W książce „Szklane ukłony. Moje 20 lat w Szkle kontaktowym” Tomasz Sianecki odkrywa kulisy powstawania kultowego programu telewizyjnego. To pełna humoru opowieść o fenomenie „Szkła kontaktowego”, jego twórcach oraz sile społeczności widzów.
Tomasz Sianecki, dziennikarz o ciętym języku i niepodrabialnym poczuciu humoru, zaprasza w osobistą podróż przez historię jednej z najbardziej rozpoznawalnych audycji telewizyjnych ostatnich lat.
Szkło kontaktowe miało nie przetrwać jednego sezonu. Jego twórcom obiecywano odwet, choćby na piłkarskim boisku. A byli i tacy, którzy posądzali ich o antypolskość. Przetrwali jednak dwadzieścia lat i wciąż robią swoje, tworząc jedyną w swoim rodzaju społeczność, a może nawet telewizyjną rodzinę.
„Szklane ukłony” to nie tylko hołd dla fenomenu Szkła kontaktowego i jego widzów, lecz również pełna ciepłego humoru opowieść o jego twórcach. Tomasz Sianecki pisze o swojej drodze do telewizji, o tym, co go ukształtowało, a także o przyjaźni i pracy z Grzegorzem Miecugowem.
Dowiedz się, jak rodził się ten kultowy format, dlaczego wciąż budzi tak wiele emocji i co na ten temat ma do powiedzenia jeden z jego najsłynniejszych gospodarzy.
Szklane ukłony
Moje 20 lat w Szkle kontaktowym
Wydawnictwo Agora
Premiera: 15 stycznia 2025
To był czerwiec, choć chyba jednak maj, 2007 roku. Grzegorz Miecugow powiedział, że zwróciło się do nas wydawnictwo Świat Książki z propozycją opisania, jak to się wyrazili, fenomenu Szkła kontaktowego. Mówił mi o tym bez specjalnego przekonania, bo znał moją niechęć do działań wychodzących poza redakcyjną rutynę. Nie jeździłem na tak zwane spotkania z „ciekawym człowiekiem”, nie udzielałem się w dziennikarskich panelach, nie przepadałem za gazetowymi wywiadami. Uważałem, że wszystko, co mam do powiedzenia, prezentuję na antenie. Stąd jego sceptycyzm wobec tej inicjatywy. Samemu pisać mu się nie chciało, a na mnie specjalnie nie liczył. Jakie musiało być jego zaskoczenie, gdy zareagowałem entuzjastycznie. Powiedziałem: „Jasne, piszemy. I to szybko”. Do dziś nie wiem, skąd się u mnie wzięła wtedy ta twórcza radość. Skąd ta „bania z poezją”, może bardziej prozą, rozbita nad głową. Pewnie w czasach gdy więcej osób pisze książki, niż je czyta, postanowiłem dołączyć do grona „literatów”.
Pisaliśmy błyskawicznie. Podzieliliśmy się zadaniami. Ty początek, ty o Trójce, ty o wyjazdach, ty o tym, a ty o tamtym. Wspólne pisanie ze względu na nasze charaktery nie wchodziło w grę. Za dużo pól konfliktu. Wydawnictwo sprzedało, a Państwo kupili ponad sześćdziesiąt tysięcy egzemplarzy. Byliśmy nawet nominowani do nagrody Empiku w kategorii „literatura faktu”. Na nominacji jednak się skończyło. Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że gdy po latach wracaliśmy do lektury Kontaktowych, to nie potrafiliśmy rozszyfrować, co napisał Grzegorz, a co ja.
To było dokładnie siedemnaście lat temu. Teraz też jest czerwiec, choć chyba jednak jeszcze maj, 2024 roku. I powstaje druga część historii Szkła kontaktowego. Bez Grzegorza. Grzegorz odszedł od nas 26 sierpnia 2017 roku. Niespodziewanie i bardzo szybko. Całe życie był starszy ode mnie, ale rok temu, w 2023, doszło do niezrozumiałej i niesprawiedliwej mijanki. To ja stałem się tym bardziej posuniętym w latach. On nigdy nie miał sześćdziesięciu trzech. Zatrzymał się na sześćdziesięciu dwóch. A ja mam. I ten obowiązek, ale też zaszczyt związany z dwudziestoleciem naszego programu będę musiał dźwignąć sam. Jak się później okaże, nie do końca sam, bo z wielką pomocą przyjaciół.
Zapraszam do zapoznania się z całkowicie nieobiektywną i jak najbardziej subiektywną historią dwudziestu lat programu telewizji TVN24 Szkło kontaktowe. Programu, któremu już po roku emisji zdjęcie z anteny wróżył Marek Przybylik. Programu, który zdaniem Jarosława Kaczyńskiego należałoby zlikwidować, a widzów wyeliminować. Cokolwiek miałoby to oznaczać. Programu, którego dwóch autorów (Tomaszów Jachimka i Sianeckiego) Donald Tusk chciał porządnie poturbować, czyli po prostu skopać na boisku piłkarskim w czasie słynnych meczów Politycy kontra TVN. Będę pisał tak, jak pamiętam, jak mi w głowie zostało. O pewnych sprawach, osobach pewnie zapomniałem. Wszak nie raz się zdarzyło, że ktoś z widzów dzwonił do programu i nawiązywał do telefonu sprzed kilku miesięcy. A ja nic nie kojarzyłem, robiłem mądro-głupią minę i udawałem, że wiem, o co chodzi. Obiecuję, że będzie uczciwie. Niczego nie będę upiększał. Najwyżej o czymś nie napiszę. Jak w piosence grupy skiffle’owej No To Co: „Żołnierz dziewczynie nie skłamie, chociaż nie wszystko jej powie”. Tyle że tam dalej słyszymy: „Żołnierz zarzuci broń na ramię, wróci, to resztę dopowie”. OK, umówmy się, że to dopowiedzenie to może na dwudziestopięciolecie.
Do Tele-Echa i Wielkiej gry brakuje nam jeszcze trochę, ale obiecujemy, że dołożymy wszelkich starań, by – przynajmniej jeśli chodzi o staż – dorównać tym gigantom. To jednak może się udać tylko dzięki Państwu, naszym Widzkom i Widzom. Zapraszam do lektury z, używanym przeze mnie od siedemnastu lat, kompletnie idiotycznym i kompletnie bezsensownym, za to ładnie wyglądającym autografem:
(Choć może wprowadzę jednak pewną innowację przy okazji tej książki. Mój kolega z dawnej Trójki, teraz korespondent Polskiego Radia w Waszyngtonie Marek Wałkuski wymyślił bowiem coś nowego. Jeśli ktoś zechce, to wpiszę mu jego formułkę: „Z pełnym U – SIANO – WANIEM”. „Siano” to moja ksywka. Prawdopodobnie od przedszkola, bo do żłobka nie chodziłem. A zresztą tam się w ogóle chyba niewiele mówi).
