Laureatka Nagrody Pulitzera 2006 to miłosna opowieść osadzona w czasach katastrofy, która bada namiętności między mężczyzną i kobietą, czułość rodzica i dziecka oraz zmieniającą życie moc żarliwie wyznawanej wiary.
Kapitan March, nieobecny ojciec z „Małych kobietek” Louisy May Alcott, pisze czułe listy do rodziny. Wojna wystawia na próbę jego idealizm i wiarę w Unię. Z listów powoli zaczyna się wyłaniać obraz okrucieństwa, przemocy i rasizmu, do których dochodzi na linii frontu.
Kiedy March cudem unika śmierci, próbuje na nowo nawiązać kontakt z rodziną, która nie ma pojęcia, przez co przeszedł. I wtedy poznajemy punkt widzenia pani Marmee March. Zadawnione żale, złość na męża, który doprowadził rodzinę do finansowej ruiny, a teraz ukrywa przed nią swoje przeżycia powodują, że musi zrewidować to, co myśli o nim, o ich małżeństwie i przyszłości.
Geraldine Brooks po mistrzowsku opowiada o ideałach zderzających się z brutalną rzeczywistością i o wojnie, która wszystkim wystawia moralny rachunek. Jej książka to także próba odpowiedzi na pytanie, czy można dobrze i uczciwie żyć, poznawszy bezmiar ludzkiego cierpienia.
Autorka z genialnym wyczuciem wskrzesza świat, który przeminął z wiatrem, przywołując klimaty, urok i grozę tamtych czasów.
✓ Wstrząsająca i poruszająca… „March” rzuca czar, który trwa znacznie dłużej niż samo czytanie.
– Karen Joy Fowler, „The Washington Post World”
✓ Pięknie skonstruowana opowieść o tym, jak wojna niszczy ideały, podważa przekonania moralne i wbija klin gorzkiego doświadczenia i niewypowiedzianych wspomnień między męża a żoną.
– „Los Angeles Times Book Review”
✓ Louisa May Alcott byłaby bardzo zadowolona.
„The Economist”
Geraldine Brooks – urodziła się i wychowała w Australii, mieszka w Massachusetts. Jest autorką powieści „March”, za którą otrzymała Nagrodę Pulitzera, a także innych międzynarodowych bestsellerów, takich jak „The Secret Chord”, „Caleb’s Crossing”, „Ludzie księgi” czy „Rok cudów”. Opublikowała również dobrze przyjęte książki z gatunku literatury faktu, „9 części pożądania” i „Foreign Correspondence”.
March
Przekład: Jarosław Skowroński
Wydawnictwo Relacja
Premiera: 26 lutego 2025
Część pierwsza
Jo zauważyła ponuro:
– Ale taty nie ma i nie będzie go bardzo długo…
Nie powiedziała: „Może nawet nigdy”, ale każda z dziewcząt dodała to sobie w myśli, wiedząc, że ojciec przebywał gdzieś daleko, gdzie toczą się walki.
Louisa May Alcott, Małe kobietki
Wirginia to ciężka sprawa
21 października 1861 roku
Oto co do niej napisałem: Dzisiaj na niebie rzeźby z chmur. Krople słońca rozświetliły ich wybujałe kształty, jakby firmament przetykany był złotą nicią.
Zatrzymuję się, by otrzeć bolące oko, które nie przestaje łzawić. Użyłem chyba zbyt kwiecistego stylu, ale to bez znaczenia, bo ona jest wyrozumiałym krytykiem. Moja ręka, nosząca na sobie, jak widzę, ślady zeschłej flegmy, drży z wyczerpania.
Wybacz, proszę, niestaranne pismo, ale maszerująca armia nie oferuje zbyt wielu spokojnych miejsc, gdzie można by pomyśleć i napisać list. (Mam nadzieję, że moja młoda autorka znajduje czas, by oderwać się na chwilę od swoich wszystkich ważnych prac i skorzystać z mojej małej kryjówki – i że zaprzyjaźnione szczury nie mają jej za złe, iż na krótko opuściła swą zwykłą siedzibę). Teraz, kiedy tak siedzę w cieniu wielkiego drzewa, a żołnierze rozpalają ogniska, by coś zjeść, i żartują między sobą, ja także cieszę się odrobiną spokoju. Piszę na tym sekretarzyku, w który mnie tak przewidująco zaopatrzyłyście. Rozlał mi się co prawda atrament, ale jeden z żołnierzy pokazał mi nader zmyślny sposób, jak zrobić substytut z ostatnich czarnych jagód. Mogę więc posłać wam naprawdę „słodki” list.
Czy przypominasz sobie tę marmurkową oklejkę na tomie Spensera, z którego zwykłem ci czytywać w takie rześkie jesienne wieczory jak ten? Jeśli tak, to wiesz, jakie niebo dziś oglądam, bo mieni się takim samym bogactwem kolorów.
Nawet krew, która zabarwiła błotniste wiry rozdeptanej żołnierskimi butami rzeki, utworzyła wzór przypominający tamtą piękną okładkę. Ale może lepsze byłoby porównanie do smug karminowego tuszu rozmazanego po ścianach niecierpliwą dłonią naszej młodej artystki ledwie nauczyła się samodzielnie wstawać z podłogi. Tylko że tego oczywiście nie napiszę. Obiecałem jej, że będę pisać codziennie, ale zauważyłem, iż zabieram się do spełniania tego przyrzeczenia akurat wtedy, gdy jestem w najgorszym nastroju. Bo wtedy jest trochę tak, jakby przez chwilę tu ze mną była, a jej kojąca dłoń spoczywała lekko na moim ramieniu. Ale w istocie wdzięczny jestem, że jej tu nie ma, że nie widzi tego, co ja muszę oglądać, że nie wie tego, czego ja się dowiaduję. Dlatego nie czynię sobie wyrzutów z powodu autocenzury: nigdy przecież nie obiecywałem, że będę pisał prawdę. Sklecam kilka wytartych słów o tęsknocie i dodaję parę wyznań ojcowskich uczuć:
Mam was wszystkie i każdą z osobna w swoim sercu i pamięci: widzę was w salonie i w gabinecie, w domu i na trawniku, z książką albo z piórem, albo ręka w rękę z siostrą, albo jak się zastanawiacie, co akurat porabia wasz ojciec. Wiedzcie, że nigdy was całkowicie nie opuściłem, bo chociaż ciałem jestem daleko, myślami przebywam tuż tuż, a najlepszą pociechą jest mi wasza troska o mnie…
Zapewniam, że wypełniam swoje obowiązki i przyrzekam, że wkrótce prześlę dalsze wieści.
Te obowiązki, prawdę mówiąc, wzywają mnie od zaraz. Wokół jest mnóstwo potrzebujących ludzi. Ale nie zamykam jeszcze sekretarzyka. Pozwalam, by został na kolanach i wciąż przyglądam się chmurom. Nie ma się co dziwić wierze prostych ludzi, że ich bogowie mieszkają w niebiesiech. Ledwie bowiem człowiek spuści wzrok poniżej linii horyzontu, zaraz ryzykuje, że ujrzy obraz zniszczenia.
W dole rzeki żołnierze z grupy grabarskiej brodzili po pierś w wodzie, usiłując zebrać ciała osiadłe na połamanych gałęziach. Wbrew temu, co napisałem, nikt dziś nie żartował, a i ognisk było mało i to byle jakich, tak że pełzający po ziemi dym drażnił moje chore oko. Z gałęzi sykomory przypatrywał mi się sęp. Te pokaźne ptaszyska towarzyszyły nam dziś przez cały dzień. Rano widziałem je o pierwszym brzasku. Tkwiły bez ruchu jak gargulce, z rozłożonymi skrzydłami. Czekały na wschodzące słońce. Nie ruszyły się przez te długie godziny, kiedy forsowaliśmy Potomac, osiągając najpierw tę wyspę, która niczym gigantyczna barka wznosiła się na środku rzeki, rozdzielając szeroki nurt na węższe bystrza. Tak samo bez ruchu obserwowały, jak wspinamy się po cichu na drugi brzeg krowim wygonem. Później znów je zobaczyłem. W końcu rozwinęły skrzydła, zataczając na niebie wysokie, majestatyczne kręgi. Stamtąd mogły wreszcie dojrzeć jasno nasze nieszczęsne położenie: nieprzyjaciel kontrolował wzgórze przed nami, prowadząc stamtąd intensywny ostrzał, a jednocześnie przez las po lewej nadciągały dalsze oddziały wroga, by wziąć nas z flanki. Jako kapelan nie miałem żadnych rozkazów, dlatego zająłem taką pozycję, na której – jak wierzyłem – będę mógł zrobić najwięcej dobrego. Byłem zatem na tyłach, modląc się z rannym żołnierzem, gdy posłyszałem krzyk: „Na Boga, są tuż przed nami!”.
