki.
– Nie wyj­dziesz tro­chę wyżej, na such­szy grunt? – spy­ta­łem. Nic mi nie odpo­wie­dział, więc otu­li­łem go kocem tam, gdzie leżał. Obu nas cze­kała zimna noc. Ale nie tak zimna – przy­szło mi do głowy – jak Silasa Stone’a.
Prze­rzu­ci­łem parę gałęzi przez błoto, a potem tam, gdzie brzeg się tro­chę obni­żał, wyczoł­ga­łem się na sko­szone pole. W świe­tle ogni­ska dostrze­głem grupkę lekko ran­nych żoł­nie­rzy tkwią­cych apa­tycz­nie w dziu­ra­wym stogu siana. Chcieli tam prze­trwać godziny chłodu. Spy­ta­łem ich, gdzie roz­bito namioty szpi­talne.
– Nie ma żad­nych namio­tów. Zajęli jakiś stary dom sece­chów – odpo­wie­dział mi sze­re­go­wiec z oban­da­żo­wa­nym ramie­niem. – To takie dzi­waczne miej­sce. Pełno w nim sta­rych ksią­żek i dużych bia­łych rzeźb; same nagusy. Mieszka tam jakiś stary secech. Wygląda jak gli­niany gar­nek wal­nięty o ścianę. Cho­dzi koło niego tylko jedna nie­wol­nica. Nie uwie­rzy pan – ona pomaga naszemu leka­rzowi. Opa­trzyła mi ranę i zało­żyła ban­daż. Cał­kiem nie­źle, jak pan widzi – dodał, pre­zen­tu­jąc dum­nie swą kon­tu­zję. – Powie­działa mi, że kie­dyś tam było wię­cej niż tuzin nie­wol­ni­ków, ale tylko ona nie zwiała.
Żoł­nierz nie odróż­niał naj­wy­raź­niej lewej ręki od pra­wej, bo jego wska­zówki co do poło­że­nia domu nie trzy­mały się kupy. Za każ­dym razem, gdy okre­ślał kie­ru­nek, jego kolega z obwią­za­nym gar­dłem, który nie mógł mówić, machał ręką w gwał­tow­nym pro­te­ście. W rezul­ta­cie pobłą­dzi­łem w ciem­no­ściach, wycho­dząc znów na brzeg, nie wie­dząc dobrze, czy po dru­giej stro­nie rzeki jest Mary­land czy Wir­gi­nia. Zawró­ci­łem i natkną­łem się na bie­gnące zyg­za­kiem ogro­dze­nie z bali. Dopro­wa­dziło mnie do cze­goś, co musiało być kie­dyś mły­nem. Sze­dłem dalej wzdłuż płotu, aż natra­fi­łem na bramę. Długi pod­jazd wysa­dzany był po obu stro­nach dere­niem i wysy­pany żwi­rem z rzeki. Spra­wiał ból moim bosym sto­pom.
Ale rychło upew­ni­łem się, że jestem na wła­ści­wej dro­dze. Wyczu­łem to nosem. Szpi­tal polowy zawsze śmier­dzi, nie­ko­niecz­nie z powodu latryn. Nie da się unik­nąć smrodu, jeśli metal otwiera ludz­kie brzu­chy i roz­lewa zawar­tość jelit. Jest też drugi zapach, słab­szy, ale dla mnie nie­mal rów­nie odpy­cha­jący: to woń świeżo rąba­nego mięsa. Zatrzy­ma­łem się, skrę­ci­łem w krzaki i zwy­mio­to­wa­łem. Zgięty w pół i słaby, przy­po­mnia­łem sobie, jak ojciec bił mnie trzciną po sie­dze­niu, kiedy nie chcia­łem jeść solo­nej wie­przo­winy. Uwa­żał, że przez bez­mię­sną dietę, którą wola­łem, nie będę miał siły do wypeł­nia­nia moich powin­no­ści. Nie cier­pia­łem tych obo­wiąz­ków – ogłu­pia­ją­cych i okrut­nych. Nie wolno nikogo zmu­szać, by haro­wał cały dzień z parą wołów w zaprzęgu, kiedy jarzmo wrzyna im się w skórę, a w ich dużych pustych oczach nie ma skry nadziei. Duch w czło­wieku zamiera, gdy od świtu do zmierz­chu brnie za ich zadami, grzę­znąc w kupach paru­ją­cego nawozu. A te świ­nie! Jak ktoś, kto sły­szał ich osza­lały kwik w rzeźni, gdy na zie­mię sika krew, może jeść wie­przo­winę?!
Może to przez ciem­no­ści albo przez porę roku? Może zawi­niły dole­gli­wo­ści żołąd­kowe, może przy­gnę­bie­nie i wyczer­pa­nie? A może dwa­dzie­ścia lat to aż nadto, by zapo­mnieć każde wyda­rze­nie – zwłasz­cza takie, o któ­rym bar­dzo chce się zapo­mnieć? W każ­dym razie dopiero w poło­wie sze­ro­kich kamien­nych scho­dów roz­po­zna­łem ten dom. Już tu kie­dyś byłem.

Roz­dział 2

Drew­niana gałka musz­ka­to­łowa

Dotar­łem tu już kie­dyś, pew­nego wio­sen­nego poranka, kiedy nad rzeką stała mgła tak gęsta, jakby ulała się mlecz­nym obło­kiem z nie­biań­skiej wazy. Mia­łem osiem­na­ście lat, a w nogach długą wędrówkę z portu w Nor­folk. Byłem szczu­pły i silny, ze spło­wia­łymi od słońca wło­sami, ster­czą­cymi spod ronda słom­ko­wego kape­lu­sza.
Po rzece kur­so­wał nie­wielki prom, który na życze­nie dobi­jał do małego mola przy pół­noc­nym cyplu wyspy. Zsze­dłem tam na ląd, wie­dziony jakąś fan­ta­zją, i poma­sze­ro­wa­łem z pół­to­rej mili do tego domu, pogwiz­du­jąc melo­dię zasły­szaną od prze­woź­nika. Wzdłuż drogi kwi­tły biało dere­nie, a powie­trze wyda­wało się aż lep­kie od aro­matu miodu – nie zala­ty­wało bagnem, jak w chłodne majowe dni na Spin­dle Hill. Na ramio­nach dźwi­ga­łem dwa cięż­kie kufry przy­wią­zane do kija, więc byłem nie­mal bez­bronny, kiedy wypa­dła mnie para masti­fów. Spod ich gru­bych, chy­żych łap pry­skał żwir. Było to, można powie­dzieć, stan­dar­dowe powi­ta­nie domo­krążcy z Con­nec­ti­cut. Cie­szy­li­śmy się marną repu­ta­cją, i nie bez powodu, bo wielu z nas w pogoni za gro­szem zamie­niało uczci­wość na prze­bie­głość, a oby­czaj­ność na gru­biań­stwo. Zna­łem się na psach: w domu mie­li­śmy col­lie, który był jak para dodat­ko­wych rąk, kiedy trzeba było zro­bić porzą­dek z owcami. A po dro­dze z Nor­folk nauczy­łem się paru rze­czy, z któ­rych naj­uży­tecz­niej­sza była wie­dza, że jeśli jakiś cer­ber zbliża się do czło­wieka, szcze­ka­jąc i war­cząc, trzeba do niego zawo­łać z jak naj­więk­szym entu­zja­zmem. Dzie­więć psów na dzie­sięć reaguje na strach agre­sją, a na przy­ja­zne powi­ta­nie – dobrym humo­rem. Zanim dotar­łem do bram domo­stwa, obie bestie barasz­ko­wały już przy moim boku, sztur­cha­jąc mnie dużymi, zabaw­nymi pyskami.
