„Ciemne słońce” to opowieść o bezgranicznej sile miłości, ludzkich marzeniach i ambicjach, ale też o odwiecznej walce dobra ze złem. Stawia ważne, wciąż aktualne pytania i pozostawia nas w oczekiwaniu na to, co przyniesie kolejny wschód.
Do takiej miłości zdolni są tylko bogowie. Trzecia odsłona cyklu „Podróż przez Czas”.
Tym razem Éric-Emmanuel Schmitt zabiera nas do Memfis – stolicy starożytnego Egiptu – do przybytków rozkoszy, Domu Umarłych, hebrajskich dzielnic i pałacu faraona.
Autor, prowadząc wielbicieli jego prozy tropem Noama i Nury, czerpie z najpiękniejszych mitów i przypowieści. W powieści „Ciemne słońce” losy Ozyrysa i Izydy splatają się z dziejami Mojżesza, a piramidy stają się tłem plag egipskich.
Żeby nie cierpieć, trzeba by nie kochać. Żeby nie kochać, trzeba by przestać żyć.
Nad Noamem ciąży klątwa – przez nią od stuleci umiera i wciąż się odradza. Również od stuleci podąża za Nurą – kobietą, którą kocha ponad wszystko i z którą nigdy nie było mu dane zaznać pełni szczęścia. Gdy po raz kolejny budzi się z wieloletniego snu w otoczonej wodami Nilu świątyni, dowiaduje się, że został uznany za wcielenie Ozyrysa – pana życia i śmierci.
Czy zdoła udźwignąć brzemię przypisywanej mu boskiej natury? Czy odkryje, kim jest bogini, z której rozkazu został zniewolony? Czy wreszcie odnajdzie ukochaną?
Ciemne słońce
Przekład: Łukasz Müller
Seria „Podróż przez Czas”, tom 3
Wydawnictwo Znak
Premiera: 15 stycznia 2025
NOTA FRANCUSKIEGO WYDAWCY
Podróż przez czas stanowi niebywałe wyzwanie: opowiedzieć dzieje ludzkości w postaci czysto powieściowej, zagłębić się w Historii poprzez historie, jakby Yuval Noah Harari spotkał się z Alexandrem Dumasem…
Ten tytaniczny projekt ekscytuje Érica-Emmanuela Schmitta od trzydziestu lat, będąc pragnieniem, które w końcu wytyczyło pewną życiową ścieżkę. W cieniu innych swoich tekstów (powieści, nowel, sztuk teatralnych, esejów) autor pracował nad nim bez wytchnienia, gromadząc wiedzę historyczną, naukową, religijną, medyczną, socjologiczną, filozoficzną, techniczną, a jednocześnie pozwalając wyobraźni tworzyć silnych, wzruszających, niezapomnianych bohaterów, do których czytelnik się przywiązuje i z którymi się identyfikuje.
Z tej syntezy formacji intelektualnej i talentu pisarskiego rodzi się wyjątkowe dzieło, które prowadzi nas od jednego świata do innego, czemu towarzyszy upadek kultur, i skupia się na tych momentach, gdy zdarzenia, przemiany, rewolucje modyfikują cywilizacje. Za każdym razem teraźniejszość oświetla przeszłość, podobnie jak z czasów minionych wyziera epoka współczesna.
Ta niesłychana podróż zaczyna się od potopu i trwa do naszych czasów. Kluczowe postaci za pośrednictwem swoich przygód miłosnych i zmagań ucieleśniają najważniejsze wydarzenia lub najważniejsze przemiany.
CZĘŚĆ PIERWSZA
PRZEKLĘTE BLIŹNIĘTA
1
Czy uwolnię się tu od uciążliwego sekretu?
Spisywanie tych wspomnień skłania mnie do wyznań, mnie, Noama, który tak wiele ukrył. Zastępy słów się niecierpliwią, w miarę jak zaczerniam strony, i przynaglają do podawania faktów. Wyłącznie faktów.
Mój sekret, pogrzebany od tysiącleci, kryje w sobie niszczycielską moc, potężniejszą niż najgroźniejsze bomby atomowe. W czasach, kiedy zdecydowałem się go zachować, jego ujawnienie obróciłoby w ruinę cały świat razem z miastami, świątyniami, piramidami. Milcząc, zwodziłem miliony ludzi, od niewolników po faraonów, od bogaczy po żebraków, od chłopów po mieszkańców miast, od kapłanów po skrybów. Zmyliłem ich wszystkich; nikomu nie pozwoliłem przejrzeć mojego oszustwa. Nie wiedząc jeszcze, że cywilizacje są skazane na zagładę, obawiałem się, że moje słowo zaszkodzi tej, która kwitła na brzegach Nilu.
Dziś moje wyznania nie będą już miały najmniejszego wpływu na los tej egipskiej społeczności pogrzebanej pod piaskami wieków. Gra skończona.
Oto nadszedł czas, by się od niego uwolnić.
Ten egipski sekret zawładnął mym prawym nadgarstkiem, drażni palce, skubie pióro. Słowa, jak zgaduję, szykują się do zaistnienia na papierze.
Mój sekret albo sekret Izydy i Ozyrysa…
Intermezzo
Noam upuszcza pióro i odsuwa krzesło daleko od biurka. Westchnienie przygniata mu klatkę piersiową.
Krzywiąc się, spogląda na zeszyt. Pisanie jest jak okropna czarodziejka! Rzuca na niego urok i skłania do wynurzeń, których zawsze sobie odmawiał. Noam wstaje energicznie, przemierza pokój, odzyskuje panowanie nad oddechem.
Apartament w hotelu Strand w centrum Sztokholmu ma trzy okna z widokiem na port. Od przyjazdu Noam nie odnajduje niczego morskiego w Bałtyku: bezwonny, bo niezbyt słony, pozbawiony fal, odarty z nieskończoności, przypomina jezioro. Na pierwszym planie domy, kładki i łodzie przyznają mu tym podrzędniejszą rolę, że jego gładka, popielata powierzchnia bardziej się kojarzy z asfaltem niż z wodą. Bałtyk staje się morzem dopiero w oddali, przelotnie, tam gdzie promy opuszczają swoją autostradę, zanim pochłonie je horyzont.
Noam uśmiecha się nieznacznie. Podobnie jak są udomowione zwierzęta, istnieją też udomowione morza. Łagodny i potulny Bałtyk szuka towarzystwa ludzi. Podchodzi do nich nieśmiało, kładzie się przed nimi, rozpłaszcza pod mostami, liże kamienne nabrzeża, przybiera kształt ulic, zagnieżdża się tam, gdzie dostaje na to przyzwolenie. Ulegle pozwala budynkom przeglądać się w swoich wodach, które odbijają barwy fasad – zielonkawe, cytrynowe, bordowe, szafranowe – a potem, gdy zapada wieczór, gromadzi w swoich zmarszczkach złote rozbłyski ulicznych latarni. Wdzięczny za adopcję użycza grzbietu podróżnym, którzy – zdając się na transport wahadłowy – krążą po mieście, udają się na sąsiednie wyspy lub płyną statkiem pasażerskim do Norwegii.
Uśpione morze dla cichego narodu. Szwedzi wydają się Noamowi – oszołomionemu ich spokojem, uprzejmością, zdyscyplinowaniem – oswojonymi dwunożnymi istotami. Pogodny letarg przenika ten skrawek kosmosu, który Noam obserwuje przez szybę, śledząc powolne tempo spacerowiczów.
„Strzeż się cichej wody”. Przypomina sobie refleksję, którą Nura podzieliła się z nim poprzedniego dnia. „To morze nie wyklucza sztormów. Łagodność ludzi kryje ich wady i gwałtowność. Dochodzi tu do morderstw, strzelanin. Niektórzy nawet się irytują, tak jak gdzie indziej. Nie ma sensu cię o tym przekonywać, bo poznałeś Brittę”.
Noam drapie się po głowie. Nura ma rację: jej córka imponuje. Jemu. Szwecji. Światu.
W ciągu kilku miesięcy piętnastoletnia Britta Thoresen zdobyła status światowej celebrytki. Dlaczego? Bo usłyszała to, czego inni słuchali nieuważnie, i wyciągnęła z tego wnioski. A co usłyszała? To, co w kółko powtarzają naukowcy: okupowana przez ludzi Ziemia zmierza do katastrofy, ich przemysł zanieczyszcza środowisko, ich styl życia prowadzi do wyczerpania paliw kopalnych, pozostawiany przez nich ślad węglowy podgrzewa atmosferę, a przepływ towarów, pracowników i turystów nasila efekt cieplarniany, tym bardziej że budowa miast, przedsiębiorstw, fabryk, niszczenie stepów, prerii, lasów pod pretekstem ich użytkowania ograniczyły przestrzeń życiową dla dzikich zwierząt i roślin. Ten stan rzeczy jest udziałem wszystkich – z wyjątkiem tych, którzy stosują wyparcie – a jednak nic się nie zmienia: gdy tylko te fakty są dostrzegane, ludzie chowają je w jakimś zakamarku umysłu, w przegródce wiedzy, która nie zakłóca codziennego życia, jakby między wiedzą a postępowaniem nie istniało żadne powiązanie. Obdarzona jakimś innym mózgiem Britta wzięła sobie do serca to, co pojął jej rozum, i zmieniła się, niemal wbrew sobie, w aktywistkę. Najpierw protestowała przed Parlamentem, potem rozpoczęła strajk przed swoją szkołą. „Po co się kształcić, skoro się wykituje? Po co zdobywać wiedzę, skoro ci, którzy uczą, nie zrozumieli tego, co powtarzają?” Oburzenie Britty, relacjonowane przez lokalne, a potem międzynarodowe media i wspierane przez serwisy społecznościowe, odbiło się głośnym echem. W obliczu skandalicznej apatii społeczeństwa nastolatka przekształciła problem ekologiczny w konflikt pokoleniowy: „Wy, dorośli, wskazujecie konsumpcję jako cel. Wy, dorośli, rujnujecie nasze dzieciństwo, naszą młodość i lata, które przeżyjemy po waszym odejściu. Wy, dorośli, nie wykazujecie się ani dojrzałością, ani odpowiedzialnością. Wy, dorośli, nie jesteście dorośli”.
Sprawie, którą trudno sobie wyobrazić, Britta dała ucieleśnienie: siebie samą. W rezultacie zachęca osoby w swoim wieku na wszystkich kontynentach do rebelii, wykorzystując i ukierunkowując ich skłonność do buntu. Stojąc przy niej, potępiają obłudny egoizm starszych, zasiedziałych, stetryczałych: „Oszukujecie dla zysku, bo tylko zysk się liczy. Co z tego macie? W imię pieniędzy zubażacie naturę, rujnujecie przyszłość. Nie, wcale nie zyskujecie, tracicie! Opanujcie się! Czas ucieka. Pomóżcie nam uratować to, co da się jeszcze uratować”.
Jednocześnie surowa i przepełniona nadzieją Britta budzi sprzeczne uczucia: jedni ją kochają, inni jej nie znoszą. Nie ma niuansów. Zdecydowanym cięciem dzieli swoich współczesnych na przeciwników i zwolenników. Nie obchodzi jej wzniecanie nienawiści, ale wzbudzanie miłości też nie. Osamotniona, skoncentrowana, zaabsorbowana najważniejszymi udrękami idzie przez życie, nie pragnąc się podobać i postępując ze stanowczością charakteryzującą tylko wielkich mistyków. Britta Thoresen przejawia porywczość typową dla istot wyjątkowych. Wibruje w niej jakiś potężny gniew, który zaostrza jej spojrzenia, napina czoło, porusza palcem wskazującym, rozpala słowa, gniew nieskończony, równie gwałtowny, jak wątłe jest jej ciało. Gdy Britta zaczyna przemawiać do publiczności, zachodzi obawa, że ta siła ją rozerwie.