Zawołałem noszowych, by zabrali rannego. Jakiś żołnierz odkrzyknął mi w biegu, że wszystkich noszowych podziurawią zaraz kulami jak rzeszoto, więc Silas Stone, który był wtedy tylko lekko ranny, podźwignął się na zwichniętej nodze, a ja podałem mu ramię i tak dotarliśmy między drzewa, zanurzając się w rosnący chaos klęski. Chcieliśmy się dostać na krowi wygon – bo było to jedyne wygodne zejście do rzeki – kiedy natrafiliśmy na kolejnego sępa, tak blisko, że można go było dotknąć. Siedział na piersi poległego żołnierza, a kiedy nas dostrzegł, gwałtownie obrócił głowę. Z dzioba ptaszyska zwisał jakiś błyszczący brązowy ochłap. Stone podniósł karabin, ale ręka mu za mocno drżała. Musiałem mu przypomnieć, że jeśli nie zejdziemy do rzeki, to sami staniemy się żerem dla sępów.
Brnęliśmy dalej przez zarośla w pobliżu wygonu, aż wyszliśmy na skraj lasu. Stamtąd widać było, jak ogień nieprzyjaciela spycha masy naszych żołnierzy na sam skraj urwistego brzegu rzeki. Tam zatrzymywali się na moment, zamierając w wahaniu, a potem nagle ruszali dalej, niczym stado ogarniętych paniką zwierząt. Staczali się, skakali, zsuwali się po urwisku wysokim na jakieś sto stóp, prosto do wody. Słychać było krzyki, gdy ludzie, nie bacząc na nic, spadali na głowy i bagnety swych towarzyszy w dole. Widziałem, jak ciężki but krzepkiego wojaka wylądował z niszczycielską siłą na czaszce jakiegoś szczupłego chłopca, rozgniatając ją na kamieniach. Nie było już sensu przedzierać się na wygon, zupełnie rozdeptany przez masę oszalałych żołnierzy. Dotarłem na skraj urwiska, siadłem i wsparłem się przez chwilę na rękach, a potem zsunąłem na wąską półkę zasłaną dzikimi orzechami, po których zjechałem niżej. Silas Stone sturlał się na mnie. Dopiero kiedy byliśmy przy samej wodzie, powiedział mi, że nie umie pływać.
Tymczasem nieprzyjaciel zaczął strzelać z urwiska. Paru naszych wywiesiło jakieś białe szmaty i zaczęło się wspinać z powrotem, by się poddać. Większość jednak rzuciła się do rzeki. Wielu zapomniało przy tym, by odpiąć ładownice i inny ekwipunek, którego ciężar rychło pociągnął ich na dno. Jedyne łodzie, jakie mieliśmy, to dwie płaskodenne krypy, służące nam wcześniej do przeprawy. Ludzie rzucili się ku nim, aż oblepili je jak chmara pszczół, starając się dostać na pokład. Ześlizgiwali się jednak z burt, po czterech czy pięciu na raz, ściągając się nawzajem. Ale i ci, którzy dostali się do łodzi, nie byli bezpieczni, bo stanowili łatwy cel dla nieprzyjacielskiego ognia.
Ściągnąłem buty i zmusiłem Stone’a, by zrobił to samo. Kazałem mu też wyrzucić karabin do rzeki, żeby nie dostał się w ręce wroga. Później weszliśmy do zimnej wody i ruszyliśmy w stronę wyspy. Sądziłem, iż uda nam się przebyć większość drogi w bród, bo zauważyłem rano, że drągi, którymi popychano krypy, nie zanurzały się głęboko. Ale nie wziąłem pod uwagę prądu rzeki ani zimna. „Wydostanę cię na drugi brzeg” – obiecałem Stone’owi i byłbym może dotrzymał słowa, gdyby nie dosięgnęła go wcześniej kula, gdyby nie był taki słaby i gdyby kurtkę mundurową, za którą go trzymałem, uszyto z lepszego sukna. Nawet przez wrzaski żołnierzy i chlupotanie wody słyszałem, jak pruje się ten marny materiał. Złapał mnie za szyję, a jego grube palce ścisnęły mi chrząstki krtani. Lewą ręką uchwycił się kurczowo mojej głowy. Zanurkowałem, starając się daremnie, by pod wpływem strachu złapał mnie w jakiś sensowniejszy sposób. Ale on wyrwał mi tylko garść włosów, wsadzając kciuk w moje oko. Schyliłem się i pogrążyłem w wodzie pod jego ciężarem. Odrzuciłem głowę w tył i poczułem, jak piecze mnie skóra, z której wyrwał włosy. Kopnąłem przytłaczający mnie ciężar, a jego ręka ześlizgnęła się wreszcie z mojego gardła, jednocześnie kalecząc mnie dotkliwie ostrym paznokciem serdecznego palca.
Wydobyliśmy się obaj na brązowoczerwoną powierzchnię. Wciąż trzymałem go za prujący się mundur i gdyby nie był taki przerażony i przez to bezwładny, mógłbym go złapać za jakiś mocniejszy kawałek kurtki. Ale prąd był zbyt silny i poła munduru została mi w dłoni. Kiedy zdał sobie z tego sprawę, wyraz jego oczu zmienił się. Wydawało się, że panika go opuściła. Wzrok miał teraz pusty, nieskupiony na niczym, jak u noworodka. Przestał wrzeszczeć. Jego ostatnim odgłosem był rodzaj głębokiego westchnienia, tyle że bulgotliwego, bo do gardła wlewała mu się już woda.
Prąd zniósł go parę stóp ode mnie. Przez chwilę unosił się na powierzchni twarzą do dołu, z ramionami wyciągniętymi w moim kierunku. Ruszyłem ku niemu, ale kiedy byłem już bardzo blisko, fala odbita od jakiejś skały na dnie zalała go i wciągnęła pod wodę dolną część jego ciała. Przez chwilę wydawało się, że stoi wyprostowany w rzece. Nurt objął go i okręcił; z wyciągniętymi rękoma wyglądał jak cygański tancerz. Ogień z brzegu sprawił, że w wodzie pełno było jesiennych liści, więc Stone kręcił się w ich złotawoczerwonym otoczeniu. Miałem go akurat przed sobą, twarzą w twarz, kiedy woda otworzyła się pod nim. Zostawił po sobie wstążkę szkarłatu, rozszerzającą się w szarfę, gdy prąd poniósł go w głąb i w dal. Kiedy wyczołgałem się w końcu na brzeg, wciąż trzymałem w zaciśniętej pięści kawałek mokrego sukna.
Mam go i teraz: niebieski strzęp, mniej więcej sześć na sześć cali. Może to tylko pozostało po Silasie Stonie, dwudziestoletnim stolarzu i miłośniku wiedzy, który wychował się nad Blackstone River, ale nigdy nie nauczył się pływać. Postanowiłem wysłać ten kawałek sukna jego matce. To był jej jedyny syn.