Na scho­dach stała jakaś młoda słu­żąca. Wyglą­dała na zdzi­wioną i tro­chę nie­za­do­wo­loną z zacho­wa­nia psów. Gwizd­nęła na nie ostro.
– Dziwne – stwier­dziła. – Nor­malne wycha­pa­łyby panu raczej oba schaby, niż tak się łasiły.
Zasko­czył mnie jej głos. Był czy­sty, wyraźny i dźwięczny jak dzwon. Wzięła się pod boki. Miała nie­zwy­kłe dło­nie – z dłu­gimi pal­cami, ciem­no­brą­zowe na wierz­chu i bla­do­ró­żowe od spodu. Kon­tra­sto­wały mocno z opa­su­ją­cym ją wykroch­ma­lo­nym far­tusz­kiem, nad któ­rym nosiła nie­ska­zi­telny, zapi­nany pod szyję gors. Wokół głowy zawią­zała rigo­lette w kolo­rze buracz­ko­wym, która dobrze har­mo­ni­zo­wała z mie­dzia­nym brą­zem jej skóry. Powierz­chow­ność dziew­czyny wydała mi się zna­ko­mi­tym ome­nem – dom, w któ­rym nie­wol­nicy wyglą­dają tak dobrze, musiał być pro­wa­dzony libe­ralną ręką.
Kiedy zeszła do mnie ze scho­dów, zdją­łem z ramion pakunki, a z głowy kape­lusz. Usta roz­cią­gną­łem w naj­uprzej­miej­szym – jak mi się zda­wało – uśmie­chu. Na Połu­dniu liczyły się dobre maniery. Spo­ty­ka­łem tu robot­ni­ków rol­nych, bosych i pół­na­gich, któ­rzy zacho­wy­wali się z więk­szą galan­te­rią niż prze­ciętny, nawet wykształ­cony, miesz­ka­niec Nowej Anglii. Nauczy­łem się też, że pierw­szym kro­kiem do uda­nych trans­ak­cji było pozy­ska­nie sobie zaufa­nie słu­żą­cych. To ci ludzie decy­do­wali w prak­tyce, czy byłeś dopusz­czony przed obli­cze gospo­da­rza lub – co dla mnie istot­niej­sze – gospo­dyni. Mogli też być pomocni na wiele róż­nych spo­so­bów.
Wyro­słem na ponad sześć stóp, więc rzadko zda­rzało mi się sta­wać twa­rzą w twarz z kobie­tami. Lecz teraz moje nie­bie­skie oczy mogły patrzeć pro­sto w jej oczy – ciemne, lekko kpiące. Pamię­ta­łem jed­nak, że to ja pierw­szy powi­nie­nem spu­ścić wzrok.
– Myśli pan, że ocza­ruje mnie tak samo jak te psy? – powie­działa swo­bod­nym tonem. – Pan Jan­kes, naj­pew­niej z Con­nec­ti­cut? – Unio­sła brodę i kla­snęła języ­kiem o pod­nie­bie­nie. – Ostatni domo­krążca, który tu dotarł, też był z Con­nec­ti­cut. Sprze­dał kucharce cały dzban gałki musz­ka­to­ło­wej. Z drewna…
– Oj, to wstyd! – powie­dzia­łem szcze­rze. Widzia­łem, jak wielu moich kon­ku­ren­tów fabry­ko­wało przy ogni­sku takie fał­szywe gałki.
– Nie sądzę, by nasi pań­stwo byli zain­te­re­so­wani pana ofertą, ale źle by o nas świad­czyło, gdy­by­śmy w taki gorący pora­nek nie zapro­po­no­wali szklanki cze­goś zim­nego…
Pro­szę, pro­szę – pomy­śla­łem. Czarna nie­wol­nica, pew­nie młod­sza ode mnie, a wysła­wia się w stylu, któ­rego nie powsty­dziłby się wielki pan. U nas nikt tak nie mówił, nawet pastor. Spin­dle Hill, wynie­sione na tysiąc stóp i z jedną tylko wąską dro­żyną, było zabitą deskami dziurą, gdzie ludzie mówili lokal­nym dia­lek­tem, któ­rego nie mogli dobrze zro­zu­mieć nawet miesz­kańcy odle­głego o dwa­dzie­ścia mil Hart­fordu. W domu nie mówili na mnie „leń”, tylko „fau­len­cer”, dom nazy­wano „hau­sem” albo „haj­mem”, a kiedy ojciec chciał o czymś zarę­czyć, koń­czył zda­nie sło­wem „rych­tyk”. Mniej niż stu­le­cie oddzie­lało mnie od pra­dziad­ków, któ­rzy wśród dąbrowy wykar­czo­wali pole i oczy­ścili je z kamieni. Nasz dom, zbu­do­wany przez ojca, stał na pola­nie, gdzie przed­tem koczo­wali indiań­scy łowcy jeleni. Miał tylko trzy izby, zbite z suro­wych pła­zów i desek, i zaczy­nał już popa­dać w ruinę. Mia­łem nadzieję, że pomogę ojcu w zgro­ma­dze­niu fun­du­szy na nowy dom i myśla­łem o dniu, kiedy wrócę z pie­niędzmi uciu­ła­nymi na han­dlu. Ale gdzieś koło Yorku czy James prze­sta­łem za tym tęsk­nić. Z pew­nym zaże­no­wa­niem stwier­dzi­łem, że wolę się gapić na roz­próż­nia­czone, wystro­jone w jedwa­bie żony plan­ta­to­rów. Rumie­ni­łem się na wspo­mnie­nie matki, wiecz­nie zapra­co­wa­nej, z gli­nianą fajeczką w ustach i rękoma nie­ustan­nie czymś zaję­tymi, się­ga­ją­cymi bla­dym świ­tem po kro­wie wymiona i do póź­nej nocy tka­ją­cymi lniane płótno.
– Był­bym bar­dzo zobo­wią­zany za tę uprzej­mość – odpar­łem z prze­ko­na­niem, że cią­głe obra­ca­nie się wśród ludzi o wytwor­nych manie­rach nie­za­wod­nie pro­wa­dzi do więk­szej ogłady. Młoda kobieta popro­wa­dziła mnie dookoła kamien­nego domu i przez niską bramę wpro­wa­dziła do ogródka przy kuchni, gdzie szla­chet­nie pur­pu­rowe na czub­kach pędy aspa­ra­gu­sów stały wyprę­żone na bacz­ność jak straż­nicy nad niskimi krzacz­kami tru­ska­wek, ugi­na­ją­cymi się pod cię­ża­rem pierw­szych, jesz­cze nie­doj­rza­łych owo­ców. Podą­ża­łem za nią, obser­wu­jąc spo­sób, w jaki się poru­szała – ide­al­nie pro­sta, ale bez śladu sztyw­no­ści.
