„Niedobry zwyczaj” to pełna ciepła opowieść o ludzkich niedoskonałościach i trudach związanych z przeżywaniem własnej tożsamości. Książka, która pokazuje, że warto żyć autentycznie niezależnie od ceny, jaką trzeba za to zapłacić.
Fenomen wydawniczy w Hiszpanii. „Niedobry zwyczaj” Alany S. Portero podbił listy bestsellerów, został obsypany nagrodami i przetłumaczony na kilkanaście języków.
W czasach przemian ustrojowych po śmierci generała Franco Madryt dla wielu stał się miastem marzeń – ale nie dla Álex.
Álex – „bystra dziewczynka, ukryta ciota, jąkała, grubaska” – dorasta w robotniczej dzielnicy Madrytu. Ta wrażliwa dziewczynka uwięziona w ciele chłopca zmaga się z brutalnością maczystowskiego świata i odkrywaniem własnej tożsamości.
W tej powieści stolica Hiszpanii bynajmniej nie jest miastem ze snów, a robotniczej dzielnicy San Blas – gdzie wychowuje się wrażliwa, uwięziona w ciele chłopca bohaterka – blisko do piekielnego Harlemu Jamesa Baldwina.
Pisząc o dorastaniu transkobiety w brutalnym, maczystowskim świecie, Portero tworzy współczesny bildungsroman – historię dochodzenia do samoakceptacji i pełnego rozumienia siebie.
Książka Alany S. Portero to współczesna opowieść o dojrzewaniu i wyboistej drodze do samoakceptacji, dla której warto ponieść ryzyko nawet to największe.
Niedobry zwyczaj
Przekład: Agata Ostrowska
Wydawnictwo Filtry
Premiera: 22 stycznia 2025
Upadły anioł
Widziałam, jak całe pokolenie chłopców pada niczym anioły nie do odratowania. Nastolatkowie o szarej cerze i z brakującymi zębami, cuchnący amoniakiem i moczem. W skrócie perspektywicznym, jak Chrystusy Mantegni, okupowali wyjście z metra San Blas na calle Amposta i łączki w parku El Paraíso. Podziurawieni niczym święty Sebastian. Siedzący albo leżący byle jak. Nieruchawi, spowolnieni i synkopowo nierytmiczni niby zepsute lalki. Z tym wzniosłym uśmiechem ukrzyżowanych. Bezbronni, ale fruwający już w miejscach, w których nic nie mogło ich dotknąć. Widziałam, jak kiełkują i więdną, aż do osiągnięcia ostatecznego bezruchu i rozkładu w błocie, które zbierało się w naszej dzielnicy noszącej imię świętego, ale opuszczonej przez Boga.
Pierwszy raz zakochałam się właśnie w jednym z tamtych aniołów. Wyskoczył z okna mieszkania rodziców, dokładnie nad naszymi trzydziestoma pięcioma metrami na parterze, ze strzykawką wbitą w stopę. Mój sąsiad Efrén wylądował martwy na ulicy, półnagi, pod drzwiami mojego budynku. Ja jeszcze nie miałam skończonych sześciu lat, nosiłam przesłonkę na oku i się jąkałam. Wydaje mi się, że to lamenty jego matki zaalarmowały mieszkańców naszego trzypiętrowego bloku bez bramy i z zewnętrzną klatką schodową. Dotarliśmy do niego przed policją, której nigdy się nie śpieszyło do wezwań z San Blas. Dla niej, jak zresztą dla wszystkich władz, to był po prostu kolejny martwy ćpun, syn jakiejś sprzątaczki, wykończonej ciągłym zmywaniem schodów, której ukochany synek pewnie już nieraz wyczyścił mieszkanie, żeby mieć pieniądze na herę.
Rzecz w tym, że nie pamiętam Efrena żywego. Mam tylko obraz z trudem uchwycony pomiędzy nogami mamy i naszej sąsiadki Loli jedynym okiem, którym dysponowałam – jakbym zaglądała przez dziurkę od klucza. Matki z mojej dzielnicy nie brały swoich martwych synów w ramiona jak Maryje na renesansowych pietach. Rzucały się na ich ciała z krzykiem, rozczochrane, ze spuchniętymi oczami i zaślinione. Osłaniały potomków najlepiej, jak potrafiły, broniły ich niczym zdesperowane zwierzęta, wzywały ich imiona, aż traciły głos i zostawiały go tam, na chodniku, wbijały paznokcie w ich ciała, jakby w jakimś sensie odchodziły razem z nimi.