Noam spogląda na zegarek. Za kilka minut nastolatka zwróci się do mediów. Zajmuje miejsce na sofie, a wszystko wokół niego – ściany, zasłony, krzesła, dywany – przystraja się w przyćmione kolory, jakby chmury nadal filtrowały światło przenikające do wnętrza szwedzkich domów. Kieruje pilot w stronę telewizora, gdy rozlega się pukanie do drzwi.
– To ja!
Noam drży. Na ogół ktoś, kto mówi: „To ja!”, popada w śmieszność, bo „ja” to imię każdego, a zatem nikogo. Osoba, z której ust właśnie wyszły te słowa, rozwiewa jednak wszelką niepewność: to Nura. Po czym to poznać? Oczywiście po jej głosie, słodkim i melodyjnym, po jej płynnej, wyraźnej dykcji, a przede wszystkim po jej determinacji. „To ja!” wyraża pewność siebie kobiety, która nigdy nie pozwoliła, by nią dyrygowano, spontaniczność tej, która zawsze była sobą, bez względu na okoliczności, trendy i konwenanse.
Jak ja ją kocham! – myśli Noam. – Na próżno usiłuję ją odtrącić (Bóg jeden wie, ile razy próbowałem!), nigdy mi się to nie udaje.
Przekręca zatrzask i ukazuje się Nura. Bez uśmiechu wbija w niego spojrzenie zielonych oczu.
– Posłuchajmy razem przemówienia Britty, dobrze?
Nie czekając na odpowiedź, zwija się w kłębek między poduszkami, bierze do ręki pilot. Reklamy zaśmiecają ekran.
Noam obserwuje ją bez ruchu, lecz wzruszony. Nura pojawiła się w jego życiu osiem tysięcy lat wcześniej. Jak to możliwe, że się nią nie znudził? Dlaczego serce bije mu szybciej, ilekroć ją widzi? Jaki cud zapobiega osłabieniu zmysłów, które na ogół wywołuje przyzwyczajenie? Tym cudem jest Nura: z nią każdy raz jest tym pierwszym. Jej obecność lśni z taką mocą, że odsuwa poprzednie spotkania w cień. Nura zamieszkuje tylko teraźniejszość. Niezawodną tarczą odpiera nostalgię.
O czym myśli Nura? Interesuje się obecną sytuacją, niebezpieczeństwami, które nam grożą, komunikatem Britty. Obrazy z przeszłości bynajmniej nie rozpraszają jej uwagi, podczas gdy do mózgu Noama wkradają się natarczywe wspomnienia: przybycie Nury do położonej nad jeziorem wioski, w której mieszkał w dzieciństwie; pierwsze wypowiedziane przez nią zdanie: „Nie patrz tak na mnie, bo zajdę w ciążę”; ich trudność z wyznaniem sobie miłości; ich uściski; ich bolesne doświadczenia; ich rozstania i ponowne spotkania, które oczyszczały ich z uszczypliwości i czyniły niewinnymi, dotkniętymi amnezją; a potem leki na nieobecność, zazdrość, rozgoryczenie; i wreszcie, zawsze, ponowne spotkanie…
Noam, świadomy, że błądzi myślami, potrząsa głową i usiłuje się skupić na naglących problemach. W Libanie, w Arce, kryjówce survivalowców, odkrył w piwnicy tajny arsenał, w którym grupa terrorystyczna współpracująca z różnymi zespołami szykuje się do przeprowadzenia zamachu na skalę światową. Według członków tej paramilitarnej organizacji Ziemia przestaje się nadawać do życia, a ludzkość stoi w obliczu kataklizmu, za który tylko ona sama jest odpowiedzialna. Na podstawie właściwej oceny obierają bezsensowną taktykę: przygotowują się fizycznie i materialnie do przetrwania tego upadku, wchodząc w posthistorię, a jednocześnie pragnąc ją przyspieszyć. Na rozkaz ich przywódcy zostanie zapoczątkowana operacja „Jeźdźcy Apokalipsy”. Komórka Zachariasz wysadzi w powietrze pięć elektrowni atomowych w Stanach Zjednoczonych, a inne frakcje zrobią to samo w Europie, Rosji, Chinach i na Bliskim Wschodzie.
Noam ukradł komputer libańskiej szajki. Dane przesłano właśnie do Szwecji, gdzie pewien haker, geniusz informatyki, najlepszy demaskator, pracuje z Brittą Thoresen. Kody zostały złamane, a spiskowcy są wykryci. Po wspólnej decyzji podjętej przez Brittę i jej zespół, a także przez Noama, obecnie chodzi o podanie do publicznej wiadomości informacji o nadchodzącym zagrożeniu. Termin się zbliża…
– Ile godzin zostało na interwencję, zanim elektrownie zostaną zaatakowane? – pyta Noam.
Nura, nagle odprężona, odpowiada jednym tchem:
– Tak naprawdę polowanie na terrorystów już się zaczęło.
– Britta nie zmobilizowała jeszcze polityków…
– Ależ tak, przekonała ich prywatnie i zapoczątkowali obławę. To, co zobaczymy, jest tylko inscenizacją: Britta będzie udawać, że ostrzega ludzi przed zamachami, a rządy będą udawać, że dowiadują się o kryzysie.
– Co? Britta zgodziła się na tę farsę?
– Zyskaliśmy kilka cennych chwil. Przemówienie Britty byłoby równoznaczne z uprzedzeniem terrorystów. Lepiej więc było zatrzymać ich wcześniej. Policja w krajach, których to dotyczy, przystąpiła do… Ach, oto i ona!
Britta pojawia się na ekranie z zaciśniętymi szczękami, piorunującym spojrzeniem, zmarszczonymi brwiami. Ściąga wargi, zanim padają słowa:
– Jesteśmy w stanie wojny. Kto jest wrogiem? Nie inny naród, jak w przeszłości. Przeciwnikiem jesteśmy my sami, arogancka, zobojętniała ludzkość.
Gdy Britta wygłasza oskarżycielską mowę, wzrok Noama przenosi się z nastolatki na Nurę. Czy są do siebie podobne?
Przypominają raczej siostry niż matkę i córkę, ponieważ wiek Nury zatrzymał się na dwudziestu pięciu latach, a Britta wychodzi z dzieciństwa, chociaż jej policzki, szyja i puszyste, delikatnie kręcone włosy jeszcze tam zostały. Obie mają wyraźnie owalną twarz, mały, kształtny nos, aksamitne brwi i gładką cerę. Za to ich podbródek, kości policzkowe, tęczówki, krzywizna skroni i kolor skóry nie mają ze sobą nic wspólnego. Matka i córka okazują się bliższe sobie pod względem doskonałości twarzy niż pod względem rysów.
Jedno nie ulega wątpliwości: pewność siebie przeszła z pierwszej na drugą. Podobnie jak Nura Britta wie, jak zyskać posłuch. Niezależnie od tego, czy milczy, czy mówi, jej usta mają wiele do powiedzenia. Najpierw oznajmiają: „Jestem panią siebie”, potem dodają: „Swobodnie wyrażam swoje opinie” i jeszcze: „Jesteście próżni”. Czy to milczące, czy gadatliwe, jej usta napominają.
Noam zmusza się, żeby zrezygnować z obserwowania Nury i posłuchać nastolatki.
– Jesteśmy w stanie wojny. Niektórzy to wykorzystują. Radykalni survivalowcy zamierzają przyspieszyć koniec świata, żeby pogrążyć nas w chaosie. Dzięki wiarygodnym kontaktom dowiedziałam się o istnieniu siatki terrorystycznej skłonnej do przeprowadzenia zamachów. Ci fanatycy planują uszkodzić kilka elektrowni atomowych, zapory wodne, internetowe banki danych. A więc już nie czas zadawać sobie pytanie, czy należy produkować prąd, wykorzystując energię jądrową, zastanawiać się nad szalonym zużyciem energii, do którego prowadzi informatyka. Nie, dziś ważne jest dla nas to, żeby zapobiec tym działaniom i powstrzymać tych osobników. Natychmiast! Mój zespół udostępni władzom wszystkie uzyskane informacje. Mam nadzieję, że tym razem politycy wezmą pod uwagę zagrożenie. Jeśli je zlekceważą, jutro i tak stracą władzę.
Britta cofa się nieznacznie, a ów ruch wyraża całą jej pogardę dla rządzących, po czym powstrzymuje się w samą porę, dobrze wiedząc, że o jedno słowo za dużo, zwłaszcza szczere, zaszkodzi jej celom.
Natychmiast pojawiają się mikrofony i unoszą się w kierunku jej klatki piersiowej, wysięgniki zawisają nad jej głową, padają pytania. Każdy reporter przybliża swój czujnik, żeby zmusić ją do odpowiedzi. Prośby zderzają się ze sobą, tworząc hałaśliwy gwar. Britta się wycofuje, poważna, z nieprzeniknioną twarzą. Nadbiega trzech ochroniarzy, dając do zrozumienia barierą mięśni, że wywiad dobiegł końca.
– Doskonale! – szepcze Nura.
Przeszukuje rozmaite zagraniczne kanały, żeby sprawdzić, czy media transmitują przemówienie Britty, czy ich komentatorzy analizują jej przesłanie, czy sfery polityczne reagują.
– Operacja się udała! – oznajmia. – To zasługuje na toast, prawda?
Kieruje się do barku i bierze butelkę lagavulina.
– Szklaneczka whisky to głupstwo w porównaniu z tym, o co toczy się gra, zgoda, ale nie przychodzi mi do głowy nic lepszego.
Siada obok Noama, a jej balsamiczny zapach budzi w nim rozkoszne wspomnienia. Trącają się kieliszkami.
Wziąwszy do ust łyk alkoholu, Noam zatrzymuje aksamitny płyn na języku i długo rozprowadza go po podniebieniu, delektując się korzennym, torfowym smakiem palącego trunku. Pod wpływem tego wyśmienitego szczypania rozmyśla o ustach Nury zniewolonych przez te same aromaty. Ma ochotę ją pocałować.
Kątem oka dostrzega, że ona nie podziela jego nastroju. Wpatrzona w ekran analizuje reakcje dziennikarzy w jakimś amerykańskim studiu.
Noamowi coś nie pozwala się odprężyć. Wydarzenia ostatnich dni nie dają mu spokoju. Czuje ulgę, której nie towarzyszy żadna radość, raczej ulgę akrobaty zaskoczonego, że udało mu się uniknąć upadku, a ta chwila wytchnienia bynajmniej nie łagodzi jego lęku, lecz go potęguje.
*
Jeszcze kilka chwil… Wkrótce się dowiedzą, czy siły zbrojne aresztowały aktywistów.
Czas zwalnia, minuty nie trwają już sześćdziesiąt sekund, ale sto dwadzieścia, podobne do ostrzy, które bardzo powoli wbijają się w skórę.
Nura, Britta, Noam i Sven bardzo by chcieli się zmusić do optymizmu przy tym okrągłym stole w Café Opera. Matka i córka celowo wybrały ten spokojny znajomy lokal, w którym zdarza im się jadać kolację przed spektaklem. Zwykle skutkiem dekoracyjnej przesady jest pobudzenie uwagi: nie ma tu ani centymetra, który nie zostałby przystrojony, od boazerii z czerwonego orzecha i gipsowych róż na ścianach przez obrazy, które niczym lukarny otwierają przestrzeń na sielskie sceny, aż po kopułę utworzoną przez barwne witraże z kwiatowymi motywami. Korowód kelnerów w białych marynarkach oraz kierownik sali we fraku regulują serwowanie dań, w których mieszają się śledzie, dorsz, ziemniaki, sernik. W tej wystawnej scenerii słychać i Purcella, i Händla, i Mozarta, chociaż wystrój jest zdecydowanie secesyjny. Zazwyczaj ten urok działa i otula klientów swoim ciepłem, lecz nie tego wieczoru w przypadku tej czwórki… Podczas gdy restauracja rozbrzmiewa kuszącymi szmerami, przy ich stoliku panuje grobowa cisza.