Zacznę od siebie. Urodziłem się, bo każdy się kiedyś gdzieś rodzi. Dzieciństwo miałem takie jak to w latach sześćdziesiątych. Za późnego Gomułki. Po piłkarskich meczach, które stanowiły sens naszego życia, piliśmy oranżadę w szklanych butelkach z porcelanowym zamknięciem. Jednak rzadko. Złoty sześćdziesiąt, później złoty osiemdziesiąt to była duża kasa. Dlatego zwykle w osiedlowym warzywniaku (dziś jest tam knajpka z chińszczyzną) składaliśmy się w kilku na syfon wody sodowej. Kosztował chyba dwa złote dziesięć groszy. Może dwa dwadzieścia. Ważne, żeby był dobrze nagazowany. Inaczej nie leciała z niego woda, a poza tym gaz dawał głośne beknięcia, które należały do rytuału. Krążyły legendy, niemożliwe wtedy do zweryfikowania, że na Zachodzie jest taki napój 7up, którego nazwa oznaczać miała według nas, że beka się po nim powyżej siedmiu razy.
Z Zachodu były gumy Donald, kupowane w sklepie kolonialnym. Niedaleko placu Konstytucji. Siedem złotych. Oczywiście z niezapomnianymi historyjkami. Te historyjki to była taka nasza waluta wymienialna. Gumę żuło się kilka dni. Odświeżało się ją za pomocą rysika wygryzanego z kredki. Smaku co prawda nie zmieniała, mieniła się za to najrozmaitszymi kolorami. Nie napiszę, że tęczy, bo to jeszcze nie te czasy. Do tego dochodziły, ale tylko dla najbogatszych, komplety żołnierzyków w pięknych pudełkach. Można było dzięki nim odtworzyć na przykład bitwę o Iwo Jimę. No i samochodziki Matchbox. Z Pewexu. A jeden z moich kolegów, Piotrek, zbudował z ojcem na strychu kolejkę PIKO, niewiele ustępującą tej, którą jeździliśmy oglądać z otwartymi ustami do Centralnej Składnicy Harcerskiej na Marszałkowskiej.
Dla bogatych, a czasami po prostu dla oszczędnych, były prawdziwe teksasy. Nie jakieś podróbki szariki czy inne odry, ale prawdziwe riffle czy wranglery. Na levisy stać było naprawdę nielicznych. Osiemnaście dolców, jeśli dobrze pamiętam. Kwota niewyobrażalna. Takie spodnie nosiło się na okrągło. Cały rok. Od czasu do czasu trzeba je było, ma się rozumieć, uprać. Zimą nie było problemu. Szybko schły na kaloryferach. Kaloryfery wtedy albo nie grzały w ogóle, albo wprost przeciwnie – można było na nich smażyć jajecznicę. Latem zaś trzeba było zakładać wilgotne spodnie. Bielizna nabierała wtedy charakterystycznego dżinsowego zabarwienia.
Moi siostrzeńcy, młodsi o pokolenie, odwiedzali regularnie śmietnik przy domu zachodnioeuropejskiego ambasadora. A może tylko pracownika ambasady. Ich łupem padały puszki po piwie i coca-coli. Przyczepiali je sobie za pomocą wymyślnych konstrukcji do słomianej maty. My też mieliśmy maty, ale o puszkach po napojach jeszcze nie słyszeliśmy. Polski przemysł hutniczy nie był w stanie wyprodukować cienkiej, acz trwałej stali. Wieszaliśmy więc breloczki, metalowe znaczki. Zbieraliśmy też etykietki, czyli górną część pudełka zapałek. Nie wiem po co. Teraz wydaje mi się, że wszystkie miały napis: „Zapałki w ręku dziecka to pożar”. Ale pewnie się mylę. Musiały jednak być bardziej wysublimowane.
Żeby nie zanudzać kombatanckimi wspomnieniami, jeszcze słów kilka o innych atrakcjach. Lody to Zielona Budka, ale nie ta co teraz, nawet jeszcze przed panem Grycanem. O paniach Grycankach nie wspominając. Tuż przy placu Unii Lubelskiej. Za sześć złotych było pięć kulek. Tyle najwięcej mieściło się w waflu, choć krążyły legendy o takich, którzy potrafili zapłacić siedem dwadzieścia za sześć kulek. I dawało się je w waflu zmieścić. Powtarzam, choć nie widziałem na własne oczy. Ciekły takie lody po dłoniach, a nawet rękach, niemiłosiernie. Ale kogo to obchodziło.
Cukierki Kukułki, jak twierdzili niektórzy, były z alkoholem. Ale w głowę nie waliły. Do tego „kamyczki”, czyli orzeszki ziemne w lukrze. Prawdziwy rarytas, pod warunkiem że nie trafiło się na zatęchłe. Zresztą zatęchłe też mogły być, byle ostatnia garstka była dobra, bo zostawiała dobry smak w ustach. Czarna Perełka to były drażetki, brązowe kulki w okrągłym, żółtym, plastikowym pudełku. Aby je wydobyć na zewnątrz, trzeba było zgrać dwa wycięte na boku kółeczka. I energicznie potrząsnąć. Była też gorsza – owocowa – wersja, zdecydowanie towar drugiej jakości. Ktoś, kto nim grzechotał, taki bowiem dźwięk wydawało wydobywanie drażetek na dłoń, nie mógł liczyć na wysoką pozycję społeczną.
Telewizja nie stanowiła dla nas sensu życia. Co najwyżej w poniedziałek Zwierzyniec z Michałem Sumińskim, ale bardziej kreskówki. Wydaje mi się, że Pies Huckleberry i Miś Yogi wtedy królowali. No i w czwartek Ekran z Bratkiem. Maciej Zimiński, tata Wojtka Zimińskiego, z którym teraz pracujemy w Szkle kontaktowym, uczył nas różnych pożytecznych rzeczy, ale my, szczerze mówiąc, czekaliśmy na Ivanhoe, Thierry’ego Śmiałka czy Robin Hooda. Odtwarzania tych postaci, ze szczególnym uwzględnieniem procy Thierry’ego Śmiałka, nikt mi nie odbierze.
Poza tym Kloss i Czterej pancerni. Mnie się zawsze Lidka bardziej podobała od Marusi. I nie był to wcale wybór polityczny. Belfegor – upiór Luwru, serial zdecydowanie nie dla dzieci. Ed, koń który mówi. Bonanza z grubym Hossem, uwielbianym powszechnie Małym Joe i mydłkowatym Adamem. Jeśli chodzi o innego Adama, Adama Słodowego, to bardzo chciałem być jego synem (sorry, Tato). Podobało mi się to, co robił w swoim programie Zrób to sam, ale nigdy mi nic nie wychodziło. Teraz po latach wiem, że te cudeńka często trafiały do Wojtka Zimińskiego. Sam mi o tym powiedział. Jak z taką wiedzą żyć?!
No i sportowe transmisje telewizyjne. Najważniejsze, bo pierwsze świadomie przeżywane pojedynki Górnika Zabrze z AS Romą. Przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Ten trzeci, decydujący mecz, bo wtedy tak się grało, i rzut monetą. Jan Ciszewski krzyczący do mikrofonu, po rzucie monetą podkreślam: „Sprawiedliwości stało się zadość!”. I finał z Manchesterem City, jeszcze bez arabskich sponsorów. Niestety przegrany. Ale honorowo. Chyba Oślizło strzelił bramkę (sprawdziłem, rzeczywiście on, ale pisałem z głowy). Do tego w maju co pół godziny relacje w radiu z Wyścigu Pokoju. Każda lotna premia miała znaczenie. I odgrywanie historii etapów za pomocą kapsli. Kapsel musiał być na dole płaski, niewygięty. Wypełniało się go plasteliną, choć lepiej stearyną. Wtedy zatapiało się w stearynie flagę. Oczywiście najlepiej polską. Raz wyciąłem ją z domowej encyklopedii, co po wykryciu zakończyło się zasłużoną karczemną awanturą.