Te okrzyki „Synku mój!”, kiedy raz się je usłyszy, nigdy człowieka nie opuszczają. Zapisują się w archiwum dźwiękowym pamięci niczym dzwony pogrzebowe, przy których trzeba mocno potrząsnąć głową, żeby je odegnać.
Efrén był szalenie przystojny, a upadek z wysokości łaskawie potraktował te łagodne rysy chłopaka, który nie zdążył zostać mężczyzną. Przedawkowanie zabrało go na zimną stronę. Uzależniony był od niedawna, więc heroina prawie nie odcisnęła się na jego wyglądzie, zmieniła tylko nieco kolor skóry, nadając jej odcień popiołu. Pierwszy raz w życiu chciałam kogoś pocałować. Jego ciało spoczęło przed rachitycznym ogródkiem przylegającym do naszego budynku, tuż pod jednym z łuków wejściowych, porośniętych na wpół zeschłymi kwiatami i pędami bluszczu, które ledwie pokrywały prowizoryczną siatkową konstrukcję. Tak czy inaczej, śmierć wybrała dla Efrena roślinną oprawę o specyficznej brudnej urodzie w stylu secesji. Miał uchylone usta o mięsistych wargach, jeszcze nie cofniętych, zwichrzone włosy i powieki zawieszone w pół drogi między czuwaniem a snem. Jeśli w wieku pięciu lat jesteśmy w ogóle zdolni się zakochać, to ja zakochałam się kompletnie i na zabój w tym nieszczęśniku. Moje życie wewnętrzne rozpostarło się na tej stop-klatce bólu i żalu, wyobrażałam sobie, jak lekka i przejrzysta spływam na to martwe ciało, całuję je z delikatnością bytów, które nie istnieją, nie po to, żeby zbudzić go z letargu, nie liczyłam też na wzajemność, tylko z całego serca pragnęłam pocałować coś tak pięknego i bezbronnego. Coś, co jakby spadło z nieba i spoczęło na moim progu niczym wotum na ołtarzu. Coś, co należało do mnie, jak zrozumiałam między wściekłością i wrzaskiem śliniących się matek i ojców, którzy zasłaniali sobie usta, żeby nie wydobył się z nich szloch.
Ta wiedźma z końca ulicy
Peruka była niziutka, chuda jak wieszak i tak pomarszczona, że każdy jej ruch zdawał się powstrzymywaniem nieubłaganego procesu mumifikacji. Zawsze była stara. Malowała się jak karykatura starszej kobiety z makijażem – niebieski cień do powiek, czarna kreska, czerwone usta i dokumentnie popękany podkład w odcieniu skórki ziemniaka odmiany monalisa. Pachniała zwiędłymi kwiatami porzuconymi w jakiejś szufladzie i bez przerwy mamrotała pod nosem, niekończący się strumień niezrozumiałych słów był niczym jakaś sekretna modlitwa z pewną dozą jadu. Tym jadem ociekało też jej spojrzenie, nieprzyjemne i drwiące. Cechowała ją powaga, ale nie jak u tych, co oceniają innych, raczej taka, która poprzedza wybuch śmiechu, jakby za każdym razem, gdy na kogoś patrzyła, odkrywała wstydliwą tajemnicę tej osoby.
Mieszkała sama na końcu ulicy, która składała się z szeregu trzypiętrowych bloczków z czerwonej cegły, z zewnętrznymi betonowymi schodami. Ten pejzaż architektoniczny, powtarzający się w całej dzielnicy, bywał czasem zakłócany przez jakiś zapuszczony nieużytek, pełny potłuczonego szkła, skrawków zużytej folii aluminiowej, strzykawek i porzuconych materiałów budowlanych. Te wyłomy w szeregach budynków mieszkalnych, gdyby dało się je zobaczyć z góry, nadawały chodnikowi wygląd chorego dziąsła, jakby tu i tam powyrywano ogromne zęby, bez żadnej logiki, zostawiając w ich miejscu nieuleczalną infekcję i grudowatą pustkę. Oprócz parku i samych domów to właśnie te śmietniska, te nicości odgrywały dla okolicznych dzieci rolę placów zabaw oraz ich osobistych umieralni, kiedy już podrosły na tyle, żeby walić heroinę. Tak dorastaliśmy, kolejne pokolenia dzieciaków z klasy robotniczej, tworzące w wyobraźni całe światy na tych samych parcelach, które koniec końców mogły się okazać naszymi łożami śmierci.