Wiedzą, że wszystko może jeszcze spalić na panewce, jeśli władze okłamały ludność, bagatelizując niebezpieczeństwo, żeby nie wywołać paniki. A przecież dokładnie w tej chwili ważą się losy cywilizacji.
Britta z opuszczonymi powiekami przygląda się plecionce ze sznurków na swoim nadgarstku; Nura przebiega wzrokiem sufit; Sven, jej mąż, gładzi brodę. Czekają. Na początku wieczoru zmuszali się do proponowania tematów konwersacji, lecz te zamierały na perkalowym obrusie, więc zrezygnowali i już nic nie mąci ich niecierpliwości.
Noam zastanawia się nad tysiącem rzeczy. Z jednej strony, zupełnie tak samo jak u pozostałych osób, jego myśli powracają do uporczywego pytania: czy uda się na czas powstrzymać fanatyków? Z drugiej obecność trojga milczących rozmówców wywołuje natłok wątpliwości: kim jest ten Sven? Dlaczego Nura go kocha? Jak mu się udało zrobić jej dziecko?
Noam zastanawia się tym bardziej gorączkowo, że wie, iż Nura zataiła zarówno ich wiek, jak i trwającą osiem tysięcy lat namiętność. Nikt nie wydobędzie prawdy z tej otchłani. Zresztą Sven i tak by w to nie uwierzył. W przekonaniu Szweda Noam, który przybył z Bejrutu i z Dubaju z ekskluzywnymi informacjami, jest tylko zwykłym towarzyszem broni.
Wszystko, czego Noam dowiaduje się o Svenie, jest nie do zniesienia. Ten wysoki trzydziestokilkulatek ma co prawda subtelne, ascetyczne rysy, lecz Noamowi przeszkadzają przydające mężczyźnie krzaczastego wyglądu bardzo jasne, rozczochrane włosy, na których osiada popiół z papierosa, oraz gęsta broda zarastająca szyję, a także pomięte ubranie, wytarte dżinsy i ocieplane buty. Nie sposób odgadnąć jego kształtów pod tym strojem niechlujnego drwala. Na jego przedramieniu można natomiast dostrzec więcej żył niż mięśni. Czy jest szczupły, smukły, dobrze zbudowany, czy też żałośnie chudy i kościsty? O co ociera się Nura? O coś miękkiego czy żylastego? Czy jednak kokietka oszalałaby na punkcie stracha na wróble? Możliwe, bo gdy przed chwilą przeszła tuż obok nich jakaś elegancka kobieta, roztaczając wokół siebie woń paczuli, Sven wyraził wstręt do perfum, a następnie oznajmił, że „nasze czasy zmuszają ludzi do przesadnego pucowania się, dwa prysznice dziennie niszczą skórę, a nadmiar mydła ją wysusza, usuwając z niej warstwę ochronnego tłuszczu”. Według niego umiar w tej kwestii pozwala realizować ekologiczny ideał, jakim jest człowiek naturalny, człowiek preindustrialny, człowiek starodawny. Co za głupota! – Noam śmieje się szyderczo. W jego dzieciństwie neolityczni mężczyźni myli się, czesali, perfumowali i strzygli – co prawda z umiarem – włosy i zarost. Dbanie o higienę i wygląd absorbowało ich tak samo jak dziś. Cóż to za szalony pomysł ten rzekomy powrót do korzeni! Nura dobrze o tym wie. Noam zastanawia się, jakie wonie wydziela Sven i czy jej się podobają. Wyobraża sobie jego zapaszek spod pach… Co Nura widzi w tym facecie?
– Powinni nas powiadomić, prawda? – szepcze ona, po raz setny zerkając na swój telefon.
– Niekoniecznie – odpowiada Sven. – Niech raczej pracują, nie przerywając sobie, żeby dać nam znać.
– Przecież – jęczy Nura – oni wiedzą, że my wiemy.
– Pff! – parska Britta.
Wszyscy odwracają się równocześnie w jej stronę, a ona komentuje:
– Okażą się skuteczni, zważywszy, że ryzykują utratę wszystkiego. Dopóki nie znajdą się o cal od niebezpieczeństwa, będą zwlekać. Gdy staną nad przepaścią, zadbają o własne interesy.
– Trzeba jednak brać pod uwagę ich nieudolność – protestuje Nura.
– To prawda – przyznaje Britta.
– Oraz potencjalną przebiegłość terrorystów – dodaje Sven.
– Tym bardziej prawda.
Niepokój ponownie paraliżuje współbiesiadników.
Niemal wbrew sobie Noam cofa się w czasie. Nigdy w poprzednich epokach nie przypuszczał, że doświadczy takiej sytuacji. XXI wiek ma w sobie coś wyjątkowego i przytłaczającego.
Kilka tygodni wcześniej, budząc się w Bejrucie po kilkudziesięcioletniej hibernacji, najpierw poczuł podziw dla tej epoki, której geniusz techniczny przynosi wszystkim korzyści. Zauważył polepszający się standard życia, powszechny dobry stan zdrowia i wzrost liczby staruszków w doskonałej formie. Potem jednak spotykał przybitych młodych ludzi, którzy nie widzą dla siebie przyszłości, śmiertelnie boją się tego, co ich czeka, i zarzucają politykom brak ambicji, a nawet bezczynność w sprawach środowiskowych. Na całym globie młodzież wymachuje transparentami, na których widnieje taki oto szokujący napis: „O której godzinie nastąpi koniec świata?”. Noam tłumi westchnienie. Nie ma nic starszego niż koniec świata! Paniczny lęk przed jutrem nie pojawił się ani dziś, ani wczoraj: ludzie boją się, odkąd zaczęli myśleć. W ciągu ośmiu tysięcy lat Noam wciąż napotykał tę trwogę. Zależnie od epoki klęska zmienia postać – potop, uderzenie pioruna, zgaśnięcie słońca, pandemia, trzęsienie ziemi, tsunami, katastrofalne ochłodzenie klimatu – kto inny za nią odpowiada – Bogowie, Bóg, natura, człowiek – i różne są jej przyczyny – okrucieństwo Bóstw, kara zesłana przez Jahwe, prawa natury, skażenie, które wymknęło się spod kontroli – ale przerażenie pozostaje. W tym stuleciu Noam dostrzega jednak zasadniczą zmianę: niegdyś apokalipsa należała do proroczych wyobrażeń, obecnie natomiast sygnały świadczące o jej nadejściu rozprzestrzeniają się w rzeczywistości. Następuje zagłada gatunków, topnieją lodowce, gwałtownie rośnie temperatura powietrza, przybywa opadów, coraz częściej pojawiają się fale upałów. Wyrwana ze swojego dawnego środowiska – krainy chimer – apokalipsa się ucieleśnia. Już nie dręczy umysłów, lecz pustoszy ziemię.
Brzęczy telefon Nury. Wszyscy wpatrują się w nią z niepokojem, gdy otwiera wiadomość.
– Zwycięstwo! W Stanach Zjednoczonych wojsko zapobiegło atakom. Gdzie indziej siły policyjne dokonały nalotów na komórki spiskowców i osaczyły ich grupki. Siatka została zlikwidowana.
Nura musi przeczytać wiadomość kilka razy, zanim opuści ich strach. Twarze się wygładzają, ciała odprężają, pojawia się euforia.
– Skål!– rzuca Sven, unosząc kieliszek.
– Skål! – wykrzykuje Britta z zaróżowionymi policzkami.
Cała czwórka trąca się kieliszkami.
Atmosfera się rozluźnia, restauracja odzyskuje swój przytulny, kojący urok, zaczyna się rozmowa, ożywiona, urozmaicona, wesoła. W ciągu kilku minut Britta znów staje się kimś, kim jest – nastolatką, która parska, śmieje się, żartuje: ma piętnaście lat. Noam spostrzega, że Svena i jego córkę łączy podobne poczucie humoru. Jedno reaguje na słowa drugiego, zanim tamto dokończy zdanie. Uspokojona Nura delektuje się tym wzajemnym zrozumieniem.
Noam nachyla się w jej stronę i pyta:
– Czy ujęto D.R., mózg operacji?
Nura spogląda na niego z wahaniem.
– Wiadomość tego nie precyzuje. Moim zdaniem to się rozumie samo przez się.
– Więc D.R. jest w więzieniu?
Nura mierzy go wzrokiem, pragnąc, żeby zamilkł.
– Tak, D.R. jest w więzieniu.
Oboje nie spuszczają siebie z oczu: tym razem nawiedza ich ten sam obraz, wyobrażają sobie Dereka, swojego odwiecznego przeciwnika, wtrąconego do więzienia, wreszcie nieszkodliwego. Gdyby to mogła być prawda…
Rozbrzmiewa dzwonek zapowiadający drugi spektakl.
Sala zapełnia się nowymi gośćmi, hałaśliwymi, podekscytowanymi. Właśnie kilka metrów dalej obejrzeli operę Don Carlos Verdiego i dyskutują o niej z wielkim zapałem.
Nagle rozlegają się oklaski. Biesiadnicy wstają, by zgotować owację na stojąco kolosowi, który wchodzi z naręczem kwiatów.
– Och, mamo, to Mats Blom! – woła Britta.
Ona również wstaje i klaszcze z entuzjazmem, zwrócona w stronę olbrzyma.
W kilku słowach Nura wyjaśnia Noamowi, że Mats Blom zyskał w Szwecji status gwiazdy. Ten artysta o nadzwyczajnym głosie, związany dawniej z hardrockowym zespołem bardzo cenionym przez młodzież, występuje na deskach opery, gdzie gromadzi różną publiczność i wykonuje repertuar stanowiący syntezę muzyki popularnej oraz klasycznej.
Podczas gdy Mats Blom w towarzystwie menedżera zmierza do swojego stolika, aplauz się nasila, urozmaicany okrzykami „Brawo!”. Jego występ w roli Filipa II zachwycił publiczność. Po kilku ukłonach Mats okazuje zakłopotanie przedłużającymi się oklaskami. Menedżer szepcze mu coś do ucha. Bohater wieczoru, machając imponującymi dłońmi, żeby poprosić o ciszę, dziękuje gościom, po czym intonuje pieśń, dzięki której odniósł swój największy sukces:
Ô Isis und Osiris, schenket
der Weisheit Geist dem neuen Paar!
Aria Sarastra z Czarodziejskiego fletu wzbija się pod szklaną kopułę.
Głos Matsa przypomina roztopioną lawę, czarny węgiel w dolnym rejestrze, czerwieniejący żar w górnym. Harmonijne dźwięki płyną bez skazy i zmiany tonu, cudownie połączone, tworząc subtelne frazy. Ciało śpiewaka, z początku ciężkie i masywne, nabiera właściwej konsystencji, stając się instrumentem muzycznym, skrzynią wytwarzającą dźwięki, pudłem, w którym rezonują. Imponujący głos wymaga imponującej anatomii. Tembr o intensywnej gęstości może się brać jedynie z takiej fizjonomii zapaśnika zagrożonego otyłością. Ale gdy tylko Mats zaczyna śpiewać, nie ma już ani kilograma nadwagi.
Za każdym razem kiedy wydaje niski dźwięk, kontrastuje on z jego młodzieńczym wyglądem. Na próżno obnosi się ze swoją trzydziestką, gładką skórą, świeżą cerą, bo ekstremalna głębia jego głosu urzeka, a nagłe poszerzenie dolnego rejestru, który przekształca się w grubą piszczałkę organową, wprawia w zakłopotanie.
Stärkt mit Geduld sie in Gefahr!
Noam obserwuje Brittę. Dziewczyna wstrzymuje oddech, jej źrenice lśnią, skronie, szyja i dekolt są zarumienione. Ogarniają ją zmysłowe emocje, jej ciało otwiera się na ciało Matsa, który z kolei nią zawładnął. Jeśli jest w tym głosie coś z brązu i spiżu, jest też coś cielesnego. Promienne vibrato każe się domyślać klatki piersiowej, która oddycha i drży. Wysokie tony wstrząsają atletą o nabrzmiałych żyłach, podczas gdy mięśnie jego pleców i brzucha wzmacniają i stabilizują dźwięk.