Szkoły to, po pierwsze, stotrójka przy Jeziorku Czerniakowskim. Supermiejsce, mój syn też tam chodził. W szkole zapisałem się do zuchów, a później harcerzy. 11 WWDH to znaczy 11 Warszawska Wodna Drużyna Harcerzy. Obok nas działała 11 WWDH-ek – 11 Warszawska Wodna Drużyna Harcerek. Feminatywy już wtedy rządziły. Z wodniactwem niewiele mieliśmy do czynienia, nazwę zawdzięczaliśmy chyba bliskości Jeziorka Czerniakowskiego. Swoją drogą w szkole średniej, w Reytanie, też wstąpiłem do wodniackiego Vikinga. Tam również kontakty z wodą były ograniczone, co bardzo sobie chwaliłem ze względu na prześladującą mnie na każdym kroku chorobę morską. Nudności powoduje u mnie nawet widok falującej w oddali żaglówki. Wakacje w 2022 roku, gdy namówiono mnie na pływanie jachtem pomiędzy Cykladami, przy wiejącym wietrze meltemi, to jeden z moich największych wyjazdowych koszmarów. Choć towarzysko było bardzo OK.
W siódmej klasie przenieśli nas do SP 292 przy Limanowskiego. Do szatni miałem z domu może sto, sto dwadzieścia metrów. To były bardzo złe czasy. Wśród subkultur młodzieżowych królowali gitowcy. U nas na osiedlu hippisów prawie nie było. Gity przenosili więzienne obyczaje na podwórkowy grunt. Kropki pod oczami, każda oznaczała coś innego. Tatuaże na rękach. Kiepszczenie (co oznaczało uznanie kogoś za niegodnego miana gita), a później prostowanie za skrzynkę alpag (tanie wino) to był chleb powszedni. Bicie, znęcanie się nad niegrypsującymi, czyli nami, to dla kilkunastolatków trauma. Niepodawanie nam ręki na dzień dobry było najmniejszą z szykan. O tych większych, które na szczęście jakoś mnie ominęły, wolę nie pisać, a nawet nie pamiętać.
Z tamtych czasów pochodzi jedna z moich najdziwniejszych znajomości. Jeszcze w stotrójce był w naszej klasie chłopak, Bogdan. Palił fajki już w trzeciej klasie. Miał kilka lat starszego brata, Andrzeja, którego wszyscy nazywali „Korek”. Taka ksywka. Dużo później, w latach dziewięćdziesiątych, a może już dwutysięcznych, gdy do więzienia poszły mafijne zarządy Pruszkowa i Wołomina, „Korek” zawładnął Warszawą jako szef grupy mokotowskiej. Z doniesień prasowych wiem, że też trafił pod celę. Kiedyś opowiedziałem tę historię Piotrowi Pytlakowskiemu, dziennikarzowi „Polityki” specjalizującemu się w tematyce polskiej mafii. Piotr przeprowadzał z „Korkiem” wywiad i zapytał go przy okazji o mnie. Zgodnie z dziennikarską zasadą chciał zweryfikować moje informacje. Okazało się, że szef grupy mokotowskiej też mnie pamięta. Nie wiem, czy się tym martwić, czy cieszyć.
Z podstawówki, może bardziej z harcerstwa, wzięła się moja fascynacja Powstaniem Warszawskim. Jako młody człowiek bardzo żałowałem, że nie mogłem być jednym z tych chłopców „silnych jak stal”. Należeliśmy do Hufca Mokotowskiego imienia Szarych Szeregów. Lektura Kamieni na szaniec to był obowiązek patriotyczny. Losy „Zośki”, „Rudego”, „Alka” znaliśmy na pamięć. Przynajmniej raz w roku odwiedzaliśmy dawną katownię gestapo w alei Szucha. Obecnie to część Ministerstwa Edukacji Narodowej. Na całe życie zapamiętałem wydłubany w ścianie napis: „Łatwo jest mówić o Polsce. Trudno dla niej pracować. Jeszcze trudniej umrzeć. A najtrudniej cierpieć”. Cytuję z głowy. Zawsze, gdy o tym myślę, chodzą mi ciarki po plecach. To był i jest dla mnie prawdziwy wzorzec patriotyzmu, który próbują mi teraz odebrać niektórzy apostołowie prawdziwej Polski. Zresztą płacenie podatków też uważam za patriotyzm.
Dochodzi do tego serial Kolumbowie według Romana Bratnego. Twarze powstańców kojarzyły mi się odtąd z Janem Englertem „Zygmuntem” czy Władysławem Kowalskim „Jerzym”. Niedawno obejrzałem film Jana Komasy Miasto 44. Antoni Królikowski, w panterce i drucianych okularach, też niezgorzej się prezentował.
Z Kolumbami mam osobiste przeżycia. Napisy początkowe tego filmu to była jazda kamery po zniszczonych przez wojnę ceglastych murach, na których białą farbą namalowano nazwiska twórców. Koło tego muru przejeżdżałem niemal codziennie. Róg Czerniakowskiej i Gagarina. Teraz to się nazywa aleja Polski Walczącej. Czułem się, jakbym był w samym środku i prowadził oślepionego Zygmunta przez park Saski albo uczestniczył we wpadce radiostacji w domu Jerzego. Też na Gagarina, ale naprzeciwko wejścia do Łazienek, na starej kamienicy napisane było cyrylicą: „Min niet”. Wojna przypominała o sobie na każdym kroku.
Polityka niespecjalnie wkraczała wtedy w moje życie. Marca 1968 roku zupełnie nie zarejestrowała moja siedmioletnia pamięć. Haniebnej interwencji polskich wojsk w Czechosłowacji też. Nie wiem, dlaczego pamiętam za to, jak bawiłem się z kolegą w mieszkaniu i przyszła jego zapłakana mama. W ręku miała „Express Wieczorny”. Powiedziała nam, że był zamach na Roberta F. Kennedy’ego, brata zabitego kilka lat wcześniej prezydenta Johna F. Kennedy’ego. To był ten sam 1968 rok.
O grudniu 1970 roku dowiedziałem się w dziwny sposób. Wiosną 1971 roku na naszym osiedlu robiono duże nasadzenia roślin. Przywieziono mnóstwo torfu opakowanego w tekturę i deszczułki. Z deszczułek robiliśmy miecze, a z tektury tarcze. Bezapelacyjnym królem naszej zabawy został Oskar z pobliskiego bloku, bo miał prawdziwą, pleksiglasową tarczę z napisem „milicja”. Bardzo nam tym zaimponował. Dopiero po latach ze zdjęć dokumentalnych zorientowałem się, że musiała być użyta, pewnie przez kogoś z rodziny Oskara, do tłumienia robotniczych protestów w Gdyni i Gdańsku.
Później był 1976 rok, Radom i Ursus. To już jednak okres licealny z zupełnie inną świadomością społeczną.