Ogródek przed szeregowcem nie sięgał narożnego mieszkania Peruki. Ze swojego lokalu na parterze – gdyby kiedykolwiek podniosła zieloną roletę, która dzień i noc zasłaniała jej okno – miała widok na kubły ze śmieciami.
Nasze osiedle powstało w ramach wielkiego frankistowskiego projektu budowy mieszkań w latach pięćdziesiątych i ochrzczono je mianem Gran San Blas, na cześć świętego Błażeja, choć wcześniej ta okolica nazywała się Krowim Wzgórzem, co musiało faszystowskim władzom zajeżdżać potem i gównem. Z kolei komornicy mówili „dzielnica bez matek”, bo zwykle drzwi otwierały im dzieci, które powinny być w tym czasie w szkole; dygnitarzom reżimu nie przyszło do głowy, że tym trzydziestu tysiącom rodzin, które tam wpakowali, przydałyby się w pobliżu placówki edukacyjne, i zaspokojenie tej potrzeby zajęło im długie lata; podobnie rzecz się miała z bieżącą wodą i punktami zaopatrzenia w żywność – zapewniano je powoli i chimerycznie, co typowe dla spraw niemających znaczenia dla tego, kto jest za nie odpowiedzialny. Frankiści zawsze postrzegali robotników jako zwierzęta juczne, które trzyma się w stajniach na peryferiach miasta. W wyniku takiego traktowania mieszkańcy dzielnicy nabrali świadomości klasowej, a władze odpowiedzialne za Transición, transformację demokratyczną, postanowiły tę świadomość zdusić za pomocą strzykawek z heroiną, pod koniec lat siedemdziesiątych i przez całą następną dekadę niemal rozdawanych za darmo. Narkotyk okazał się ostatnią metodą ulicznej egzekucji dysydentów reżimu, który znalazł sposób, żeby przetrwać.
O Peruce mówiło się w dzielnicy cztery rzeczy: że prowadziła pokątny handel w jaskiniach na wzgórzu, że była uzdolnioną czarownicą, że przez magię całkowicie wyłysiała i że lepiej trzymać się od niej z daleka albo przezornie traktować grzecznie, jeśli już nie ma się wyboru, bo spotka się ją na schodach lub w kolejce do warzywniaka. Trudno było nie patrzeć na syntetyczną, kłębiastą i fatalnie zrobioną perukę, która tkwiła na jej głowie. Należało jednak unikać tego za wszelką cenę, nie zwracać uwagi. Sztuczna fryzura była oczywiście źródłem przydomka, ale oprócz tego wyzwalała w Peruce najpaskudniejsze aspekty jej osobowości, czego lepiej było nie prowokować.
Dostawałam szału, kiedy na nią wpadałam i zaciągałam się mocno jej zapachem: to było jak wąchanie moli. Powinnam niby się jej bać, ale zamiast tego mnie rozczulała, ta nieregularna, rozedrgana kreska na oczach i krzywo pomalowane usta, jej wygląd przypominał mi moje potajemne makijaże z tamtych czasów, wykonywane pośpiesznie w łazience u babci, z wprawą pięcioletniego berbecia, nieszczególnie uzdolnionego manualnie.
Moje pierwsze kroki jako travesti[1] stawiała mierząca metr dwadzieścia drag queen, która wcielała się w rolę starej wiedźmy i szmaciary cuchnącej jak zakład pogrzebowy.
Ludzie naprawdę się jej bali. Mężczyźni z dzielnicy, w większości twarde typy, robotnicy przemysłowi, budowlańcy, kelnerzy, handlarze obwoźni, zbieracze złomu i wszelkiej maści kombinatorzy, spuszczali przy niej wzrok i mówili „dobry wieczór” potulnie niczym dzieci w latach powojennych pozdrawiające proboszcza. Śmiesznie było patrzeć, jak świecąc gołą klatą spod niezapiętej koszuli, w drodze do baru po całym dniu niemal niewolniczej pracy wpadają na nią i drżą ze strachu przed kobietą o tak kruchym wyglądzie.