Wewnątrz ude­rzyły mnie poranne aro­maty cie­płego kuku­ry­dzia­nego cia­sta i moc­nej kawy. Poczu­łem ssa­nie w żołądku.
– Kogo tu cią­gniesz, Grace? – ode­zwała się kucharka, sze­ro­ko­bio­dra kobieta z pła­ską, spo­coną twa­rzą. Mój głód musiał być oczy­wi­sty, bo kucharka, nie pyta­jąc mnie nawet o zda­nie, posta­wiła przede mną cynowy talerz wyła­do­wany kuku­ry­dzia­nym plac­kiem, zastrze­ga­jąc jed­no­cze­śnie, że zna sztuczki takich osob­ni­ków jak ja i nie da się wystrych­nąć na dudka.
Gor­li­wie poki­wa­łem głową, wpy­cha­jąc sobie jed­no­cze­śnie cia­sto do ust.
– Nie mam żad­nych gałek musz­ka­to­ło­wych, pro­szę pani – powie­dzia­łem szybko. – Mam tylko mnó­stwo uży­tecz­nych i porząd­nych rze­czy popra­wia­ją­cych stan ciała i umy­słu.
– Czyżby? – rzu­ciła kucharka, a jej sze­ro­kie usta wykrzy­wiły się w kary­ka­tu­ral­nie groź­nym gry­ma­sie. – Lepiej pokaż pan te swoje jan­ke­skie wyna­lazki, bo ja nie mam za wiele czasu na głup­stwa.
Kiedy po raz pierw­szy wyru­szy­łem z Nor­folk, byłem bar­dzo dumny ze swo­ich pięk­nych lako­wa­nych waliz z mnó­stwem wewnętrz­nych prze­gró­dek i uchwy­tów. Towar, który w nich umie­ści­łem, wybra­łem po dłu­gim namy­śle – i wyda­wał mi się rów­nie piękny jak walizy. Zain­we­sto­wa­łem głów­nie w rze­czy, które, jak myśla­łem, mogły się spodo­bać kobie­tom, bo w ich towa­rzy­stwie czu­łem się lepiej niż wśród przed­sta­wi­cieli mojej wła­snej płci. Mia­łem szyl­kre­towe grze­bie­nie, które – jak mnie zapew­niał doświad­czony kupiec z branży galan­te­ryj­nej – były ostat­nim krzy­kiem mody. Mia­łem też biżu­te­rię i amu­lety, gra­naty i perełki, wizy­towe ażu­rowe torebki i pape­te­rie, różne olejki, pach­nące mydełka i pomady, srebrne naparstki, a także złote oraz srebrne oku­lary i lor­gnons obcią­gnięte zie­loną skórką, jedwabne i baweł­niane nici do hafto­wa­nia, guziki, igły ze srebr­nymi i zło­tymi oczkami, pudełka kre­dek, scy­zo­ryki, nożyczki (od Rogersa, pole­cone przez fachowca!), karty do gry, opłatki, struny do skrzy­piec i wachla­rzy oraz wiele ksią­że­czek i ukła­da­nek dla dzieci. Na dnie każ­dej walizy uło­ży­łem książki. W te jed­nak nie zaopa­trzy­łem się u kupca galan­te­ryj­nego, ale naby­wa­łem po dro­dze, gdzie się dało. Pochła­nia­łem je łap­czy­wie, a potem odstę­po­wa­łem nowym czy­tel­ni­kom.
Byłem, jak już wspo­mnia­łem, dumny z tych wszyst­kich rze­czy, kiedy przed wie­loma mie­sią­cami wyru­sza­łem w drogę. Teraz jed­nak wie­dzia­łem, że więk­szość mojego towaru to tan­deta. Prze­ko­ny­wa­łem się o tym stop­niowo, gdyż żony plan­ta­to­rów uni­kały nie­grzecz­nych sfor­mu­ło­wań. Chwa­liły uprzej­mie moją biżu­te­rię, ale kupo­wały jedy­nie rze­czy uży­teczne, jak nici do hafto­wa­nia czy gry dla dzieci. To nie ich słowa, lecz wła­sne oczy uświa­do­miły mi ubó­stwo mojej oferty, gdyż wiele domów, w któ­rych mnie przyj­mo­wano, było praw­dzi­wymi przy­byt­kami ele­gan­cji, gdzie nawet taki dro­biazg jak sol­niczka mógł być dzie­łem flo­renc­kiego lub bru­gij­skiego złot­nika z quat­tro­centa. A ta biżu­te­ria! Widząc te sznury pereł na ich smu­kłych, gład­kich szy­jach, szybko wyzby­łem się złu­dzeń co do moich „klej­no­tów” z byle czego.
Ale książki to inna sprawa. Przy­naj­mniej tego nie musia­łem się wsty­dzić. Pamię­tam dokład­nie, co mia­łem wów­czas ze sobą – bo książki te zarówno otwo­rzyły przede mną ów piękny dom, jak i spra­wiły, że musia­łem go nagle opu­ścić. Ofe­ro­wa­łem zarówno spraw­dzone tytuły, takie jak A Pil­grim Pro­gress, jak i now­sze zdo­by­cze: poezje Word­swor­tha, Aids to Reflec­tion Cole­ridge’a w edy­cji Mar­sha, Life and Let­ters Cow­pera, Phy­sio­gnomy Lava­tera, Ras­se­las John­sona, Vicar of Wake­field Gold­smi­tha i An Essey Con­cer­ning Human Under­stan­ding Johna Locke’a. Dla dzieci wzią­łem Noah Webster’s Ame­ri­can Spel­ling Book i ład­nie ilu­stro­wane umo­ral­nia­jące bajki, jak Lis i wino­grona czy histo­ria o mle­czarce, która roz­lała mleko.
Kiedy ta wysoka nie­wol­nica imie­niem Grace zoba­czyła moje książki, wypro­sto­wała się i spy­tała, czy nie chciał­bym kubła cie­płej wody, bym mógł się odświe­żyć, zanim pokaże mi drogę na pokoje. Wpraw­dzie zanim prze­by­łem rzekę, ogo­li­łem się, ale z przy­jem­no­ścią sko­rzy­sta­łem z moż­li­wo­ści umy­cia się w cie­płej wodzie. Kiedy po jakimś cza­sie Grace wró­ciła, prze­ka­zała mi, że jej pan prosi, bym przy­niósł książki, a resztę towaru zosta­wił w kuchni. Popro­wa­dziła mnie wąskim kory­ta­rzem, który łączył kuch­nię, mle­czar­nię i kre­dens z głów­nym budyn­kiem. Dom nie był szcze­gól­nie duży i z pew­no­ścią bywa­łem już we wspa­nial­szych – bo nie­które rezy­den­cje plan­ta­tor­skie nad rzeką James przy­po­mi­nały pałace – ale miał świetne pro­por­cje i dosko­nały wystrój. Białe ściany wzno­siły się ku wyso­kim sufi­tom, ozdo­bio­nym gustowną sztu­ka­te­rią. Ciemne drew­niane pod­łogi ocie­plały wschod­nie dywany w żywych bar­wach. Pośrodku domu z owal­nego hallu wzno­siły się spi­ralne schody, zdo­bione liśćmi akantu. Grace wska­zała mi swoją smu­kłą dło­nią – nie­na­wy­kłą, jak zauwa­ży­łem, do cięż­kiej pracy – mar­mu­rową ławeczkę przy połu­dnio­wej ścia­nie, dokład­nie naprze­ciwko paty­no­wa­nych drzwi, flan­ko­wa­nych mar­mu­ro­wymi posą­gami wyobra­ża­ją­cymi Apol­lina i Dafne oraz Pro­me­te­usza Sko­wa­nego.
