Upadek rodziny. Kryzys, tajemnice i rozbite marzenia. Czy można odbudować życie na gruzach iluzji? Głośna książka przez krytyków okrzyknięta najlepszą powieścią ostatnich lat. Autorowi przyniosła liczne nagrody, między innymi Eason Novel of The Year oraz Nero Gold Prize. Znalazła się też w finale Nagrody Bookera.
Niegdyś zamożnych Barnesów poznajemy w chwili, gdy globalny kryzys finansowy pogrzebał ich majątek. Materialna katastrofa pociąga za sobą emocjonalną – upadek lukratywnego biznesu Dickiego odsłania grę pozorów, w której uczestniczyli wszyscy bohaterowie.
Mieszkańcy prowincjonalnego miasteczka zastanawiają się, czy o bankructwie salonu samochodowego nie zadecydował przypadkiem pierwiastek moralny. Tymczasem żona byłego potentata, Imelda, za młodu najpiękniejsza dziewczyna w całym hrabstwie, udaje przed sąsiadami, że wszystko jest w porządku, choć w domu rozgrywa się dramat. Córka Barnesów, Cass, utalentowana poetka i najlepsza uczennica w klasie, zamiast uczyć się do matury, raz po raz upija się na umór. Jej młodszy brat, PJ, boi się przyznać rodzicom, że ma za małe buty, i marzy o tym, by uciec z domu. Coraz bardziej ucieka też jego ojciec, który spędza czas w lesie z miejscowym renegatem, budując schron przed rzekomo zbliżającą się apokalipsą.
Wszyscy zadają sobie pytanie o swoje miejsce w życiu i o to, dlaczego sprawy potoczyły się tak źle. Nikt jednak z nikim nie rozmawia, każdy chowa swojego trupa w szafie, a scalić rodzinę próbuje tylko mały PJ. Czy mu się to uda, skoro żadna z bliskich mu osób nie dopuszcza do głosu swoich uczuć?
Paul Murray bywa określany odpowiedzią Dublina na Jonathana Franzena. „Żądło” jest bowiem rozległą realistyczną sagą rodzinną, w której dysfunkcje rodziny stanowią zwierciadło słabości całego społeczeństwa. Perspektywa każdego z bohaterów jest tutaj oddana z empatią, składając się na misterną, trzymającą w napięciu opowieść, od której nie sposób się oderwać.
Zabawne, ironiczne, wzruszające i po prostu piękne – „Żądło” trzeba określić mianem arcydzieła […]. Powieść ta ugruntowuje pozycję Paula Murraya jako jednego z najlepszych pisarzy ostatnich dwudziestu lat.
– „The Los Angeles Times”
Żądło
Przekład: Łukasz Witczak
Wydawnictwo Filtry
Premiera: 5 lutego 2025
Manowce
I
W sąsiednim miasteczku jakiś człowiek zabił swoją rodzinę. Drzwi zabarykadował, żeby nie dało się uciec. Sąsiedzi słyszeli, jak ofiary biegają po domu i wołają o litość. Na koniec mężczyzna sam się zastrzelił.
Wszyscy o tym mówili – kim trzeba być, żeby coś takiego zrobić, jakie tajemnice musiał skrywać ten człowiek. Huczało od plotek o romansach, nałogach, ukrytych plikach w komputerze.
A Elaine powiedziała, że to dziwne, że takie rzeczy nie zdarzają się częściej. Wetknęła kciuki w szlufki jeansów i omiotła wzrokiem smutną główną ulicę miasteczka. Coś przecież trzeba robić, dodała.
Cass i Elaine poznały się na lekcji chemii. Elaine wylała wtedy jodynę na egzemę Cass. Zrobiła to niechcący; płakała potem jeszcze bardziej niż Cass i odprowadziła ją do gabinetu pielęgniarki. Od tamtej pory były przyjaciółkami. Codziennie rano Cass przychodziła po Elaine i razem szły do szkoły. Na przerwie obiadowej podkasywały długie spódnice i snuły się po supermarkecie, słuchając muzyki z telefonu Elaine, zajadając croissanty wzięte z działu z pieczywem, z których przy kasie zostawały już tylko okruszki. Wieczorami uczyły się w domu jednej z nich.
Cass czuła się tak, jakby znała Elaine od zawsze; aż trudno było uwierzyć, że kiedyś się nie przyjaźniły. Niesamowite, jak wiele miały wspólnego. Obie pochodziły z rodzin dobrze znanych w miasteczku: ojciec Cass, Dickie, prowadził salon Volkswagena, tata Elaine, zwany Dużym Mikiem, był biznesmenem i hodowcą bydła. Obie były nieco wyższe od większości rówieśniczek, były też zdolne – w nauce regularnie osiągały najlepsze wyniki z całej klasy. Jedna i druga zamierzała stąd kiedyś wyjechać i nigdy tu nie wrócić.
Elaine miała złote włosy, zielone oczy i doskonałą figurę. Ubrania kupione przez internet zawsze pasowały na nią idealnie, jakby uszyto je dla niej. Pisząc o Elaine w swoim dzienniku, Cass sięgała po takie słowa jak „wdzięk” i „styl”. Jej przyjaciółka miała to, co Francuzi nazywają je ne sais quoi. Nawet obcinając paznokcie u stóp, wyglądała, jakby jadła brzoskwinię.
Gdy Cass przychodziła do niej, siadały w pokoju Elaine przy włączonej lampce z karuzelą i przeglądały stronę internetową konkursu Miss Universe Ireland. Elaine poważnie zastanawiała się nad wzięciem w nim udziału, nie tyle dla samego tytułu, ile dla możliwości, jakie mogłyby się przed nią otworzyć. Ubiegłoroczna zwyciężczyni była teraz ambasadorką marki soków.
Cass uważała, że Elaine jest ładniejsza od wszystkich uczestniczek zaprezentowanych na stronie. Sęk w tym, że każda z dziewczyn stających do rywalizacji o tytuł Miss Universe Ireland, a później o zwycięstwo w konkursie ogólnoświatowym, miała w życiu pod górkę. Jedna była uchodźczynią wojenną z Afryki. Inna jako dziecko przeszła skomplikowaną operację. Jeszcze inna, dziś bardzo szczupła, była kiedyś bardzo gruba. Przeciwności powinny być znaczne (jak zaburzenia utrudniające naukę), ale nie drastyczne (jak dziesięć lat w niewoli u pedofila). Egzema nadawałaby się idealnie. Sprawdziły nawet, czy choroba nie przejdzie na Elaine, jeśli będą się wystarczająco długo pocierać, ale nic to nie dało. Elaine twierdziła, że całe to kryterium jest niesprawiedliwe. Właściwie to rodzaj dyskryminacji, jeśli się nad tym zastanowić.
Zapukała gosposia, żeby przypomnieć Elaine o lekcji pływania. Elaine przewróciła oczami. W basenie zawsze było pełno plastrów i starych ludzi. Bycie stąd, powiedziała. Jeśli to nie jest przeszkodą, to nie wiem, co nią jest.
Elaine nienawidziła ich miasteczka. Wszyscy tu wszystkich znali, każdy wiedział o tobie wszystko. Gdy szło się ulicą, kierowcy zwalniali, by zobaczyć, kto idzie, i machali zza szyby. Nie było fajnych miejscówek. Zamiast McDonalda i Starbucksa mieli Binchy Burgers i Mangan’s Café, ale tam za ladą pracowali właściciele, którzy pytali, jak się miewają rodzice. Nie da się nawet kupić kiełbasy, narzekała Elaine, bez opowiadania, co się ostatnio wydarzyło w twoim życiu.
Ta małość byłaby jeszcze do zniesienia, gdyby tutejsi mieszkańcy mieli trochę szersze horyzonty. Tych ludzi jednak, poza rolnictwem i losami fabryki mikroprocesorów, interesowały tylko sporty gaelickie. Futbol, hurling, camogie, liga, puchar, młodzieżówki – o niczym innym się nie rozmawiało. Elaine nie cierpiała Gaelickiego Związku Sportowego. Przy całej swojej gracji była kiepska z wuefu. We wspinaniu się po linie zawsze miała najgorszy czas w klasie. Podczas gier zespołowych trzymała się bocznej linii boiska, marszczyła brwi i odgarniała włosy, podążała niespiesznie za resztą dziewczyn to w przód, to w tył, podobna do pięknej rośliny na dnie głośnego, rozkołysanego morza.
Ludzie z komitetu upiększania miasta, do którego należała mama Cass, zawsze pitolili o naturalnym pięknie tej okolicy, lecz Elaine tego nie kupowała. W jej oczach przyroda była tak samo straszna jak sport. To, że wszystko wciąż rośnie, że uprawy i tym podobne najpierw umierają, a na drugi rok ożywają – czy naprawdę tylko ją przyprawia to o gęsią skórkę?
Nie jestem zrzędą, mówiła. Po prostu chcę mieszkać gdzieś, gdzie można się napić dobrej kawy i nie trzeba patrzeć na przyrodę, a ludzie nie wyglądają jak ulepieni z tłuczonych ziemniaków.
Cass też nie przepadała za sportami gaelickimi i zgadzała się co do ogólnego braku je ne sais quoi. Jej jednak wszystkie wady miasteczka w pełni rekompensowała obecność Elaine.
Nigdy przedtem nie czuła się z nikim tak związana. Gdy pisały do siebie wieczorami – nieraz do drugiej w nocy – dochodziło między nimi do takiego zestrojenia umysłów, że prawie zlewały się w jedną osobę. Jeśli Elaine pytała: „ocb z tym swetrem”, Cass od razu wiedziała, o czyj sweter chodzi. Pojedyncze słowo rzucone bez kontekstu, na przykład „banialuki” albo „lizanko”, wywoływało u niej takie kaskady śmiechu, że słychać ją było na całym piętrze i tata przychodził spytać, czemu jeszcze nie śpi. W pewnym sensie to były najlepsze chwile – jeszcze lepsze niż przebywanie razem. Gdy tak leżała w łóżku i między nią a Elaine fruwały wiadomości, miała wrażenie, że ona też fruwa, gdzieś wysoko nad miastem, w czystej przestrzeni, która należała tylko do niej i do jej przyjaciółki.