Britta jest oczarowana. Zaistniała między nimi niepokojąca zażyłość. To prawda, że mają ze sobą coś wspólnego, co ich przeszywa i przerasta, to jakaś siła potężniejsza od nich.
Ô Isis und Osiris, schenket
Der Weisheit Geist dem neuen Paar!
Na skutek luki w pamięci Mats powtarza pierwszy kuplet, zamiast zacząć drugi.
Nura i Noam drżą. Spoglądają na siebie z niepokojem. Słowa, do których Mozart skomponował muzykę, torują sobie drogę w ich umysłach: „O Izydo i Ozyrysie, ześlijcie światło mądrości na tę nową parę! Niech ich wiedzie przez meandry życia. W niebezpieczeństwie niech ich umacnia cierpliwością”1. To napomnienie wprawia ich w zakłopotanie.
Izyda i Ozyrys… para idealna, para dzieląca ze sobą wszelkie uciechy i wszelkie nieszczęścia.
Izyda i Ozyrys, ich sekret… ten, którego nigdy nie wyznają.
Noam i Nura, zauważywszy, że Sven drapie się po brodzie z utkwionym w nich spojrzeniem, wzdrygają się, a potem odwracają się od siebie ze spuszczonymi głowami, przyłapani na gorącym uczynku.
Huczą oklaski. Tylko Britta opadła na krzesło, wyczerpana słuchaniem. Im częściej Noam ma z nią do czynienia, tym bardziej się martwi. Tak duża wrażliwość, tak duża inteligencja kryją w sobie pułapkę. Jej zalety, pobudzone do granic możliwości, czynią ją bezbronną. Obawia się, że dziewczyna zbyt gwałtownie odczuwa wyzwania życia.
Na razie triumfuje radość. Sven wydaje nieartykułowane okrzyki, rozlegają się wiwaty na cześć Matsa, który po chwili siada. Bankiet trwa.
Podczas deseru Britta, chociaż uradowana, ziewa ze zmęczenia. Z czego wynika to znużenie, z niepokojącego dnia czy wesołego wieczoru? Noam podejrzewa, że dziewczyna lepiej znosi walkę niż satysfakcję.
Wychodząc z restauracji, wdychają pełną piersią wonny sztokholmski chłód i z przyjemnością idą na spacer pod nocnym niebem, ciemnogranatowym, niemal oceanicznym, kontrastującym z pomarańczowym światłem ulicznych latarni, które powlekają miedzią fasady domów i wilgotny asfalt.
Gdy przechodzą przez szeroki kamienny most, nagle rozlega się hałas. W ich stronę z rykiem silnika pędzi motocykl. Kierujący pojazdem, w kasku zasłaniającym całą twarz i w kombinezonie z hebanowej skóry, pochyla się napastliwie i dodaje gazu pośrodku zatłoczonej spacerowiczami jezdni. Nie próbuje ich omijać. Wręcz przeciwnie, wydaje się, że ma ich na celowniku. Noc zostaje rozdarta przez krzyk. Jakaś kobieta upada potrącona. Wrzaski nie ustają. Przechodnie są powalani na ziemię. Pirat drogowy traktuje pieszych jak kręgle. Tłum ogarnia panika. Niektórzy uciekają, inni chronią się na barierce.
Noam popycha Nurę i Brittę w jakiś kąt.
Szaleniec przejeżdża obok nich. Czyżby nie zamierzał zostawić żadnego kręgla w pozycji stojącej? Zawraca gwałtownie, ryzykując poślizg. Odzyskawszy panowanie nad pojazdem, rusza z pełną prędkością w ich kierunku.
– Rozproszcie się! – nakazuje Noam.
Rozdzielają się i każde z nich rzuca się w inną stronę w poszukiwaniu kryjówki. Motocyklista kontynuuje szaleńczą jazdę, najwyraźniej obierając za cel Brittę. Przerażona nastolatka biegnie, ale nie wie, gdzie się schronić, i motor ją dogania.
Noam pędzi w jej stronę i gdy maszyna już ma ją potrącić, wymierza motocykliście potężny cios pięścią.
Napastnik chwieje się pod wpływem uderzenia, a jego pojazd się kołysze, przechyla, przewraca na asfalt i klinuje się w balustradzie.
Rozlegają się syreny policyjne.
Nura i Sven podbiegają do roztrzęsionej Britty, by osłonić ją własnymi ciałami.
Noam zbliża się do pirata, który wstaje, obmacuje stawy, poprawia kask i rzuca mu drwiące spojrzenie. Potem nagle chwyta motocykl, oswobadza go, wsiada na niego, ponownie uruchamia silnik i odjeżdża. Tym razem gna z pełną prędkością, unikając przechodniów. Gdy pojawiają się pierwsze radiowozy, już go nie widać.
Noam wraca do tamtej trójki. Sven podchodzi do niego z szeroko otwartymi ramionami, ściska go mocno i mamrocze:
– Dziękuję, dziękuję. Uratowałeś moją córkę.
Britta jest zbyt wstrząśnięta, żeby zareagować.
Nura zachęca Svena gestem, żeby ją zmienił przy córce, bo chce dołączyć do Noama. Nieruchomieje przed nim i opiera się na jego ramieniu. Pobladła, ze zmienionymi rysami i rozedrganymi nozdrzami, szepcze:
– Zrozumiałeś?
– Co masz na myśli?
– Celował w Brittę.
– Nie tylko.
– Ależ tak! Zawrócił, bo to ona stanowiła cel. Reszta była tylko dla odwrócenia uwagi.
– Daj spokój, Nuro, to jakiś szaleniec!
– Wcale nie, był wysłannikiem.
– Czyim? Po co?
Nura drży. Początkowo emocje nie pozwalają jej odpowiedzieć, lecz po chwili wyjaśnia cicho:
– To zemsta, Noamie, zemsta. Widziałeś, co miał narysowane na hełmie?
Noam ma niejasne wspomnienia z wypadku, bo w tamtej chwili skupił się na tym, co tu i teraz. Nura szepcze stłumionym głosem:
– Ludzką sylwetkę ze zwężającym się pyskiem i dużymi uszami.
Noam przełyka ślinę. Nura się upiera:
– Set. Na kasku miał znak Seta.
Noam odwraca głowę. Nie. Nie Set. Tylko nie Set!
Tutaj, dzisiaj, w XXI wieku, ten egipski Bóg, wróg Izydy i Ozyrysa? Znowu?
– Przecież zapewniłaś mnie wcześniej, że Derek…
Nura już ma odpowiedzieć, gdy brzęczy jej telefon. Blednie, czytając wiadomość.
– Nie aresztowali Dereka. Uciekł im. Tego się właśnie obawiałam: chodzi o odwet. Doprowadzi zemstę do samego końca.
Przytula się do piersi Noama i bąka:
– Teraz, gdy Britta jest twarzą jego porażki, będzie ją ścigał.
*
Noam wpatruje się w sufit, w którym odbijają się drgania wywołane ruchem na morzu. Statki bliskie i odległe wysyłają strumienie światła.
Zostawił rozsunięte zasłony, bo nie chce leżeć w całkowitej ciemności. Nie sposób zasnąć. Jego mózg wciąż jest pobudzony. Z pewnością już nigdy nie zazna spokoju.
– Świat też nie! – szepcze, spragniony pocieszenia.
Izyda, Ozyrys, Set… Tysiące lat później wszystko zaczyna się od nowa. Jak długo można chować urazę?
Co robić? Ciąży mu bezsilność.
Zrywa się z łóżka ze ściśniętym żołądkiem, siada przy biurku, zapala lampę. Żarówka rzuca żółty krąg na mahoniowe drewno, miniaturową figurkę Boga Re.
Otwiera zeszyt, bierze do ręki długopis.
Pisać. Pisać, żeby zrozumieć. Pisać, by wyjaśnić zawiłości historii. Pisać, by odkryć sens przed innymi, przed samym sobą.
I cóż z tego, że zdradzi sekrety!
Wznawia opowieść.
Chyba że to opowieść wznawia jego…
2
„Wróć do mnie, gdy umrzesz”. Takie były moje ostatnie słowa jako kochanka.
Stojąc przed ruinami Babelu, owymi zwałami gruzu, z których sterczały a to zdekapitowane posągi, a to pilaster, a to fragment ściany, przed tym całunem pyłu, pod którym gniły tysiące trupów, przytknąłem usta do aksamitnego płatka jej maleńkiego ucha, chłonąc kasztanową woń wydzielaną przez jej włosy i po raz ostatni czując ciepło jej ciała, zamknąwszy powieki, by zachować na zawsze te wszystkie doznania, wyszeptałem: „Wróć do mnie, gdy umrzesz”.
Nura odwróciła delikatną twarz w stronę mojej twarzy, uśmiechnęła się oczami, skinęła głową na znak, że się zgadza, musnęła mnie karminowymi ustami, po czym, tyleż lekko, ile żwawo, oddaliła się, niemal nierzeczywista, żeby dołączyć do Abrahama.
Przywódca Hebrajczyków nie wiedział, że w jego żyłach płynie moja krew, że poświęcam swoją miłość, by dać przyzwolenie na jego miłość. Niewiele mnie to obchodziło: Abraham zasługiwał na szczęście, podobnie jak Nura. Przedkładając ich szczęście nad własne, wycofywałem się z gry. Jakże łatwo jest milczeć, gdy ma się pewność, że nie zostanie się zrozumianym! Wyrzeczenie przyszło mi w naturalny sposób, bez płaczu i krzyku, jakby zależało od losu, a nie od mojej swobodnej decyzji.
Kolumna koczowników ruszyła w drogę. Wierny swojej misji Abraham poprowadził pasterzy i ich stada w kierunku żyznych pól. Tak jak naznaczył bydło rozżarzonym piętnem, naznaczył swój lud obrzezaniem. Dzięki kultowi Jahwe, ulotnego Boga stepów, Abraham zgromadził wokół siebie swoich ludzi, ale potworne niebezpieczeństwo, które przezwyciężyli, połączyło ich jeszcze ściślej: omal nie zostali wzięci w niewolę. Czy istnieje lepsze spoiwo niż świadomość, że stało się na krawędzi otchłani? Że mimo groźby utraty życia dostaje się nowe życie… Że można się odrodzić, uzmysławiając sobie własną kruchość… To straszliwe doświadczenie zjednoczyło naród hebrajski2.
Kiedy Babel został zniszczony, poddani Ku-Baby podążyli za swoją królową, a pasterze Abrahama za swoim patriarchą.
Ja natomiast nie podążyłem za nikim.
Podczas gdy dwie karawany obrały odmienne kierunki, ja zostałem bez ruchu na rozdrożu.
Hebrajczycy się oddalali. Na ich czele, pod imieniem Sary, Nura jechała na drobnym osiołku o chwiejnych nogach, prowadzonym przez jej męża. Zwierzę prawie nie odczuwało jej ciężaru. Widząc, jak odjeżdża pogodna, podziwiając jej lśniącą cerę, źrenice przesłonięte długimi rzęsami, wytworną szyję, gibką kibić oraz zgrabną stópkę uwydatnioną przez zapleciony sandał, nagle poczułem się porzucony.
Ogarnął mnie smutek, który trącił goryczą. Skuliłem się, siedząc na zapylonej ścieżce.
Czekać. Musiałem czekać. Stale czekać. Czekać, aż Abraham dotrwa do końca swoich dni i skona w ramionach żony. Wówczas Sara udałaby, że również wyzionęła ducha, a zmartwychwstała Nura wróciłaby do mnie.
Przeszły mnie dreszcze. Chciało mi się wymiotować. Dokąd skierować kroki?
To miłość wymyśliła samotność. Gdybym nie wielbił Nury, nigdy nie czułbym się zawiedziony, bezczynny, nieszczęśliwy.