Do szkoły średniej chodziłem do VI LO imienia Tadeusza Reytana. Świetne czasy, choć naukowo nie należałem do orłów. Ale tylko raz groziła mi dwója na semestr z chemii. Wtedy dwója to była dyskwalifikacja. U pani profesor Skarbek. Mama była wówczas wicedyrektorką zespołu szkół ekonomicznych i przy pomocy swojej koleżanki chemiczki wyciągnęła mnie z tych straszliwych kłopotów. Matematycy, jako że byłem w klasie humanistycznej, jakoś mi odpuszczali. Jeden z nich, zwany „Synusem”, nie „Sinusem”, był później teściem Andrzeja Morozowskiego. Profesor Jan „Synus” Nowakowski rozwalał nas swoim angielskim poczuciem humoru. Zawsze z kamienną twarzą wykazywał mi moją matematyczną indolencję. Drugi to Jakub Pick, który złapał mnie na paleniu papierosów i kazał za to sprzątnąć pracownię matematyczną. Rodzicom w dzienniczku o tym nie doniósł uprzejmie. Za co byłem mu bardzo wdzięczny. Historii uczył mnie profesor Wiesław Żurawski, świetny pedagog. Stara, przedwojenna szkoła. Nazywaliśmy go „Dziadek”. Podobnie jak kilka pokoleń uczniów wcześniej. Na pięć minut przed końcem klasówki zawsze wychodził z sali lekcyjnej, by, jak twierdził, podwyższyć poziom naszych prac. Merytorycznie niewiele to dawało, ale daty można było poprawić. Zastąpił go profesor Wojciech Fałkowski „Fałunio”, późniejszy dyrektor Zamku Królewskiego i jeden z najbliższych współpracowników Antoniego Macierewicza. Zdaje się, że już odwołany dyrektor.
Środowisko w Reytanie w ogóle było przeciekawe. Tak zwaną Gromadę Włóczęgów tworzyli byli harcerze legendarnej Czarnej Jedynki. Tak się nazywał Szczep naszych drużyn harcerskich. To członkowie Gromady powołali Komitet Obrony Robotników. Tam właśnie był Antoni Macierewicz, ale też bracia Jerzy i Janusz Kijowscy. Syn jednego z tych braci, Mateusz Kijowski, współtworzył po dojściu PiS do władzy KOD – Komitet Obrony Demokracji – organizujący masowe protesty uliczne. Pan Mateusz dawno, dawno temu mówił do pana Antoniego wujku. Tak się to wszystko u nas mieszało.
W 1992 roku świętowaliśmy stulecie szkoły. Tuż po 4 czerwca, po upadku rządu Jana Olszewskiego. Po korytarzach chodzili, tak by się broń Boże na siebie nie natknąć, z jednej strony Antoni Macierewicz, Ludwik Dorn i Piotr Naimski, z drugiej zaś Wojciech Onyszkiewicz, Andrzej Celiński, bracia Kijowscy. A pomiędzy nimi, z szybkością błyskawicy, poruszał się Janusz Korwin-Mikke. Nad wszystkim czuwali uzbrojeni funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu. A tak przy okazji to Antoni Macierewicz nie kończył Reytana. Należał tylko do Czarnej Jedynki.
W klasie było nas sześciu, w porywach do siedmiu chłopaków i około trzydziestu dziewczyn. Tylko 8 marca stanowiło to jakiś kłopot. Przy składce na kwiaty. Prawdziwy problem mieliśmy ze skompletowaniem sześcioosobowej drużyny piłkarskiej. Graliśmy jednak namiętnie. Okrągły rok, od trzydziestu stopni powyżej zera do dwudziestu stopni poniżej. Boisko nazywało się Wembley, choć zbudowane było z czarnych żużlowych kamyczków i nijak prawdziwego Wembley nie przypominało. Ale byliśmy wtedy po „zwycięskim remisie” z 1973 roku i wszystko się z tamtym wydarzeniem kojarzyło. Część tych kamyczków, które wdarły mi się w skórę podczas nieuniknionych upadków, do tej pory noszę przy lewym lub prawym łokciu. Nie chce mi się sprawdzić.
Najlepszym moim kumplem był Jacek Otffinowski. Już samo nazwisko wzbudzało zainteresowanie, bo Otwinowskich czy Otfinowskich można było spotkać. Nawet słownik Worda nie podkreśla ich na czerwono. A to podwójne „f” podkreśla. Jacek snuł niestworzone opowieści na ten temat, jakieś magnackie czy książęce historie. Dopiero później przyznał, że po prostu rosyjski urzędnik w czasach zaborów tak je przez pomyłkę wpisał do dokumentów. Tak w ogóle to nazywaliśmy go „Ciunio”, od zdrobniałego Jacunio. Dla mojego syna to „wujek Oniango”. To popularne imię w Kenii, a Jacka także tam w życiu rzuciło. Miał też domek, a nawet dwa domki, na Zanzibarze, zanim to się stało modne. Teraz mieszka we Francji z żoną Belką, czyli Annabellą. To ona na początku lat dziewięćdziesiątych stworzyła bardzo ważną akcję i Fundację Rodzić po Ludzku, która na stałe zmieniła w naszym kraju podejście do porodów. Ja Jackowi nigdy nie zapomnę, jak 1 września 1975 roku, w pierwszym dniu nowej szkoły, zaproponował mi siedzenie w jednej ławce. Byliśmy chyba najmniejsi w klasie. Potem wyrośliśmy, ale bez przesady.
Studia to Wydział Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Wybrałem go, bo nic innego nie przychodziło mi do głowy. I na tyle mi się tam podobało, że studiowałem długie siedem lat. Jak zaczynałem, studia trwały cztery. Potem dołożono piąty rok. Jeszcze później repeta i urlop dziekański. Wychodzi siedem jak w mordę strzelił. Uczyli mnie i profesor Zbigniew Resich, klasyczny przykład angielskiego dżentelmena w tweedowym garniturze (tata Alicji Resich-Modlińskiej), i Lech Falandysz w amerykańskiej kurtce wojskowej. I Włodzimierz Cimoszewicz z lewicy, i Krystyna Pawłowicz z bardzo prawej prawicy. Szczerze mówiąc, pani Krystyna, wtedy jeszcze młoda asystentka, magisterka, prowadziła jedne z ciekawszych ćwiczeń. Potem jej przeszło, o czym wielokrotnie polskie społeczeństwo mogło się niestety przekonać. Pracę magisterską napisałem u profesor Genowefy Rejman: Odpowiedzialność karna za wypadki w sporcie. Praca zaliczona na czwórkę. Mam ją do tej pory, nawet na eksponowanym miejscu w bibliotece, ale trochę boję się zajrzeć do środka. Nie wydaje mi się, żeby to było jakieś wybitne dzieło. A przy prawdziwej pracy naukowej to nawet przez chwilę nie poleżało. Tekst musiałem dyktować pani maszynistce, bo nie była w stanie rozczytać mojego rękopisu. Muszę tu dodać, że mam dwa dyplomy, choć pracę napisałem jedną. Jestem więc magistrem prawa i dyplomowanym urzędnikiem państwowej administracji. Jeśli się komuś chce, to może rozszyfrować ten drugi tytuł. Chodzi o skrótowiec.