Zwykle po szkole szły do Elaine, ale niekiedy, by zmienić otoczenie, Elaine wolała iść do Cass. Lubiła przesiadywać u niej w kuchni i rozmawiać z Imeldą – bo tak właśnie zwracała się do matki Cass, po imieniu, z taką swobodą i naturalnością, że po jakimś czasie Cass wzięła z niej przykład. Ale bombowo wyglądasz w tych jegginsach, Imelda, mówiła Elaine. O, tak uważasz? – odpowiadała mama Cass, czy też Imelda, wyginając się jak wierzbowa witka, by obejrzeć własne uda z tyłu. Nie byłam pewna, czy te paski to dobry pomysł. Te paski są właśnie najlepsze, orzekała dobitnie Elaine, ku zadowoleniu Imeldy.
Mama Cass słynęła z piękności. Ona również miała blond włosy i zielone oczy. To takie dziwne, że jest twoją mamą, zauważyła raz Elaine. Nie uważasz, że miałoby więcej sensu, gdybym to ja była jej córką?
I byłybyśmy siostrami! – podchwyciła Cass.
Nie no, w sensie, zamiast ciebie, uściśliła Elaine.
Cass nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Faktycznie Elaine lepiej niż ona dogadywała się z jej mamą. Imelda lubiła dawać Elaine do wypróbowania kremy do twarzy, obie wymieniały się poradami kosmetycznymi i polecały sobie produkty. Cass była w tych rozmowach osobą postronną. Na jej skórę nic nie działa, tłumaczyła Imelda, wszystko przez tę egzemę. Tak, zgadzała się z nią Elaine, ona ma pod górkę.
Raz Imelda zabrała dziewczyny do Dublina na pre-sale. Rabaty nie były jeszcze umieszczone na metkach – wiedziały o nich tylko „platynowe” klientki. To sekretne wywyższenie ponad innych zakupowiczów upajało Elaine. Na Imeldę, przechadzającą się wśród wieszaków z surową miną cesarzowej na targu niewolników, Elaine patrzyła w taki sposób, jakby dostrzegała wokół niej niewidzialną gołym okiem aurę, platynową poświatę.
Cass nie do końca rozumiała, co takiego wszyscy widzą w Imeldzie. Uważała, że Elaine jest od niej znacznie ładniejsza. No tak, odpowiadała jej na to przyjaciółka, ale twoja mama ma chyba, bo ja wiem, co najmniej z trzydzieści cztery lata. Naprawdę dobrze się trzyma.
Zdaniem Elaine jej własna matka zestarzała się dużo brzydziej. Przyznała kiedyś, że najbardziej boi się właśnie tego, że również jej uroda okaże się nietrwała i że ona, Elaine, powiększy grono ziemniaczanych ludzi, których widuje codziennie, pchających wózki przez parking Lidla.
Prawdą było, że Imelda, matka dwójki dzieci, wciąż elektryzowała swoim wyglądem. Kobiety na ulicy przyglądały się jej z podziwem, jak gdyby były świadkami jakiegoś sportowego wyczynu. Mężczyźni przystawali, speszeni, źrenice im się rozszerzały, na wpół zaokrąglone usta drżały, jakby zabrakło im słów.
Cass nie działała tak na ludzi, a kiedy mówiła im, że Imelda jest jej matką, zastygali na chwilę nieruchomo, jakby próbując rozwikłać zagadkę, po czym klepali ją współczująco po dłoni. No, słyszała, w tatę się wrodziłaś i tyle.
To coś więcej niż uroda, twierdziła Elaine. Imelda ma w sobie jakiś magnetyzm, tajemniczość.
Nie mogę uwierzyć, że wyszła za twojego tatę, oznajmiła bez ogródek.
Samej Cass też czasem trudno było w to uwierzyć – że jej tata, człowiek myślący i wrażliwy, uległ w stu procentach powierzchownemu czarowi Imeldy jak pierwszy lepszy. Nie chciała pomniejszać matki w oczach Elaine. Zarazem jednak nie potrafiła zrozumieć, jak Elaine mogła sądzić, że Imelda jest tajemnicza. Przebywać z jej matką oznaczało mieć nieprzerwany wgląd w zawartość jej umysłu – był to istny zalew myśli, półmyśli, przypadkowych spostrzeżeń, pozbawionych większego znaczenia, lecz przytłaczających swoją obfitością. Mówiła na przykład: muszę cię zapisać na elektrolizę, bo sypie ci się wąs. I od razu, zanim jeszcze człowiek doszedł po tym do siebie: czy to są tulipany, czy begonie? O, idzie Marie Devlin, powiem ci, że ona nie ma za grosz wyczucia stylu, za grosz. Czy ten facet to Arab? Coraz więcej tych Arabów. Gdzie to ja ostatnio widziałam taki fajny chutney? Kay Connor powiedziała mi, że Anne Smith zrzuciła trochę kilogramów, ale według lekarza nie tych, co trzeba. Dzisiaj miało być słońce, no i gdzie ono jest, ja się pytam? Kto wynalazł chutney, czy to był Gorbaczow? I tak dalej, i tak dalej – słuchanie Imeldy było jak spacer w zamieci, w kurzawie białej pustki, zza której nie widać świata.
Prawdę mówiąc, Cass wolałaby, żeby przyjaciółka w ogóle do niej nie przychodziła, żeby po szkole chodziły tylko do Elaine i tam popijały kawę z lodem, którą robiła im gosposia Augustina, przeglądały stronę Miss Universe Ireland, wymieniały się niewypróbowanymi seksporadami, układały ranking najprzystojniejszych chłopców ze szkoły przecznicę dalej.
Jednocześnie wiedziała, że powinna się cieszyć z niezaprzeczalnego powabu matki – zwłaszcza teraz dobrze było mieć w swoim życiu coś takiego, czego przyjaciółka jej zazdrości.
W istocie bowiem ich życie różniło się bardziej, niż Elaine sądziła. Owszem, miały takie same rakiety tenisowe, takie same frotowe bluzy z kapturem w kolorze landrynkowej brzoskwini. Ale choć Elaine jeszcze nie zdawała sobie z tego sprawy, niektóre podobieństwa między nimi należały już do przeszłości. Obie rodziny korzystały z usług brazylijskich gosposi, lecz Marianna prawie od roku „odwiedzała rodzinę” i Cass dawno przestała się łudzić, że jeszcze kiedyś wróci. Cass wiedziała, gdzie w Nowym Jorku są najlepsze sklepy, a na Cap d’Antibes – najlepsze plaże, lecz to ramiona Elaine wciąż pokrywała wakacyjna opalenizna, a gdy Cass patrzyła na swoje, czego starała się nie robić, okazywały się – między plackami egzemy – ziemistoblade, łudząco podobne do brzydkiej szkolnej bluzki.
Gdy po raz pierwszy dotarła do niej informacja o „spowolnieniu” w biznesie, jak to ujął jej tata, pomyślała, że może to i lepiej. Elaine wyznała jej wcześniej, że kiedy jeszcze nie były przyjaciółkami, uważała, że rodzina Cass zadziera nosa. I nie tylko ja, dodała prędko. Większość ludzi tak myśli.
Cass była przerażona. Wiedziała, że jej rodzice są zamożni, ale nigdy nie czuła się z tego powodu lepsza ani tak się nie zachowywała. Może nic złego się nie stanie, jeśli troszkę spokornieją. Wtedy Elaine zobaczy, że Cass wcale nie próbuje się wywyższać ani zabiegać o uwagę.
Lecz spowolnienie przeszło w głęboki zastój. W salonie zapanował grobowy nastrój. A tak bardzo lubiła tam zaglądać! Spoglądała z zaplecza na lśniące nadwozia, cały ten blask nowości, który dosłownie zapierał dech. Potem wsiadała po kolei do samochodów na wystawie, a każdemu z nich towarzyszyła inna fantazja: o byciu księżniczką, odkrywczynią, naukowczynią, czarodziejką. Teraz nie mogła na nie patrzeć. Te niekupione, niechciane auta, wciąż lśniące, ale jakoś tak rozpaczliwiej, przypominały jej psy w schronisku czekające na uśpienie.
Tata starał się ją pocieszać. Jeszcze wyjdziemy na prostą, mówił. To są cykliczne wahania. Takie rozmowy jednak tylko potęgowały niepokój Cass.
Dickie Barnes nie był urodzonym sprzedawcą. Gdy Cass odwiedzała salon, często zastawała go w biurze z książką. Inna sprawa, że chyba wolała to, niż patrzeć, jak obsługuje klientów. Jeśli ktoś szukał nowego samochodu, Dickie najpierw pokazywał używane. Gdy ktoś chciał kupić auto z drugiej ręki, namawiał go na mniejszy, tańszy model. Parę razy była nawet świadkiem, jak udało mu się całkiem odwieść klienta od zakupu.
Pytany o to Dickie lubił przytaczać słowa swojego ojca, dziadka Cass, który mawiał, że kluczem do sukcesu w tej branży nie jest sprzedawanie samochodów, tylko budowanie relacji. Zdobądź zaufanie klienta, a zostanie z tobą na całe życie, powtarzał. I, żeby nie być gołosłownym, wskazywał na ulicę, ku przejeżdżającym samochodom, z których co trzeci miał na tylnej szybie naklejkę Maurice Barnes Motors.
Niestety, teraz klientów było jak na lekarstwo.