*
Wyciągałem wnioski z przeszłości. Kiedy zbiry tyrana Nimroda porwały Nurę, poświęciłem sześć lat na jej poszukiwanie i tylko nieprawdopodobny przypadek sprawił, że ją odnalazłem, poślubioną Abrahamowi. Nie było mowy, bym i tym razem ją stracił. Postanowiłem biwakować w pobliżu ich obozu.
Wiodłem zatem podobną egzystencję jak Hebrajczycy, wystarczająco od nich daleko, żeby nie zwracali na mnie uwagi, na tyle jednak blisko, by móc ich śledzić. Ich tryb życia, koczowniczy, bez zobowiązań, coraz mniej pasował do tamtych czasów. W Krainie Łagodnych Wód3 przybywało miast, które wznosiły się za wałami obronnymi i kolonizowały sąsiednie ziemie, uznawszy je za własne, a następnie, w zamian za podatek – część plonów i żywego inwentarza – zapewniały rolnikom i hodowcom zbrojną ochronę. Miasta i osiadły tryb życia wypierały nomadyzm. Rezygnacja z własności, podstawowa i bezdyskusyjna zasada, którą kierował się Abraham, szokowała w rozpoczynającej się epoce. Chociaż przez tysiące lat nasi przodkowie, łowcy-zbieracze, przemierzali świat, nie spierając się o słuszność takiego postępowania, ich spadkobierców uznawano za pariasów, pasożytów i złodziei, traktując tych bezdomnych biedaków jak przestępców. Królowie wyrzucali ich na dzikie kresy w imię obyczajów przyjętych przez mieszkańców miast i przez rolników, a stworzenie państwa prowadziło do piętnowania odwiecznego sposobu zajmowania przestrzeni i do odchodzenia w niepamięć niegdysiejszej wolności.
Nękani Hebrajczycy omijali odtąd Krainę Łagodnych Wód, woląc od niej inne równiny i doliny leżące między Wielkim Morzem a Morzem Soli4, gdzie przebywali przez trzy miesiące, czasem przez sześć miesięcy, lecz nigdy dłużej.
Bujna i zróżnicowana roślinność zachęciła mnie, żeby spożytkować ową bezczynność na badania nad roślinami z punktu widzenia ich przydatności dla medyka. Wzorem mojego mistrza Tibora przemierzałem łąki, lasy, zarośla, pustynie, z dala od stad będących wrogiem zielarza. Pochylałem się nad portulaką, która ma właściwości przeczyszczające, mirtem, który wspomaga trawienie, gorczycą, której pyszne nasiona urozmaicają potrawy albo, w postaci kataplazmu, łagodzą infekcje dróg oddechowych. Nawet jałowe, kamieniste gleby nie szczędziły cudowności takich jak kapar, którego korzenie mają działanie przeciwbólowe, a kwiaty zmniejszają zaczerwienienie i obrzęk oczu. Mając do czynienia z czarnuszką, przyprawą stosowaną w kuchni, ostatecznie odkryłem, że uzyskany z czarnych nasion olej odmładza skórę, zabliźnia rany i zmniejsza obrzęki. Co do żywicy pewnego krzewu, terebintu, zanim na handlu nią wzbogacili się mieszkańcy greckiej wyspy Chios, zauważyłem, że powstrzymuje ona kaszel i uwalnia klatkę piersiową od zalegających w niej nieczystości.
W końcu przystąpiłem do studiowania mandragory, której magiczne właściwości zachwalał mi doświadczony Tibor. Ze względu na antropomorficzny kształt jej rozgałęzień byłem skłonny sądzić, że Demony, które ją zamieszkują, będą okazywać swą moc, wywierając na nas wpływ w analogicznym miejscu: we fragmencie korzenia przypominającym tors usiłowałem wykryć właściwości oddziałujące na mój własny tors, w tym przypominającym głowę szukałem zastosowań na moją głowę, w tym podobnym do nóg upatrywałem dobroczynnego działania na moje nogi, a w tym kojarzącym się z genitaliami – na moje genitalia. Nie udało mi się ustalić niczego rozstrzygającego poza dwoma następstwami: mandragora przyciemnia oczy, rozszerzając źrenice podobnie jak belladonna, oraz usypia na skutek przytłumienia oddechu i spowolnienia pracy serca. Żadna z tego korzyść! Dlaczego Tibor miał bzika na jej punkcie? Do dziś nie wiem, czy to mandragora mnie rozczarowała, czy moje eksperymenty.
Regularnie dowiadywałem się o Abrahama. Na skutek osobliwego paradoksu, który komplikował moje uczucia względem niego, pragnąłem, by ten owoc mojego rodu, ten Abraham pochodzący od mojego syna Chama, czuł się znakomicie, a jednocześnie czyhałem na jakieś jego niedomaganie, które pozwoliłoby mi odzyskać Nurę. Niestety, albo na szczęście, Abraham starzał się w doskonałym zdrowiu dzięki aktywności i prostej diecie. O Sarze i ich potomku Izaaku przynoszono mi te same dobre wieści: cieszyli się znakomitym zdrowiem.
Czasami zadawałem sobie pytania przyprawiające o ból głowy: czy Abraham żałował, że już się ze mną nie spotyka? Czy Nura dowiedziała się, że krążę w pobliżu niej? Czy myślała o mnie? Dokuczała mi asymetria jej i mojej sytuacji: nawet jeśli za mną tęskniła, korzystała z obecności Abrahama, podczas gdy ja byłem znużony czekaniem w samotności.
Pomimo zniecierpliwienia nie wyrzucałem sobie podjęcia tej decyzji. Kochać Nurę w pełni znaczyło kochać ją właśnie w ten sposób, i chociaż dni wydawały mi się puste z braku spotkań, rozmów, przyjemności, nie były pozbawione sensu: czekanie na Nurę stanowiło podstawę mojej egzystencji.
I tak mijał rok za rokiem.
Tamto lato dobiegało końca. Obserwowałem obóz Hebrajczyków koczujących na zieleniejącej równinie zacienionej przez ich czarne namioty, rude kozy, czarne jak heban owce5. Chociaż ten region zawsze zamieszkiwali ludzie, których zatrzymywała w tym miejscu żyzna gleba, nie znano tu miast. Było tylko kilka rozproszonych gospodarstw, z których część wzniesiono z drewna, inne z wapienia. Osiadłe rodziny uprawiały ziemię, wyrabiały ceramikę lub obsadzały zbocza winoroślą. Abraham, zachęcony chłodem, który zapewniała wysokość, na jakiej leżało Mamre, przyprowadzał tu każdego lata pasterzy i stada, żeby uciec przed duszącym upałem nękającym tereny graniczące z Wielkim Morzem lub Morzem Soli6.
Jesień zaczęła marszczyć liście, odleciały sokoły. Dla Hebrajczyków zazwyczaj sygnałem do odejścia było winobranie – gdy tylko chłopi zmiażdżyli worki pełne winogron w kamiennej tłoczni, żeby wydobyć z nich moszcz pozbawiony skórek, pestek i szypułek, dwanaście plemion szykowało się do drogi. Tego roku jednak nie ruszyły się z miejsca. Pochłodniało, rozpadał się deszcz, lecz nie dostrzegłem najmniejszych oznak przygotowań do wyprowadzenia stad. Co zamierzał Abraham? Nigdy nie unieruchomił swoich ludzi na tak długo.
Niezmiennie oczekując na ponowne spotkanie z ukochaną, zastanawiałem się nad sprawą, która leżała jej na sercu: nad bezpłodnością. Gdy tylko dołączy do mnie, będzie ją dręczyć obsesja na punkcie prokreacji. Ze mną jej się to nie udało, z Abrahamem też nie, dlatego użyła perwersyjnego podstępu, żeby przywłaszczyć sobie niemowlę służącej, podając je za ich syna Izaaka.
Moje wędrówki zaprowadziły mnie do czystego drzewa, które kiedyś wskazał mi Tibor, bujnego krzewu wydzielającego woń pieprzu. Gdy zwrócił się do mnie o poradę pewien rolnik, bo nie udawało mu się zapłodnić nowej żony, nie zająłem się tym mężczyzną – miał czworo dzieci z pierwszą małżonką – lecz jego młodszą połowicą, której menstruacja nie była regularna. Po kilku miesiącach kuracji z zastosowaniem owoców czystego drzewa jej okres wrócił do normalnego rytmu, a potem brzuch się zaokrąglił. Ucieszyło mnie to i natychmiast pomyślałem o Nurze, której chętnie zaleciłbym ten środek7.
Pewnego wieczoru, gdy horyzont ociągał się ze zgaśnięciem, stanął przed moim namiotem chłopiec o ogorzałych policzkach, z plamami na kolanach i łokciach.
– Sara będzie czekała na ciebie jutro pod dębem Szeli, gdy słońce sięgnie zenitu – rzucił ostrym tonem.
– Dębem Szeli?
– Tym starym drzewem z ogromnym pniem, za tłocznią, przy wejściu do sadu.
– Dziękuję. Będę tam.
Miał rozczochrane włosy i nie przestawał się we mnie wpatrywać błagalnym wzrokiem.
– Czego chcesz?
– Sara obiecała, że dasz mi jakąś miksturę na strupy.
Przyjrzałem się jego usianym ciemnymi strupami kolanom i łokciom, na których z rzadka pojawiały się różowawe, błyszczące plamki nowej skóry.
– Nie martw się, same odpadną.
– Mówię o strupach Lei, mojej siostry, która właśnie przyszła na świat.
– Ach, masz na myśli ciemieniuchę? Białawe i żółtawe plamy na główce?
Uniósł brwi, urażony, że sądziłem, iż błaga o coś dla siebie. Zwykle sugerowałem matkom, aby nacierały owłosioną skórę niemowlęcia swoim mlekiem, ale przeczuwałem, że nie odważy się przekazać w domu tego marnego przepisu. Zważywszy na wagę, jaką przywiązywał do swojej misji, nie chciałem mu mówić, że wystarczyłaby jakakolwiek tłusta substancja – oliwa z migdałów lub z oliwek – więc oznajmiłem, z powagą marszcząc brwi:
– Mam maść. Macerat z nagietka. Ale uwaga! To jest bardzo rzadkie i bardzo cenne.
Oczywiście kłamałem, bo dookoła roiło się od tych szafranowych kwiatów, zwanych powszechnie „narzeczonymi słońca”. Aura wyjątkowości odpowiadała jednak urwisowi, który umknął, hołubiąc maść jak trofeum.
Spotkanie z Nurą… Byłem zdezorientowany. Dlaczego wysłała posłańca? Dlaczego wzywała mnie z takimi ceregielami? Dziwne postępowanie… Zmuszać mnie do podjęcia ryzyka, że zostanę rozpoznany przez jakiegoś Hebrajczyka?
Ale przecież styl Nury polegał na obracaniu się w atmosferze zagadki, wręcz nieprzeniknionej tajemnicy, a ja zwykle i tak nic nie rozumiałem z jej zachowania, więc zrezygnowawszy z dalszych pytań, pozwoliłem sobie na radość, że znów ją ujrzę.
Nazajutrz ucharakteryzowałem się na starca i poszedłem we wskazane miejsce.
Kiedy się tam zbliżałem, omijając figowce, widziałem grupę piechurów zmierzających w kierunku starego drzewa. Rozlegały się krzyki, płacz wznosił się ku niebu. Co się stało? Przyspieszyłem kroku i dołączyłem do ostatnich przybyłych, którzy zbierali się tłumnie u stóp dębu.
Wyciągnięta na dywanie z kolczastych, ząbkowanych liści, leżała tam z zamkniętymi powiekami pobladła, nieruchoma Sara.
Służąca przykucnęła obok niej, wstrząsana czkawką.
– Wąż! W koszu z daktylami był wąż. Uciekł…
Jakiś pasterz pochylił się nad Sarą.
– Nie oddycha. Jej serce przestało bić.
Służąca krzyknęła:
– Sara nie żyje!