Na studiach oczywiście też pracowałem. W Spółdzielni Studenckiej „Plastuś”. Na początku zwykłe odbębnianie godzin w biurach czy fabrykach, które potrzebowały nas do najprostszych, najgorszych i najbrudniejszych zadań. Nie był to złoty interes, ale zawsze dopisywano nam dodatkowe godziny i jakoś się na tym wychodziło. Potem „prywatki”, czyli sprzątanie prywatnych mieszkań, i lepsze zarobki. U jednej z pań miałem umowę, że za usługę brałem z jej księgozbioru wybraną pozycję. I to dopiero było coś. Taki na przykład Hans Hellmut Kirst 08/15, trzy tomy, miał olbrzymie przebicie na Wolumenie, warszawskim pchlim targu. Co z tego, skoro te książki mam do dziś.
Olbrzymi skok jakościowy to mycie okien. Tu już z Radkiem i Bogdanem, moimi wspólnikami, wchodziliśmy na zupełnie inny poziom zarobkowy. Staliśmy się krezusami. Potrafiliśmy rozkręcić każde okno, bo wtedy trzeba było je rozkręcać. A jak się nie dało, to bardziej opłacało się je zbić, niż mordować się ze śrubokrętem. Chyba dziesięć procent strat wkalkulowane było w umowę. Szyby czyściliśmy do glancu gazetami. Tak by nie było najmniejszej smugi. Najlepiej wychodziło to w pochmurne dni. Pod słońce wszystko było widać jak na dłoni. Najbardziej zapamiętałem mycie okien przed świętami Bożego Narodzenia. Firma musiała wydać pieniądze, bo w nowym roku by przepadły. A na dworze dziesięć stopni poniżej zera. Woda, choć z mydłem, zamarzała natychmiast. Pracowaliśmy z suszarkami do włosów w dłoniach. No i co? Udało się. A że reumatyzm nie powykręcał nam palców, to wartość dodana. I wtedy udało nam się złapać Pana Boga za nogi.
Latem sprzątanie, a zimą odśnieżanie przystanków komunikacji miejskiej to były interesy nad interesami. Weszliśmy do arystokracji „plastusiowych” pracowników. Wykorzystywaliśmy książeczki pracy wielu naszych koleżanek i kolegów z wydziału i oddawaliśmy im dziesięć procent zapisanych kwot. Dla nas, faktycznych wykonawców, pozostawało dziewięćdziesiąt procent, każdy z nas uwijał się więc za dziesięciu. Dosłownie i w przenośni. Zarabialiśmy po 200, 250 dolarów miesięcznie w 1985 roku. To były gigantyczne pieniądze. W trzy miesiące uzbierałem na „malucha”. W kolorze mundurów ZOMO. Wersja FL, czy po face liftingu. Nie pamiętam, co tam było ulepszeniem, bo rozrusznik z pewnością znajdował się w podłodze. Jak się linka rozrusznika zerwała, a działo się to nagminnie, to samochód zapalało się kijem od szczotki. Trzeba było tylko trochę pogrzebać w silniku. Albo zaparkować auto przodem, lekko z górki. Przy odrobinie umiejętności udawało się rozpędzić pojazd, wskoczyć do niego i zapalić „na pych”. Byle nie zapomnieć o włączeniu ssania.
Wróćmy do sprzątania przystanków. Jako student prawa przypuszczałem, że mogło to być nie do końca legalne, ale cóż. Raz się żyje. Kto nie ryzykuje, nie pije szampana. Z drugiej strony w kozie też nie siedzi. Siedem lat życia na Wydziale Prawa się kończyło. I co dalej? Wojsko! Wtedy wszystkich, no prawie wszystkich studentów brano na rok do armii. Do szkoły podchorążych rezerwy, tak zwanej Bażantarni. „Bażant” to podchorąży rezerwy. Miałem dziwne odczucie, że ja się tam nie nadaję.
Stąd pomysł na podyplomowe studia dziennikarskie. W grę wchodziła jeszcze afrykanistyka, ale za słaby byłem z angielskiego. Na dziennikarstwo dostałem się bez problemu. Taki samorodek. Tuż po rekrutacji okazało się, że ten dodatkowy kierunek wcale nie chroni przed wojskiem. Cóż miałem jednak zrobić? Postanowiłem kontynuować to, co rozpocząłem. A wojska i tak udało mi się jakoś uniknąć. Mniejsza o szczegóły. Jednak bilet do pachnącego celulozą Świecia już miałem. Do Szkoły Podchorążych Rezerwy imienia Rodziny Nalazków w Elblągu też. W sumie więc były dwa bilety.
Z rozbiegu w semestrze zimowym dostałem się do pracowni telewizyjnej. Do Macieja Zimińskiego, ojca Wojtka. Wspominałem o nim przy okazji Ekranu z Bratkiem. Wcale nie było łatwo, bo wszyscy chcieli zostać gwiazdami telewizji. Ja jednak zanim zacząłem, to od razu skończyłem. Pan Maciej wyrzucił mnie, ponieważ opuściłem pierwsze i drugie zajęcia. Postawiłem na wyjazd narciarski. Dwa tygodnie w Szczyrku wydawały mi się bardziej nęcące niż przyszłe apanaże w telewizji. Ostatecznie trafiłem więc do pracowni radiowej prowadzonej przez dyrektora Programu Trzeciego Polskiego Radia Wiktora Legowicza. Pan Wiktor, później Wiktor, był synem znanego filozofa profesora Jana Legowicza. Powszechnie opowiadano o nim, że jest tak sławny, że nawet znalazł się w pierwszym wydaniu Kto jest kim w Polsce. A było to w czasach przedcelebryckich i gdy nie istniała jeszcze Wikipedia. Spory zaszczyt. Napisano tam: „Jan Legowicz, jeden syn”. Czyli tenże Wiktor.
Nie od początku wydawało mi się, że nadaję się do tej radiowej roboty. Zapraszamy do Trójki to był wtedy gigant, gdzie mi tam do tej kultowej audycji. Pewnego dnia usłyszałem jednak w radiu, że relację przygotował Sławomir Szczęśniak, za kilka lat jeden z T-Raperów znad Wisły, ten od „Mieszko, Mieszko, mój koleżko”. Drugim był Grzesiek Wasowski. Sławek był moim rok młodszym kolegą z Reytana. Pomyślałem, że skoro „Ritchie”, czyli Szczęśniak, może, to i ja dam radę. No i tak się to zaczęło. A ten „Ritchie” to od Ritchiego Blackmore’a, gitarzysty Deep Purple. Sławek też nieźle wywijał na wiośle. Wspomniany wcześniej Jacek Otffinowski był wokalistą. Ja odpowiadałem za organizowanie klaki, czyli entuzjastycznie reagującej publiczności.
Na studiach podyplomowych były praktyki wakacyjne. Przydzielono mi właśnie staż w Trójce. Pojechałem na Myśliwiecką 3/5/7 gdzieś tak w połowie czerwca 1987 roku. I tuż przed wejściem do budynku doszło do sytuacji, która zadecydowała o moim dalszym życiu. Opowiadałem już o niej z tysiąc razy, ale i teraz to uczynię. Umówiony byłem z kierownikiem redakcji Zapraszamy do Trójki Grzegorzem Miecugowem. Podjechałem swoim „maluchem”, jak już wspomniałem, w kolorze ZOMO. Był po dachowaniu, dość mocno poobijany. A równocześnie ze mną zaparkował Miecugow. Ja wiedziałem, że to on, on nie wiedział, że to ja. Wysiadł z eleganckiej łady 1500 S. To „S” było bardzo istotne. No i pomyślałem sobie, że skoro takiego trzydziestolatka w tamtych czasach stać na tak wyśmienite auto, to warto zaangażować się bardziej i może naprawdę zostać dziennikarzem. Później się okazało, że Grzegorz pożyczył samochód od teścia. Dla niego nawet mój „maluch”, zarobiony na sprzątaniu przystanków, był wtedy nieosiągalny.