Trudno było nawet mieć pretensje do taty. Nastał krach. Tego słowa używano w serwisach informacyjnych. Cass kojarzyło się ono z czymś nagłym i gwałtownym, podsuwało obraz samochodu, który z hukiem rozbił się o mur. Lecz ten krach, o którym mówiło się w telewizji, był rozciągnięty w czasie – trwał od ładnych paru lat – i nie towarzyszył mu żaden wybuch. Nie wydarzyło się nic takiego, co można by zobaczyć, a mimo to, właśnie z powodu tego krachu, skończyły się pieniądze. Nie miały ich nawet banki. W ubiegłym roku fabryka mikroprocesorów zwolniła sto osób. Połowa sklepów przy Main Street wywiesiła w oknach kartki A4 z podziękowaniami dla klientów za wiele wspólnych lat. Wszyscy jechali na tym samym wózku.
Wszyscy oprócz tych, którzy jechali na innym.
Tata Elaine spiknął się z deweloperem i zainwestował w budowę małego osiedla domów jednorodzinnych na działce wykrojonej z lasu obok ziemi należącej do rodziny Cass. Deweloper splajtował, a niedokończone domy stały i niszczały. Elaine powiedziała, że teraz Duży Mike połowę tygodnia spędza w Dublinie na użeraniu się z prawnikami. Nie przeszkodziło to jednak Comerfordom polecieć latem do Francji ani wyrwać się w długi jesienny weekend na narty. W dalszym ciągu zamawiali też homary z delikatesów, a w niedzielę na mszy siedzieli w pierwszej ławce.
Ten facet jest zwykłym oszustem, grzmiała matka Cass. Nie mogła ścierpieć Dużego Mike’a, jego uśmieszku, inwestycji i kowbojskich butów od Gucciego. I pomyśleć, że to prostak, który wyrósł na zapomogach od Lionów!
Ale za to miał głowę na karku, czego nie dało się powiedzieć o niektórych.
Matka Cass niezbyt dobrze radziła sobie z nową sytuacją. Jej żywiołem były zakupy. Znała imiona wszystkich miejscowych kurierów. Jej garderoba stanowiła sekretną oazę nienoszonych swetrów i szali, butów tłoczących się na półkach niczym gromada tancerek, które tylko czekają, aż będzie im dane wysypać się na scenę. Teraz, w zmienionych okolicznościach, nie mogła sobie pozwolić nawet na rzeczy z wyprzedaży. Dla Imeldy to było jak wyrok śmierci. Nie licząc zebrań komitetu upiększania miasta na zapleczu butiku Olivii Smythe przy Main Street, właściwie przestała się pokazywać w miasteczku.
W domu, z dala od ludzkich spojrzeń, popadała w chmurny, drażliwy nastrój. Kładła się na kanapie z czasopismem wspartym na skrzyżowanych udach i tak głośno przerzucała strony, że było to słychać na piętrze. Po jakimś czasie rozlegało się niezadowolone syknięcie, Imelda ciskała gazetę na bok i zaczynała chodzić z pokoju do pokoju, pstrykając palcami, jakby nie miała co zrobić ze swoją energią, podobna do nastolatki ze szlabanem albo dziarskiej emerytki zamkniętej w domu opieki. Wreszcie znajdowała sobie jakieś zajęcie, które niezawodnie doprowadzało ją do furii, na przykład piekła suflet albo dziergała skarpety.
Imelda nie słuchała wiadomości. Nie obchodziła jej cała ta uczona paplanina: globalne to, ekonomiczne tamto. Wiedziała, kto jest winny zastoju w interesie.
Od dawna uważała, że Cass i Dickie są „w konszachtach”. Lubili książki i mądre słowa. Łączyła ich więź, z której Imelda czuła się wykluczona. Teraz wmówiła sobie, że Cass obrzydziła ojcu rodzinny biznes. W zeszłym roku zrobiła na geografię prezentację o zmianach klimatu. Z pomocą rodziców należało oszacować, jak bardzo ich praca przyczynia się do globalnego ocieplenia. Dickie, który uwielbiał odrabiać lekcje z Cass, zabrał się do tego bardzo sumiennie. Usiedli razem w kuchni, sporządzili listę wszystkich sprzedanych samochodów, policzyli z grubsza, ile dwutlenku węgla wyemitowano na etapie produkcji i transportu, ile gazów cieplarnianych dostanie się przez lata do atmosfery wskutek użytkowania tych aut. Na koniec to wszystko zsumowali.
Cass dobrze zapamiętała tamten moment. Nagle prysł nastrój zabawy. Cholera, powiedział tata. Spojrzał na zdjęcie salonu Maurice Barnes Motors zrobione przez Cass, a potem na fotografie przemoczonych bangladeskich powodzian. Niemożliwe, dodał, i raz jeszcze sprawdził wynik dodawania.
Według Imeldy od tamtej pory był już innym człowiekiem. Zaczął gotować bez mięsa. Przesiadł się na rower. Obłęd! Jak to wygląda? Właściciel salonu samochodowego pedałuje do pracy?
Trzeba było ściągać z Portugalii samego Maurice’a, dziadka Cass, żeby wybił synowi z głowy pomysł rozszerzenia oferty o większą liczbę samochodów elektrycznych. Dickie, powiedział mu, naszymi klientami nie są Björn i Agneta, szwedzcy architekci! Tutaj ludzie chcą jeździć dieslem! Kojarzysz naklejki „tylko ropa da ci kopa”? Nieprzypadkowo nie ma tam nic o nasionach soi.
Ale, jak powiedziała Imelda, było już za późno. Dickie całkiem stracił serce do swojej pracy. A wszystko przez raban, którego narobiła jego ukochana córeczka. Mam nadzieję, że jesteś teraz szczęśliwa, młoda damo.
Cass nie mogła zaprzeczyć: ją też poruszyły te wyliczenia. Nie chodziło nawet o salon taty, ona sama również nie była bez winy. Przeglądanie Instagrama, jedzenie lodów, włączanie światła – najdrobniejsze codzienne czynności zostawiały trujący ślad. Czuła się tak, jakby miała złowrogi cień, który niszczy tę planetę, jej planetę. Przez kilka tygodni, sparaliżowana poczuciem współodpowiedzialności, poddawała się beznadziei. Stojąc w drzwiach do ogrodu, patrzyła na kwiaty i trawę, na odległe drzewa i wyobrażała sobie, że wszystko staje się czarne, a ptaki i owady spadają na ziemię. Nawet w lepsze dni, na przykład gdy Elaine oddała jej swoją bransoletkę, bo miała dwie takie same, nagle przypominały się Cass wszystkie wymierające zwierzęta i że cały świat zniknie pod wodą – między innymi przez Barnesów.
Była jednak wystarczająco dojrzała, by rozumieć, że to nie lekcje geografii w jej szkole spowodowały załamanie na rynku motoryzacyjnym. Mamo, powiedziała, to się dzieje na całym świecie. To nie wina taty. To jest globalne zjawisko.
Globalne zjawisko i niechęć do pracy, skwitowała Imelda.
Właśnie dlatego Cass tak się stresowała wizytami Elaine. Humory matki wahały się jak sztormowa lampa wśród morskiej burzy. Kto wie, co jej tym razem ślina na język przyniesie? Może zacznie narzekać na Dickiego przy Elaine i wszystko się wyda. A wtedy co? Jak się zachowa Elaine? Czy inaczej spojrzy na Cass? Czy pozostanie jej przyjaciółką, jeśli dowie się, że nie mają ze sobą tyle wspólnego co dawniej?
Starała się zniechęcać Elaine do odwiedzin i przy każdej okazji delikatnie podkopywała wizerunek matki. Lecz Imelda – choć niedawno skończył jej się tonik i narzekała, że czuje się tak, jakby położono jej asfalt na twarzy – wciąż była piękna i obsesja Elaine na jej punkcie nie słabła.
To Elaine zwróciła uwagę na brak zdjęć ze ślubu.
Poszły do lepszego pokoju, w którym właściwie nie wolno było im przebywać; zasadniczo Cass i PJ mogli tam wchodzić tylko wtedy, gdy Barnesowie mieli gości. Elaine chciała jednak przyjrzeć się wujkowi Frankowi, którego nazywała ciachem, mimo że dawno nie żył. A zresztą, powiedziała, jestem chyba gościem, nie?
Lepszy pokój miał w sobie coś z muzealnej ekspozycji wygrodzonej sznurem. Były tam olbrzymia kanapa obita turkusowym aksamitem, kryształowy żyrandol i mnóstwo stolików zastawionych ozdobami z porcelany. Na kominku stały rodzinne zdjęcia z różnych lat. Maurice i Peggy w okularach przeciwsłonecznych na pokładzie jachtu; Dickie i Frank, ledwo odrośli od ziemi, w identycznych ogrodniczkach; Frank w stroju futbolowym (trzeba naprawdę być ciachem, powiedziała Elaine, żeby dobrze wyglądać w takiej koszulce); pierwsza komunia Cass, pierwsza komunia PJ-a; Dickie, Imelda i dzieci na wczasach w Maladze, w Chamonix, w Disneylandzie, w Marrakeszu, narty, nurkowanie, plaża, osiołki.
I ani jednego zdjęcia ze ślubu, zauważyła Elaine.
Cass w pierwszej chwili nie chciała w to uwierzyć; na pewno coś jest, tylko się schowało. Ale poszukała – i nie znalazła.
Dziwne, powiedziała Elaine i tym razem Cass musiała się z nią zgodzić. Imelda niczego w życiu tak nie lubiła jak pozowania do zdjęć. Dom wypełniały darmowe gazety i kolorowe czasopisma, w których na ostatnich stronach można było podziwiać jej promienny uśmiech – a to podczas miejskiego konkursu talentów, a to na świątecznym obiedzie Lionów, a to w nowym sklepie Hermès, a to na ponownym otwarciu pubu U Coady’ego. Zazwyczaj stała obok burmistrza, proboszcza albo jednej z koleżanek z komitetu upiększania miasta, która wyglądała przy Imeldzie blado, żółto lub grubo. Myśl, że matka Cass mogłaby nie chcieć zapozować do zdjęcia na własnym weselu, wydawała się całkiem niedorzeczna.