Prawie nikt nie pamiętał jej imienia, a przezwiska, choć znali je wszyscy, nie wymawiało się w jej obecności, nie tylko dlatego, że było okrutne i wredne, lecz przede wszystkim ze strachu przed jej reakcją. Wszyscy zwracali się do niej po prostu per pani.
Pewnego razu dwie kobiety, które mieszkały przy tej samej ulicy co Peruka, wychowane w naszej dzielnicy, obie ciężarne, wyszły na spacer, żeby złagodzić obrzęki towarzyszące ciąży, dotkliwe zwłaszcza latem, a to było wówczas wyjątkowo gorące. Jedna z nich od dziecka cierpiała na problemy z krążeniem, uwidaczniające się zwłaszcza na nogach, i przechadzki wyjątkowo dobrze działały na purpurowe obwarzanki tworzące się jej nad kostkami. Dziewczyny zwykle spacerowały razem wieczorami, tuż przed pójściem spać, rozmawiały o najnowszych wydarzeniach i swoich ciążowych zwyczajach, dzieliły się lękami, nadziejami, a czasem i świeżymi plotkami, których nigdy nie brakowało w dzielnicy, gdzie wszyscy się znali i publiczność zawsze była chętna wysłuchać papli.
Ta z fioletowymi nogami marzyła o synu toreadorze, który kupiłby jej domek z ogródkiem, „tak jak El Cordobés swojej matce, mówili w radiu”, powtarzała. Druga, nieco młodsza, chciała mieć najprzystojniejszego syna, „takiego blondynka o jasnych oczach”, mawiała.
Ledwie zaczęły swój zwykły spacer, zauważyły Perukę kroczącą w ich stronę z drugiego końca ulicy, a że była jeszcze daleko, czym prędzej dobyły ze swojego arsenału nieprzyjemne żarty i kąśliwe uwagi na temat wyglądu staruszki.
– Przestań, bo się posikam – odpowiadała ta o spuchniętych stopach na kolejne złośliwości młodszej koleżanki, mającej, zdawałoby się, nieograniczoną wyobraźnię w zakresie wyzwisk.
Oto dwie dziewczyny, tuż po dwudziestce, prezentowały całe okrucieństwo, na jakie stać młodych, a jest ono niemałe. Zarówno żal, jak i powściągliwość przychodzą z wiekiem i ze zniedołężnieniem, podobnie jak egoizm, kiedy znajdujemy się w tej gorszej połowie życia i dociera do nas, że właściwie każda paskudna rzecz prędzej czy później dopadnie też nas.
Zdołały opanować śmiech i skończyć wygłupy, na długo zanim ich droga przecięła się z drogą Peruki. Gdy już prawie ją mijały, obie zaczęły rozciągać usta w pokornym uśmiechu na powitanie, jak wypada przy sąsiadce w podeszłym wieku. Nie było im jednak dane się uśmiechnąć. Peruka zatrzymała się przed nimi, ustawiając się tak, że wydawało się, jakby na ulicy nie było więcej miejsca niż tyle, ile zajmowało jej drobne ciało przypominające uschnięty krzak. Dziewczyny próbowały się przywitać, ale słowa utknęły im w gardłach jak refluks. Pewnie każda z nich nieświadomie położyła sobie rękę na brzuchu w ochronnym geście. Z przytomnego, a zarazem nieobecnego wzroku staruszki emanowało coś, co zdawało się doprowadzać do obumarcia wszystkiego, cokolwiek napotykało na swojej drodze, czy to kwiatów, czy radości, czy łożyska. Peruka powolutku uniosła lewą rękę, włożyła kciuk do miękkiego, bezkształtnego otworu ust i zaczęła go z zapałem ssać, poruszając palcem, wydając dźwięki cmoktania i delektując się, a przez całą tę dłuższą chwilę nie przestawała patrzeć na dwie kobiety, dla których czas się zatrzymał; od stóp do głów wypełniał je strach, o niskiej częstotliwości, ale paraliżujący, powodujący ogromny dyskomfort i poczucie bezbronności. Porządnie obśliniony palec Peruka z absolutnym spokojem zbliżyła do policzka jednej z kobiet. Tej, która poszła w szyderstwie dalej. Tej, która marzyła o pięknym, przepięknym synu. Takim blondynku o jasnych oczach.
