Najzabawniejsza i najbardziej szalona powieść katalońska naszych czasów. Wykorzystuj uśmiechy losu! Chwytaj swoje życie z całych sił! Nie zrobisz tego, siedząc na dachu i obserwując, jak majtki suszą się na słońcu.
Rita Racons właśnie oblała egzamin na studiach. Ma poczucie chaosu, a potęguje go fakt, że zamiast z barcelońskiego lotniska ruszyć na podbój Nowego Jorku, udaje się do Atlanty.
Tam zaczyna pracę jako au-pair w rodzinie, w której nie ma miejsca na nic, co nie jest związane z rozwojem intelektualnym. W tej nietypowej mieszance ideałów i temperamentów Rita nagle zaczyna dostrzegać to, co dla niej w życiu najważniejsze.
Tsunami w katalońskim krajobrazie literackim! Niewiele jest książek, które aż tak rozśmieszają, tak kunsztownie napisanych, sprawiających, że chcesz więcej. To bardzo szalona, bardzo zabawna i bardzo ludzka historia przywracająca wiarę w ludzkość.
– „El Nacional”
Sensacja wydawnicza, ponad 85 000 sprzedanych egzemplarzy w języku katalońskim i ponad 15 000 w hiszpańskim, 116 tygodni na liście bestsellerów w Hiszpanii!
Majtki na słońcu
Przekład: Barbara Bardadyn
Wydawnictwo Kobiece
Premiera: 26 marca 2025
Neonowy szyld
– A ty skąd wiedziałaś, że chcesz być depilatorką? – Pam się skupia.
Gorący płynny wosk spada mi na udo. Przewiduję poparzenie drugiego stopnia.
– Zostałam projektantką estetyczną – podkreśla słowo „projektantką” – bo ze wszystkich kuzynek najlepiej czesałam ciocię Paquitę. – Dmucha. – Jeszcze parzy?
– Strasznie, Pam, strasznie parzy… Poza tym jutro mam szalenie ważną randkę i wygląd mojego uda będzie kluczowy…
(Tak naprawdę to nie wiem, czy mam tę randkę, bo od dwóch dni czekam na wiadomość i nic).
– Doooobra, dziewczyno, nie histeryzuj, takie poparzenie to nic wielkiego. Dam ci jedno euro zniżki.
– Kiedyś powinnaś mi to zrobić gratis, w hołdzie dla całej epidermis, jaką zostawiłam na tej leżance.
– Oj, dziewczyno, „epidermis”, po co od razu takie techniczne słowa? Wydepilować ci ręce?
– Mówiłam ci już setki razy, że nie, Pam. Nie wystarczy ci reszta ciała? Zresztą nie jest tak źle.
– Nie jest tak źle? Tak ci się wydaje, bo ta szczecina nie jest akceptowalna nawet na głębokiej prowincji w Pakistanie.
– A więc wiedziałaś, jakie jest twoje powołanie, bo dobrze czesałaś ciocię Asunsion?
– Ciocię Paquitę.
– Paquitę. I tyle?
– Aj, Rita, ależ ty jesteś męcząca. Tak, kiedy byłam mała, lubiłam czesać lalki, moje siostry i ciocię Paquitę.
– Aha…
– A kiedy dorosłam, po prostu było to dla mnie oczywiste. Pewnego dnia uświadomiłam sobie, że to zawsze było moim powołaniem. Pojawiło się niczym neonowy szyld. Projektowanie estetyczne podobało mi się, odkąd nawilżałam włosy Barbie pływaczce i robiłam przeszczep włosów Kenowi.
– Ken jest łysy? – Nie wiem nic o świecie Barbie.
– W moim domu był łysy, nie zadawaj więcej pytań. A tak w ogóle, to dlaczego mnie o to pytasz? Chyba kończysz teraz studia, co?
– Widzisz ten papier, na który kapnęłaś woskiem z włosami z mojej pachwiny?
– Tak.
– No więc jest to kwitek, którego potrzebuję, żeby dostać ocenę z angielskiego, ostatnią. Jeśli zaliczę, będę magisterką.
– Oł maj god! Magisterka! Farmaceutka!
– Psycholożka.
– O rany! Szaleństwo! Tylko mnie nie diagnozuj, okej? Zawsze miałam takie paznokcie, okej? No dobra, tak naprawdę to nie, moja mama…
– Pam, spokojnie, to tak nie działa. Poza tym nie zamierzam praktykować. Poszłam na psychologię, żeby skończyć jakieś studia, bo nie wiedziałam, co chcę robić w życiu… i tyle.
– I?
– I po skończeniu studiów wciąż nie wiem.
– No i?
– No i nic, żadnego powołania. Będę musiała poszukać tego neonowego szyldu, o którym mówiłaś.
Pam wykonuje ostatnie śmiertelne pociągnięcie, zrywając trzy warstwy skóry. Ronię łzę, ale dziewczyna pozostaje niewzruszona.
– A przy okazji, Pam, ty nie masz na imię Dolors?
Wychodzę na ulicę, ledwo radząc sobie z suchym tarciem spodni o skórę. Ale boli. Czerwcowe słońce chowa się za puszystą chmurą, a ja idę przez główny plac Uniwersytetu Autonomicznego, dając się nieść euforii typowej dla ostatniego tygodnia semestru. Krzyki, śmiechy i zdjęcia do dyplomu pod pachą. Spoglądam w niebo, zamykam oczy i pozwalam sobie na luksus, na który jeszcze nie zasłużyłam: poczuć lato.