Resztę popołudnia spędziły w pokoju Cass na snuciu różnych teorii spiskowych, ale żadna jej nie przekonywała. Wieczorem Cass przyszła do ojca, który oglądał telewizję, i usiadła koło niego na kanapie. Tato, a czy wy macie jakieś zdjęcia z waszego ślubu?
Wcześniej długo ćwiczyła to pytanie przed lustrem, żeby zabrzmiało naturalnie.
Tata nie odpowiedział od razu. Podrapał się po brodzie, nie odrywając oczu od ekranu. Może w ogóle nie usłyszał? Była już gotowa powtórzyć, gdy wreszcie odparł, że tak, gdzieś są. Spróbuje poszukać. Po czym obrócił głowę i spojrzał na Cass z takim samym uśmiechem, z jakim opowiadał jej o cyklicznych wahaniach.
Że, kurwa, co? – żachnęła się Elaine, gdy o tym usłyszała.
To samo pomyślałam, odparła Cass.
Do tej pory Cass w głębi duszy wierzyła, że rozwiązanie tej zagadki okaże się prozaiczne – może zdjęcia zgubiły się w czasie przeprowadzki, może PJ wylał na nie kaszkę, a może, jak to w dawnych czasach, coś stało się z negatywami. Teraz zaczęła podejrzewać, że rodzice naprawdę mają coś do ukrycia.
Musisz spytać mamę, powiedziała Elaine.
Tak.
Ja mogę to zrobić, jeśli ty nie chcesz.
Zapytam, odparła Cass.
To był najlepszy trop. Imelda nie umiała kłamać. Wystarczyło tylko znaleźć dobry moment.
Na razie jednak Cass starała się trzymać z dala od matki, która była w wyjątkowo podłym nastroju. Kilka dni wcześniej Dickie sprzedał jej samochód. Zaparkowała przed salonem, jak to miała w zwyczaju, i poszła na sprawunki. Pod jej nieobecność zjawił się Duży Mike. Szukał samochodu dla swojej gosposi Augustiny. Powiedział Dickiemu, że chce starego rzęcha – i chwilę później jego wzrok spoczął na touaregu.
Ściśle rzecz biorąc, to nie był – jak tata Cass wielokrotnie i bezskutecznie powtarzał – jej samochód. Dickie próbował go sprzedać od ponad roku. Gdyby trafił w inne ręce, Imelda pewnie aż tak by się nie wściekła. Uważała jednak, że Duży Mike chciał jej zrobić na złość. To jest kopanie leżącego! – krzyczała do męża. Cass postanowiła, że dopóki mama nie ochłonie, lepiej będzie unikać drażliwych pytań – i trzymać z dala od niej Elaine.
Elaine jednak nie lubiła czekać. W niedzielę podbiegła do Cass po mszy i oznajmiła z wielkim podnieceniem, że jej ojciec był na weselu Imeldy i Dickiego siedemnaście lat temu. Opowiedział Elaine, co się wtedy stało.
Coś się stało? – zdziwiła się Cass.
Elaine nie mogła jej teraz powiedzieć, bo spieszyła się na balet. Wpadnę do ciebie później, obiecała.
Czy to coś złego? – chciała wiedzieć Cass.
Lecz Elaine wsiadała już do samochodu taty.
Kiedy rozległ się dzwonek do drzwi, Cass od razu pobiegła otworzyć. Zagnała przyjaciółkę na górę, żeby Imelda jej nie zobaczyła. Elaine przyszła prosto z lekcji tańca, w trykocie, na który włożyła bluzę z kapturem. Usiadła na łóżku z nogami w kokardkę i przez chwilę nic nie mówiła.
Cass już wcześniej zrobiło się przykro, że Elaine pierwsza odkryła sekret, do którego to ona miała większe prawo. Teraz poczuła jeszcze nagłe ukłucie strachu. Może jej rodzice w ogóle nie wzięli ślubu! Może nawet nie byli jej prawdziwymi rodzicami!
No więc? – zapytała.
Chłodne oczy przyjaciółki świdrowały Cass milcząco.
Wszystko przez pszczołę – odparła w końcu Elaine.
Co?
Wszystko przez pszczołę.
Nie rozumiem.
Elaine z kamienną twarzą wyjaśniła, że kiedy ojciec Imeldy wiózł ją samochodem do kościoła, przez okno wleciała pszczoła i zaplątała się w welon. Imelda wpadła w histerię. A jej tata pomyślał, że chodzi o to, że nie chce wyjść za Dickiego. Dopiero jak się zorientował, co się dzieje, zjechał na pobocze i próbował zdjąć jej welon, ale nie mógł sobie z nim poradzić, bo welon zaplątał się w pasy. No więc wyskakuje z samochodu, otwiera drzwi od strony pasażera, ale kiedy już w końcu udaje mu się odwiązać ten welon, słyszy krzyk.
Użądliła ją? – pyta Cass.
W oko, powiedziała Elaine nie bez pewnej satysfakcji.
Ojciec Imeldy w drodze do kościoła rozglądał się za apteką, ale znalazł tylko mały pub, w którym kupił jej twistera, żeby zrobiła sobie zimny okład. Nic to nie pomogło i potem Imelda przez cały czas miała twarz zakrytą welonem – i kiedy szła do ołtarza, i kiedy składali sobie przysięgę, a nawet gdy Dickie chciał ją pocałować. Na przyjęciu też nie zdjęła welonu ani na chwilę, podkreśliła Elaine. I nie chciała powiedzieć, co się stało. Nikt nie wiedział, co ją użądliło.
Jezu, rzuciła Cass.
No.
I dlatego nie ma zdjęć? Tak mocno spuchła?
Mój tata mówi, że wyglądała, jakby ktoś przyczepił jej do twarzy świński pęcherz.
Boże, westchnęła Cass.
Zapadło milczenie. A potem jedna i druga spojrzały sobie w oczy, dokładnie w tej samej chwili. Gdy zaczęły się śmiać, nie mogły już przestać. Wkrótce obie tarzały się na podłodze. Cass śmiała się tak mocno, że myślała, że zwymiotuje.
Nikt nie wiedział, co ją użądliło! Wyborne, po prostu doskonałe. I jeszcze fakt, że nigdy nie opowiedziała tej historii własnym dzieciom, chociaż znało ją całe miasteczko – to wisienka na torcie. Imelda była zbyt próżna, by śmiać się z siebie samej.
Tego wieczora Elaine przysłała Cass zdjęcie pszczoły z pytaniem: Bzykniesz mnie Cass? Cass odpowiedziała fotomontażem pszczoły w sukni ślubnej. Pod spodem napisała: Dokąd mnie zabierzesz na miesiąc miodowy? Potem jeszcze do późnej nocy wymieniały się obrazkami z pszczołami. Każdy kolejny był równie śmieszny jak poprzedni. Gdy wreszcie odłożyła telefon, Cass czuła się wyczerpana w dobrym znaczeniu tego słowa, jakby weszła na szczyt góry.
Kiedy jednak zgasiła światło, wrócił do niej tamten obraz. Tym razem to było tak, jakby widziała wszystko na własne oczy, jakby siedziała gdzieś w tylnej ławie kościoła. Patrzyła, jak matka otwiera drzwi i idzie środkiem nawy, i choć twarz zakrywał jej welon, Cass widziała jej upokorzenie, jej zmieszanie – a także zmieszanie Dickiego, gdy utkwił wzrok w tej tajemniczej postaci (czy to na pewno ona?), którą miał za chwilę poślubić. Nie byli dużo starsi od niej. Żałowała ich, gdy tak stali przed ołtarzem dobrze jej znanego kościoła, na oczach wszystkich, wystawieni na ludzki osąd.
Żałowała też nieszczęsnej pszczoły. Te owady umierały teraz masowo na całym świecie: PJ mówił o tym bez przerwy. Nikt nie znał przyczyny, ale to tragedia, bo pszczoły zapylają rośliny. Bez nich natura nie przetrwa. Ta konkretna pszczoła robiła swoje, nikomu się nie naprzykrzając, gdy nagle wpadła przez okno do samochodu, w sam środek życia jej matki. Owad otoczony welonem i krzykiem myślał pewnie, że utknął w labiryntowym wnętrzu jakiegoś ogromnego kwiatu. Stracił orientację, nie widział nic prócz białej gazy i wielkiej, pięknej twarzy Imeldy. Cass wydało się, że potrafi sobie wyobrazić paniczny strach tej pszczoły, jej desperackie pragnienie ucieczki; widziała, jak matka młóci rękoma powietrze. A potem, gdy w ostatniej, straceńczej próbie ratowania siebie zwierzę wbiło w Imeldę swoje ostrze, pulsujące daremnym jadem, Cass poczuła, jak uchodzi z niego życie. Natura umiera, świat się kończy. Zapadając w sen, zobaczyła jeszcze własne ciało; leżała u satynowych butów ślubnych matki i zaczynała się już obracać w popiół.
Od tamtej pory Elaine mniej interesowała się Imeldą. Historia z pszczołą nieco odarła matkę z magnetyzmu, jak domyślała się Cass. Martwiło ją tylko, że teraz Elaine straci serce i do niej. Tak się jednak nie stało i wkrótce dziewczyny złapały nowego bzika.