Kobieta nie zdołała się uchylić przed palcem, nie miała czasu jakkolwiek zareagować. Staruszka nakreśliła śliną prostą linię od kości policzkowej prawie aż do podbródka tej młodej, zaokrąglonej od ciąży twarzy, jednocześnie wypowiadając donośnie suchym głosem jaszczurki: „MAŁPA”.
Nigdy nie poznałam małego Damiana. Jego mama prawie nie wychodziła z nim z domu, a kiedy już to robiła, maluch był kompletnie zakutany i zasłonięty daszkiem wózka; podobno nie mógł chodzić i cierpiał na jakąś chorobę, która sprawiała, że wystawienie skóry na słońce mogło być dla niego zabójcze. Nie mówił. W wieku sześciu lat umarł na zawał, w swoim domu, leżąc na sofie przed telewizorem. Kiedy przyszli zabrać zwłoki, matka położyła na włochatej twarzy syna białą chusteczkę, żeby nie dręczyli go w drodze do kostnicy.
Moja matka z biegiem lat wyleczyła się z problemów z krążeniem, ale zamiast syna toreadora urodziła córkę trans, która nigdy nie kupiła jej domku z ogródkiem.
Powiedz moje imię
Odkrywamy, że będziemy kobietami, obserwując przykłady, jakie mamy w swoim otoczeniu, czując pragnienie wzorców i potrzebę uczestnictwa w spuściźnie, którą kobiety przekazują kolejnym pokoleniom kobiet, a która jest niedostępna dla mężczyzn.
Z Peruką nie warto było ryzykować. Ta maciupka kobieta emanowała poczuciem władzy z każdego znoszonego szwu. Oczywiście rozmawiałam z nią przy każdej okazji. Nie żebym poprzez rozmowy z Peruką sama miała nabyć umiejętność przeklinania ciąż czy inne ponure moce. A może tego się właśnie spodziewałam. W każdym razie rozumiałam, że unosi się wokół niej coś, co sprawia, że otoczenie ją odrzuca, i było mi z tego powodu bardzo przykro. Wyobrażałam sobie, jak codziennie rano nakłada makijaż niezgrabnymi ruchami osoby, która już nie całkiem panuje nad układem nerwowym, której anatomia i umiejętności zostały częściowo przejęte przez nadciągającą ciemność. Mimo to Peruka nigdy nie opuszczała wyznaczonego spotkania z maską, tak jak ja każdego ranka konstruowałam swoją. Różnica polega na tym, że jej maska na jakimś etapie życia musiała reprezentować władzę, moc, piękno; choć teraz była kompletnie zniszczona, to gdybyśmy umieli się właściwie przyjrzeć, na pewno dostrzeglibyśmy tam cień dawnego splendoru, ale nie umieliśmy. Ja się za swoją maską chowałam, powstała ze strachu i wstydu; w tym wieku nie powinnam jej potrzebować ani tym bardziej nosić.
Dlatego chciałam z Peruką rozmawiać, musiałam od niej uzyskać choćby najmniejszy kawałek spuścizny, żeby dalej konstruować kobietę, którą miałam się stać.
Ja, bystra dziewczynka, ukryta ciota, jąkała, grubaska, z zaślepką na lewym oku i w okularach znacznie większych niż pożądane, stanowiłam przeciwieństwo koszmarnego bachora i wszystko wskazywało na to, że nie mam w sobie ani grama tego niewinnego okrucieństwa, które przypisuje się dzieciom. Kiedy dorośli na mnie patrzyli, albo ich bawiłam, albo odczuwali wobec mnie współczucie, nic poważnego, po prostu przypominałam im, jak wysportowane i pewne siebie są ich dzieciaki, co ich uspokajało; moja obecność ich uspokajała, z wyjątkiem tych naprawdę złych. Zdawałam sobie z tego sprawę i nauczyłam się wykorzystywać to na swoją korzyść. Owszem, potrafiłam myśleć okrutnie. Świadomość, że trzeba się chować w szafie, skutkuje wielką przebiegłością, jeśli chodzi o grę w prawdę i kłamstwa, o to, co można pokazać innym, a czego nie.