Ciekaw jestem, gdzie teraz leży. Może prąd cisnął go między spoczywające na dnie kamienie i tysiące małych ust skubią już jego napęczniałe ciało? A może wciąż płynie, to płycej to głębiej, ku spokojniejszym rozlewiskom rzeki? Widzę, jak ciała poległych spływają ku sobie, aż w końcu dotykają się dłońmi. Za dzień czy dwa ta martwa flotylla minie niedokończoną białą kopułę, wychylającą się spomiędzy rusztowań na błotnistym pagórku w Waszyngtonie. Czy obywatele rozpoznają ich i zdejmą kapelusze w geście szacunku? A może odwrócą się ze wstrętem na widok tej masy opuchniętych ludzkich szczątków?
Powinienem wstać i poszukać miejsca, gdzie znoszą rannych. Oczywiście nasz lekarz nie raczył mnie o niczym zawiadomić. Ten lekarz jest kalwinistą, człowiekiem zgorzkniałym i bez zrozumienia dla młodych, nieopierzonych wyznań. Jego zdaniem człowiek powinien znać się na swoim fachu, więc tak jak kowal rozumie się na kuźni, a rolnik na orce, kapelan musi wiedzieć dokładnie, w co wierzy i dlaczego. Nie krył lekceważenia dla mnie i mojej posługi. Po tym, jak po raz pierwszy poprowadziłem modlitwę dla żołnierzy z naszej kompanii, stwierdził, że jego zdaniem kazanie nieoparte na strachu przed wiecznym potępieniem nie mogło zrobić większego wrażenia na ludziach zaglądających co dnia śmierci w oczy. Piękne słówka o miłości powinienem zachować dla własnej żony.
Przeczesałem dłonią włosy, które schnąc, zmieniły się w strąki. Nawet tak mizerny wysiłek przyszedł mi z trudem. Bolały mnie wszystkie mięśnie. Moja stryjenka miała chyba rację, widząc moją wojskową karierę w ciemnych barwach: kiedy człowiekowi stuka piąty krzyżyk, nie czas na takie przygody. Ale z drugiej strony – kim byłbym, gdybym, osiągając takie sukcesy w szermierce słownej, wymigał się od walki na śmierć i życie? Zatem zostanę przy tych, którzy przelewają krew. Tak długo, póki nogi będą mnie nosić. Chociaż, jak powiedział mi dziś szeregowiec Millbury, „Wirginia to ciężka sprawa”.
Spakowałem sekretarzyk do tornistra. Większość naszego ekwipunku zostawiliśmy dziś rano tu, na wyspie, ale mój koc i tak był teraz mokry, bo użyłem go do suszenia siebie i munduru. Ale wełna to wełna – zawsze daje trochę ciepła, nawet jak jest mokra. Zaniosłem więc swój koc jakiemuś chłopakowi, który leżał na brzegu i szlochał. Był zupełnie przemoczony, trząsł się z zimna. Do rana dostanie silnej gorączki.
– Nie wyjdziesz trochę wyżej, na suchszy grunt? – spytałem. Nic mi nie odpowiedział, więc otuliłem go kocem tam, gdzie leżał. Obu nas czekała zimna noc. Ale nie tak zimna – przyszło mi do głowy – jak Silasa Stone’a.
Przerzuciłem parę gałęzi przez błoto, a potem tam, gdzie brzeg się trochę obniżał, wyczołgałem się na skoszone pole. W świetle ogniska dostrzegłem grupkę lekko rannych żołnierzy tkwiących apatycznie w dziurawym stogu siana. Chcieli tam przetrwać godziny chłodu. Spytałem ich, gdzie rozbito namioty szpitalne.
– Nie ma żadnych namiotów. Zajęli jakiś stary dom secechów – odpowiedział mi szeregowiec z obandażowanym ramieniem. – To takie dziwaczne miejsce. Pełno w nim starych książek i dużych białych rzeźb; same nagusy. Mieszka tam jakiś stary secech. Wygląda jak gliniany garnek walnięty o ścianę. Chodzi koło niego tylko jedna niewolnica. Nie uwierzy pan – ona pomaga naszemu lekarzowi. Opatrzyła mi ranę i założyła bandaż. Całkiem nieźle, jak pan widzi – dodał, prezentując dumnie swą kontuzję. – Powiedziała mi, że kiedyś tam było więcej niż tuzin niewolników, ale tylko ona nie zwiała.
Żołnierz nie odróżniał najwyraźniej lewej ręki od prawej, bo jego wskazówki co do położenia domu nie trzymały się kupy. Za każdym razem, gdy określał kierunek, jego kolega z obwiązanym gardłem, który nie mógł mówić, machał ręką w gwałtownym proteście. W rezultacie pobłądziłem w ciemnościach, wychodząc znów na brzeg, nie wiedząc dobrze, czy po drugiej stronie rzeki jest Maryland czy Wirginia. Zawróciłem i natknąłem się na biegnące zygzakiem ogrodzenie z bali. Doprowadziło mnie do czegoś, co musiało być kiedyś młynem. Szedłem dalej wzdłuż płotu, aż natrafiłem na bramę. Długi podjazd wysadzany był po obu stronach dereniem i wysypany żwirem z rzeki. Sprawiał ból moim bosym stopom.
Ale rychło upewniłem się, że jestem na właściwej drodze. Wyczułem to nosem. Szpital polowy zawsze śmierdzi, niekoniecznie z powodu latryn. Nie da się uniknąć smrodu, jeśli metal otwiera ludzkie brzuchy i rozlewa zawartość jelit. Jest też drugi zapach, słabszy, ale dla mnie niemal równie odpychający: to woń świeżo rąbanego mięsa. Zatrzymałem się, skręciłem w krzaki i zwymiotowałem. Zgięty w pół i słaby, przypomniałem sobie, jak ojciec bił mnie trzciną po siedzeniu, kiedy nie chciałem jeść solonej wieprzowiny. Uważał, że przez bezmięsną dietę, którą wolałem, nie będę miał siły do wypełniania moich powinności. Nie cierpiałem tych obowiązków – ogłupiających i okrutnych. Nie wolno nikogo zmuszać, by harował cały dzień z parą wołów w zaprzęgu, kiedy jarzmo wrzyna im się w skórę, a w ich dużych pustych oczach nie ma skry nadziei. Duch w człowieku zamiera, gdy od świtu do zmierzchu brnie za ich zadami, grzęznąc w kupach parującego nawozu. A te świnie! Jak ktoś, kto słyszał ich oszalały kwik w rzeźni, gdy na ziemię sika krew, może jeść wieprzowinę?!
Może to przez ciemności albo przez porę roku? Może zawiniły dolegliwości żołądkowe, może przygnębienie i wyczerpanie? A może dwadzieścia lat to aż nadto, by zapomnieć każde wydarzenie – zwłaszcza takie, o którym bardzo chce się zapomnieć? W każdym razie dopiero w połowie szerokich kamiennych schodów rozpoznałem ten dom. Już tu kiedyś byłem.
Drewniana gałka muszkatołowa
Dotarłem tu już kiedyś, pewnego wiosennego poranka, kiedy nad rzeką stała mgła tak gęsta, jakby ulała się mlecznym obłokiem z niebiańskiej wazy. Miałem osiemnaście lat, a w nogach długą wędrówkę z portu w Norfolk. Byłem szczupły i silny, ze spłowiałymi od słońca włosami, sterczącymi spod ronda słomkowego kapelusza.
Po rzece kursował niewielki prom, który na życzenie dobijał do małego mola przy północnym cyplu wyspy. Zszedłem tam na ląd, wiedziony jakąś fantazją, i pomaszerowałem z półtorej mili do tego domu, pogwizdując melodię zasłyszaną od przewoźnika. Wzdłuż drogi kwitły biało derenie, a powietrze wydawało się aż lepkie od aromatu miodu – nie zalatywało bagnem, jak w chłodne majowe dni na Spindle Hill. Na ramionach dźwigałem dwa ciężkie kufry przywiązane do kija, więc byłem niemal bezbronny, kiedy wypadła mnie para mastifów. Spod ich grubych, chyżych łap pryskał żwir. Było to, można powiedzieć, standardowe powitanie domokrążcy z Connecticut. Cieszyliśmy się marną reputacją, i nie bez powodu, bo wielu z nas w pogoni za groszem zamieniało uczciwość na przebiegłość, a obyczajność na grubiaństwo. Znałem się na psach: w domu mieliśmy collie, który był jak para dodatkowych rąk, kiedy trzeba było zrobić porządek z owcami. A po drodze z Norfolk nauczyłem się paru rzeczy, z których najużyteczniejsza była wiedza, że jeśli jakiś cerber zbliża się do człowieka, szczekając i warcząc, trzeba do niego zawołać z jak największym entuzjazmem. Dziewięć psów na dziesięć reaguje na strach agresją, a na przyjazne powitanie – dobrym humorem. Zanim dotarłem do bram domostwa, obie bestie baraszkowały już przy moim boku, szturchając mnie dużymi, zabawnymi pyskami.