Kierownik Miecugow potraktował mnie lekko z buta. Powiedział, że cały czas podsyłają mu praktykantów, a on nie ma co z nimi robić. Tylko plączą się bez celu po korytarzach. Zaproponował mi wobec tego natychmiastowy wpis do indeksu zaliczający praktyki studenckie. I danie sobie spokoju ze stażem w radiu. Potraktowałem to jako osobistą obrazę i niewiarę w moje umiejętności. Zaparłem się i powiedziałem, że będę przychodził na Myśliwiecką. Grzegorz stwierdził, że i tak wyrusza za chwilę w rejs „Zawiszą Czarnym” i nie znajdzie dla mnie ani chwili. Mogę więc robić, co chcę.
Było ciężko. Nikt się mną nie interesował. Chodziłem rzeczywiście bez celu po korytarzach i zastanawiałem się co dalej. Jedynie Paweł Zegarłowicz pozwalał mi czasami przynieść jakieś taśmy i zachęcał, żebym spróbował sił jako reporter. Nawet pożyczył na swoje konto magnetofon UHER, z mikrofonem ma się rozumieć, i kazał mi zrobić jakikolwiek materiał, czyli w gwarze radiowej „dźwięk”. Pojechałem do Powsina, Parku Kultury na obrzeżach Warszawy. Był tam nieczynny od dziesięciu lat basen. Nagrałem z pięćdziesiąt minut materiału interwencyjnego. Na antenie, po ostrych cięciach montażowych, poszła relacja licząca minutę i czterdzieści pięć sekund. Bez ani jednego mojego słowa. Tylko przez moment słychać, jak mówię „aha”. Ważne było, że każdy w Polsce mógł usłyszeć o poczynaniach naszego reportera Tomasza Sianeckiego. Debiut zaliczyłem, basen uruchomiono po następnych kilku latach. Nie ja o tym zdecydowałem.
Grzegorz wrócił z rejsu i jakoś zaakceptował moją obecność na Myśliwieckiej. Fantastycznie się zachował Maciek Gudowski, znany chyba wszystkim głos. Kto nie pamięta sformułowania na koniec amerykańskiego filmu akcji: „Czytał Maciej Gudowski”? Także on zapowiada stacje drugiej linii warszawskiego metra. Właśnie Maciek napisał do Grześka liścik, który brzmiał mniej więcej tak: „Zwróć uwagę na tego młodego Sianeckiego. Nieźle rokuje”. Nikt mu tego nie nakazał, zrobił to sam z siebie. No i Miecugow z czasem dawał mi coraz bardziej odpowiedzialne zadania. To on wyznaczył mnie do prowadzenia Zapraszamy do Trójki. On też wysłał mnie do redakcji dziecięcej TVP, gdzie prowadziłem program Cojak. To nie postać stworzona w serialu przez Telly’ego Savalasa, ale nazwa pochodząca od dwóch słów „co” i „jak”. Wśród różnych konkurencji dzieci wchodziły do specjalnej budki i wystawiały tylko ręce. Podawałem im przedmiot, który musiały rozpoznać za pomocą dotyku. Wszystkie znane mi dzieci przewinęły się przez Cojaka. Na moje nieszczęście na YouTubie można znaleźć krótki fragment programu. Masakra!!!
Z Cojaka szczególnie zapamiętałem jedną sytuację. Wydaje mi się, że charakterystyczną dla telewizji publicznej. Nagrywamy długo, dzieci są bardzo zmęczone. Lampy grzeją, wszyscy spoceni. Reżyser z głośnika nakazuje przestawienie monitora, w którym oglądane są zagadki, bo coś źle wygląda. Czekamy na pracownika technicznego. Trwa to kolejne wyczerpujące minuty. W związku z tym podchodzę do nieciężkiego ekranu i go przestawiam. I znowu głos z głośnika: „Panie Tomaszu, prosimy na górę do reżyserki”. I słyszę: „Nie po to zatrudniamy tyle osób, żeby pan zajmował się sprawami technicznymi. Proszę dać zarobić panu od monitora”. Nieśmiało wspomniałem o dzieciach. O ich wyczerpaniu. Okazało się to jednak nieistotne.
Trafiłem też, samodzielnie, do Teleexpressu. Ale o tym wolałbym zapomnieć. Polecono mi, bym przygotował dwie depesze, wszedł do studia i je odczytał. Taki był punkt programu pod koniec lat osiemdziesiątych. Zrobiłem to najlepiej jak umiałem. Ta część była nagrywana. Pojechałem do domu. Na moją premierę zeszła się do wynajmowanego mieszkania cała klatka. Okazało się, że mnie wycięto. Kto inny odczytał moje depesze. Trudno sobie wyobrazić mój zawód i te kpiny znajomych. Obiecałem sobie, że już nigdy do telewizji nie pójdę. Nigdy w życiu. Później się dowiedziałem, że nie nadano mnie, bo mam za okrągłą twarz. Nietelewizyjną.
Grzesiek Miecugow został dyrektorem Trójki. Potem odszedł do TVP. Cały czas mieliśmy jednak kontakt. Jeździliśmy razem na narty, na pierwszy i jego, i mój wyjazd w Alpy. Spotykaliśmy się towarzysko, ale też na przykład w Izraelu. Wysłały nas tam nasze redakcje na oficjalną wizytę marszałka Sejmu Józefa Oleksego. Niewiele było pracy, bo ani Trójka, ani Wiadomości TVP nie były zainteresowane „oficjałkami”, z których głównie składała się ta podróż. Mieliśmy za to bardzo ciekawy program zwiedzania. Gdy oglądaliśmy Bazylikę Narodzenia Pańskiego w Betlejem, po wyjściu z groty, w której miał się urodzić Jezus, Miecugow udawał oburzenie. Powiedział zgromadzonym dziennikarzom z innych redakcji, że Sianecki w tym świętym miejscu napisał długopisem: „Byłem tu. T. Sianecki”. I większość mu uwierzyła. Zostałem skazany na jakiś czas na towarzyski ostracyzm.
W tej wyprawie najciekawsze zdarzyło się na sam koniec. Na ponoć najlepiej strzeżonym lotnisku świata imienia Ben Guriona w Tel Awiwie w najbardziej strzeżonym, rządowym sektorze cysterna zawadziła o samolot polskiego marszałka Sejmu i wyłączyła maszynę z użytku. Na następny musieliśmy czekać kilka godzin. No i wtedy redakcje się ożywiły i żądały od nas co chwilę korespondencji. Józef Oleksy, który w ogóle bał się latać, przeżył chyba najgorsze godziny w swoim życiu. Sprawa „Olina” była wszak dopiero przed nim.