Wiele rzeczy w ich szkole mogło wkurzać – spódnice do kostki, szpitalny zapach, zmurszała dyra, modlitwy, wuef, nuda. Lecz anglistka, pani Wamp, zwana „ostatnią zakonnicą”, budziła raczej litość niż pogardę. Była to stara panna, która nigdy nie wyprowadziła się z rodzinnego domu. Opiekowała się matką, która od trzydziestu lat stała nad grobem, ale wciąż nie umarła. Mieszkały we dwie w obskurnej kamieniczce przy jednej z uliczek odchodzących od Main Street. W swojej torbie pani Wamp nosiła mnóstwo próbek tapet i wzorników kolorów, z których nigdy nie skorzysta.
Była postacią tragiczną, choć raczej tego nie dostrzegała. Miała wytworne maniery i upodobanie do długich, dziwacznych słów – „banialuki”, „tromtadracje”, „zaambarasowany” – które były jak powłóczyste jedwabie znalezione w pudle na strychu prababci. Sama jednak nie ubierała się powłóczyście. Nosiła drelichy w zestawie z falbaniastymi bluzkami, który to styl Elaine ochrzciła mianem „wiktoriańskiej stacji benzynowej”.
Nabijały się z pani Wamp bez końca. Czasem aż im nie starczało dnia na te drwiny. Wszystko w niej było zabawne, włącznie z nazwiskiem, bo jaki z niej wamp? Nauczycielka pojawiała się też jednak w poważniejszych rozmowach jako żywa przestroga: tak kończą ci, którzy zostają w tym grajdole, żeby zajmować się bliskimi.
Z tego również pani Wamp nie zdawała sobie sprawy. Uwielbiała Cass i Elaine, swoje dwie najlepsze uczennice. Mówiła o nich „dziewczynki”.
Aż pewnego razu nie przyszła do szkoły. Podobno bardzo się rozchorowała; tak mocno, że jej umierająca matka pierwszy raz od dziesięciu lat wstała z łóżka, bo musiała zaopiekować się córką.
Czy była w tym ironia? Komizm? W niedzielę dziewczyny spotkały panią Wamp na mszy – bladą jak wosk, z wytrzeszczonymi oczami, jakby głowa jej się skurczyła. Dziewczynki, powiedziała do nich czule, wyciągając ręce, ale nie podnosząc się z wózka. Było w tym coś tak żałosnego, że musiały zagryzać usta, żeby się nie roześmiać. A jednocześnie miały niejasne poczucie, że to ich wina – że same doprowadziły ją do tego stanu swoim notorycznym szyderstwem.
Zapomniały jednak o tym wszystkim, zapomniały wręcz o istnieniu pani Wamp, z chwilą gdy w murach szkoły pojawiła się pani Grehan. Tamtego dnia weszła do klasy w białym garniturze, który dobrze podkreślał wspaniałą rudość jej długich włosów. Od razu podeszła do tablicy i napisała na niej drukowanymi literami: POETKI.
Wystarczyło jedno spojrzenie na panią Grehan, by sobie uzmysłowić, że nie jest ani starą panną, ani postacią tragiczną. Utwierdziły się w tym przekonaniu, gdy wieczorem znalazły jej profil w mediach społecznościowych. Status związku: „To skomplikowane”. Sądząc po zdjęciach, jej życie było jedną wielką imprezą w coraz to nowszych sceneriach, jak w filmie o Jamesie Bondzie. A to bawiła się w klubie w Barcelonie, a to pozowała na murach zamku w Pradze. Nad morzem w Kalifornii z aureolą zachodzącego słońca wokół rudych włosów. W Dublinie boso przy ognisku. Miała samych ładnych znajomych. Nawet ci starzy są ładni, zauważyła Elaine.
Co ona tu w ogóle robiła? Grehan, Grehan… – zastanawiał się ojciec, gdy Cass opowiedziała o niej przy kolacji. Parę lat temu sprzedałem passata jednemu Grehanowi. Zaraz… a może to była fabia? Muszę sobie przypomnieć.
Tak dawno nie sprzedał nikomu samochodu, że już nie pamięta, skomentowała zgryźliwie Imelda.
Chryste, ty znowu swoje, odparł Dickie.
Nigdy się nie dowiedziały, czy pani Grehan miała jakiś związek z człowiekiem, który kupił passata lub fabię. Na lekcjach nie mówiła o swojej przeszłości, ani zresztą o swoim obecnym życiu, pełnym zamków i zachodów słońca. Mówiła o wielkich poetkach.
Wielkie poetki wiodły życie ekscytujące i pełne namiętności, a czasem nieszczęśliwe i pełne udręki. Lub jedno i drugie naraz. Opowiedziała im o Annie Achmatowej – Rosjance, która w młodości wyglądała jak gwiazda filmowa i pisała o swoich romansach, a na starość trafiła na indeks, władze zastrzeliły jej męża, uwięziły syna i zabrały jej pióro i papier, żeby nie mogła pisać. Opowiedziała im o Anne Sexton i Elizabeth Bishop – dwóch utalentowanych i nierozumianych kobietach, dręczonych myślami samobójczymi; ich życie, zarazem wspaniałe i okropne, samo w sobie przypominało wiersz, oskarżenie pod adresem świata, który do nich nie dojrzał. Opowiedziała o Safonie, starodawnej poetce z wyspy Lesbos, a gdy na dźwięk tej nazwy parę osób zachichotało pod nosem, zaczęła recytować wiersz, w którym Safonie na widok ukochanej wesoło żartującej z mężczyzną zazdrość odbiera mowę, kobieta czuje ogień pod skórą, a krew huczy jej w uszach.
Ludziom się wydaje, mówiła, że wiersze są czymś zwiewnym jak koronkowe serwetki. Tymczasem one są jak pazury, jak metalowe kolce, którymi alpiniści czepiają się pionowej ściany lodowca. Wierszami poetki przebijały się przez śliską, bezbarwną powierzchnię życia, w którym próbowano je zamknąć, ku tętniącym pod spodem namiętnościom. Zamiast osuwać się w przepaść, mogły piąć się w górę, wers po wersie, aż wreszcie docierały na szczyt. I wtedy może, może przez chwilę, było im dane zobaczyć świat taki, jaki jest naprawdę.
Ona jest niesamowita, stwierdziła Elaine, gdy rozbrzmiał dzwonek na przerwę.
Tak, pani Grehan była niesamowita. Nie chciało się wierzyć, że ktoś tak światowy i wyrafinowany mógł pochodzić z tych okolic. Z jednej strony dawało im to nadzieję, że może i one zdołają kiedyś stąd uciec i rozpocząć nowe życie; z drugiej strony czyniło ucieczkę zadaniem jeszcze pilniejszym, patrzyły bowiem na swoje miasteczko oczami pani Grehan, której musiało się ono wydawać miałkie i bez cienia poezji. W domu Cass zaczęła inaczej spoglądać na rodziców. Łysiejący Dickie, coraz bardziej kluchowaty na policzkach, zgięty pod ciężarem upadającej firmy. Imelda wiecznie wypacykowana, mimo że siedząca całe dnie w domu, z twarzą jak maska, którą trzymała w pewnym oddaleniu od siebie. Tak, nietrudno było sobie wyobrazić, że oboje spadają, osuwają się w przepaść po stromej górskiej ścianie.
Dziś przy kolacji posprzeczali się o „niepotrzebne wydatki”. Tata chciał, żeby mama zmieniła plan w komórce na tańszy. Masz tupet, odparła mama, żeby się wymądrzać na temat planów. Teraz siedzieli w różnych pokojach – tata pił piwo przed telewizorem, mama stukała długimi, zaokrąglonymi paznokciami w ekran telefonu, tap, tap, tap, tap. Nawet nie zwrócili uwagi, gdy zadzwonił dzwonek do drzwi – i bardzo dobrze, ponieważ to była Elaine.
Miała rumieńce na twarzy. Znalazłam coś, oznajmiła.
Cass nie była pewna, czy chce, żeby Elaine weszła do środka, bo kłótnia rodziców mogła mieć dalszy ciąg, lecz przyjaciółka minęła ją w progu, nie czekając na zaproszenie. Musiałam ci to pokazać, powiedziała. Cass poszła za nią na górę. W pokoju Elaine otworzyła laptopa i stanęła z boku. Cass pochyliła się nad ekranem i jęknęła.
O mój Boże.
No, potaknęła Elaine.
To ona? – spytała Cass.
Elaine przewinęła w dół. Tak, to była ona: biały garnitur, tajemniczy uśmiech, rude włosy opadające na ramiona niczym odwrócone płomienie. Pod spodem napis: „Julie Grehan jest absolwentką Trinity College. Mieszkała w Paryżu i Nowym Jorku”.
Cass cofnęła się, oszołomiona. Pani Grehan sama była poetką! Napisała tomik – cały tomik! – wierszy zatytułowany Sól. Nie do wiary. Choć z drugiej strony Cass wcale to nie dziwiło. Nagle trudno było sobie wyobrazić, że pani Grehan mogłaby nie być poetką.
Sól kosztowała osiemnaście funtów i dziewięćdziesiąt dziewięć centów.
Musimy to kupić! Natychmiast, oznajmiła Elaine.
Tak! – zgodziła się Cass.
Elaine miała własną kartę płatniczą, ale zostawiła ją w domu i nie mogła sobie przypomnieć numeru. Poproś tatę, żeby ci zamówił, zwróciła się do Cass. Powiedz, że potrzebujesz do szkoły. No tak, odparła Cass. Idź i poproś teraz, nalegała Elaine. Okej, zgodziła się Cass. Gdy wstała, w głowie mignęły jej słowa „niepotrzebne wydatki”. Pójdę i poproszę, oznajmiła lekko.
Na dole w telewizji RTE News ekspertka w modnej marynarce wypowiadała się na temat kryzysu finansowego na tle wygenerowanej komputerowo ogromnej liczby 3,7 procent. Mówiła o niej z perspektywy lęków i obaw, jak gdyby nie chodziło o liczbę, lecz o nieuchwytnego seryjnego mordercę. Dickie, z twarzą upiornie bladoniebieską od blasku telewizora, wpatrywał się ekran i przekręcał obrączkę na palcu.