Na schodach stała jakaś młoda służąca. Wyglądała na zdziwioną i trochę niezadowoloną z zachowania psów. Gwizdnęła na nie ostro.
– Dziwne – stwierdziła. – Normalne wychapałyby panu raczej oba schaby, niż tak się łasiły.
Zaskoczył mnie jej głos. Był czysty, wyraźny i dźwięczny jak dzwon. Wzięła się pod boki. Miała niezwykłe dłonie – z długimi palcami, ciemnobrązowe na wierzchu i bladoróżowe od spodu. Kontrastowały mocno z opasującym ją wykrochmalonym fartuszkiem, nad którym nosiła nieskazitelny, zapinany pod szyję gors. Wokół głowy zawiązała rigolette w kolorze buraczkowym, która dobrze harmonizowała z miedzianym brązem jej skóry. Powierzchowność dziewczyny wydała mi się znakomitym omenem – dom, w którym niewolnicy wyglądają tak dobrze, musiał być prowadzony liberalną ręką.
Kiedy zeszła do mnie ze schodów, zdjąłem z ramion pakunki, a z głowy kapelusz. Usta rozciągnąłem w najuprzejmiejszym – jak mi się zdawało – uśmiechu. Na Południu liczyły się dobre maniery. Spotykałem tu robotników rolnych, bosych i półnagich, którzy zachowywali się z większą galanterią niż przeciętny, nawet wykształcony, mieszkaniec Nowej Anglii. Nauczyłem się też, że pierwszym krokiem do udanych transakcji było pozyskanie sobie zaufanie służących. To ci ludzie decydowali w praktyce, czy byłeś dopuszczony przed oblicze gospodarza lub – co dla mnie istotniejsze – gospodyni. Mogli też być pomocni na wiele różnych sposobów.
Wyrosłem na ponad sześć stóp, więc rzadko zdarzało mi się stawać twarzą w twarz z kobietami. Lecz teraz moje niebieskie oczy mogły patrzeć prosto w jej oczy – ciemne, lekko kpiące. Pamiętałem jednak, że to ja pierwszy powinienem spuścić wzrok.
– Myśli pan, że oczaruje mnie tak samo jak te psy? – powiedziała swobodnym tonem. – Pan Jankes, najpewniej z Connecticut? – Uniosła brodę i klasnęła językiem o podniebienie. – Ostatni domokrążca, który tu dotarł, też był z Connecticut. Sprzedał kucharce cały dzban gałki muszkatołowej. Z drewna…
– Oj, to wstyd! – powiedziałem szczerze. Widziałem, jak wielu moich konkurentów fabrykowało przy ognisku takie fałszywe gałki.
– Nie sądzę, by nasi państwo byli zainteresowani pana ofertą, ale źle by o nas świadczyło, gdybyśmy w taki gorący poranek nie zaproponowali szklanki czegoś zimnego…
Proszę, proszę – pomyślałem. Czarna niewolnica, pewnie młodsza ode mnie, a wysławia się w stylu, którego nie powstydziłby się wielki pan. U nas nikt tak nie mówił, nawet pastor. Spindle Hill, wyniesione na tysiąc stóp i z jedną tylko wąską drożyną, było zabitą deskami dziurą, gdzie ludzie mówili lokalnym dialektem, którego nie mogli dobrze zrozumieć nawet mieszkańcy odległego o dwadzieścia mil Hartfordu. W domu nie mówili na mnie „leń”, tylko „faulencer”, dom nazywano „hausem” albo „hajmem”, a kiedy ojciec chciał o czymś zaręczyć, kończył zdanie słowem „rychtyk”. Mniej niż stulecie oddzielało mnie od pradziadków, którzy wśród dąbrowy wykarczowali pole i oczyścili je z kamieni. Nasz dom, zbudowany przez ojca, stał na polanie, gdzie przedtem koczowali indiańscy łowcy jeleni. Miał tylko trzy izby, zbite z surowych płazów i desek, i zaczynał już popadać w ruinę. Miałem nadzieję, że pomogę ojcu w zgromadzeniu funduszy na nowy dom i myślałem o dniu, kiedy wrócę z pieniędzmi uciułanymi na handlu. Ale gdzieś koło Yorku czy James przestałem za tym tęsknić. Z pewnym zażenowaniem stwierdziłem, że wolę się gapić na rozpróżniaczone, wystrojone w jedwabie żony plantatorów. Rumieniłem się na wspomnienie matki, wiecznie zapracowanej, z glinianą fajeczką w ustach i rękoma nieustannie czymś zajętymi, sięgającymi bladym świtem po krowie wymiona i do późnej nocy tkającymi lniane płótno.
– Byłbym bardzo zobowiązany za tę uprzejmość – odparłem z przekonaniem, że ciągłe obracanie się wśród ludzi o wytwornych manierach niezawodnie prowadzi do większej ogłady. Młoda kobieta poprowadziła mnie dookoła kamiennego domu i przez niską bramę wprowadziła do ogródka przy kuchni, gdzie szlachetnie purpurowe na czubkach pędy asparagusów stały wyprężone na baczność jak strażnicy nad niskimi krzaczkami truskawek, uginającymi się pod ciężarem pierwszych, jeszcze niedojrzałych owoców. Podążałem za nią, obserwując sposób, w jaki się poruszała – idealnie prosta, ale bez śladu sztywności.
Wewnątrz uderzyły mnie poranne aromaty ciepłego kukurydzianego ciasta i mocnej kawy. Poczułem ssanie w żołądku.
– Kogo tu ciągniesz, Grace? – odezwała się kucharka, szerokobiodra kobieta z płaską, spoconą twarzą. Mój głód musiał być oczywisty, bo kucharka, nie pytając mnie nawet o zdanie, postawiła przede mną cynowy talerz wyładowany kukurydzianym plackiem, zastrzegając jednocześnie, że zna sztuczki takich osobników jak ja i nie da się wystrychnąć na dudka.
Gorliwie pokiwałem głową, wpychając sobie jednocześnie ciasto do ust.
– Nie mam żadnych gałek muszkatołowych, proszę pani – powiedziałem szybko. – Mam tylko mnóstwo użytecznych i porządnych rzeczy poprawiających stan ciała i umysłu.
– Czyżby? – rzuciła kucharka, a jej szerokie usta wykrzywiły się w karykaturalnie groźnym grymasie. – Lepiej pokaż pan te swoje jankeskie wynalazki, bo ja nie mam za wiele czasu na głupstwa.
Kiedy po raz pierwszy wyruszyłem z Norfolk, byłem bardzo dumny ze swoich pięknych lakowanych waliz z mnóstwem wewnętrznych przegródek i uchwytów. Towar, który w nich umieściłem, wybrałem po długim namyśle – i wydawał mi się równie piękny jak walizy. Zainwestowałem głównie w rzeczy, które, jak myślałem, mogły się spodobać kobietom, bo w ich towarzystwie czułem się lepiej niż wśród przedstawicieli mojej własnej płci. Miałem szylkretowe grzebienie, które – jak mnie zapewniał doświadczony kupiec z branży galanteryjnej – były ostatnim krzykiem mody. Miałem też biżuterię i amulety, granaty i perełki, wizytowe ażurowe torebki i papeterie, różne olejki, pachnące mydełka i pomady, srebrne naparstki, a także złote oraz srebrne okulary i lorgnons obciągnięte zieloną skórką, jedwabne i bawełniane nici do haftowania, guziki, igły ze srebrnymi i złotymi oczkami, pudełka kredek, scyzoryki, nożyczki (od Rogersa, polecone przez fachowca!), karty do gry, opłatki, struny do skrzypiec i wachlarzy oraz wiele książeczek i układanek dla dzieci. Na dnie każdej walizy ułożyłem książki. W te jednak nie zaopatrzyłem się u kupca galanteryjnego, ale nabywałem po drodze, gdzie się dało. Pochłaniałem je łapczywie, a potem odstępowałem nowym czytelnikom.