Zdanie to odbijało się echem od grupy do grupy. Księżniczka Hebrajczyków opuściła ten świat.
– Uprzedźmy Abrahama. Gdzie on jest?
Twarz służącej pociemniała.
– Z tą drugą… Jak zawsze…
– Z kim?
– Z Keturą – splunęła – tą paskudną konkubiną!
Z tą drugą? Abraham spotykał się zatem z inną kobietą? Nie miałem czasu, żeby się nad tym zastanawiać, bo w głowie kłębiły mi się najróżniejsze myśli: rywalka? Czy to miało coś wspólnego ze śmiercią Sary? W każdym razie targnęła się na swoje życie, co mnie poruszyło, chociaż miałem tysiąc powodów, by wierzyć, że wkrótce dojdzie do siebie.
Kręciłem głową. Jaka była moja rola w tym wszystkim? Na co liczyła Nura? Ani na to, że ją uratuję, ani że się nią zaopiekuję, skoro odebrała sobie życie, nie zapytawszy mnie o zdanie. Jaki z tego wniosek?
Wślizgnąłem się między gapiów. Zmienionym głosem oznajmiłem, że jestem uzdrowicielem, i poprosiłem służącą, by pozwoliła mi zbadać swoją panią. Z nadzieją ustąpiła mi miejsca przy niej.
– Wąż ukrywał się tam, w koszu z daktylami – szepnęła, wskazując palcem na koszyk.
Przyglądałem się uważnie zimnemu już ramieniu Nury: widniało na nim nakłucie, tylko jedno, wyraźne, a nie dwa jak po ukąszeniu żmii, która wstrzykuje jad oboma kłami. Szperając ukradkiem pod zwiewnymi szatami Nury, wydostałem miedzianą rurkę, niewątpliwie ukrytą tam przez nią i wyposażoną w igłę. Stąd się wzięło ukłucie. W ten sposób zaaplikowała sobie truciznę, a gad to jedynie blef. Skorzystałem z okazji, żeby dokładnie się jej przyjrzeć. Tak dobrze się ucharakteryzowała, że naprawdę wyglądała na starą kobietę: puder niszczył jej cerę, szminka zamieniała bruzdy mimiczne w starcze zmarszczki, a środek odbarwiający zażółcił niektóre włosy przy skroniach.
Domyślałem się teraz, jaką rolę przydzieliła mi Nura: wezwała mnie, żebym był świadkiem jej śmierci i odzyskał jej zwłoki, zanim ożyją…
Zadanie bynajmniej nie było łatwe. Hebrajczycy, kobiety, mężczyźni i dzieci, mieli oddać Sarze, prawowitej żonie Abrahama, niekwestionowanej matriarchini, uwielbianej osobistości, żałobny hołd. Jak zatem wykraść jej ciało, gdy będą jej się kłaniały setki osób?
W zbiegowisku wokół mnie rozległa się wrzawa. Ci, którzy pobiegli uprzedzić Abrahama, ogłaszali jego przybycie.
Schowałem się. Musiałem nie tylko unikać spotkania z przywódcą Hebrajczyków, który niechybnie by mnie rozpoznał, lecz także opracować jakiś plan.
Wspinając się ścieżką prowadzącą do mojego namiotu, doszedłem do wniosku, że jeśli szybko nie wymyślę jakiegoś fortelu, skorzystam z pomocy „pośrednika”, żeby zaświtały mi w głowie oryginalne myśli. Chociaż pilnowałem się, by nie popaść w nałóg swojego mistrza Tibora, który stał się niewolnikiem środków odurzających, uciekałem się niekiedy do substancji takich jak konopie i opium.
Ze szczytu ścieżki, którą wracałem do siebie, zobaczyłem w oddali jakieś poruszenie: górskie gazele galopowały po zboczu, zwinne, radosne, lecz zawsze czujne, gdy nagle jedna z nich upadła. Pozostałe zniknęły po drugiej stronie urwiska. Rozglądałem się za drapieżnikiem – lisem, szakalem, karakalem – który ścigał antylopę, ale nie widziałem ani psowatych, ani kotowatych. Co więcej, leżące na ziemi zwierzę nawet nie drgnęło. Zaintrygowany, ostrożnie posuwałem się w jego kierunku.
Śliczna gazela o cynamonowej sierści leżała nieruchomo na ziemi z szeroko otwartymi, martwymi oczami ozdobionymi czarną obwódką. Najwyraźniej padła ofiarą ataku serca. Podziwiałem wyszukaną krzywiznę jej pierścieniowatych rogów w kształcie liry, sterczących ponad wysokimi uszami, a także biel jej brzucha i zadu oddzieloną czarną jak węgiel lamówką od rudawobrązowego futra, które pokrywało boki zwierzęcia aż po grzbiet.
Leżała bez ruchu. Tak jak Nura.
Dzisiaj umarły dwie zachwycające istoty.
Tak jak Nura?
Przeznaczenie rozwiązało mój problem: wyraźnie zobaczyłem, jak postąpić.
*
Panował wilgotny chłód.
W środku nocy zszedłem na równinę z jednym ze swoich osłów. Na szczęście zamglone niebo przesłaniało księżyc, posępnie zagęszczając mrok. Początkowo kłapouch wzdragał się przed stawianiem kopyt na ciemnej, śliskiej ścieżce, ja jednak byłem bardziej uparty niż on i zmusiłem go, żeby mi towarzyszył.
Tak jak przypuszczałem, Hebrajczycy zorganizowali czuwanie pod dębem Szeli. Wokół trumny pomarańczowe płomyki lamp oliwnych ogrzewały atmosferę. Zatrzymałem się przy tłoczni, kilka łokci od tego miejsca, i po kryjomu przywiązałem tam swojego wierzchowca.
Większość Hebrajczyków już wcześniej przyszła oddać ostatni hołd swojej matriarchini. Pozostały jeszcze tylko trzy grupy: kilka służek stojących w sporej odległości od drzewa; Abraham, Izaak i zastępcy przywódcy; wreszcie wartownicy oparci plecami o pień.
Zsunąłem się do rowu i pełzłem przed siebie. Gdy znalazłem się na wysokości służących, posłuchałem ich paplaniny. Chociaż z rozmowy przebijał smutek, pojawiały się w niej przebłyski zdumienia. Wkrótce zrozumiałem, że kobiety, które przeprowadzały toaletę pośmiertną, były świadkami dziwnego zjawiska: zwłoki ich pani odmłodniały.
– Przysięgam, jej skóra jest gładka, jędrna, napięta, idealna.
– Niemożliwe!
– Chyba że to właśnie robi śmierć.
– Czy Abraham ją widział?
– Na pewno nie! Tylko kobiety są upoważnione do przygotowania ciała. Nieszczęśnik już i tak jest przytłoczony żalem. Gdyby mu pokazano Sarę taką, jaką kochał, postradałby zmysły.
– Zresztą owinęłyśmy ją w płótna. Abraham się nie dowie, jak ona wygląda.
Czołgałem się dalej, błogosławiąc te kobiety: ich inwencja była mi na rękę…
Kiedy dotarłem do kręgu najbliższych, dostrzegłem pochylonego do ziemi Abrahama, który właśnie się prostował. Stłumionym głosem, którego nie poznawałem, bo zawsze miał donośny, oznajmił, że wartownicy mogą zamknąć trumnę. Po tych słowach wykonał gest pożegnania w kierunku całunu spoczywającego między deskami i odszedł ze zgiętym karkiem, a za nim podążyli jego ludzie i służące.
Gdy tylko wartownicy zostali sami, pojawiłem się przy nich, w chwili gdy chwytali młotki i gwoździe.
– Proszę – powiedziałem, wręczając im skórzane bukłaki – to wino od Abrahama. Pomoże wam zmierzyć się z zimnem.
Skorzy do skosztowania nektaru zarezerwowanego na uroczystości, porzucili narzędzia, chwycili dwa bukłaki i zachwyceni zaczęli z nich popijać po kolei.
Wkrótce jeden z nich ziewnął przeraźliwie i zaproponował, żeby odłożyć zamknięcie trumny na później. Pozostali wyrazili zgodę, ziewnęli, znów się napili, po czym wszyscy jednocześnie zasnęli – korzenie waleriany, które dodałem do alkoholu, okazały się skuteczne.
Nie zwlekając, podszedłem do Nury. Tak jak się obawiałem, lub miałem nadzieję, zaczynała ożywać: nieznaczny ruch wywołany oddechem napinał i rozluźniał całun. Podniosłem ją delikatnie i poszedłem ścieżką, dźwigając ją na ramionach. Przy tłoczni położyłem ją obok osła, po czym odszedłem ze swoimi sakwami.
Owinięte tkaniną szczątki gazeli ułożyłem w skrzyni, której wieko zabiłem gwoźdźmi, a następnie wetknąłem narzędzia w dłonie wartowników, żeby po przebudzeniu, widząc zapieczętowaną trumnę, doszli do wniosku, że wykonali powierzone im zadanie.
Wróciwszy do Nury, odwinąłem płótna. Jej ciało straciło już sztywność, nabrało ciepła, a twarz odzyskała rumieńce. Jej oczy się otworzyły.
Ogarnęło mnie wzruszenie.
Przyjrzała mi się, próbowała coś powiedzieć, doszła do wniosku, że brak jej sił, i tylko się do mnie uśmiechnęła.
Odwzajemniłem uśmiech, pocałowałem ją we wciąż jeszcze sine usta i wyszeptałem:
– Czy jeśli cię podeprę, dasz radę utrzymać się na ośle?
Długo się zastanawiała, przeciągnęła się, a potem potwierdziła, trzepocząc powiekami.
Ostrożnie posadziłem ją na grzbiecie zwierzęcia.
– Naprzód!
Osioł posłuchał i podczas gdy podtrzymywałem Nurę, żeby się nie przechyliła i nie spadła, ruszyliśmy w drogę.
Dzięki tym powolnym i żmudnym wysiłkom dotarliśmy w końcu do mojego namiotu. Wyczerpana Nura usnęła, ledwie położyłem ją na posłaniu.
*
Kiedy się obudziła, rześka i zaróżowiona, wykrzyknęła:
– Chcę pójść na swój pogrzeb!
Roześmiałem się, nie bardzo wiedząc, czy moja radość wynika z czystego szczęścia, że ją słyszę, czy z absurdalności jej słów. Ona tymczasem się upierała, marszcząc brwi:
– Mówię poważnie: chcę iść na swój pogrzeb.
– Masz rację, tylko ciebie tam brakuje.
Parsknęła śmiechem i przytuliła się do mnie. W jednej chwili odzyskaliśmy zażyłość, pogodną intymność, której zostaliśmy pozbawieni.
– Nie podziękujesz mi?
– Mam całą wieczność, żeby ci dziękować – wymamrotała. – Kim zastąpiłeś mnie w trumnie?
– Górską gazelą. Równie piękną jak ty.
– Równie? – oburzyła się przymilnie.
– Prawie – poprawiłem się.
– Zabiłeś ją?
– Wyzionęła ducha na moich oczach. Serce odmówiło jej posłuszeństwa. Uznałem to za wskazówkę od losu.
Nura z powagą skinęła głową. Głaskałem ją po włosach, szepcząc:
– Jak zaplanowałaś swoją śmierć?
– Gniew bardzo mi pomógł.
– Bałaś się?
– Wpadłam w panikę na myśl, że już cię nie zobaczę. Ale podnosiła mnie na duchu świadomość, że zasmucę Abrahama.
Jeśli się z nim rozstała, to czy naprawdę dlatego, że wolała mnie? Wzruszony, nie odważyłem się sformułować tej hipotezy i krążyłem dokoła niej na swój sposób.
– Postanowiłaś już go nie kochać?
– Gdybyśmy przestawali kochać, kiedy tak zdecydujemy, nigdy byśmy nie cierpieli.
Postanowiłem dalej kluczyć:
– Nie ukąsił cię wąż, prawda?