Zaaranżowałam niby przypadkowe spotkanie, bazgrząc po dolnych schodkach naszego budynku kawałkiem cegły. Peruka co najmniej cztery razy dziennie mijała nasze drzwi w drodze na swoje tajemnicze spacery, objuczona reklamówkami wypełnionymi nie wiadomo czym.
– Znam imiona wszystkich sąsiadek z naszej ulicy.
Powiedziałam to takim tonem, jakim mała dziewczynka naśladowałaby młodsze dziecko, bo bycia podstępną pizdą także można się nauczyć, kiedy malujemy się po kryjomu, tańczymy w swoim pokoju do piosenek Raffaelli Carry i Bonnie Tyler i wiemy, że z tych wszystkich powodów czeka nas trudne życie.
– Czyżby? – odrzekła, krztusząc się suchością własnego gardła, tak bardzo była nieprzyzwyczajona do mówienia, jeśli nie liczyć rzucania klątw.
– Tak. Pani Lola, pani Paca, pani Luisa, pani Amparo, pani Mercedes, pani Pascuala…
W ten sposób brzmiało to w mojej głowie, ale w rzeczywistości zacięłam się już na pierwszej „pani”, litera „p” jest jak brodawka na języku jąkały.
– Mówże porządnie! – skarciła mnie, już się nie krztusząc.
Wystarczyły jej dwa słowa, żeby rozgrzać swoje słomiane gardło. Powiedziała to ostro ale bez okrucieństwa. Jak rozkaz. I podziałało. Wyklepałam litanię imion mieszkanek naszej ulicy niczym zdrowaśkę i kusiło mnie, żeby wyrecytować jeszcze całą księgę męczenników, gdybym ją znała, tylko po to, by posłuchać, jak płynnie mówię.
– A ja to co? Nie mieszkam przy tej ulicy? – Nie wydawała się oburzona, sprawiała raczej wrażenie rozbawionej.
W tej chwili mogłam z satysfakcją zatrzasnąć tę jakże subtelną pułapkę, którą zastawiłam. Dzięki mowie ciała zranionej sarenki, pewnej dozie pozornej nonszalancji i łatwiutkiej przynęcie miałam poznać jej imię. Poznać imię czarownicy to nie to samo, co odkryć imię demona, czarownic nie da się za jego pośrednictwem kontrolować ani przywoływać, ale można przejść z nimi na ty, a nigdy nie zaszkodzi mieć pod ręką zaufaną wiedźmę, do której można mówić po imieniu. Nie mogłam zaprzepaścić takiej szansy: zwracając się do Peruki właściwie, na pewno zdobyłabym jej zaufanie.
Spodziewałam się jakiegoś tajemniczego imienia, jak u starożytnej Rzymianki albo wróżki z bajki, jakiejś Grimeldy, Morgany, Salustii, sama nie wiem, trzysylabowego słowa z głoskami zębowymi i gardłowymi, które aż trzeszczą w ustach.
– Mam na imię María.
Przynajmniej miało trzy sylaby.
– Ja mam na imię Aaa… aaa…
W gardle jąkały samogłoski otwarte są jak zamknięte zawory. Prysnął już czar rzucony na moją wymowę.
– Wiem, jak ci na imię. Znam twoją matkę od dziecka. A twojego ojca od czasów, kiedy sprzedawał ptysie w parku z tacy większej od niego. I twoich dziadków. Nigdy ci nie powiedzieli, jak mam na imię?
Zadała to pytanie nieskazitelnie czystym tonem, nie było tu miejsca na nieporozumienia, przesunęła swego dialektycznego gońca prosto na pole mojego dyskursywnego króla. To ona zastawiła na mnie pułapkę. Byłam bliska posikania się ze wstydu, musiałam więc na szybko coś zmyślić albo znaleźć jakąś wymówkę.
Ale tamtego poranka z jakiegoś powodu wybrałam przemoc i zaskoczyłam samą siebie, wyznając prawdę, której nawet najbardziej szemrane typki z dzielnicy nie odważyłyby się wypowiedzieć na głos przy tej kobiecie. Zresztą nie powinno się kłamać, więc palnęłam po prostu:
– Peruka. Zawsze mówią na ciebie Peruka.
Jeśli miała opleść mi flaki bluszczem mocą złego oka o natychmiastowym działaniu, wolałam polec z podniesioną głową, prezentując pewność siebie i siłę charakteru.