Byłem, jak już wspomniałem, dumny z tych wszystkich rzeczy, kiedy przed wieloma miesiącami wyruszałem w drogę. Teraz jednak wiedziałem, że większość mojego towaru to tandeta. Przekonywałem się o tym stopniowo, gdyż żony plantatorów unikały niegrzecznych sformułowań. Chwaliły uprzejmie moją biżuterię, ale kupowały jedynie rzeczy użyteczne, jak nici do haftowania czy gry dla dzieci. To nie ich słowa, lecz własne oczy uświadomiły mi ubóstwo mojej oferty, gdyż wiele domów, w których mnie przyjmowano, było prawdziwymi przybytkami elegancji, gdzie nawet taki drobiazg jak solniczka mógł być dziełem florenckiego lub brugijskiego złotnika z quattrocenta. A ta biżuteria! Widząc te sznury pereł na ich smukłych, gładkich szyjach, szybko wyzbyłem się złudzeń co do moich „klejnotów” z byle czego.
Ale książki to inna sprawa. Przynajmniej tego nie musiałem się wstydzić. Pamiętam dokładnie, co miałem wówczas ze sobą – bo książki te zarówno otworzyły przede mną ów piękny dom, jak i sprawiły, że musiałem go nagle opuścić. Oferowałem zarówno sprawdzone tytuły, takie jak A Pilgrim Progress, jak i nowsze zdobycze: poezje Wordswortha, Aids to Reflection Coleridge’a w edycji Marsha, Life and Letters Cowpera, Physiognomy Lavatera, Rasselas Johnsona, Vicar of Wakefield Goldsmitha i An Essey Concerning Human Understanding Johna Locke’a. Dla dzieci wziąłem Noah Webster’s American Spelling Book i ładnie ilustrowane umoralniające bajki, jak Lis i winogrona czy historia o mleczarce, która rozlała mleko.
Kiedy ta wysoka niewolnica imieniem Grace zobaczyła moje książki, wyprostowała się i spytała, czy nie chciałbym kubła ciepłej wody, bym mógł się odświeżyć, zanim pokaże mi drogę na pokoje. Wprawdzie zanim przebyłem rzekę, ogoliłem się, ale z przyjemnością skorzystałem z możliwości umycia się w ciepłej wodzie. Kiedy po jakimś czasie Grace wróciła, przekazała mi, że jej pan prosi, bym przyniósł książki, a resztę towaru zostawił w kuchni. Poprowadziła mnie wąskim korytarzem, który łączył kuchnię, mleczarnię i kredens z głównym budynkiem. Dom nie był szczególnie duży i z pewnością bywałem już we wspanialszych – bo niektóre rezydencje plantatorskie nad rzeką James przypominały pałace – ale miał świetne proporcje i doskonały wystrój. Białe ściany wznosiły się ku wysokim sufitom, ozdobionym gustowną sztukaterią. Ciemne drewniane podłogi ocieplały wschodnie dywany w żywych barwach. Pośrodku domu z owalnego hallu wznosiły się spiralne schody, zdobione liśćmi akantu. Grace wskazała mi swoją smukłą dłonią – nienawykłą, jak zauważyłem, do ciężkiej pracy – marmurową ławeczkę przy południowej ścianie, dokładnie naprzeciwko patynowanych drzwi, flankowanych marmurowymi posągami wyobrażającymi Apollina i Dafne oraz Prometeusza Skowanego.
– Tu jest biblioteka naszego pana. Proszę poczekać.
Po prawej miałem wejście do domu – szerokie drzwi otoczone z obu stron kryształowymi żyrandolami – i kiedy tam siedziałem, widziałem, jak promienie słońca rozbijają się o szkło, tworząc małe tęcze. Przyglądając się światłu, w pierwszej chwili nie dostrzegłem wyraźnie gospodarza, który wyłonił się z półmroku bibliotecznych drzwi. Miałem tylko wrażenie wysokiego wzrostu, wyprostowanej postawy i łagodnego głosu.
– Dzień dobry panu. Pozwoli pan do środka?
Wszedłem, zatrzymałem się i obróciłem w miejscu. To był pokój podwójnej wysokości, z wąską galeryjką biegnącą wzdłuż ścian całkowicie wypełnionych książkami. W centrum stało wielkie, proste i piękne palisandrowe biurko.
– Augustus Clement – powiedział, wyciągając dłoń. Przełożyłem naręcze książek na lewe ramię i uścisnąłem machinalnie jego rękę, oszołomiony wspaniałością księgozbioru.
– Zawsze wyobrażałem sobie niebo na kształt biblioteki. Teraz wiem już dokładnie, jak to wygląda – wyznałem, ledwie zdając sobie sprawę, że myślę na głos. Pan Clement roześmiał się i poklepał mnie po ramieniu.
– Mieliśmy tu paru ludzi pańskiego fachu, zanim moja córka wyszła za mąż… Kupiła od tych pańskich kolegów chyba z buszel zupełnie bezwartościowych rzeczy. Pewnie po prostu lubiła rozmawiać z młodymi mężczyznami… Ale żaden nie interesował się książkami. Może mi pan pokazać swoje tytuły?
Rozłożyłem książki na palisandrowym biurku, a on szybko je przejrzał. Mając przed oczami ogrom jego biblioteki, wątpiłem, czy znajdzie coś, co by go zaciekawiło. Ale Physiognomy Lavatera przyciągnęła jego uwagę.
– To wydanie późniejsze od tego, które posiadam. Ciekaw jestem, jakie poprawki wprowadził. Niech pan powie Grace, ile pan chce za ten tom, a ona dopilnuje, by wypłacono panu co trzeba.
– Kiedy ja nie sprzedaję książek za pieniądze…
– O, to ciekawe!
– Handluję nimi na zasadzie wymiany, książka za książkę, wie pan. W ten sposób mam zawsze nowe rzeczy do czytania w podróży.
– Znakomity pomysł! – powiedział. – Tylko niezbyt zyskowny…
– Oczywiście zarobek też mnie interesuje. Konieczny jest młodemu człowiekowi w moim położeniu. Ale mam nadzieję, że nie poczyta mi pan tego za lekkomyślność, jeśli powiem, że bardziej cenię bogactwa ducha i myśli.
– Dobrze powiedziane, młody panie… March, czy tak? Ale cóż, tak się składa, że mam dziś zajęcia gdzie indziej, więc proszę czuć się w bibliotece jak u siebie w domu. Mam nadzieję, że uczyni nam pan tę uprzejmość i zje z nami obiad. Powie mi pan wtedy, na jaką książkę zgodziłby się pan wymienić swojego Lavatera.
– Nie chciałbym się narzucać…
– Skądże znowu… Panie March, zrobi mi pan wielką przyjemność. Mój dom ostatnio opustoszał. Syn wyjechał z rządcą w interesach. A samotność nie zawsze sprzyja nauce. Musi pan wiedzieć, że tu, na Południu, cierpimy na pewne niedożywienie umysłowe. Przedkładamy sztukę konwersacji nad pożytki z lektury, więc kiedy się spotykamy, lekkość i galanteria rozmowy stają się celami samymi w sobie. Pewnie to wskutek naszego ziemiańskiego trybu życia… Ale czasami zazdroszczę tym miastom na Północy, gdzie ludzie uzdolnieni gromadzą się jak pszczoły w ulu, by produkować miód intelektualnego postępu. Chciałbym z panem pomówić o książkach, jeśli oczywiście będzie pan tak miły, by poświęcić mi wieczór.