– Oczywiście, że nie. Umieściłam go na widoku, żeby uprawdopodobnić wypadek.
Pomachałem wyposażonym w ostrze pojemnikiem, który znalazłem pod jej szatami.
– Ukradłem to, żeby uprawdopodobnić twoje kłamstwo. Co za odwaga, Nuro! Czy ja potrafiłbym tak się ukłuć? Wątpię.
– Och, nie zadowoliłam się wstrzyknięciem sobie trucizny w ramię. Trochę też połknęłam. Okropnie cierpka…
– Bolało?
– Ani trochę. Przypomniałam sobie, jak postępował tatuś, gdy podawał substancję o nieprzyjemnych skutkach: dodawał do niej maku. Wobec tego przyrządziłam mieszankę z rozdrobnionej cykuty i opium.
Zacząłem zmieniać zdanie o Nurze. Długo myślałem, podobnie jak jej ojciec Tibor, że nie interesuje się ani roślinami, ani lekami, z biegiem lat odkryłem jednak, że zapamiętała wiele rzeczy i w razie konieczności jej wybiórcza pamięć to wykorzystywała. Dzięki tyleż trafnemu, ile ścisłemu rozumowaniu stworzyła truciznę, która miała być najczęściej używana przez dwa tysiąclecia8.
– Jak wyglądał Abraham?
– Był bardzo zmartwiony. Nawet nie poznałem jego głosu.
– Tym lepiej! Chcę widzieć, jak płacze. A dokładniej: widzieć, jak płacze po mnie.
Irytacja dodała jej sił. Wykorzystałem to, żeby zaryzykować pytanie, które mnie dręczyło:
– Dlaczego nie wspominasz o Keturze?
– Kim? – warknęła, odsuwając się.
– Keturze.
– Widziałeś ją?
– Nie, twoja służąca na nią pomstowała. Dlaczego mi o niej nie powiedziałaś?
– Jak mówić o niczym? – syknęła. – A teraz się przebierzmy. Naprawdę zależy mi, żeby zobaczyć swój pogrzeb. Ciekawe, czy ośmieli się przyjść…
– Kto?
– Ta, o której się nie mówi.
Cała równina zdradzała niepokój. Zarówno przebywający tam chwilowo Hebrajczycy, jak i miejscowe rodziny – wszyscy zdali sobie sprawę, że wydarzyło się coś, co zrywa z dotychczasowymi zwyczajami: Abraham wytargował ziemię z zamiarem pochowania żony. Cóż mogło stanowić większą sprzeczność? Koczownicy kwestionowali własność, czy to prywatną, czy publiczną, a odmowa jej uznawania usprawiedliwiała zajmowanie przez nich kolejnych terenów, tymczasem teraz Abraham deptał tę fundamentalną zasadę. Zaproponował pewnemu rolnikowi, którego pryszczata twarz przypominała pyski jego świń, że kupi łąkę graniczącą z grotą, by złożyć tam szczątki Sary. Wzruszony jego strapieniem hodowca zaoferował mu bezpłatne korzystanie z jaskini.
– Nie ma między nami mowy o zapłacie, Abrahamie. Pochowaj żonę w spokoju.
– Nalegam, Efronie. Jestem cudzoziemcem, choć mieszkam wśród was.
– Pożyczam ci swoje pole. Korzystaj z niego.
– Zależy mi, żeby je od ciebie kupić. Na ile wycenisz swoje pole i drzewa?
Dzięki nieustępliwości patriarcha przekonał rolnika i uzyskał to poletko. Abraham posiadaczem ziemi! Abraham właścicielem!9
Uroczystość rozpoczęła się od procesji. Czterech pasterzy niosło na ramionach owiniętą w białą tkaninę trumnę, którą złożyli przed grotą. Wszyscy ustawili się w szeregu, śpiewali psalmy i recytowali modlitwy. Następnie Izaak wygłosił podniosłą mowę pochwalną poświęconą kobiecie, którą uważał za matkę.
Otoczony przez swoich zastępców Abraham słuchał jej, drżał, powstrzymywał szloch, poddawał się i ponownie z nim walczył, zdruzgotany cierpieniem. Ani jego duma, ani powinności przywódcy nie pomagały mu zapanować nad sobą.
Nura i ja wmieszaliśmy się w orszak tubylców w obawie, że Hebrajczycy odkryją nasz sekret. Zawoalowana, skonsternowana, trupio blada Nura nie spuszczała wzroku z Abrahama i oceniała głębię jego rozpaczy: nie było cienia wątpliwości co do uwielbienia, jakim darzył żonę. Czułem, że przytłoczona żalem wdowca gotowa jest do niego podbiec, krzycząc, że nie umarła, dlatego mocno ścisnąłem jej ramię pod swoim łokciem.
Podczas przemowy zauważyłem z dala od tłumu kobietę wpatrującą się w Abrahama z taką samą drapieżną intensywnością jak Nura. Kiedy jej się przyjrzałem, pomyślałem, że się mylę.
– Ale…
Nura drgnęła, odwróciła się do mnie, zerknęła w stronę miejsca, które badałem wzrokiem, i zaśmiała się szyderczo:
– Ach, tak!
– Czy to jest…?
– Ketura.
W kobiecie, którą nazywano Keturą, właśnie rozpoznałem Hagar, dawną służącą Sary, tę, którą narzuciła Abrahamowi, żeby został ojcem, tę, która dziewięć miesięcy później urodziła Izmaela i którą Sara wygnała potem bez żadnych skrupułów.
Hagar, ogorzała brunetka z zaplecionymi włosami ozdobionymi muszelkami, wciąż była zachwycająca, choć może to za mało powiedziane. Lata bynajmniej jej nie przytłaczały, bo z wiekiem wręcz rozkwitła. Jeśli kiedyś miała buzię grzecznej dziewczynki, to teraz mogła się poszczycić twarzą pięknej kobiety. Jej fizjonomia nabrała wyrazistości, subtelności i charakteru, jakby młodość dostarczyła tylko szkicu. Jeśli chodzi o jej kształty, nadal były bujne, lecz obdarzone wdziękiem, śmiałością i władczością, które przynależą tylko dojrzałości. Hagar, równie dostojna, co zmysłowa, olśniła mnie. Rozpamiętując namiętne uściski, które niegdyś mnie z nią połączyły, nie pisnąłem ani słowa.
Po jej prawej stronie przestępował z nogi na nogę chudy osobnik o oliwkowej cerze. Rozpoznałem w nim Izmaela, syna, którego dała Abrahamowi.
Nura szepnęła mi do ucha:
– Osiedliła się tu dziesięć lat temu. Izmael uprawia sad. W zeszłym roku, gdy tylko Abraham zauważył ich obecność, unieruchomił wszystkie nasze plemiona. Codziennie ją odwiedza. Nawrót dawnej namiętności… Z jej winy tkwimy w Mamre od miesięcy. Hagar wciąż jest zakochana w Abrahamie – zrzędziła. – Nawet dzisiaj. Kocha tylko jego.
Ta ostatnia uwaga miała mnie zranić: Nura uważała, że sypiając niegdyś ze mną, Hagar próbowała zapomnieć o Abrahamie.
– Nawrót dawnej namiętności? – zaprotestowałem. – Przecież Abraham nigdy nie pożądał Hagar. To ty go skłoniłaś do cudzołóstwa z nią. Posłuchał cię tylko dlatego, że musiał zapewnić swojemu ludowi potomka.
– Na pozór rzeczywiście jej nie pragnął, ale kto wie? Inni za nią szaleli.
Nura robiła oczywiście aluzję do moich miłosnych nocy ze służącą.
– Więc dlaczego nie Abraham? – Doszła do wniosku zagniewana.
– Zmusił ją do udania się na wygnanie.
– Na moją prośbę! Wyłącznie na moją prośbę… Być może odprawienie jej zmartwiło go znacznie bardziej, niż to sobie wyobrażałam. Hagar wspaniale dojrzała! A ja, biedna głuptaska, oszpeciłam się, żeby się postarzyć. Ona natomiast się upiększyła, żeby się odmłodzić. Ja postrzegałam wiek jako poniżenie, ona zaś uczyniła go dopełnieniem. Pod tym względem, przyznaję, okazała się sprytniejsza ode mnie. – Przełknęła ślinę i dodała: – Walczy, wykorzystując środki dostępne zwykłej śmiertelniczce, ale robi to dobrze.
Potem ścisnęła mnie za ramię.
– Jestem zadowolona: zmusiłam ją, żeby zobaczyła rozpacz Abrahama! Mam nadzieję, że będzie ją to dręczyć. Na każdą przychodzi kolej!
Hebrajczycy zaintonowali pieśń wzywającą imienia Sary. Dzięki przejmującej melodii i drżącym głosom zgromadzonych ogarnęło wzruszenie. Skandując „Sa-ra”, każdy kierował do niej pożegnanie na swój sposób, a Abraham, początkowo mamroczący coś pod nosem, teraz wytężał swój spiżowy głos, charakteryzujący się głębokim, intensywnym, męskim tembrem, który potężnie rezonował w jego szerokiej piersi. Nura wbiła mi paznokcie w przedramię, żeby nie upaść, lecz chwilę później nie mogła się powstrzymać od rzucenia okiem w stronę Hagar.
– Nie, nie będzie jednak beczeć!
– Ubóstwiała cię, kiedy pracowała pod twoimi rozkazami.
– Nie myl uległości z uczuciem. Zabroniłam jej mnie kochać. Przypomnij sobie, że ta zdzira przekonała Abrahama, że nie wydałam na świat Izaaka.
– Bo to prawda.
– Nie musiała tego powtarzać!
– Wygnałaś ich, ją i jej syna! Nic dziwnego, że się mści. Poza tym twój podstęp był przerażający!
Nura przyjrzała mi się z zakłopotaniem: myśl, że mogłaby być źródłem zła, nigdy nie przyszła jej do głowy.
– W każdym razie zostawiam jej Abrahama!
Śpiewy ucichły. Abraham podszedł do drewnianej skrzyni, uklęknął, przycisnął skroń do desek i jęknął:
– Przepraszam, moja księżniczko, przepraszam.
Zaskoczona Nura zasłabła. Skrucha Abrahama nią wstrząsnęła.
Izaak również się pochylił i po drugiej stronie trumny wyraził identyczny żal:
– Przepraszam, mamo, przepraszam.
Nura odwróciła głowę, oczy zaszły jej łzami. Przygryzając wargi, mruknęła z godną pożałowania złośliwością:
– To niedorzeczne mówić tak do gazeli…
Kiedy Abraham i Izaak wstali, chwycili płaszcze i dali wyraz swojemu bólowi, rozdzierając tkaninę na wysokości serca10.
– Zabierajmy się stąd – wyszeptała Nura.
Wycofaliśmy się dyskretnie.
Musiała minąć godzina marszu, zanim zdołaliśmy wypowiedzieć choć słowo.
Nura narzekała:
– Jak można im cokolwiek zarzucić? Rozumiem, że Hagar zakochała się w Abrahamie. Nie będę jej za to winić, bo czułam ten sam nieodparty pociąg. Wyobrażam sobie, że Abraham jednocześnie kocha Sarę i Hagar, tak jak ja kocham dwóch mężczyzn, ciebie i jego.
– Więc im wybaczasz?
– Jeśli nie zdołam tego zrobić w dniu swojego pogrzebu, to kiedy mi się to uda? – szepnęła, wyolbrzymiając swoją uszczypliwość11.