– Tu jest biblio­teka naszego pana. Pro­szę pocze­kać.
Po pra­wej mia­łem wej­ście do domu – sze­ro­kie drzwi oto­czone z obu stron krysz­ta­ło­wymi żyran­do­lami – i kiedy tam sie­dzia­łem, widzia­łem, jak pro­mie­nie słońca roz­bi­jają się o szkło, two­rząc małe tęcze. Przy­glą­da­jąc się świa­tłu, w pierw­szej chwili nie dostrze­głem wyraź­nie gospo­da­rza, który wyło­nił się z pół­mroku biblio­tecz­nych drzwi. Mia­łem tylko wra­że­nie wyso­kiego wzro­stu, wypro­sto­wa­nej postawy i łagod­nego głosu.
– Dzień dobry panu. Pozwoli pan do środka?
Wsze­dłem, zatrzy­ma­łem się i obró­ci­łem w miej­scu. To był pokój podwój­nej wyso­ko­ści, z wąską gale­ryjką bie­gnącą wzdłuż ścian cał­ko­wi­cie wypeł­nio­nych książ­kami. W cen­trum stało wiel­kie, pro­ste i piękne pali­san­drowe biurko.
– Augu­stus Cle­ment – powie­dział, wycią­ga­jąc dłoń. Prze­ło­ży­łem narę­cze ksią­żek na lewe ramię i uści­sną­łem machi­nal­nie jego rękę, oszo­ło­miony wspa­nia­ło­ścią księ­go­zbioru.
– Zawsze wyobra­ża­łem sobie niebo na kształt biblio­teki. Teraz wiem już dokład­nie, jak to wygląda – wyzna­łem, led­wie zda­jąc sobie sprawę, że myślę na głos. Pan Cle­ment roze­śmiał się i pokle­pał mnie po ramie­niu.
– Mie­li­śmy tu paru ludzi pań­skiego fachu, zanim moja córka wyszła za mąż… Kupiła od tych pań­skich kole­gów chyba z buszel zupeł­nie bez­war­to­ścio­wych rze­czy. Pew­nie po pro­stu lubiła roz­ma­wiać z mło­dymi męż­czy­znami… Ale żaden nie inte­re­so­wał się książ­kami. Może mi pan poka­zać swoje tytuły?
Roz­ło­ży­łem książki na pali­san­dro­wym biurku, a on szybko je przej­rzał. Mając przed oczami ogrom jego biblio­teki, wąt­pi­łem, czy znaj­dzie coś, co by go zacie­ka­wiło. Ale Phy­sio­gnomy Lava­tera przy­cią­gnęła jego uwagę.
– To wyda­nie póź­niej­sze od tego, które posia­dam. Cie­kaw jestem, jakie poprawki wpro­wa­dził. Niech pan powie Grace, ile pan chce za ten tom, a ona dopil­nuje, by wypła­cono panu co trzeba.
– Kiedy ja nie sprze­daję ksią­żek za pie­nią­dze…
– O, to cie­kawe!
– Han­dluję nimi na zasa­dzie wymiany, książka za książkę, wie pan. W ten spo­sób mam zawsze nowe rze­czy do czy­ta­nia w podróży.
– Zna­ko­mity pomysł! – powie­dział. – Tylko nie­zbyt zyskowny…
– Oczy­wi­ście zaro­bek też mnie inte­re­suje. Konieczny jest mło­demu czło­wie­kowi w moim poło­że­niu. Ale mam nadzieję, że nie poczyta mi pan tego za lek­ko­myśl­ność, jeśli powiem, że bar­dziej cenię bogac­twa ducha i myśli.
– Dobrze powie­dziane, młody panie… March, czy tak? Ale cóż, tak się składa, że mam dziś zaję­cia gdzie indziej, więc pro­szę czuć się w biblio­tece jak u sie­bie w domu. Mam nadzieję, że uczyni nam pan tę uprzej­mość i zje z nami obiad. Powie mi pan wtedy, na jaką książkę zgo­dziłby się pan wymie­nić swo­jego Lava­tera.
– Nie chciał­bym się narzu­cać…
– Skądże znowu… Panie March, zrobi mi pan wielką przy­jem­ność. Mój dom ostat­nio opu­sto­szał. Syn wyje­chał z rządcą w inte­re­sach. A samot­ność nie zawsze sprzyja nauce. Musi pan wie­dzieć, że tu, na Połu­dniu, cier­pimy na pewne nie­do­ży­wie­nie umy­słowe. Przed­kła­damy sztukę kon­wer­sa­cji nad pożytki z lek­tury, więc kiedy się spo­ty­kamy, lek­kość i galan­te­ria roz­mowy stają się celami samymi w sobie. Pew­nie to wsku­tek naszego zie­miań­skiego trybu życia… Ale cza­sami zazdrosz­czę tym mia­stom na Pół­nocy, gdzie ludzie uzdol­nieni gro­ma­dzą się jak psz­czoły w ulu, by pro­du­ko­wać miód inte­lek­tu­al­nego postępu. Chciał­bym z panem pomó­wić o książ­kach, jeśli oczy­wi­ście będzie pan tak miły, by poświę­cić mi wie­czór.
– Z naj­wyż­szą przy­jem­no­ścią, panie Cle­ment!
– Zna­ko­mi­cie. Do zoba­cze­nia zatem.
Przy drzwiach zatrzy­mał się jesz­cze, odwró­cił i powie­dział:
– Grace wspo­mi­nała, że ma pan także coś dla dzieci. Jeśli to jakieś ukła­danki albo gry dla nie­pi­śmien­nych, wezmę je, wie pan, dla małych nie­wol­ni­ków. Niech pan powie Grace, ile się za to należy.
Wiem, że pożą­dli­wość zaj­muje wyso­kie miej­sce na liście grze­chów śmier­tel­nych, a jed­nak tylko jako nie­po­ha­mo­waną pożą­dli­wość mogę okre­ślić to uczu­cie, jakie mnie ogar­nęło, gdy ze ści­śnię­tym gar­dłem i pło­ną­cymi policz­kami sta­ną­łem sam na sam z tymi wszyst­kimi tomami w biblio­tece pana Cle­menta. Nim minęło połu­dnie, byłem już gotów poko­chać mojego gospo­da­rza. Po biblio­tece da się bowiem poznać wła­ści­ciela. Ja zaś mogłem powie­dzieć o nim, że miał szla­chetne upodo­ba­nia, sub­telne gusty i sze­ro­kie hory­zonty.