– Z najwyższą przyjemnością, panie Clement!
– Znakomicie. Do zobaczenia zatem.
Przy drzwiach zatrzymał się jeszcze, odwrócił i powiedział:
– Grace wspominała, że ma pan także coś dla dzieci. Jeśli to jakieś układanki albo gry dla niepiśmiennych, wezmę je, wie pan, dla małych niewolników. Niech pan powie Grace, ile się za to należy.
Wiem, że pożądliwość zajmuje wysokie miejsce na liście grzechów śmiertelnych, a jednak tylko jako niepohamowaną pożądliwość mogę określić to uczucie, jakie mnie ogarnęło, gdy ze ściśniętym gardłem i płonącymi policzkami stanąłem sam na sam z tymi wszystkimi tomami w bibliotece pana Clementa. Nim minęło południe, byłem już gotów pokochać mojego gospodarza. Po bibliotece da się bowiem poznać właściciela. Ja zaś mogłem powiedzieć o nim, że miał szlachetne upodobania, subtelne gusty i szerokie horyzonty.
W pewnej chwili do drzwi biblioteki zapukała Grace. Przyniosła mi na tacy zimną przekąskę, ale nie miałem ochoty na przerwę, tym bardziej, że podano mięso. Nie chciałem odrywać się od książek nawet na chwilę. Jakąś godzinę przed porą obiadu zjawiła się ponownie, sprzątnęła nietknięty posiłek i zaproponowała, że pokaże mi moją kwaterę – miałem zamieszkać w domku nieobecnego rządcy. Znalazłszy się tam, usiłowałem doprowadzić do przyzwoitego stanu mój wygląd, co nie było łatwe, jako że dysponowałem bardzo ograniczoną garderobą. Nie po raz pierwszy od czasu, kiedy ruszyłem w drogę, przechodziłem katusze na myśl, że będę się musiał pokazać przy kulturalnym stole w ubraniu z płóciennego samodziału, utkanego przez matkę z naszego lnu. Postanowiłem, że kiedy wrócę na Północ, za część zarobionych pieniędzy sprawię sobie porządny garnitur od nowojorskiego krawca.
Pan Clement oczekiwał mnie w salonie. Był sam. Miałem nadzieję poznać panią domu, więc na mojej twarzy musiało się odbić zaskoczenie.
– Pani Clement wita pana i przeprasza. Nie czuje się dobrze. Właściwie w ogóle nie jada na dole. Powiedziała jednak, że chętnie spotka się z panem jutro, o ile zechce ją pan odwiedzić. Byłaby rada wysłuchać pańskich wrażeń z podróży.
Nie nawykłem do alkoholu, ale przez grzeczność przyjąłem z rąk gospodarza kieliszek szampana. Przeżycia tego dnia poprawiły mój nastrój i zanim siedliśmy w eleganckiej jadalni, te małe wytrawne bąbelki zaczęły mi przyjemnie uderzać do głowy. Pojawił się Murzyn ze srebrną tacą, na której leżał kawał krwistej wołowiny w otoczce żółtego połyskliwego tłuszczu. Do tego podano dodatki, między innymi ziemniaki, które były dla mnie łatwiejsze do przełknięcia. Z wdzięcznością przyjąłem duszone warzywa, ale kiedy podniosłem widelec do ust, poczułem zapach smalcu – i odłożyłem sztućce na talerz.
Nie zwracałem jednak większej uwagi na głód, bo pogrążyłem się w rozmowie. Nie potrafię już wymienić wszystkich tematów, które poruszyliśmy, ale pamiętam że przerzucaliśmy się od starożytności do współczesności, od Katona rzymskiego do katonów naszej amerykańskiej rewolucji, od Kantowskiego aprioryzmu do Kanta w ujęciu Coleridge’a. Mówiliśmy też o niespłaconym długu, jaki Coleridge zaciągnął u Schellinga. Clement prowadził, ja podążałem za nim, a wino pite na pusty żołądek dodawało mi skrzydeł. Ledwie zauważyłem, że przenieśliśmy się z jadalni do salonu, i nie miałem pojęcia, która była godzina, kiedy Clement przeciągnął po skroniach dłonią połyskującą eleganckim sygnetem. Dopiero wtedy dostrzegłem, że ma twarz poszarzałą ze zmęczenia.
– Musi mi pan wybaczyć, ale odwykłem już od bezpośredniego doglądania gospodarstwa, tak jak to musiałem robić przez cały dzisiejszy dzień. Zwykle majątkiem kierują mój syn i rządca, zwracając się do mnie tylko w najważniejszych sprawach. Pod ich nieobecność sam muszę się wszystkim zajmować, stąd moje zmęczenie. Ale nie pamiętam już, kiedy tak dobrze rozmawiało mi się z jakimś młodym człowiekiem. Ma pan giętki umysł, panie March. Widać, że jest pan bardzo oczytany jak na młodzieńca w sytuacji, która – niech mi pan wybaczy – nie ułatwia studiów. Jeśli tylko pańskie plany na to pozwolą, będzie pan tu mile widziany tak długo, jak tylko zechce pan u nas zostać.
Wśród domokrążców z Connecticut krążyło powiedzenie: „Uważaj na gościnność plantatorów”. Wielu młodych ludzi chętnie korzystało z takich zaproszeń, porzucając dla przyjemnego próżniactwa wędrówkę i płynące z niej zyski. Ale ja w tamtych czasach byłem tak głodny wiedzy, że nie mogłem się oprzeć perspektywie spędzenia paru dni na eksploracji biblioteki oraz intelektu pana Clementa.
Nazajutrz złożyłem wizytę pani Clement. Znalazłem ją spoczywającą na szezlongu w słonecznej bawialni; wielkooka piękność spowita była pianką peniuaru z białej koronki i haftu angielskiego. Grace siedziała w fotelu obok niej, czytając na głos jakąś poezję. Czyniła to z zaskakująco delikatnąekspresją.
– Dziękuję ci, Grace, moja droga. To było cudowne, jak zawsze. Może teraz trochę odpoczniesz, a ten przystojny młodzieniec dotrzyma mi towarzystwa?
Słysząc panią Clement, zdałem sobie sprawę, że Grace starannie ją naśladowała, a choć miała z natury niższy głos, to jej timbre był bogatszy i bardziej dźwięczny.
Pani Clement wyciągnęła dłoń na moje powitanie. Dotknięcie jej skóry – gorącej i suchej, aż papierowej – było dla mnie szokiem. Uczyniłem wszakże co w mojej mocy, by ukryć to przykre wrażenie.
– Mój mąż powiedział mi, że świetny z pana rozmówca, ale nie wspomniał, że jest pan tak przystojny. Doprawdy „złoty młodzieniec” z pana, jak mówi poeta. Musi pan mieć u swych stóp wszystkie ślicznotki z Wirginii – zachichotała po dziewczęcemu.
Chrząknąłem z zakłopotaniem. Grace obrzuciła mnie chłodnym spojrzeniem. Wsunęła zakładkę do tomiku, który właśnie czytała, i bezszelestnie ulotniła się z pokoju. Pani Clement dostrzegła, że odprowadziłem Grace spojrzeniem. Westchnęła.
– Wie pan, czasem wydaje mi się, że jestem bardziej przywiązana do niej niż do własnej córki… Czy bardzo mnie pan potępia?
Najwyraźniej nie oczekiwała odpowiedzi, więc zachowałem milczenie.
– Syn tak często wyjeżdża, a córka młodo wyszła za mąż i też mnie opuściła. Ślub był w zeszłym roku, miała dopiero piętnaście lat… Wyobraża pan sobie? Taka młoda dziewczyna i już jest panią wielkiego majątku ziemskiego. Ostrzegałam ją, ale uparła się, tupnęła nóżką i przyjęła oświadczyny tego młodego gentlemana, choć ojciec i ja doradzaliśmy pewną zwłokę, by się jeszcze namyśliła. Ale młodzi lubią postawić na swoim, panie March. Zresztą sam pan najlepiej o tym wie, skoro pan taki młody, chłopiec prawie…
– W listopadzie skończę dziewiętnaście lat, proszę pani.