Za moim przejściem z Trójki do TVN, a to był długi, kilkuletni proces, też stał Grzegorz. To on wraz z Tomkiem Lisem i Piotrkiem Radziszewskim tworzyli pion informacji nowej telewizji. Im tę misję powierzył prezes Mariusz Walter. Ale na razie ciągle pracowałem na Myśliwieckiej.
Trójka to fantastyczny okres w moim życiu. Poznałem mnóstwo świetnych osób. Choćby legendarnego „Niedźwiedzia”, Marka Niedźwieckiego. Lista przebojów Trójki i tak dalej. Marek pozwolił mi mówić do siebie po imieniu po mniej więcej roku. Kompletnie bez szacunku opowiedziałem wtedy na antenie o jego prestiżowej Nagrodzie Artystycznej Młodych imienia Stanisława Wyspiańskiego. Zresztą razem z nim w gronie laureatów znaleźli się Wojciech Waglewski z Voo Voo i Henryk Sawka, który sam mi to niedawno przypomniał. Ale to Marek był wtedy gwiazdą nad gwiazdami. Gdziekolwiek się pokazał, wszyscy prosili go o autograf. Nie musiał jednak pozować do zdjęcia z „Niedźwiedziem”, bo telefony komórkowe nie miały jeszcze funkcji fotografowania. W ogóle nie było jeszcze telefonów komórkowych. Nawet pagerów. Od „Miśka” dostałem pierwszą w życiu płytę kompaktową. To był duet Extreme z piosenką More Than Words. Ponieważ nie miałem jeszcze odtwarzacza CD, to powiesiłem ją na lusterku wstecznym w samochodzie, by odbijała nieprzyjazne fale wysyłane przez wtedy jeszcze milicyjne fotoradary. Może już policyjne? Nie do końca w to wierzyłem, ale jak mi czarny kot przebiegnie drogę, to pluję trzy razy przez lewe ramię i mówię: „Tfu, tfu, tfu na psa urok”. I liczę sumę cyfr na numerach rejestracyjnych samochodów. Jak jest dwadzieścia jeden, to super, a jak trzynaście, to powtarzam manewr z pluciem przez lewe ramię. Płytę po jakimś czasie zdjąłem i niewykluczone, że mam ją do dziś w zbiorach. Inna sprawa, że znowu nie mam odtwarzacza CD. Wystarcza mi smartfon i jego muzyczne zasoby.
Gdy pojawiłem się na Myśliwieckiej, to akurat Moni, czyli Moniki Olejnik, nie było. Miała krótką przerwę po urodzeniu Dudka – Jerzego, ich syna z Grześkiem Wasowskim. Później wtargnęła w myśliwiecką rzeczywistość jak wulkan. To znaczy tak jak zwykle. Było jej wszędzie pełno. Jak się zdenerwowała, to ogłaszała wszem wobec, że koniec z kochaną Monisią. Kilka razy miałem okazję blisko z nią współpracować. Razem robiliśmy reportaż z gościnnej wizyty Pomarańczowej Alternatywy Majora Fydrycha w Warszawie. Monika od strony pana Majora, ja od strony chyba też majora Maja. Milicjanta, który jak na tamte czasy wykazywał się sporą dozą poczucia humoru. Także na swój temat. To był taki podwójny reportaż uczestniczący, bo nasze wysiłki połączyliśmy w jedną całość.
Innym razem Monika i ja zostaliśmy wysłani na likwidowanie pomnika Dzierżyńskiego na placu Bankowym w Warszawie, mylnie wtedy nazywanym placem Dzierżyńskiego. To jedne z częściej pokazywanych zdjęć z 1989 roku. Manifestacja i protest przeciwko „Krwawemu Feliksowi” zakończyły się kompletnym zniszczeniem. Dzierżyński sięgnął bruku. Przez jakiś czas miałem nawet literę z pomnikowego napisu, ale gdzieś się niestety zapodziała. Szkoda, bo teraz mogłaby mieć całkiem niezłą wartość. Choćby historyczną.
Piotr Kaczkowski – legenda. Jego głos, jego muzyka. Polując na piosenki do nagrania, nienawidziłem go, bo z reguły zagadywał końcówki. Piotr został dyrektorem Trójki, gdy odchodziłem do TVN. Nie za bardzo chciał się zgodzić na moją obecność i tu, i tu, ale w końcu udało nam się osiągnąć kompromis. W czasach gdy nie pożyczało się żony, szczoteczki do zębów ani samochodu, Piotr użyczył mi bezpłatnie swojego fiata 126p. Za co wdzięczny mu jestem do dziś.
Wojciech Mann, wielka postać Polskiego Radia i telewizji. Pamiętam jeszcze, gdy był redaktorem naczelnym miesięcznika „Non Stop”, który, mimo iż wydawany na papierze najgorszej jakości, czytałem od deski do deski. Myślę, że pan Wojciech nawet nie wie, że przez jakiś czas poruszaliśmy się po tych samych korytarzach.
Janusz Kosiński. Bardzo go lubiłem. Mimo dość nikczemnego wzrostu był znakomitym bramkarzem trójkowej reprezentacji. Specjalizował się w odkurzaniu starych przebojów. Grzesiek Wasowski, łącząc nasze nazwiska, wpadł na genialny pomysł audycji o nazwie Sianokosy. Nic z tego nie wynikło. I nie wyniknie. Janusza już z nami nie ma.
Żeńskie grono na Myśliwieckiej, oprócz Moniki, tworzyła Wielka Trójca, zwana też Bandą Trzech. Jola Kucharska, Beata Michniewicz i Grażyna Dobroń. Grażyna poszła w zdrowie. Nigdy nie przekonałem się do jej teorii, że włosy powinno się myć raz na dwa tygodnie. Jola przez jakiś czas, jako pierwsza kobieta w historii, kierowała redakcją Zapraszamy do Trójki. Beata jeszcze do niedawna prowadziła poranne rozmowy polityczne. Znana też była jako kocia mama. Myślę, że czasami połowę pensji wydawała na dokarmianie i sterylizowanie bezdomnych kotów.
W czasie gdy dołączyłem do Zapraszamy do Trójki, w radiu było czterech panów „S”. Wspomniany już Szczęśniak, Strzyczkowski, Stegenka i Sianecki. Sławek Szczęśniak po współpracy z Wojciechem Mannem i Krzysztofem Materną poszedł w stronę satyryczną. Od Za chwilę dalszy ciąg programu do wspólnie z Grześkiem Wasowskim utworzonego KOC-a, Komicznego Odcinka Cyklicznego. Później T-Raperzy znad Wisły. Występy na estradzie i w filmie. Chyba nawet w Kiepskich. Przepraszam, nie oglądałem. A cały czas działa w reklamie.
Arek Stegenka zaginął gdzieś w odmętach czasoprzestrzeni. Razem robiliśmy relację z Perfect Day, koncertu grupy Perfect na Stadionie Dziesięciolecia. Jeszcze ze Zbigniewem Hołdysem. Chyba był to wrzesień 1987 roku. Moje pierwsze tak duże wyzwanie reporterskie. Ostatnio przeczytałem, że wykorzystano tam po raz pierwszy w Polsce mikrofony bezprzewodowe. I rzeczywiście Zbigniew Hołdys zabronił nam chodzić z magnetofonami po scenie, żeby nie zakłócić dźwięku. Później Arek występował u Manna i Materny. To on, posiadając bardziej niż skromne owłosienie, przebrany za góralkę był polewany wodą i symbolizował w ten sposób Łysą Polanę, a właściwie Łysą Polaną. Kompletnie nie wiem, co się z nim dzieje.