Stanęła w drzwiach i czekała, aż ją zauważy. Jeśli się do mnie odezwie, to go poproszę, powiedziała sobie. Lecz ojciec ani na moment nie oderwał oczu od ekranu, wycofała się więc po cichu i poszła do kuchni. Imeldzie wciąż zdarzało się kupować różne rzeczy z przekory albo z przyzwyczajenia i ukrywać je przed mężem. Może to do niej należy się zwrócić.
Ale w kuchni nie było matki, był tylko PJ siedzący z książką przy barku śniadaniowym.
Gdzie mama? – spytała Cass.
Na zebraniu komitetu, odparł PJ. Posłuchaj tego, dodał zaraz i zaczął czytać na głos: „Każdego roku twoje ciało zrzuca dziewięć kilogramów naskórka. Czytając to zdanie, straciłeś dwa tysiące komórek nabłonka”.
Weź, to obrzydliwe, odparła Cass.
Mówiąc to, straciłaś pewnie około ośmiuset komórek nabłonka, stwierdził PJ. A ja, mówiąc to zdanie, straciłem pewnie jakieś dwa i pół tysiąca.
W progu zjawiła się Elaine.
Poprosiłaś go? – spytała.
Mnie? O co? – zainteresował się PJ.
Weź się zamknij chociaż na chwilę, rzuciła Cass. Czuła wstyd i zakłopotanie, jak przystało na kogoś, kto jest cały w martwych drobinach własnego ciała.
A wiecie, spytał PJ, znów zaglądając do książki, że pierwszą częścią ludzkiego organizmu, która formuje się w łonie, jest odbyt?
Elaine popatrzyła na niego z wyrazem bezgranicznego wstrętu.
Co ty masz z głową? – spytała Cass.
To tylko biologia, zaprotestował.
Poprosiłaś tatę? – naciskała Elaine.
O co? – spytał PJ.
Zajmij się może swoimi sprawami, rzuciła w jego stronę Cass.
Na stole leżał portfel Imeldy. Użyję karty mamy, oznajmiła beztrosko. Lecz serce waliło jej w piersi, a kiedy rozpięła klamrę i zaczęła przeglądać karty, zdała sobie sprawę, że PJ patrzy na nią z barowego stołka.
Co? – spytała wyzywająco.
PJ opuścił wzrok na książkę. Cass wzięła kartę i wsunęła ją do kieszeni.
Ty mały szpiegu, powiedziała do brata.
Wychodząc z kuchni, czuła euforię wymieszaną z upokorzeniem.
Twoja rodzina jest taka zabawna, stwierdziła Elaine.
Na drugi dzień w szkole uczyły się o Sylvii Plath. Była to najsłynniejsza z poetek. W filmie opowiadającym o jej życiu zagrała ją Gwyneth Paltrow. Pani Grehan puściła im fragment, na którym Plath jeździ po Cambridge na rowerze z koszykiem. W wieku dziewiętnastu lat przyjechała ze Stanów na studia do Anglii i zakochała się w Angliku o imieniu Ted. On też był poetą, wyjaśniła pani Grehan. Pokazała im zdjęcie. Po sali rozszedł się szmer. Był to dosłownie najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego Cass w życiu widziała – miał wydatną szczękę i głębokie, surowe spojrzenie, w którym jednak dostrzegało się również serdeczność i dowcip. Spotkali się na premierze studenckiego pisma poetyckiego „St Botolph’s”. Ted przyszedł tam z inną dziewczyną. Sylvia podeszła do niego i ugryzła go w policzek. Tak mocno, że został mu ślad.
Cass zerknęła w poprzek sali, ku Elaine. Gdyby tę samą historię opowiedziała im pani Wamp, pewnie by się chichrały jak głupie. Czy Sylvia Plath nie słyszała o czymś takim jak uścisk dłoni na powitanie? Czy można sobie wyobrazić bardziej idiotyczną nazwę niż „Botolph”?
Lecz Elaine słuchała jak w transie, biła od niej jakaś łuna; nie odrywała oczu od nauczycielki, a usta miała czerwone, jakby przez całą lekcję je przygryzała. Cass wiedziała, że przyjaciółka rozmyśla o tym, jak by to było dać się porwać w ramiona takiemu mężczyźnie o wydatnej szczęce, w przypływie namiętności robić z nim rzeczy – chcieć robić rzeczy – o których normalnie by jej się nie śniło, na przykład ugryźć go w policzek albo wziąć do ust jego penisa. I gdy tak patrzyła na Elaine myślącą o tych rzeczach, sama również zaczęła o nich myśleć, zaczęła czuć to samo, i przyszło jej do głowy, że namiętność zawsze jest blisko, jak księżyc ukryty w jasności dnia, lecz dyskretnie przyciągający ją ku sobie siłą własnej grawitacji.
Po lekcjach Elaine powiedziała Cass, że zmieniła zdanie i już nie chce zostać ambasadorką znanej marki, tylko poetką, na co Cass odparła, że to niesamowite, bo ona właśnie pomyślała to samo. Złapały nauczycielkę na korytarzu i spytały, co muszą zrobić.
Z bliska pani Grehan okazała się niewiele wyższa od Elaine. Miała garść piegów na nosie, a jej piękne rude włosy wpadały w kolor cynamonowy.
Kiedy Elaine opowiedziała jej o ich zamiarze, nauczycielka wydała się miło zaskoczona. Odparła, że jedyny warunek bycia poetką to miłość do poezji. Trzeba się jej poświęcić! Wypełnić nią swoje życie!
A czy radziłaby nam pani przeprowadzić się do miasta, do dużego miasta? – sondowała ją Elaine.
Niekoniecznie. Pani Grehan znów była chyba lekko zaskoczona. Wiersze można pisać wszędzie, o wszystkim.
Ale pani mieszkała w Paryżu, prawda? – upewniła się Elaine.
I w Nowym Jorku, dodała Cass.
A wcześniej skończyła pani studia na Trinity, uzupełniła Elaine.
Pani Grehan tego też się nie spodziewała. Skąd wy to wszystko wiecie?
Z Facebooka, odparła Elaine.
To było dość typowe dla dorosłych – to zdziwienie, że ktoś zobaczył informację, którą sami umieścili w internecie, gdzie każdy może ją zobaczyć.
Można, oczywiście, przeprowadzić się do miasta, jeśli się chce, powiedziała pani Grehan. A studia nad poezją na uniwersytecie mogą być wspaniałym doświadczeniem. Ale ważniejsze jest, żeby codziennie czytać wiersze i samemu je pisać. To nie musi być nie wiadomo jak długo. Gdyby raz każdego dnia ludzie czytali wiersz, zamiast sięgać po telefon, gwarantuję wam, że świat byłby lepszy.
Kiedy sobie poszła, Elaine stwierdziła, że to bardzo dobra rada, ale ona i tak uważa, że trzeba się przeprowadzić do większego miasta. Po pierwsze, musimy złożyć papiery na studia w Dublinie. Pani Grehan przecież tak zrobiła. Cass zgodziła się, że to najlepszy krok.
Wewnątrz rozpierała ją euforia. O wyjeździe na studia rozmawiały już wiele razy. Teraz jednak Elaine zaproponowała, żeby zrobiły to razem. Ze szkoły wyszły pod rękę. Elaine snuła jej plany do ucha. Lesby! – krzyknęli za nimi jacyś smutni kolesie wapujący przy wejściu do Spara. Lecz Cass nawet się nie zarumieniła. MusiMY! To słowo dźwięczało jej w głowie niczym anielski chór.
Otworzyły się za nią drzwi i pasek światła rozciął korytarz. Co robisz? – usłyszała.
A jak to wygląda?
No… jak podsłuchiwanie.
I kto to mówi, odparowała, lecz szybko dotarło do niej, że to nie wystarczy. Chcę tatę o coś spytać, dodała.
Brat usiadł obok na szczycie schodów.
Słuchaj tego, powiedział. Jest taki motyl, nazywa się skierka pomarańczowa, który spija krokodyle łzy! Dosłownie z oczu krokodyla. Niezły klimat, co?
Cass westchnęła. Na dole wciąż trwała kłótnia, okropna w swojej zjadliwej monotonii.
No ale powiedz, nalegał PJ.
Jesteś taki dziecinny, odparła.
Jestem już prawie nastolatkiem. A nawet nie prawie, tylko po prostu.
Cass puściła to mimo uszu.
Dalej się kłócą? – spytał po chwili.
Wzruszyła ramionami. Patrzyła przez balustradę, jak matka wchodzi do salonu i staje przed telewizorem, podparta pod boki. Kto jest krokodylem, a kto motylem? Imelda była piękna, opalizująca i żerowała na pracy Dickiego, której on nie znosił, więc na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że to ona jest motylem; ale czy bardziej nie przypominał go Dickie ze swoją kruchą łagodnością? I czy to nie Imelda prędzej odgryzłaby komuś głowę? Czy to nie ona roniła krokodyle łzy? Ale co by to oznaczało – że Dickie żerował na niej?
U taty w firmie padaka, odezwał się PJ ściszonym głosem.
Cass tylko prychnęła i schowała brodę między skrzyżowane ramiona.
Jeden chłopak ode mnie z klasy mówi, że zamkną salon. Nie ten u nas, tylko ten drugi.
Zwróciła się w jego stronę. Twarz miał elfią, a jego duże, ciemne oczy w półmroku korytarza wydawały się niemal czarne.
A co on może o tym wiedzieć? – spytała.
Jego wujek tam pracuje. Jest mechanikiem.
Cass westchnęła ciężko. Miała dość swojej rodziny i tych upokarzających zawirowań.
Nie przyszło ci nigdy do głowy, że może ja mam inne sprawy, które bardziej mnie obchodzą?