– No widzi pan… chłopiec, dobrze mówię, chociaż pięknie wyrośnięty. – Spojrzała na mnie z uznaniem tymi swoimi dużymi ciemnymi oczami. – Ile ma pan wzrostu? Ze sześć stóp?
– Trochę więcej, proszę pani.
– To dobrze. I w ramionach pan szeroki. Lubię wysokich mężczyzn szerokich w ramionach. Mój mąż też ma sześć stóp wzrostu, ale przesiadywałby cały dzień w bibliotece, więc obawiam się, że nie ma już tak męskiej sylwetki, jaką mógłby mieć, gdyby więcej jeździł konno.
Znów roześmiała się sztucznie i melodyjnie, ale zaraz zmarszczyła nosek, bo jej myśli skupiły się na nieobecnej córce.
– Powiedziałam jej: Marianne, mogą do ciebie mówić „jaśnie pani”, ale wiedz jedno – że im większy jest majątek, tym bardziej zniewala swoich właścicieli. – Zachichotała ponownie. – Coś panu powiem, panie March. Moja Grace ma teraz więcej wolności niż moja rodzona córka. Nie chodzi naturalnie o wolność do odejścia, bo takiego prawa nie będzie miała nigdy. Grace jest moja i zostanie ze mną na zawsze. Tu się urodziła, wie pan. Mąż dał mi ją w prezencie ślubnym. Jakie to było miłe dziecko. Myślę, że mąż chciał, bym na niej wypróbowała swe macierzyńskie umiejętności, zanim urodzą się nasze własne dzieci. Kto by pomyślał, że pierwsza wprawka okaże się najbardziej udana? Nauczyłam ją czytać, jak pan widział. Nie sprawiło mi to żadnego wysiłku, wcale. Składała litery z większą łatwością niż ja sama, kiedy byłam dzieckiem, i szło jej o wiele lepiej niż Marianne. Nie wiem, co by ze mną było, taką chorą, gdyby mi nie czytała. Moja córka nigdy nie interesowała się książkami. Nie ma w tej dziewczynie za grosz poezji. Dlaczego? Może pan się domyśla, panie March? No, ale skąd pan miałby to wiedzieć. Pan jej nigdy nie widział, prawda? Mam takie nieuporządkowane myśli, to przez chorobę, niech mi pan wybaczy. A mój syn jest bardzo zajęty, nigdy tu do mnie nie wpada. Od dawna go nie widziałam…
– O ile wiem, musiał wyjechać w interesach…
– A, rzeczywiście. Mąż mi wspominał. Ciągle o czymś zapominam, taka to choroba. Jak będzie pan schodził, niech mu pan powie, żeby przyszedł, dobrze? Chłopak powinien odwiedzić swoją mamę, prawda? Nie mam znów tak wiele do opowiadania. Mogłaby chociaż przyjść córka, ale przecież wyszła za mąż. Gdzież to ona teraz mieszka, nie mogę sobie przypomnieć nazwy tego majątku… Wszyscy mówią, że zrobiła pierwszorzędną partię, najlepszą w tamtym sezonie. Ale nie mogę sobie przypomnieć, za kogo właściwie wyszła… Grace będzie wiedzieć. – Odwróciła głowę. – Grace, jak się nazywa ten gentleman? – Znów obróciła twarz ku mnie, najwyraźniej zdumiona, że nie dostrzegła niewolnicy. W oczach miała popłoch. – Gdzie jest Grace? – jej głos zazgrzytał jak nóż na cynowym talerzu.
– Odprawiła ją pani.
– Sprowadź ją pan z powrotem! Zaraz! Nie mogę być sama z gentlemanem spoza rodziny. Co by powiedział mój mąż? Grace! – Wysiłek krzyku doprowadził ją do kaszlu, a ten z kolei do straszliwego spazmu, po którym na jej koronkowej chusteczce pozostały krwawe ślady.
Grace, która musiała być gdzieś w pobliżu, zjawiła się natychmiast z dzbankiem miętowej lemoniady. Podała ją zaraz swojej pani, a ta wzięła szklankę drżącą ręką i wypiła łapczywie. Grace delikatnie poprawiła jej pasemko spłowiałych włosów, które wymknęło się spod koronkowego czepka, i pogłaskała po pergaminowej skroni.
– Myślę, że pani Clement jest już zmęczona. Na pewno chętnie pana przyjmie, ale innym razem.
Skinąłem głową i z ulgą wyszedłem. Po południu, gdy zrobiło się trochę chłodniej, wybrałem się na spacer w pole. Światło padało z ukosa na jaskrawo odzianych robotników rolnych, śpiewających przy pikowaniu soczyście zielonych sadzonek tytoniu. Poczułem tytoniowy zapach i pomyślałem, jak ładnie to wygląda w porównaniu z jałowymi polami Spindle Hill. Ja przy swojej pracy nigdy nie śpiewałem. Kląłem raczej, kiedy kamienista gleba nie dawała się zaorać w równe skiby, a krnąbrne woły z uporem odmawiały współpracy. Wracając do domu, trafiłem na Grace, ścinającą w ogrodzie wczesne róże.
Potrzymałem jej koszyk, by mogła sięgnąć kwiatów pnących się wysoko na pergoli ze splecionych konarów szarańczynów. Skończywszy to zajęcie, spojrzała na mnie z pewnym zakłopotaniem.
– Pan Clement nie uprzedził pana pewnie o chorobie żony? Trudno mu się pogodzić z jej stanem. Nigdy nie była okazem zdrowia, ale dwa lata temu miała wypadek. Wybrała się na konną wycieczkę i nagle wyjechała z cienia na pełne słońce, a wtedy jej klacz poniosła i zrzuciła panią Clement. Od tej pory nie może odzyskać zmysłu równowagi, więc całymi dniami nie wstaje. Ten jej kaszel, a także gorączka, biorą się chyba z braku ruchu i świeżego powietrza. Ona boi się świata, panie March. Kiedy wstaje, dostaje zawrotów głowy i wydaje się jej, że znów spada z konia. Na szczęście dużo śpi. To prawdziwe błogosławieństwo.
– Rozumiem, możesz wtedy odpocząć…
– To błogosławieństwo dla niej, panie March, bo to ona potrzebuje wytchnienia od swoich lęków i niepewności.
Poczułem siłę jej wymówki.
– Ona kocha cię jak matka – rzuciłem.
Grace odwróciła się bez słowa i zaczęła układać kwiaty w koszyku. Potem spojrzała na mnie poważnie.
– Tak? Nie powiedziałabym. Ale rzeczywiście, moja matka zastała sprzedana gdzieś na południe przez pana Clementa, gdy nie miałam nawet roku. – Mówiła niskim głosem i starała się panować nad słowami. Wzięła koszyk i poszła wyprostowana, kołysząc się w biodrach, prosto do domu.
Tego wieczoru pan Clement miał mnóstwo uwag do Lavatera, ale później przeszliśmy do książki Samuela Mortona, poświęconej ludzkim czaszkom. Był to nowy, pięknie wydany tom, który przyciągnął moją uwagę z powodu imponujących rycin. Pan Clement w swojej wspaniałomyślności zaproponował mi tę książkę na wymianę. Rozmowa o dziele Mortona przywiodła nas w nieunikniony sposób do „murzynologii”, jak to określił pan Clement, i ogólniej, do kwestii niewolnictwa. Chciałem zacząć ten wątek rozmowy od pochwały sprawności zarządzania w majątku mojego gospodarza oraz przywiązania i ufności, jakie zauważyłem tu pomiędzy państwem i służbą.
– Ufność! – roześmiał się, ocierając brodę serwetką z mięsistego jedwabiu. – Jedynym sposobem, by utrzymać niewolników w uczciwości, jest nieufanie im za grosz!