W pew­nej chwili do drzwi biblio­teki zapu­kała Grace. Przy­nio­sła mi na tacy zimną prze­ką­skę, ale nie mia­łem ochoty na prze­rwę, tym bar­dziej, że podano mięso. Nie chcia­łem odry­wać się od ksią­żek nawet na chwilę. Jakąś godzinę przed porą obiadu zja­wiła się ponow­nie, sprząt­nęła nie­tknięty posi­łek i zapro­po­no­wała, że pokaże mi moją kwa­terę – mia­łem zamiesz­kać w domku nie­obec­nego rządcy. Zna­la­zł­szy się tam, usi­ło­wa­łem dopro­wa­dzić do przy­zwo­itego stanu mój wygląd, co nie było łatwe, jako że dys­po­no­wa­łem bar­dzo ogra­ni­czoną gar­de­robą. Nie po raz pierw­szy od czasu, kiedy ruszy­łem w drogę, prze­cho­dzi­łem katu­sze na myśl, że będę się musiał poka­zać przy kul­tu­ral­nym stole w ubra­niu z płó­cien­nego samo­działu, utka­nego przez matkę z naszego lnu. Posta­no­wi­łem, że kiedy wrócę na Pół­noc, za część zaro­bio­nych pie­nię­dzy spra­wię sobie porządny gar­ni­tur od nowo­jor­skiego krawca.
Pan Cle­ment ocze­ki­wał mnie w salo­nie. Był sam. Mia­łem nadzieję poznać panią domu, więc na mojej twa­rzy musiało się odbić zasko­cze­nie.
– Pani Cle­ment wita pana i prze­pra­sza. Nie czuje się dobrze. Wła­ści­wie w ogóle nie jada na dole. Powie­działa jed­nak, że chęt­nie spo­tka się z panem jutro, o ile zechce ją pan odwie­dzić. Byłaby rada wysłu­chać pań­skich wra­żeń z podróży.
Nie nawy­kłem do alko­holu, ale przez grzecz­ność przy­ją­łem z rąk gospo­da­rza kie­li­szek szam­pana. Prze­ży­cia tego dnia popra­wiły mój nastrój i zanim sie­dli­śmy w ele­ganc­kiej jadalni, te małe wytrawne bąbelki zaczęły mi przy­jem­nie ude­rzać do głowy. Poja­wił się Murzyn ze srebrną tacą, na któ­rej leżał kawał krwi­stej woło­winy w otoczce żół­tego poły­skli­wego tłusz­czu. Do tego podano dodatki, mię­dzy innymi ziem­niaki, które były dla mnie łatwiej­sze do prze­łknię­cia. Z wdzięcz­no­ścią przy­ją­łem duszone warzywa, ale kiedy pod­nio­słem wide­lec do ust, poczu­łem zapach smalcu – i odło­ży­łem sztućce na talerz.
Nie zwra­ca­łem jed­nak więk­szej uwagi na głód, bo pogrą­ży­łem się w roz­mo­wie. Nie potra­fię już wymie­nić wszyst­kich tema­tów, które poru­szy­li­śmy, ale pamię­tam że prze­rzu­ca­li­śmy się od sta­ro­żyt­no­ści do współ­cze­sno­ści, od Katona rzym­skiego do kato­nów naszej ame­ry­kań­skiej rewo­lu­cji, od Kan­tow­skiego aprio­ry­zmu do Kanta w uję­ciu Cole­ridge’a. Mówi­li­śmy też o nie­spła­co­nym długu, jaki Cole­ridge zacią­gnął u Schel­linga. Cle­ment pro­wa­dził, ja podą­ża­łem za nim, a wino pite na pusty żołą­dek doda­wało mi skrzy­deł. Led­wie zauwa­ży­łem, że prze­nie­śli­śmy się z jadalni do salonu, i nie mia­łem poję­cia, która była godzina, kiedy Cle­ment prze­cią­gnął po skro­niach dło­nią poły­sku­jącą ele­ganc­kim sygne­tem. Dopiero wtedy dostrze­głem, że ma twarz posza­rzałą ze zmę­cze­nia.
– Musi mi pan wyba­czyć, ale odwy­kłem już od bez­po­śred­niego doglą­da­nia gospo­dar­stwa, tak jak to musia­łem robić przez cały dzi­siej­szy dzień. Zwy­kle mająt­kiem kie­rują mój syn i rządca, zwra­ca­jąc się do mnie tylko w naj­waż­niej­szych spra­wach. Pod ich nie­obec­ność sam muszę się wszyst­kim zaj­mo­wać, stąd moje zmę­cze­nie. Ale nie pamię­tam już, kiedy tak dobrze roz­ma­wiało mi się z jakimś mło­dym czło­wie­kiem. Ma pan giętki umysł, panie March. Widać, że jest pan bar­dzo oczy­tany jak na mło­dzieńca w sytu­acji, która – niech mi pan wyba­czy – nie uła­twia stu­diów. Jeśli tylko pań­skie plany na to pozwolą, będzie pan tu mile widziany tak długo, jak tylko zechce pan u nas zostać.
Wśród domo­krąż­ców z Con­nec­ti­cut krą­żyło powie­dze­nie: „Uwa­żaj na gościn­ność plan­ta­to­rów”. Wielu mło­dych ludzi chęt­nie korzy­stało z takich zapro­szeń, porzu­ca­jąc dla przy­jem­nego próż­niac­twa wędrówkę i pły­nące z niej zyski. Ale ja w tam­tych cza­sach byłem tak głodny wie­dzy, że nie mogłem się oprzeć per­spek­ty­wie spę­dze­nia paru dni na eks­plo­ra­cji biblio­teki oraz inte­lektu pana Cle­menta.
Naza­jutrz zło­ży­łem wizytę pani Cle­ment. Zna­la­złem ją spo­czy­wa­jącą na szez­longu w sło­necz­nej bawialni; wiel­ko­oka pięk­ność spo­wita była pianką peniu­aru z bia­łej koronki i haftu angiel­skiego. Grace sie­działa w fotelu obok niej, czy­ta­jąc na głos jakąś poezję. Czy­niła to z zaska­ku­jąco deli­kat­ną­ek­spre­sją.
– Dzię­kuję ci, Grace, moja droga. To było cudowne, jak zawsze. Może teraz tro­chę odpocz­niesz, a ten przy­stojny mło­dzie­niec dotrzyma mi towa­rzy­stwa?
Sły­sząc panią Cle­ment, zda­łem sobie sprawę, że Grace sta­ran­nie ją naśla­do­wała, a choć miała z natury niż­szy głos, to jej tim­bre był bogat­szy i bar­dziej dźwięczny.
Pani Cle­ment wycią­gnęła dłoń na moje powi­ta­nie. Dotknię­cie jej skóry – gorą­cej i suchej, aż papie­ro­wej – było dla mnie szo­kiem. Uczy­ni­łem wszakże co w mojej mocy, by ukryć to przy­kre wra­że­nie.