Kuba Strzyczkowski to radio. To głos. Miał oczywiście romanse z telewizją, czyli z Teleexpressem i tworzonymi wraz z Wojtkiem Mazurkiewiczem dużymi widowiskami kabaretowo-literackimi, gdzie nawet raczył śpiewać. Wydaje mi się, że krótko prowadził też poważne rozmowy polityczne w telewizji zwanej publiczną. Ciągle jednak nie odchodził z radia, a ściślej rzecz biorąc z Trójki. Aż niecnie wykorzystał go Piotr Gliński, minister kultury i dziedzictwa narodowego w rządzie Mateusza Morawieckiego. Naobiecywał Kubie jako dyrektorowi Programu Trzeciego złote góry dla zespołu, po czym perfidnie wystawił go do wiatru. To był koniec Kuby w Trójce i dla mnie definitywny koniec Trójki. „Kubulek”, bo tak go pieszczotliwie nazywaliśmy, robi to, co umie i lubi, w Radiu 357. W międzyczasie miał epizod kulinarny, bo prowadził knajpę. I wyznawał zasadę, że każdą restaurację można ocenić na podstawie jakości ugotowanego rosołu.
Oprócz panów „S” zastałem w Trójce innych prawie rówieśników. Paweł Zegarłowicz, student SGPiS (teraz to SGH), należał do grona prowadzących poranne i popołudniowe wydania Zapraszamy do Trójki. Później został kierownikiem redakcji, a nawet dyrektorem programu. Bardzo mi pomógł w pierwszych dniach. W ogóle chyba jeden z moich lepszych kumpli w tamtych czasach. Za jego dyrektorskich czasów ówczesny prezes Radiokomitetu, tak się to wtedy nazywało, nakazał Pawłowi znaczne cięcia w i tak nie za wysokich honorariach. „Zegar” uniósł się honorem i powiedział, że skoro tak, to on składa dymisję. No i dymisja została przyjęta błyskawicznie. Paweł od wielu lat, zgodnie z wykształceniem, sprawdza się w bankowości. Poza tym biega maratony, co dla mnie jest oznaką wysokich kwalifikacji fizycznych i moralnych. Ja mam zaliczone w swoim życiu cztery, z czego jestem wielce dumny.
Hieronim Wrona, mój rówieśnik, przywędrował do Warszawy z Lublina. Już samym imieniem zwracał na siebie uwagę. Raz wystartowaliśmy razem w Maratonie Warszawskim. Nawet dość długo biegliśmy obok siebie. Tylko jeden z nas dotarł do mety. Hirek zajmował się bardziej muzyką niż newsami. Nie wchodziliśmy więc sobie w paradę. Później trafił do Teleexpressu. Ostatnio z serialu Cały ten rap Netflixa dowiedziałem się, że odegrał olbrzymią rolę w rozwoju tego gatunku w Polsce. Często się kontaktujemy.
W zespole był też Mariusz Kolonko. Bardzo zdolny prezenter, ale chyba jeszcze bardziej reporter. Pamiętam, jak pomagaliśmy mu robić ścieżkę efektową do reportażu o Jerzym Kukuczce, zdobywcy korony Himalajów i Karakorum. Ugniatana mąka ziemniaczana znakomicie imitowała chodzenie po śniegu. Za tę pracę Mariusz zgarnął kilka ważnych nagród dziennikarskich. Niedługo później wyjechał do Stanów Zjednoczonych, przyjął imię Max i prowadził różnego rodzaju działalność. Także znakomitą dziennikarską. Teraz ogłosił się prezydentem RP ad interim. Ale o tym wszyscy wiedzą.
Bez dwóch następnych znajomych historia Trójki byłaby niepełna. A szkoda, bo lepiej, gdyby jej nie napisali. Tomek Kowalczewski był w radiu przede mną. Mirek Rogalski dołączył wkrótce z Torunia. Tomek w latach dziewięćdziesiątych XX wieku odegrał bardzo istotną rolę w relacjonowaniu wojny na Bałkanach. Spotkaliśmy się w 1999 roku w Belgradzie. Trwała wtedy amerykańska i natowska interwencja w Jugosławii. Ja pojechałem później, jako wysłannik Faktów TVN, do Kosowa, do Prisztiny. W czasach belgradzkich trzymaliśmy się razem. I wiele skorzystałem z jego doświadczeń.
Tomkowi obecność na Bałkanach zajęła prawie dziesięć lat. Później pracował w IAR-ze, Informacyjnej Agencji Radiowej, na dyrektorskich stanowiskach. Mirek po Trójce tworzył prywatne radio. Zetknęliśmy się ponownie na początku Faktów TVN. „Rogal”, zwany też „Toruńskim Piernikiem”, przygotował nawet relację do pierwszego wydania 3 października 1997 roku. To on, z lekkim opóźnieniem, pokazał „pourazowe przeciążenie goleni prawej” prezydenta Kwaśniewskiego w Charkowie. Był reporterem, trochę współtworzył redakcję amerykańską TVN. Trafił do Polsatu, w końcu do TVP. Już w tych nieciekawych czasach. Prowadził tamtejszą podróbkę naszej Uwagi. I zajmował się kształceniem młodych dziennikarzy.
Obaj panowie zostali wyznaczeni jako dyrektorzy, choć może bardziej likwidatorzy, Programu III Polskiego Radia. Na miejsce ratującego pozostałości Trójki Kuby Strzyczkowskiego, akceptowanego przez zespół. Demiurg polskich mediów Piotr Gliński wykiwał Kubę i dał zlecenie dokończenia brudnej roboty Kowalczewskiemu i Rogalskiemu. Pamiętam, jak na początku mojej pracy w radiu spotkaliśmy się na wódce z Tomkiem. U mnie, na Ursynowie. Kiedy byliśmy już nie do końca trzeźwi, „Kowal” powiedział: „»Siano«, teraz rządzi Trójką Legowicz, a pewnie bardziej Sławek Zieliński. Zobaczysz, że kiedyś my zajmiemy ich gabinety”. No i w jego przypadku się sprawdziło.
Słynna piosenka Kazika Twój ból jest lepszy niż mój, opisująca w covidowym czasie wizytę Jarosława Kaczyńskiego na zamkniętym dla innych, zwykłych osób cmentarzu, zajęła sensacyjnie pierwsze miejsce na Liście przebojów Programu Trzeciego prowadzonej przez Marka Niedźwieckiego. Dyrektor Kowalczewski i wicedyrektor Rogalski zamknęli Listę, zapowiedzieli audyt i wyciągnięcie surowych konsekwencji za taką polityczną prowokację. Wystąpili na wspólnej konferencji z niesławną prezeską Polskiego Radia, próbując legitymizować jej działania. Nie chce mi się więcej o tym opowiadać. Zadałem im obu pytanie w popularnym w tamtym czasie wyzwaniu Hot 16 Challenge 2 (Andrzej Duda rapował wtedy o „ostrym cieniu mgły”) o to, co się z nimi stało. Jak mogli potraktować w ten sposób „Niedźwiedzia”, Trójkę? Żaden nie odpowiedział. Żadnego z nich od tamtego czasu nie widziałem.