Musiał zauważyć, że się mimowolnie skrzywiłem.
– Zdaje się, że pana zdaniem to surowa ocena? Zgadzam się, ale to niestety prawda. Miałem sąsiada, kapitalnego gościa, który mieszkał tuż za miedzą, na zachód stąd. Nigdy nie karał swoich niewolników. Ale w końcu jeden z nich zrobił się bezczelny. Kiedy mój przyjaciel zdecydował się, choć niechętnie, wychłostać go, ten czarny chłopak chwycił dębowy konar i roztrzaskał swemu panu czaszkę. Na miazgę!
Pan Clement wyprostował się i odłożył widelec, dając znać usługującemu niewolnikowi, by sprzątnął ze stołu. Ledwie Murzyn zniknął za drzwiami, pan Clement zaczął mówić dalej:
– Nazwijmy ich grzechy, panie March. To lenistwo, fałszywość, rozwiązłość, złodziejstwo. Obdarz pan jakiegoś niewolnika zaufaniem, a szybko, bardzo szybko, przekonasz się, jak daleko posunął się w którejś z tych wad, albo i we wszystkich.
– Myślę jednak, proszę pana, że to same realia niewolnictwa, a nie wrodzone skłonności przyczyniają się do tych przywar. Serce jest tak samo czerwone w białej i czarnej piersi, więc i niegodziwość może zagościć w obu.
– Ale ja wcale nie mówię o niegodziwości! – stwierdził pan Clement niemal rozbawiony, opuszczając dłonie na stół. – Mówi pan o zewnętrznych uwarunkowaniach zjawiska. Ale czy można mówić o niegodziwości cztero- czy pięcioletniego dziecka, nieumiejącego jeszcze używać rozumu? Oczywiście, że nie. Takie dziecko nie odróżnia uczciwości od oszustwa, nie myśli o dniu jutrzejszym ani konsekwencjach. Dla niego liczy się tylko chwilowa zachcianka i sposób, by ją zaspokoić. Tak też jest z Afrykanami. Pod względem moralnym są dziećmi, a naszym zadaniem jest nimi kierować i strzec, póki ich rasa nie osiągnie dojrzałości. I ja wierzę, że tak się stanie. Tak. Nie jestem jednym ze zwolenników Mortonowskiego mierzenia czaszek. Nie sądzę też, by obecny porządek był niezmienny. Nie można sądzić książki po okładce i obrazkach, panie March. Zabierze pan ze sobą ten piękny tom, ale wkrótce się pan przekona, że metody Mortona są ułomne, bardzo ułomne. Zresztą nawet wielki Arystoteles mylił się pod tym względem, bo sądził, że jedynie rasa helleńska zdolna jest do cywilizowanego życia.
Pan Clement odstawił swój kieliszek na jedwabny obrus i wskazał otwartą dłonią na piękny pokój, w którym siedzieliśmy, błyszczący od kryształów i porcelany.
– A teraz siedzimy tu sobie, pan i ja. Nasi przodkowie, pomalowani jak dzikusy, ogryzali kości, gdy rozkwitały miasta Arystotelesa. – Podniósł do ust serwetkę i delikatnie otarł wargi. W świetle świec błysnął sygnet na jego palcu. – Niewolnictwo przeminie, choć nie nastąpi to za mojego życia ani za życia mego syna. Afrykanie z pokolenia na pokolenie dojrzewają duchowo. Już samo przebywanie wśród nas dokonało w ich duszach wielkiej i szczęśliwej przemiany. Wyprowadziliśmy ich z mroków nocy w jasność dnia, panie March. Ale to dzieło dalekie jeszcze od zakończenia. Naszym powołaniem jest rola surowych ojców. Nie powinniśmy wyganiać ich na siłę ze stanu dziecięctwa. A jeśli czasami oznacza to karanie, cóż, trzeba i z tego korzystać, tak jak ojcowie każą swoje krnąbrne dzieci. Ale nigdy w złości!
Odchylił się na krześle, wychylając kieliszek wina. Potem znów podjął swą kwestię tonem refleksji, jakby mówił bardziej do siebie niż do mnie.
– Wyzwaniem dla chrześcijanina jest pokierowanie Murzynami bez ulegania emocjom. W należytym gospodarowaniu nie ma miejsca na osobiste urazy.
– Pan wybaczy – przerwałem – ale nie mówi pan chyba o chłoście?
– Nie mówię o chłoście takiej, jaka pojawia się w rozgorączkowanej wyobraźni pańskich filantropów z Północy – odparł. – Chłosta na ogół nie jest konieczna. Ale czasami bywa inaczej. Dla ich dobra – i dla naszego.
Złożył serwetkę w zgrabny trójkąt i podniósł się od stołu. Ja uczyniłem to samo i przeszliśmy do salonu. Służący zjawił się tam z kryształową karafką brandy, z której pan Clement szczodrze nalał. Gdy chłopak zniknął, gospodarz kontynuował wątek:
– Może pan sądzić, że niewolnictwo to czysta korzyść tylko dla właściciela. Istotnie, korzyści takie istnieją, zaręczam panu. Ta instytucja uwalnia od nudnego mozołu, który przeszkadza w nieskrępowanym życiu umysłowym. Ale to nie takie proste.
Clement obrócił w dłoni kieliszek z bursztynowym trunkiem, podniósł go do nosa i głęboko wciągnął aromat. Naśladowałem go. Opary alkoholu podrażniły mi zatoki i wycisnęły łzy z oczu.
– Z drugiej strony niewolnicy zyskują, mając przykład swego pana i ucząc się, na czym polega wyższa forma człowieczeństwa. Ale ten wymóg nieustannego świecenia przykładem bywa, przyznajmy to, męczący dla właściciela. Sądzę więc, że posiadanie niewolników to prawdziwy sprawdzian ludzkiego charakteru. By go zdać, konieczna jest dyscyplina.
Czułem, że kończyny robią mi się rozgrzane i ciężkie. Uśmiechałem się i kiwałem głową, myśląc, jaki to dobry przykład daje mój gospodarz, jakie szczęście mają jego niewolnicy. Ja też czułem się uszczęśliwiony – uwaga, jaką mi poświęcał, schlebiała mi. Byłem pod wrażeniem jego mądrości i miałem ochotę choć na krótko zakosztować tego życia wyższych sfer, jakie prowadził.
Dni upływały mi na czarującej kombinacji studiów i przyjemności towarzyskich. Moje miejsce w tym domu pozostawało nieokreślone. Choć jadałem obiady z panem Clementem i miałem za dnia wolny wstęp do jego biblioteki, nie spałem w rezydencji, tylko w domku dla personelu, a śniadania jadałem, tak jak pierwszego dnia, w kuchni. Na swój sposób cieszyłem się z tych śniadań tak samo, jak z wieczornych spotkań z panem Clementem. Kucharka Annie okazała się osobą, która pod cienką skorupką szorstkości skrywa wiele ciepła i dobroci. Wykazywała wobec mnie dużo zdrowego humoru i macierzyńskich uczuć. Jej dzieci trzymały się blisko matki. Żywa jak iskierka córka Prudence miała siedem lat i traktowała swe obowiązki – czyszczenie butów i łuskanie grochu – niczym dobrą zabawę. Do jej brata, Justice’a, dorodnego dziesięciolatka, należało donoszenie wody i drew, szorowanie garnków, a czasami też podawanie do stołu. Annie powiedziała mi z dumą, że Justice’a wybrano do usług domowych, choć jego ojciec pracował w polu aż do dnia, kiedy zginął w wypadku.
– Nie mogę o nim powiedzieć złego słowa. O, nie! Louis to był kawał chłopa zdatnego do wszystkiego.
Mówiąc to Annie mieszała jakieś rzadkie ciasto, a łyżka w jej ręku poruszała się coraz wolniej, jakby hamowana wstecznym biegiem wspomnień. Na szerokiej twarzy kucharki pojawił się wstydliwy półuśmieszek.