– Mój mąż powie­dział mi, że świetny z pana roz­mówca, ale nie wspo­mniał, że jest pan tak przy­stojny. Doprawdy „złoty mło­dzie­niec” z pana, jak mówi poeta. Musi pan mieć u swych stóp wszyst­kie ślicz­notki z Wir­gi­nii – zachi­cho­tała po dziew­czę­cemu.
Chrząk­ną­łem z zakło­po­ta­niem. Grace obrzu­ciła mnie chłod­nym spoj­rze­niem. Wsu­nęła zakładkę do tomiku, który wła­śnie czy­tała, i bez­sze­lest­nie ulot­niła się z pokoju. Pani Cle­ment dostrze­gła, że odpro­wa­dzi­łem Grace spoj­rze­niem. Wes­tchnęła.
– Wie pan, cza­sem wydaje mi się, że jestem bar­dziej przy­wią­zana do niej niż do wła­snej córki… Czy bar­dzo mnie pan potę­pia?
Naj­wy­raź­niej nie ocze­ki­wała odpo­wie­dzi, więc zacho­wa­łem mil­cze­nie.
– Syn tak czę­sto wyjeż­dża, a córka młodo wyszła za mąż i też mnie opu­ściła. Ślub był w zeszłym roku, miała dopiero pięt­na­ście lat… Wyobraża pan sobie? Taka młoda dziew­czyna i już jest panią wiel­kiego majątku ziem­skiego. Ostrze­ga­łam ją, ale uparła się, tup­nęła nóżką i przy­jęła oświad­czyny tego mło­dego gen­tle­mana, choć ojciec i ja dora­dza­li­śmy pewną zwłokę, by się jesz­cze namy­śliła. Ale mło­dzi lubią posta­wić na swoim, panie March. Zresztą sam pan naj­le­piej o tym wie, skoro pan taki młody, chło­piec pra­wie…
– W listo­pa­dzie skoń­czę dzie­więt­na­ście lat, pro­szę pani.
– No widzi pan… chło­piec, dobrze mówię, cho­ciaż pięk­nie wyro­śnięty. – Spoj­rzała na mnie z uzna­niem tymi swo­imi dużymi ciem­nymi oczami. – Ile ma pan wzro­stu? Ze sześć stóp?
– Tro­chę wię­cej, pro­szę pani.
– To dobrze. I w ramio­nach pan sze­roki. Lubię wyso­kich męż­czyzn sze­rokich w ramio­nach. Mój mąż też ma sześć stóp wzro­stu, ale prze­sia­dy­wałby cały dzień w biblio­tece, więc oba­wiam się, że nie ma już tak męskiej syl­wetki, jaką mógłby mieć, gdyby wię­cej jeź­dził konno.
Znów roze­śmiała się sztucz­nie i melo­dyj­nie, ale zaraz zmarsz­czyła nosek, bo jej myśli sku­piły się na nie­obec­nej córce.
– Powie­dzia­łam jej: Marianne, mogą do cie­bie mówić „jaśnie pani”, ale wiedz jedno – że im więk­szy jest mają­tek, tym bar­dziej znie­wala swo­ich wła­ści­cieli. – Zachi­cho­tała ponow­nie. – Coś panu powiem, panie March. Moja Grace ma teraz wię­cej wol­no­ści niż moja rodzona córka. Nie cho­dzi natu­ral­nie o wol­ność do odej­ścia, bo takiego prawa nie będzie miała ni­gdy. Grace jest moja i zosta­nie ze mną na zawsze. Tu się uro­dziła, wie pan. Mąż dał mi ją w pre­zen­cie ślub­nym. Jakie to było miłe dziecko. Myślę, że mąż chciał, bym na niej wypró­bo­wała swe macie­rzyń­skie umie­jęt­no­ści, zanim uro­dzą się nasze wła­sne dzieci. Kto by pomy­ślał, że pierw­sza wprawka okaże się najbar­dziej udana? Nauczy­łam ją czy­tać, jak pan widział. Nie spra­wiło mi to żad­nego wysiłku, wcale. Skła­dała litery z więk­szą łatwo­ścią niż ja sama, kiedy byłam dziec­kiem, i szło jej o wiele lepiej niż Marianne. Nie wiem, co by ze mną było, taką chorą, gdyby mi nie czy­tała. Moja córka ni­gdy nie inte­re­so­wała się książ­kami. Nie ma w tej dziew­czy­nie za grosz poezji. Dla­czego? Może pan się domy­śla, panie March? No, ale skąd pan miałby to wie­dzieć. Pan jej ni­gdy nie widział, prawda? Mam takie nie­upo­rząd­ko­wane myśli, to przez cho­robę, niech mi pan wyba­czy. A mój syn jest bar­dzo zajęty, ni­gdy tu do mnie nie wpada. Od dawna go nie widzia­łam…
– O ile wiem, musiał wyje­chać w inte­re­sach…
– A, rze­czy­wi­ście. Mąż mi wspo­mi­nał. Cią­gle o czymś zapo­mi­nam, taka to cho­roba. Jak będzie pan scho­dził, niech mu pan powie, żeby przy­szedł, dobrze? Chło­pak powi­nien odwie­dzić swoją mamę, prawda? Nie mam znów tak wiele do opo­wia­da­nia. Mogłaby cho­ciaż przyjść córka, ale prze­cież wyszła za mąż. Gdzież to ona teraz mieszka, nie mogę sobie przy­po­mnieć nazwy tego majątku… Wszy­scy mówią, że zro­biła pierw­szo­rzędną par­tię, naj­lep­szą w tam­tym sezo­nie. Ale nie mogę sobie przy­po­mnieć, za kogo wła­ści­wie wyszła… Grace będzie wie­dzieć. – Odwró­ciła głowę. – Grace, jak się nazywa ten gen­tle­man? – Znów obró­ciła twarz ku mnie, naj­wy­raź­niej zdu­miona, że nie dostrze­gła nie­wol­nicy. W oczach miała popłoch. – Gdzie jest Grace? – jej głos zazgrzy­tał jak nóż na cyno­wym tale­rzu.
– Odpra­wiła ją pani.
– Spro­wadź ją pan z powro­tem! Zaraz! Nie mogę być sama z gen­tle­ma­nem spoza rodziny. Co by powie­dział mój mąż? Grace! – Wysi­łek krzyku dopro­wa­dził ją do kaszlu, a ten z kolei do strasz­li­wego spa­zmu, po któ­rym na jej koron­ko­wej chu­s­teczce pozo­stały krwawe ślady.
Grace, która musiała być gdzieś w pobliżu, zja­wiła się natych­miast z dzban­kiem mię­to­wej lemo­niady. Podała ją zaraz swo­jej pani, a ta wzięła szklankę drżącą ręką i wypiła łap­czy­wie. Grace deli­kat­nie popra­wiła jej pasemko spło­wia­łych wło­sów, które wymknęło się spod koron­ko­wego czepka, i pogła­skała po per­ga­mi­no­wej skroni.
– Myślę, że pani Cle­ment jest już zmę­czona. Na pewno chęt­nie pana przyj­mie, ale innym razem.