Przypisy
1 Tłum. J. Szpetulski-Łazarowicz (przyp. tłum.).
2 Nie znam innego narodu, którego tożsamość opierałaby się do tego stopnia na nieszczęściu, jak w wypadku narodu hebrajskiego. Jego historia sprowadza się do pasma wymierzonych w niego planów eliminacji, które zawiodły w ostatniej chwili. Bóg jako pierwszy atakuje tę społeczność, którą przecież wybrał, i doprowadza do licznych rzezi: potop powoduje prawdziwą hekatombę, z której ocalała tylko rodzina Noego; później Bóg pastwi się nad tymi, którzy skarżą się na głód, zsyłając na nich węże, i gnębi tych, którzy go krytykują. W 597 roku p.n.e. do akcji wkracza król Nabuchodonozor II i deportuje do Babilonu żydowską elitę z Jerozolimy. Następnie Sedecjasz równa miasto z ziemią, a po pięciu latach dochodzi do kolejnego wygnania. Ostatecznie Jerozolimę podbijają Rzymianie i wysyłają licznych jeńców do Rzymu: w ten sposób powstaje na Zachodzie pierwsza diaspora. Bunt Żydów w latach 66–70 kończy się klęską, całkowitym zburzeniem świątyni jerozolimskiej, i daje początek drugiej diasporze. Później następuje seria prześladowań i wypędzeń, aż do XX wieku, kiedy to Hitler otwarcie przystępuje do całkowitej i ostatecznej eliminacji tego narodu. Po niewyobrażalnej Zagładzie, w 1948 roku lud ten wraca na swoje pierwotne ziemie, ale tym razem jest zmuszony dzielić odzyskane terytorium z innymi prawowitymi mieszkańcami.
Któż oparłby się wszystkim tym atakom, deportacjom i eksterminacji? Żydowską duszę definiuje odporność, owa wewnętrzna siła, która pozwala jej się odtwarzać, kiedy ulega zniszczeniu. Gdyby Żydzi zliczyli wszystkie porażki i zwycięstwa w swojej historii, szala przechyliłaby się zdecydowanie na stronę porażek. A zatem ich największym zwycięstwem jest umiejętność odradzania się po klęsce.
3 Mezopotamia.
4 Palestyna, położona między Morzem Śródziemnym a Morzem Martwym. Semici nazywali Wielkim Morzem, a Egipcjanie Wielką Zielenią akwen, który Rzymianie określali później mianem mare nostrum, a następnie mianem Morza Śródziemnego, ponieważ z ich punktu widzenia, odmiennego niż punkt widzenia mieszkańców Bliskiego Wschodu, ten zbiornik wodny znajdował się „pośrodku ziem”, mediterraneus. Nazwa Morze Soli odnosiła się do jeziora zasilanego przez Jordan. Zasolenie jego wód zdumiewało podróżników, bo chociaż pomagało im utrzymywać się na powierzchni, uniemożliwiało życie w tym środowisku rybom i algom, co skłoniło miłośników dramatyzmu do nazwania go Morzem Śmierci lub Morzem Martwym. Ostatecznie to ci pesymiści wygrali batalię o nazwy!
5 Widziałem, jak z upływem tysiącleci łąki zmieniają kolor. Podczas gdy trawa wciąż jest zielona, stada pojaśniały, pigmentacja ich sierści się zmieniła. Dawniej zaciemniały krajobraz, ponieważ ich umaszczenie było takie samo jak wtedy, gdy żyły w stanie dzikim: czarne u owiec i świń, płowe u kóz, gniade u koni i brązowe u bydła. Trzeba było, żeby hodowcy dokonywali selekcji i krzyżówek, aż począwszy od XVIII wieku biel zaczęła charakteryzować owce, od XIX wieku różowa szczecina pokrywa świnie, a potem, od XX wieku, bydło stało się beżowe, żółte i czarno-białe. Jak nie dostrzec w tym demiurgicznego upojenia, demonstracji władzy? Ja łączę tę ewolucję barw żywego inwentarza z ekspansją kolonialną i rewolucją przemysłową, które były jej współczesne: wszędzie, tak w królestwie zwierząt, jak i w porządku społecznym, tutaj czy gdzie indziej, zamanifestowała się supremacja białego człowieka. Nie tylko zawładnął obcymi terytoriami i ujarzmił tych, którzy je zamieszkiwali, lecz także postarał się upodobnić do siebie świat do tego stopnia, że wybielił wiejski krajobraz.
Często czuję się zaskoczony, gdy moje spojrzenie przebiega jakąś równinę, bo kilka stuleci nie wymazało żywego wspomnienia, jakie o niej zachowałem. Panorama straciła paletę złotawobrązowych barw. Dziś, jeśli chcę ożywić swoje dawne doznania, idę do muzeum, żeby kontemplować obrazy z okresu klasycznego, na przykład płótna Nicolasa Poussina czy Salomona van Ruysdaela przedstawiające naszą niegdysiejszą wieś.
Ostatnio poruszyło mnie znaczenie terminu marronnage: określa się w ten sposób powrót udomowionych zwierząt do życia na wolności. Pierwotnie oznaczał on ucieczkę niewolników, którzy szukali schronienia w dziczy, więc zapożyczenie tego wyrazu (kojarzącego się z kolorem brązowym) okazuje się bardzo trafne: porzucone przez właścicieli psy w ciągu kilku pokoleń odzyskują ciemną sierść.
6 Tereny odpowiadające dzisiejszej Cisjordanii.
7 Czyste drzewo jest obecnie nazywane niepokalankiem. Jako uzdrowiciel niegdyś przepisywałem na bezpłodność tradycyjne leki, takie jak napar z liści malin czy wywar z czerwonej koniczyny, zgodnie z założeniem, że to, co ma kolor krwi, pobudza krew. Odkrywszy niepokalanek, mój mistrz Tibor ustalił, że jego fioletowawe kwiaty hamują męski zapał, toteż zalecał je, gdy rodzice pragnęli utemperować porywczego nastolatka lub gdy żona chciała przywołać do rozsądku niewiernego męża. Zanim się rozstaliśmy, Tibor wysunął następującą hipotezę: „Ta roślina wytwarza u mężczyzny cechy żeńskie. Dlaczego nie miałaby wytwarzać ich również u kobiety, czyniąc ją jeszcze bardziej kobiecą? Powinniśmy ją wypróbować w przypadkach bezpłodności”. Kierując się jego intuicją, oddawałem się tym eksperymentom i wykazałem, że jest to skuteczna metoda. Później niepokalanek był często stosowany przez starożytnych Greków, by uspokoić libido wojowników, a potem, w erze chrześcijańskiej, libido duchownych – do tego stopnia, że jego okrągłe jagody nazywano „pieprzem mnichów”. W średniowieczu wpychano go do materacy, żeby podli osobnicy byli mniej rozpustni. Dziś nauka uznaje niepokalanek za regulator hormonów, utrzymujący w równowadze produkcję estrogenu i blokujący działanie testosteronu, dlatego jest zalecany kobietom, które nie są w stanie produkować komórek jajowych. Jak często bywało, mój mistrz Tibor, spekulując przez analogię, miał rację.
8 Starożytne Ateny uczyniły z niej swoją oficjalną truciznę, metodę uśmiercania przestępców. Za sprawą pewnego słynnego skazańca, filozofa Sokratesa, który po usłyszeniu wyroku wydanego przez zgromadzenie postanowił sam ją połknąć, otoczony swoimi uczniami, nazywano ją później „trucizną Sokratesa”. Chodzi o zielone owoce cykuty, do których dodaje się opium. Skutki działania tego drugiego równoważą skutki działania pierwszego: podczas gdy cykuta powoduje gwałtowne skurcze, opium osłabia świadomość i neutralizuje drgawki. Platon, którego oskarżano o uszlachetnienie agonii swojego mistrza, nie przesadza, gdy opisuje koniec Sokratesa jako spokojną śmierć: „Sokrates położył się na wznak. Bo tak przykazał dozorca. Zaraz się go dotknął ten, co mu był podał truciznę, i co jakiś czas patrzał mu na stopy i golenie, a potem mocno go uszczypnął w stopę i zapytał, czyby co czuł. A on powiada, że nie. Potem znowu golenie. A idąc tak coraz wyżej, pokazywał nam, jak stygnie i sztywnieje. I znowu go dotknął i powiedział, że jak mu to dojdzie do serca, wtedy skończy. Już mu było pół ciała zastygło, kiedy odsłonił głowę, bo ją był zakrył, i powiada – a były to jego ostatnie słowa: – Kritonie, myśmy winni koguta Asklepiosowi. Oddajcież go, a nie zapomnijcie! – Stanie się tak – powiedział Kriton. – Ale może coś innego masz jeszcze powiedzieć? Na to pytanie nic już nie odpowiedział” [Fedon, tłum. W. Witwicki].
Później, w pierwszym wieku p.n.e., król Mitrydates VI nauczył się chronić przed tą trucizną za pomocą niezwykłej metody: codziennie przyjmował ją w niewielkiej ilości. Przyznajmy, że ten młody człowiek, który widział, jak jego ojciec został zamordowany przez jego własną matkę, a jemu samemu zagrażały liczne podejrzane wypadki, miał rację, zachowując czujność. Przyjmował małe dawki szkodliwej substancji, żeby nie ulec śmiertelnemu zatruciu. Jego postawa dała początek koncepcji mitrydatyzmu: spożywania toksycznych substancji w celu nabycia odporności na nie. Nie sądzę, by ta metoda była skuteczna: jeśli po osiągnięciu wieku dojrzałego osaczony Mitrydates nie zdołał popełnić samobójstwa za pomocą trucizny i musiał użyć białej broni, to niewątpliwie dlatego, że nie miał tej substancji wystarczająco dużo, gdyż podzielił się nią z dwiema córkami. Uważam jednak, że mitrydatyzm jest zaczątkiem tego, co dzisiejsza medycyna nazywa desensybilizacją (odczulaniem): alergie leczy się, przyzwyczajając organizm do tolerowania danego alergenu – jadu os, pszczół czy mrówek. Ta metoda nie ma nic wspólnego ze szczepieniem, które chroni organizm dzięki stymulacji układu odpornościowego do produkcji przeciwciał.
9 Dlaczego Abraham się upierał? Zwykle pasterze grzebali swoich zmarłych i migrowali. Jeśli wracali, grobów często już nie było, zostały zasypane, zastąpione innymi. Nic nie trwało długo. Ale namiętność Abrahama do Sary nie uznawała efemeryczności, a brak własności wykluczał trwałość. Hebrajczykom wydawało się to niezrozumiałe, wręcz skandaliczne. Ludziom z równiny także: jeśli nabywali ziemię, robili to, by na niej żyć i żyć z niej, a nie po to, by zostawić tam zmarłych.
10 Gest ten dał początek rytuałowi zwanemu kerija. Tuż przed pochówkiem siedmiu bliskich zmarłego na znak żałoby rozdzierało ubranie na wysokości serca. Następnie przechowywali te stroje przez siedem dni, a potem wyrzucali. Później, z przyczyn ekonomicznych, Żydzi reformowani zastąpili poświęcenie stroju czarną wstążką noszoną na piersi.
11 Jeśli Nura przebaczyła Abrahamowi i Hagar, chodziło o przebaczenie rozmyślne, udzielone wyłącznie z rozsądku. W głębi duszy nie czuła jeszcze przebaczenia emocjonalnego, tej wewnętrznej równowagi, spokoju pojednanej duszy. Nadal kipiała gniewem. Otrzymałem na to dowód kilka wieków później, gdy z ciekawości sięgnęła po Biblię. Czytając Księgę Rodzaju, odkryła, że po jej śmierci Abraham nie tylko poślubił Hagar pod imieniem Ketury, lecz także miał z nią sześciu synów: Zimrana, Midiana, Jiszbaka, Medana, Jokszana i Szuacha. Jej wściekłość osiągnęła takie rozmiary, że musiałem ją powstrzymać przed udaniem się do Hebronu w Palestynie i spustoszeniem groty, która stała się grobowcem Patriarchów. Zapewne Ketura tam nie spoczywała; zapewne Abraham kazał się tam pochować obok Sary; zapewne monumentalne prace zarządzone przez Heroda Wielkiego ufortyfikowały to miejsce, zwane Makpelą, i umyślnie doprowadziły do pogrzebania groty pod kamiennymi płytami, ale rozpacz Nury musiała zostać wyrażona. U niej miłość jest siostrą przemocy.