Spojrzała na mnie spośród nieruchomej martwej tkanki, w którą była obleczona, jednocześnie przytomna i nieobecna. Tak, jak łeb zabitego zwierzęcia patrzyłby ze ściany myśliwego. Wrogo, ze szklistą cierpliwością, która czeka po drugiej stronie zasłony życia i choć w tym świecie słabnie, to w zaświatach rośnie w siłę i widmowa egzystencja zaczyna niemal dominować.
– Czyli Peruka – powiedziała z oddali.
Może to nie był początek najdłuższego ataku śmiechu w historii, ale mnie zdawał się trwać wiecznie. To było tak, jakby obserwować zmianę wyglądu kory wyjątkowo pomarszczonej sosny. W końcu zaczęłam się śmiać razem z nią. Wzajemnie zarażałyśmy się śmiechem, ludzie się zatrzymywali, żeby na to popatrzeć. Dziecko, które dopiero co wyrosło z pieluch, niezbyt ładne, i groteskowa staruszka zanoszące się śmiechem nad czymś, co tylko one dwie rozumiały. W tamtej chwili doña María nie wydawała mi się złowroga, ani trochę. Kiedy szczerze się śmiejemy, nie mamy wieku, wygląda to tak samo na każdym etapie życia i można odnaleźć w naszej twarzy dziewczynkę, którą byłyśmy, albo staruszkę, którą się staniemy.
W tej błahej chwili bardzo niewiele nas dzieliło. Słusznie wybrałam ją jako wzór, nawet jeśli na tym spotkaniu miało się skończyć i nigdy już miałyśmy nie zamienić słowa. Zrozumiałam, że kobietom, które żyją po swojemu, starzeją się po swojemu i życie mają wyryte na twarzy, odsłonięte, ludzie przypinają łatkę egzaltacji i z nich szydzą, bo się ich boją.
– No dalej, wracaj do domu, późno się robi. I powiedz rodzicom, żeby zdjęli ci to coś z oka.
– Mam zeza i mi to oko ucieka.
– To lewe oko, a ono nigdy się nie myli. Skoro patrzy w inne miejsce niż prawe, korzystaj z tego, chce ci coś pokazać.
Już miałam jej powiedzieć, że tak naprawdę to lekkie zniekształcenie nerwu wzrokowego, które można łatwo skorygować. Uwielbiałam żargon medyczny i byłam bardzo ciekawym dzieckiem, wiec dokładnie zapamiętałam, co mi dolega, żeby móc o tym opowiadać przy każdej możliwej okazji. Wszystko tak zapamiętywałam. Uznałam jednak, że nie powinnam zarzucać pani Maríi informacjami tuż po tym, jak się razem śmiałyśmy. Żeby zostać wielką damą, należy wiedzieć, kiedy się wycofać. Koniec końców, właśnie darowała mi życie i była tak miła, żeby zaczarować mój język, dzięki czemu mogłam bez zacinania się wypowiedzieć kilka zdań. Stwierdziłam więc tylko:
– Bardzo ładnie pani pachnie, pani Marío.
– Nie przesadzaj.
Zabrzmiało to jak trzask z bicza; obróciła się i podjęła przerwaną wędrówkę do parku, jak gdyby nigdy nic, jakby wcale nie wytworzyła się między nami chwilowa więź. Błyskawicznie zniknęła mi z oczu, szła szybkim krokiem mimo ciężaru tych swoich odwiecznych, wypchanych reklamówek. Raczej nie trzymała w nich suchego chleba, nie wyobrażałam sobie, żeby miała rzucać okruszki ptakom, raczej mogłaby grzebać ich chrupiące ciałka u stóp czarnych topól rosnących przy avenida de Arcentales albo sosen w parku El Paraíso.
Sinobrody mieszka na parterze po lewej
– TE, TE, TE, TE, TE, TE…
– Co za poranek ma dziś ta biedna Gemita. Doprowadza mnie do szału. Od czwartej nad ranem z tym swoim tetete. Twój ojciec wstał godzinę wcześniej, bo nie dało się spać. Szkoda tej dziewczynki, tak się męczy.
Moja matka parzyła kawę w kuchni, w której mieściła się tylko ona, przy okazji łuskała zieloną fasolkę i obierała ziemniaki. Obserwowałam ją ze swojego miejsca w salonie, z krzesła, na którym siedziałam, dyndając nogami.