Ski­ną­łem głową i z ulgą wysze­dłem. Po połu­dniu, gdy zro­biło się tro­chę chłod­niej, wybra­łem się na spa­cer w pole. Świa­tło padało z ukosa na jaskrawo odzia­nych robot­ni­ków rol­nych, śpie­wa­ją­cych przy piko­wa­niu soczy­ście zie­lo­nych sadzo­nek tyto­niu. Poczu­łem tyto­niowy zapach i pomy­śla­łem, jak ład­nie to wygląda w porów­na­niu z jało­wymi polami Spin­dle Hill. Ja przy swo­jej pracy ni­gdy nie śpie­wa­łem. Klą­łem raczej, kiedy kamie­ni­sta gleba nie dawała się zaorać w równe skiby, a krnąbrne woły z upo­rem odma­wiały współ­pracy. Wra­ca­jąc do domu, tra­fi­łem na Grace, ści­na­jącą w ogro­dzie wcze­sne róże.
Potrzy­ma­łem jej koszyk, by mogła się­gnąć kwia­tów pną­cych się wysoko na per­goli ze sple­cio­nych kona­rów sza­rań­czy­nów. Skoń­czyw­szy to zaję­cie, spoj­rzała na mnie z pew­nym zakło­po­ta­niem.
– Pan Cle­ment nie uprze­dził pana pew­nie o cho­ro­bie żony? Trudno mu się pogo­dzić z jej sta­nem. Ni­gdy nie była oka­zem zdro­wia, ale dwa lata temu miała wypa­dek. Wybrała się na konną wycieczkę i nagle wyje­chała z cie­nia na pełne słońce, a wtedy jej klacz ponio­sła i zrzu­ciła panią Cle­ment. Od tej pory nie może odzy­skać zmy­słu rów­no­wagi, więc całymi dniami nie wstaje. Ten jej kaszel, a także gorączka, biorą się chyba z braku ruchu i świe­żego powie­trza. Ona boi się świata, panie March. Kiedy wstaje, dostaje zawro­tów głowy i wydaje się jej, że znów spada z konia. Na szczę­ście dużo śpi. To praw­dziwe bło­go­sła­wień­stwo.
– Rozu­miem, możesz wtedy odpo­cząć…
– To bło­go­sła­wień­stwo dla niej, panie March, bo to ona potrze­buje wytchnie­nia od swo­ich lęków i nie­pew­no­ści.
Poczu­łem siłę jej wymówki.
– Ona kocha cię jak matka – rzu­ci­łem.
Grace odwró­ciła się bez słowa i zaczęła ukła­dać kwiaty w koszyku. Potem spoj­rzała na mnie poważ­nie.
– Tak? Nie powie­dzia­ła­bym. Ale rze­czy­wi­ście, moja matka zastała sprze­dana gdzieś na połu­dnie przez pana Cle­menta, gdy nie mia­łam nawet roku. – Mówiła niskim gło­sem i sta­rała się pano­wać nad sło­wami. Wzięła koszyk i poszła wypro­sto­wana, koły­sząc się w bio­drach, pro­sto do domu.
Tego wie­czoru pan Cle­ment miał mnó­stwo uwag do Lava­tera, ale póź­niej prze­szli­śmy do książki Samu­ela Mor­tona, poświę­co­nej ludz­kim czasz­kom. Był to nowy, pięk­nie wydany tom, który przy­cią­gnął moją uwagę z powodu impo­nu­ją­cych rycin. Pan Cle­ment w swo­jej wspa­nia­ło­myśl­no­ści zapro­po­no­wał mi tę książkę na wymianę. Roz­mowa o dziele Mor­tona przy­wio­dła nas w nie­unik­niony spo­sób do „murzy­no­lo­gii”, jak to okre­ślił pan Cle­ment, i ogól­niej, do kwe­stii nie­wol­nic­twa. Chcia­łem zacząć ten wątek roz­mowy od pochwały spraw­no­ści zarzą­dza­nia w majątku mojego gospo­da­rza oraz przy­wią­za­nia i ufno­ści, jakie zauwa­ży­łem tu pomię­dzy pań­stwem i służbą.
– Ufność! – roze­śmiał się, ocie­ra­jąc brodę ser­wetką z mię­si­stego jedwa­biu. – Jedy­nym spo­so­bem, by utrzy­mać nie­wol­ni­ków w uczci­wo­ści, jest nie­ufa­nie im za grosz!
Musiał zauwa­żyć, że się mimo­wol­nie skrzy­wi­łem.
– Zdaje się, że pana zda­niem to surowa ocena? Zga­dzam się, ale to nie­stety prawda. Mia­łem sąsiada, kapi­tal­nego gościa, który miesz­kał tuż za mie­dzą, na zachód stąd. Ni­gdy nie karał swo­ich nie­wol­ni­ków. Ale w końcu jeden z nich zro­bił się bez­czelny. Kiedy mój przy­ja­ciel zde­cy­do­wał się, choć nie­chęt­nie, wychło­stać go, ten czarny chło­pak chwy­cił dębowy konar i roz­trza­skał swemu panu czaszkę. Na mia­zgę!
Pan Cle­ment wypro­sto­wał się i odło­żył wide­lec, dając znać usłu­gu­ją­cemu nie­wol­ni­kowi, by sprząt­nął ze stołu. Led­wie Murzyn znik­nął za drzwiami, pan Cle­ment zaczął mówić dalej:
– Nazwijmy ich grze­chy, panie March. To leni­stwo, fał­szy­wość, roz­wią­złość, zło­dziej­stwo. Obdarz pan jakie­goś nie­wol­nika zaufa­niem, a szybko, bar­dzo szybko, prze­ko­nasz się, jak daleko posu­nął się w któ­rejś z tych wad, albo i we wszyst­kich.
– Myślę jed­nak, pro­szę pana, że to same realia nie­wol­nic­twa, a nie wro­dzone skłon­no­ści przy­czy­niają się do tych przy­war. Serce jest tak samo czer­wone w bia­łej i czar­nej piersi, więc i nie­go­dzi­wość może zago­ścić w obu.
– Ale ja wcale nie mówię o nie­go­dzi­wo­ści! – stwier­dził pan Cle­ment nie­mal roz­ba­wiony, opusz­cza­jąc dło­nie na stół. – Mówi pan o zewnętrz­nych uwa­run­ko­wa­niach zja­wi­ska. Ale czy można mówić o nie­go­dzi­wo­ści cztero- czy pię­cio­let­niego dziecka, nie­umie­ją­cego jesz­cze uży­wać rozumu? Oczy­wi­ście, że nie. Takie dziecko nie odróż­nia uczci­wo­ści od oszu­stwa, nie myśli o dniu jutrzej­szym ani kon­se­kwen­cjach. Dla niego liczy się tylko chwi­lowa zachcianka i spo­sób, by ją zaspo­koić. Tak też jest z Afry­ka­nami. Pod wzglę­dem moral­nym są dziećmi, a naszym zada­niem jest nimi kie­ro­wać i strzec, póki ich rasa nie osią­gnie doj­rza­ło­ści. I ja wie­rzę, że tak się sta­nie. Tak. Nie jestem jed­nym ze zwo­len­ni­ków Mor­to­now­skiego mie­rze­nia cza­szek. Nie sądzę też, by obecny porzą­dek był nie­zmienny. Nie można sądzić książki po okładce i obraz­kach, panie March. Zabie­rze pan ze sobą ten piękny tom, ale wkrótce się pan prze­kona, że metody Mor­tona są ułomne, bar­dzo ułomne. Zresztą nawet wielki Ary­sto­te­les mylił się pod tym wzglę­dem, bo sądził, że jedy­nie rasa hel­leń­ska zdolna jest do cywi­li­zo­wa­nego życia.