Okej, powiedział PJ, nie ruszył się jednak z miejsca. No ale jak myślisz, dodał po chwili, co się stanie?
Ja się zamierzam przeprowadzić do Dublina, więc mnie o to nie pytaj.
Ledwie to powiedziała, od razu zrobiło jej się głupio. Tu, w domu, te słowa zabrzmiały mało poważnie, jak dziecięca fantazja – zupełnie jak wtedy, gdy PJ oznajmił, że przez cały dzień ćwiczył telepatię i coraz lepiej mu idzie.
Przeprowadzasz się do Dublina?
Na studia, odparła z ociąganiem. Z Elaine.
Z Elaine?
Co w tym jest takiego trudnego do zrozumienia? Wyszło to ostrzej, niż chciała; PJ aż się wzdrygnął. Znów poczuła ukłucie wstydu. Ale to nie tak zaraz, dodała. Dopiero jak zdam egzaminy.
A, odparł jakby z ulgą. Wstał, lecz zanim wrócił do swojego pokoju, wepchnął jej coś do rąk.
Masz.
Była to gruba koperta zaadresowana do Imeldy.
Przyszło, jak wróciłem ze szkoły. Mama nie widziała, ja odebrałem. Na kopercie jest ona, ale widać, że to książka, więc pomyślałem, że pewnie do ciebie.
Aha, odparła wymijająco, biorąc od niego paczkę.
Będzie to miała na wyciągu z karty kredytowej, powiedział PJ. Ale ona zwykle od razu wyrzuca wyciągi do kosza.
Cass spojrzała mu w oczy. Kiedy byli mniejsi, chodzili do lasu bawić się w wiewiórki. On był szarą, ona – rudą. Ruda wiewiórko! – krzyczał. Idzie myśliwy! Dzięki, szara wiewiórko! I gramoliła się na drzewo, nasłuchując trzasku patyków pod stopami Dickiego. Właściwie to PJ powinien być rudą wiewiórką, bo miał miedziane włosy, ale Cass była starsza, więc to ona decydowała.
To coś do szkoły, wyjaśniła sucho. Gdy tylko zamknął za sobą drzwi, rozerwała kopertę. W głowie układała już wiadomość do Elaine: „Zgadnij co właśnie przyszło OMG przyjdź szybko!!!”.
A potem wyjęła książkę i znieruchomiała.
Tomik wyglądał inaczej niż na stronie internetowej; trudno było to nazwać książką, prędzej zeszytem. Okładka z grubego papieru miała brzydki brunatnoceglasty kolor, a grzbiet był spięty zszywkami. Sól, widniało pośrodku, a trochę niżej: Julie Grehan.
Wiersze znajdujące się w środku nie rozwiały wątpliwości Cass. Pierwszy nosił tytuł Sól. Zaczynał się tak: „Na moim języku twoja sól / Przyczyna chorób serca / Cóż, mięso trzeba solić / A ty mnie zmieniasz w mięso”. Cass prędko przerzuciła stronę. Następny był zatytułowany Rzeźnik: „Dowcipny szyld nad wejściem: Kochanego mięsa nigdy nie za wiele! / Mój rzeźniku, mój kochanku, powiedz: kochasz moje mięso? / Czy odkładasz je między podroby / Jak różowe miękkie ścierwo…”.
Na kolejnych stronach powtarzały się wciąż te same wyrazy: „mięso”, „sól”, „rzeźnik”, a także inne niemiło kojarzące się z ciałem: „ochłap”, „serce”, „plaster”. Trudno było je pogodzić z pełną wdzięku nauczycielką, jej melodyjnym śmiechem i kapryśną mądrością. Mimo że Cass była sama w pokoju, piekły ją policzki. Jak ma o tym powiedzieć Elaine? Zamówiły tę książkę, bo chciały podejrzeć zasłoniętą część jej życia, ale to miał być dalszy ciąg tego, co widziały na Facebooku – spodziewały się malowniczych zamków i mężczyzn o wydatnych szczękach. A to było jak wejrzenie komuś pod skórę, nie do wnętrza, tylko do wnętrzności. Kto by chciał coś takiego oglądać? Cass odłożyła tomik. Osiemnaście dziewięćdziesiąt dziewięć! – pomyślała z rozpaczą.
Zaraz jednak wzięła się w garść. Przecież ryzykowała, żeby zdobyć tę książkę. Na pewno znajdzie w niej coś, co wynagrodzi jej fatygę. Zaczęła przerzucać kartki, ślizgać się wzrokiem po kolejnych wierszach, podobnych jeden do drugiego, aż dotarła do podziękowań, umieszczonych na końcu. Nauczycielka wymieniała tam osoby, które pomogły jej w pracy nad książką: najpierw innych Grehanów, czyli pewnie rodzinę, a potem coraz bardziej egzotycznie brzmiące nazwiska ludzi, u których pomieszkiwała, pisząc wiersze w Paryżu i Barcelonie. Cass wrzuciła ich do wyszukiwarki i znalazła kilka twarzy, które znała z profilu facebookowego pani Grehan. Poczuła, jak znowu wzbiera w niej entuzjazm. Właśnie tego szukała: dodatkowych informacji, wglądu za kulisy. Bardziej zagadkowa była ostatnia linijka, w której autorka deklarowała dozgonną wierność „Ponętnym Wiedźmom”.
Cass również to wrzuciła do Google’a – i bardzo się zdziwiła.
Nie wiedziała, co robić. Nie lubiła mieć sekretów przed Elaine, ale ten sekret był wstrętny – wstrętny jak ta książka z obrzydliwymi wierszami i anatomicznym rysunkiem serca. Cass nie chciała być osobą, która pokaże Elaine coś takiego.
W końcu jednak zło samo wypłynęło na wierzch. Przed lekcją angielskiego, kiedy pani Grehan nie było jeszcze w klasie, gromadka dziewczyn zebrała się wokół Sary Jane Hinchy, która robiła wielką aferę, bo przeczytała w internecie coś o Sylvii Plath. Okazało się, że zanim przyjechała do Anglii i poznała Teda, „Plath” – jak mówiła o niej Sarah Jane Hinchy – usiłowała popełnić samobójstwo.
No i? – Elaine wzruszyła ramionami. Miała skłonności samobójcze. Zginęła samobójczą śmiercią. Wszyscy to wiedzą.
Nie trawiła Sary Jane Hinchy, która miała odrobinę lepszą średnią ocen niż Cass i Elaine, a rok wcześniej zasłynęła tym, że przyszła do szkoły z tęczową plakietką, którą siostry kazały jej potem zdjąć.
Próba samobójcza, o której czytała Sarah Jane Hinchy, była wyjątkowo straszna. Plath najadła się tabletek nasennych i ukryła się pod werandą swojego domu – to był jakiś amerykański dom, pod który można było się wczołgać. Otóż wpełzła do tej kryjówki i tam czekała na śmierć. Wszyscy myśleli, że zaginęła, powiedziała Sarah Jane Hinchy. Szukano jej po całym mieście. A ona przez cały ten czas, przez jakieś trzy dni, leżała nieprzytomna pod werandą i dosłownie tam gniła.
Elaine, gdy to usłyszała, aż się zatrzęsła. Cass też zrobiło się niedobrze. Samobójstwo to jedno: wielu sławnych ludzi odebrało sobie życie, dzięki czemu nie zestarzeli się i nie zbrzydli. Ale gnić żywcem, a potem wyjść spod ziemi jak zombie? Mało to było sexy. Elaine stanowczo nie lubiła takich klimatów. Pozostałe dziewczyny również.
Nie wiem, czy powinnyśmy się uczyć o kimś takim, skomentowała Petra Gilhooley. No, przepraszam bardzo, ale to jest trochę nie teges.
Może to nieprawda, odezwała się Karen Casey. Nie pamiętam, żeby tak było w filmie.
Pani Grehan po przyjściu potwierdziła jednak, że to prawda. Jej zdaniem właśnie przez to Sylvia była taka interesująca: z wierzchu piękna Amerykanka z dobrego domu, a pod spodem głębokie problemy.
Ale czy uważa pani, że to jest właściwe, żebyśmy uczyły się o kimś takim? – chciała wiedzieć nieugięta Petra Gilhooley.
Wszyscy jesteśmy kimś takim, odparła pani Grehan. Wszyscy mamy problemy. Tylko że nie chcemy ich przyjąć do wiadomości, wolimy je kamuflować. Staramy się nie odbiegać od oczekiwań, jakie naszym zdaniem inni mają wobec nas. Bardzo wiele zła na świecie bierze się właśnie stąd, że ludzie udają kogoś, kim nie są. A pisanie wierszy to coś dokładnie odwrotnego. Jeśli patrzymy na świat, na jakiś jego mały kawałek, i staramy się zobaczyć go takiego, jaki naprawdę jest, zaczynamy też lepiej rozumieć samych siebie. I to potrafi być bardzo wyzwalające. Czasem nawet może uratować nam życie.
I dlatego, dodała pani Grehan, na jutro każda z was napisze w domu wiersz.
Rozległ się zbiorowy jęk. Nauczycielka się zaśmiała.
To nie jest kara. Kto wie, może nawet sprawi wam to przyjemność. Napiszcie o swoim życiu, o swoim świecie. Wasz świat jest pełen szczegółów. Przyjrzyjcie się im, zanim usiądziecie do pisania. Jeśli coś jest czerwone, zastanówcie się, jaki to rodzaj czerwieni. Jeśli widzicie drzewo, zastanówcie się, jakie to drzewo.
Ku zdumieniu Cass Elaine na przerwie w ogóle się nie zająknęła o makabrycznej historii Sylvii Plath. Nie omieszkała za to wyrazić się dosadnie o paru osobach, które próbowały sabotować lekcję pani Grehan.