Gema, zdrobniale Gemita, była córką naszych sąsiadów z naprzeciwka, drzwi w drzwi. Na każdym piętrze bloku mieściły się dwa mieszkania, te na parterze wychodziły na ulicę. Do lokali na górze wchodziło się z zewnętrznych schodów. Gemę widziałam tylko przez mikroskopijne okienko wychodzące na tyły budynku, betonowy placyk pełen śmieci, szczurów i zużytych strzykawek, gdzie chłopaki z dzielnicy grały czasem w nogę, ale miejsce to głównie okupowały ćpuny, które same niedawno kopały tam piłkę, a teraz dawały w żyłę i żeglowały przez heroinowy haj, unosząc się na tej brudnej tafli jak podwórkowe nenufary. To okno było jedynym, jakie Gema miała w pokoju, w którym ojciec trzymał ją pod kluczem. Miała już ponad dwadzieścia pięć lat, a nigdy nie widziała większego kawałka świata niż to, co mogła dostrzec przez ten mały otwór z widokiem na nic. A jeśli nawet kiedyś widziała, było to zbyt dawno temu, żeby cokolwiek pamiętała, bo jej ojciec Aurelio szybko się zorientował, że dziewczyna nadaje się do zaspokajania jego obleśnej, brutalnej żądzy.
Tak po prostu. Pewnego dnia zdecydował się ją zamknąć, a życie toczyło się dalej jakby nigdy nic. Ponieważ nałogowo pożerałam baśnie, mity i legendy, samotna Gema o długich rudych włosach, spowita milczeniem i całkiem bezbronna, była dla mnie Lady Godivą. Jako dziecko, które musiało się nauczyć funkcjonowania w dwóch rzeczywistościach, bo miało dwa życia, od najmłodszych lat umieszczałam otaczające mnie kobiety w fantastycznych światach, gdzie nic nie mogło ich skrzywdzić i gdzie mogłam wyobrażać sobie różne historie snute złotą nicią; widziałam Afrodyty, Kirke, Nimue i Panie z Shalott na przystanku dwudziestkiósemki, na peronie stacji metra Simancas albo w kolejce do sklepu mięsnego pana Lucasa. Czasami, kiedy te nieznajome siedziały przede mną i moją mamą w transporcie publicznym, dotykałam ich włosów, jeśli znajdowały się w zasięgu mojej ręki; owijałam sobie wokół palca wskazującego jakiś niesforny kosmyk, jakbym chciała zakręcić go w lok; wydawało mi się, że to niewinny gest z bajki, jak nereidy czeszące się nawzajem, a jeśli te kobiety to zauważały, były rozbawione. Moja matka przez całe życie za to przepraszała. Zasypiając, często sama zakręcałam tak sobie włosy, na wypadek gdyby droga do zostania nimfą zaczynała się od loków w krainie snów.
Nie było tygodnia, żeby w tamtym smutnym mieszkaniu przynajmniej parę razy nie wybuchał gniew Aurelia. Kiedy nie rozlegały się krzyki i odgłosy bicia, z tamtych czterech ścian nie dobiegał żaden odgłos. Ani telewizji, ani radia, ani rozmowy. Nic oprócz spazmatycznego „te” Lady Godivy.
Facet wychodził i wracał w nieregularnych odstępach czasu, nikt nie wiedział, gdzie pracuje, ale przypuszczano, że robi jakieś podejrzane interesy z narkotykami, które wykańczały synów i córki jego sąsiadów. Akty agresji zaczynały się zwykle po jego powrocie nie wiadomo skąd, wystarczał mu najmniejszy pretekst, coś nie na swoim miejscu, spojrzenie posłane w niewłaściwej chwili albo zwykłe pytanie „Już wróciłeś?”, zadane niewinnie na powitanie.
– Tak, już wróciłem, już wróciłem, nie widzisz?
Odpowiadał zawsze w ten sposób, pytaniem i szyderstwem.
– No tak, nie wiem, wcześnie dziś wróciłeś – odpowiadała Luisa, jego żona, próbując choć częściowo powstrzymać nadciągający atak.
– Wcześnie, wcześnie, wcześnie – przerywał jej tyran, podwyższając ton głosu, jak to zwykli robić mężczyźni, kiedy naśladują kobiety, którymi gardzą, i wydymając wargi, drwił z niej.