Pan Cle­ment odsta­wił swój kie­li­szek na jedwabny obrus i wska­zał otwartą dło­nią na piękny pokój, w któ­rym sie­dzie­li­śmy, błysz­czący od krysz­ta­łów i por­ce­lany.
– A teraz sie­dzimy tu sobie, pan i ja. Nasi przod­ko­wie, poma­lo­wani jak dzi­kusy, ogry­zali kości, gdy roz­kwi­tały mia­sta Ary­sto­te­lesa. – Pod­niósł do ust ser­wetkę i deli­kat­nie otarł wargi. W świe­tle świec bły­snął sygnet na jego palcu. – Nie­wol­nic­two prze­mi­nie, choć nie nastąpi to za mojego życia ani za życia mego syna. Afry­ka­nie z poko­le­nia na poko­le­nie doj­rze­wają duchowo. Już samo prze­by­wa­nie wśród nas doko­nało w ich duszach wiel­kiej i szczę­śli­wej prze­miany. Wypro­wa­dzi­li­śmy ich z mro­ków nocy w jasność dnia, panie March. Ale to dzieło dale­kie jesz­cze od zakoń­cze­nia. Naszym powo­ła­niem jest rola suro­wych ojców. Nie powin­ni­śmy wyga­niać ich na siłę ze stanu dzie­cięc­twa. A jeśli cza­sami ozna­cza to kara­nie, cóż, trzeba i z tego korzy­stać, tak jak ojco­wie każą swoje krnąbrne dzieci. Ale ni­gdy w zło­ści!
Odchy­lił się na krze­śle, wychy­la­jąc kie­li­szek wina. Potem znów pod­jął swą kwe­stię tonem reflek­sji, jakby mówił bar­dziej do sie­bie niż do mnie.
– Wyzwa­niem dla chrze­ści­ja­nina jest pokie­ro­wa­nie Murzy­nami bez ule­ga­nia emo­cjom. W nale­ży­tym gospo­da­ro­wa­niu nie ma miej­sca na oso­bi­ste urazy.
– Pan wyba­czy – prze­rwa­łem – ale nie mówi pan chyba o chło­ście?
– Nie mówię o chło­ście takiej, jaka poja­wia się w roz­go­rącz­ko­wa­nej wyobraźni pań­skich filan­tro­pów z Pół­nocy – odparł. – Chło­sta na ogół nie jest konieczna. Ale cza­sami bywa ina­czej. Dla ich dobra – i dla naszego.
Zło­żył ser­wetkę w zgrabny trój­kąt i pod­niósł się od stołu. Ja uczy­ni­łem to samo i prze­szli­śmy do salonu. Słu­żący zja­wił się tam z krysz­ta­łową karafką brandy, z któ­rej pan Cle­ment szczo­drze nalał. Gdy chło­pak znik­nął, gospo­darz kon­ty­nu­ował wątek:
– Może pan sądzić, że nie­wol­nic­two to czy­sta korzyść tylko dla wła­ści­ciela. Istot­nie, korzy­ści takie ist­nieją, zarę­czam panu. Ta insty­tu­cja uwal­nia od nud­nego mozołu, który prze­szka­dza w nie­skrę­po­wa­nym życiu umy­sło­wym. Ale to nie takie pro­ste.
Cle­ment obró­cił w dłoni kie­li­szek z bursz­ty­no­wym trun­kiem, pod­niósł go do nosa i głę­boko wcią­gnął aro­mat. Naśla­do­wa­łem go. Opary alko­holu podraż­niły mi zatoki i wyci­snęły łzy z oczu.
– Z dru­giej strony nie­wol­nicy zyskują, mając przy­kład swego pana i ucząc się, na czym polega wyż­sza forma czło­wie­czeń­stwa. Ale ten wymóg nie­ustan­nego świe­ce­nia przy­kładem bywa, przy­znajmy to, męczący dla wła­ści­ciela. Sądzę więc, że posia­da­nie nie­wol­ni­ków to praw­dziwy spraw­dzian ludz­kiego cha­rak­teru. By go zdać, konieczna jest dys­cy­plina.
Czu­łem, że koń­czyny robią mi się roz­grzane i cięż­kie. Uśmie­cha­łem się i kiwa­łem głową, myśląc, jaki to dobry przy­kład daje mój gospo­darz, jakie szczę­ście mają jego nie­wol­nicy. Ja też czu­łem się uszczę­śli­wiony – uwaga, jaką mi poświę­cał, schle­biała mi. Byłem pod wra­że­niem jego mądro­ści i mia­łem ochotę choć na krótko zakosz­to­wać tego życia wyż­szych sfer, jakie pro­wa­dził.
Dni upły­wały mi na cza­ru­ją­cej kom­bi­na­cji stu­diów i przy­jem­no­ści towa­rzy­skich. Moje miej­sce w tym domu pozo­sta­wało nie­okre­ślone. Choć jada­łem obiady z panem Cle­men­tem i mia­łem za dnia wolny wstęp do jego biblio­teki, nie spa­łem w rezy­den­cji, tylko w domku dla per­so­nelu, a śnia­da­nia jada­łem, tak jak pierw­szego dnia, w kuchni. Na swój spo­sób cie­szy­łem się z tych śnia­dań tak samo, jak z wie­czor­nych spo­tkań z panem Cle­men­tem. Kucharka Annie oka­zała się osobą, która pod cienką sko­rupką szorst­ko­ści skrywa wiele cie­pła i dobroci. Wyka­zy­wała wobec mnie dużo zdro­wego humoru i macie­rzyń­skich uczuć. Jej dzieci trzy­mały się bli­sko matki. Żywa jak iskierka córka Pru­dence miała sie­dem lat i trak­to­wała swe obo­wiązki – czysz­cze­nie butów i łuska­nie gro­chu – niczym dobrą zabawę. Do jej brata, Justice’a, dorod­nego dzie­się­cio­latka, nale­żało dono­sze­nie wody i drew, szo­ro­wa­nie garn­ków, a cza­sami też poda­wa­nie do stołu. Annie powie­działa mi z dumą, że Justice’a wybrano do usług domo­wych, choć jego ojciec pra­co­wał w polu aż do dnia, kiedy zgi­nął w wypadku.
– Nie mogę o nim powie­dzieć złego słowa. O, nie! Louis to był kawał chłopa zdat­nego do wszyst­kiego.
Mówiąc to Annie mie­szała jakieś rzad­kie cia­sto, a łyżka w jej ręku poru­szała się coraz wol­niej, jakby hamo­wana wstecz­nym bie­giem wspo­mnień. Na sze­ro­kiej twa­rzy kucharki poja­wił się wsty­dliwy pół­u­śmie­szek.

 
Wesprzyj nas