Nie wydaje ci się, że Petra miała trochę racji? – rzuciła od niechcenia Cass. Może i jest w tym coś niewłaściwego.
Elaine odparła, że Petra Gilhooley jest tylko pionkiem. To Sarah Jane Hinchy pociąga za sznurki. I to chyba jasne, o co jej chodzi. Ma krasza na panią Grehan. I jest zazdrosna, bo pani Grehan woli nas.
Tak myślisz? – spytała Cass. Znów zrobiło jej się niedobrze.
No pewnie, powiedziała Elaine. Non stop się w nią wgapia i próbuje zwrócić na siebie uwagę.
Ale myślisz, że pani Grehan woli nas?
Na sto procent, potaknęła Elaine. Bo my kumamy, o co chodzi z byciem poetką. To jej coś przypomina. Z błyskiem w oku nachyliła się ku Cass. Przyjdź do mnie po szkole. Chcę ci coś pokazać.
To rzekłszy, pobiegła na zajęcia z przedsiębiorczości.
W drodze do domu Elaine powiedziała Cass, że wrzuci swój wiersz na Instagram. Odkryła, że istnieje nowe pokolenie poetek, które umieszczają wiersze w internecie i mają miliony wyświetleń. Piszą na tematy zaczerpnięte z prawdziwego życia, takie jak rasizm i homofobia, i przyjaźnią się z piosenkarkami, influencerkami i innymi znanymi ludźmi. Okazuje się, że można pisać wiersze i być naprawdę sławnym, zauważyła Elaine.
Cass odparła jej na to, że pani Grehan chyba nie jest zbyt sławna. Elaine przyznała, że to dziwne, zwłaszcza biorąc pod uwagę jej wygląd. Cass spytała ją, czy uważa, że pani Grehan jest ładna. Elaine zamilkła i tylko dziwnie się uśmiechnęła, jakby przyszedł jej do głowy żart, ale bała się, że Cass go nie zrozumie.
O czym napiszesz? – spytała Cass.
Mam kilka pomysłów, odparła nonszalancko Elaine.
Gdy już były u niej w pokoju, usiadły na podłodze z talerzem chrupkiego pieczywa między sobą. Elaine pochyliła się nad klawiaturą i opadające włosy zakryły twarz dziewczyny. Cass utkwiła wzrok w swoim pustym ekranie. Nie miała pomysłów. Nie mogła przestać myśleć o tomiku; spakowała go rano do plecaka, w razie gdyby zmieniła zdanie i postanowiła pokazać te wiersze Elaine, a teraz martwiła się, co będzie, jeśli przyjaciółka sama je znajdzie.
Elaine poderwała głowę. Ich oczy na moment się spotkały. Jak się pisze „rozkosz”?
Cass przeliterowała. Elaine zmarszczyła brwi. Wydawało mi się, że przez „s”.
To może ja się mylę? – odparła Cass. Elaine nic nie odpowiedziała, tylko wróciła do pisania. Chwilę później spytała Cass o jej drzewa.
Drzewa?
No, drzewa, te wysokie, kurde, drzewa, co masz w ogrodzie za domem, wyjaśniła Elaine, pstrykając palcami.
Tam są różne, odparła Cass. Większość to chyba dęby.
Elaine zacisnęła usta i dopisała kilka słów.
Co piszesz? – spytała Cass.
Powiem ci, jak skończę, odparła Elaine tajemniczo.
Cass uśmiechnęła się. Musiała się powstrzymać, żeby nie wyrwać Elaine laptopa i nie przeczytać jej wiersza. Sama wciąż miała przed sobą pustą stronę.
Zapadał wieczór. W srebrnym blasku ekranu Elaine wyglądała jak dziecko księżyca.
Jak inaczej można powiedzieć „czerwone”?
Szkarłatne, odparła Cass.
Nie, ale to ma być o włosach. Nie rude. Coś głębszego.
Cass znów, tak jak rano w klasie, poczuła trudny do wyjaśnienia niepokój.
Cynamonowe, odparła cicho. Nie musiała tego słowa szukać, już na nią czekało.
Cynamonowe. Elaine była zadowolona. Napisała coś jeszcze, przez cały czas zaciekle przygryzając wargę. Usta miała jak rubin, karmazynowe, krwistoczerwone.
Cass huczało w głowie. Ziewnęła sztucznie. Nie miałaś mi czegoś pokazać?
A, tak! Elaine zerwała się na nogi i bez słowa pobiegła do łazienki przylegającej do pokoju.
Cass natychmiast sięgnęła po jej laptopa, lecz ekran był zablokowany. Gdzie jesteś? – zawołała po minucie.
Jeszcze chwila, odpowiedziała śpiewnie Elaine.
Cass wzięła kromkę pieczywa i pokruszyła ją w palcach. Omiotła wzrokiem pokój, który tak dobrze znała, tęczowe kucyki sunące po ścianach, rzucane przez karuzelową lampę, łóżko zasypane pluszowymi miśkami.
Patrz na to, usłyszała zza pleców głos Elaine.
Odwróciła się. Elaine stała w drzwiach łazienki w bielutkim damskim garniturze.
I co ty na to? Wyglądam jak poetka?
Cass nie wiedziała, co powiedzieć. Wszystkie myśli jej się rozpierzchły. Elaine stała się nagle inną osobą: modną, światową, starszą. Nie poetką ani studentką, raczej mieszkanką wielkiego miasta, która pracuje w galerii sztuki lub agencji reklamowej, wstaje o szóstej rano poćwiczyć pilates, a potem w szlafroku frotté wychodzi na balkon z kubkiem kawy w dłoniach. Ona jest już kobietą, pomyślała Cass. Przyszłość w pluszach i aksamitach stoi przed nią otworem, Elaine może do niej przejść prosto z tego pokoju.
Sama nie wiedziała, dlaczego tak bardzo ją to smuci, ale słowo „pięknie” ledwo przeszło jej przez gardło.
Elaine popatrzyła na nią z pytającym półuśmiechem, po czym się roześmiała. Żartuję! Znalazłam to w szafie mamy. Przecież bym się tak nie ubrała!
Cass zaśmiała się słabo. Znowu huczało jej w głowie, jakby utknął tam cały rój pszczół, spowity jakimś niewidzialnym welonem.
Muszę coś wymyślić, żeby pokazać to Julie, powiedziała Elaine. Na pewno ją to rozbawi.
Julie? – powtórzyła oszołomiona Cass.
Pani Grehan, wyjaśniła Elaine. Wyjęła telefon i podała go Cass. Masz, zrób mi selfie.
Dawno już ustaliły, że Cass robi jej lepsze zdjęcia niż Elaine sama sobie. Tym razem jednak Cass nie mogła złapać ostrości. Wszystko rozmyło się w jedną wielką biało-złotą plamę.
Potem usłyszała pukanie. Do pokoju zajrzała gosposia. Twoja mama jest na dole, powiedziała.
Moja mama? – spytała Cass.
Co tu robi twoja mama? – zdziwiła się Elaine.
Nie wiem, odparła Cass. Zobaczę, czego chce, dodała żałośnie.
Po wyjściu z pokoju spojrzała w dół przez balustradę. W holu Imelda rozmawiała z matką Elaine. Spostrzegła Cass na szczycie schodów. Jesteś potrzebna w domu, powiedziała.
Teraz? – spytała Cass. Po co? Lecz Imelda już wyszła. Cass zeszła po schodach. Ostatni raz obejrzała się za siebie. Elaine, cała na biało, patrzyła znad poręczy, dosłownie jak anioł żegnający ją z nieba. To nara, powiedziała.
W samochodzie Cass wytknęła matce, że mogła jej po prostu wysłać esemesa. Przyszłaby sama, nie trzeba było jej dosłownie wywlekać…
Dość! – ucięła Imelda. Reszta drogi upłynęła w ciszy.
W domu PJ siedział przy stole z kolacją – po prostu siedział bez ruchu. Nie spojrzał na Cass, miał ten swój błędny wyraz twarzy jak po basenie. Za ścianą ojciec grobowym głosem rozmawiał przez telefon. Cass z nagłym przerażeniem zrozumiała, co się stało. PJ powiedział im o karcie kredytowej! Serce zatłukło jej o żebra. Płakała w duszy, przeklinała zamówioną książkę, a nawet panią Grehan, przez którą wszystko się rozsypało! Wszedł ojciec i usiadł na końcu stołu. Westchnął głęboko. Wreszcie zaczął mówić.
Nie chodziło o kartę kredytową, tylko o salon – ten w sąsiednim miasteczku. Z ciężkim sercem podjął decyzję o jego zamknięciu. Robił, co mógł, by temu zapobiec, ale bilans był jednoznaczny. Salon będzie działał tylko do końca przyszłego tygodnia.
Przez dłuższą chwilę mówił dziwnie oficjalnym tonem. Cass domyśliła się, że ćwiczy przed spotkaniem z pracownikami. W końcu spojrzał na swoje dzieci. Chciałem, żebyście wiedzieli, oznajmił. Żebyście nie dowiedzieli się od kogoś w szkole albo na mieście. Zamilkł na chwilę, a potem spytał, czy mają do niego jakieś pytania.
PJ pokręcił głową.
Mogę pójść z powrotem do Elaine? – spytała Cass.
Nie, ucięła Imelda.
Cass się rozpłakała. Dickie bez przekonania wyciągnął rękę i położył ją na ramieniu córki.
Wiem, że to może być dla was szokiem, powiedział opanowanym, statecznym tonem sprzed paru chwil. Po prostu nie chciałem, żebyście się martwili. To są normalne wahania koniunktury. Teraz rynek dołuje, ale przyjdzie odbicie. Ważne, abyśmy…
Jezusmaria, Dickie! – wykrzyknęła Imelda, z plaskiem kładąc dłonie na blat. Doprowadziłeś ten biznes do ruiny. Do ruiny!