Przeglądam się w szklanej ścianie biblioteki i myślę, że odbicie nie jest wcale takie złe. Żylaste ciało, bez krągłości, ciemne, proste i potargane włosy, przypalony mięsień czworogłowy pod dżinsami. Mam przed sobą dwa tygodnie jedwabiście gładkiej skóry. Zerkam na telefon: żadnej wiadomości.
Zostawiam za sobą plac i ruszam w kierunku uniwersytetu. Czekają na mnie już od dłuższej chwili i podejrzewam, że dziś będzie nas sporo. Zatrzymuję się przy głównym wejściu do szkoły językowej i biorę głęboki oddech. Wchodzę pewnym krokiem, stukot klapków niesie się echem w korytarzu. Ani śladu obcych akcentów, żadnych rudych czupryn ani egzotycznych zapachów studentów jak w trakcie semestru. Jestem ostatnim Mohikaninem.
Tym razem na pewno zaliczyłam. Po raz pierwszy przejrzałam wszystkie prace domowe. Uzupełniłam zdania brakującymi wyrazami. Znalazłam porządne synonimy i przesłuchałam kasetę, na której niejaka Stephanie idzie do restauracji na fish and chips. Nie da się nie zaliczyć.
Kładę rękę na klamce i kiedy zamierzam wejść do środka, dzwoni mój telefon. Wzywa mnie piosenka Mi carro me lo robaron piszcząca na cały regulator. Potem oddzwonię. Wyłączam go; jestem za bardzo zdenerwowana, żeby z kimkolwiek rozmawiać. Czeka na mnie lato. Magisterka. Przyszłość. Życie. Ponownie biorę głęboki oddech i pukam do drzwi z wymuszonym uśmiechem. Wszystko pomaga.
– Proszę. – Suchy głos zaprasza mnie do środka. Wzrok nie podnosi się znad kartki. Brytyjska serdeczność.
– Dzień dobry, Suuus…
– Och, Rita – patrzy na mnie z absolutnym rozczarowaniem – to ty.
Och, Susan! „Suuusan”, jak każe nam się do siebie zwracać. Mogłaby być przedstawicielką społeczności guiri, czyli turystów, w Katalonii: pochodzi z otoczonego murami obronnymi miasteczka nieopodal Newcastle, ma ponad sześćdziesiąt lat, jest szczupła i biała, i maskuje przerzedzone włosy, wygładzając je co rano za pomocą suszarki. Co nie znaczy, że co rano bierze prysznic. Zęby ma krzywe i zabarwione na żółtawy kolor niczym hipisi, którzy mieszkali w Londynie w latach siedemdziesiątych. Może i często się bzyka ze swoim mężem, ale nie widać tego po niej. W młodości musiała być niezłą laską; wyobrażam ją sobie jędrną i smukłą, mającą jedno z tych ciał pełnych obietnic. Dlatego uważa, że nie powinna tu być, pracując jako nauczycielka na tym publicznym uniwersytecie na południu Europy, skąd bliżej do Afryki niż do Yorkshire. Biedna Susan zgodziłaby się nawet poślubić jakiegoś bogacza bez koszulki ze złotej epoki Gila y Gila, który teraz pozwoliłby jej pływać na wodach Marbelli na jachcie, być może nazwanym imieniem innej kobiety, ale i tak by się jej przydał. Cokolwiek, byleby nie musiała teraz siedzieć naprzeciwko tej czterdzieści lat od siebie młodszej dziewczyny, która totalnie wszystko olewa.
– Przyniosłam potwierdzenie, żeby odebrać wpis… – Wosk przykleił się do numeru referencyjnego. Próbuję go oderwać.
– Poproszę, choć to i tak bez znaczenia…
– Chwila, bo… – Nie mogę jej go dać z włosami. Cholera, Pam!
– Rita.
– Już prawie…
– Rita.
– Sekunda.
– Rita, nie zdałaś.
– Słu… słucham?
– Nie zdałaś.
Szlag.
– Ale… To niemożliwe… Umiem zamówić fish and chips i…
– Posłuchaj, jak możesz wiedzieć, że niezdarny to clumsy, a nie potrafisz odmienić prostego czasownika w czasie przyszłym? – No, dlatego, że Muzzy, najlepszy nauczyciel angielskiego, jakiego miałam, był do niczego i wcale tego nie ukrywał. – Rita, czas przyszły to trzecia klasa podstawówki!
– Ale przecież… Przecież doskonale umiem odmieniać w czasie przyszłym… – Zawsze mam problemy z czasem przyszłym, choć nauczyłam się tej odmiany po angielsku.
– Posłuchaj – Susan opiera o stół chudą klatkę piersiową – jeśli w tej chwili zdołasz przetłumaczyć zdanie „Dziś mogłabym skończyć studia”, zaliczę ci.
– Tak po prostu?
– Tak po prostu.
– Chwila, chwila, daj mi się zastanowić…
– Teraz.
– Tudej… – Cztery słowa i skończę studia. Big Muzzy, pomocy! – Tudej, aj… łil… – Muzzy! – Aj łil ken… finisz… digri.
– Do zobaczenia w przyszłym roku.
– Ale przecież powiedziałam dobrze! Zapytaj mnie, jak zamówić fish and chips!
– Żegnam, Rita.
Zamknęłam za sobą drzwi, gniotąc egzamin w ręce, i zostawiłam swoją godność oraz wymarzone lato na szarym, nijakim biurku Suuusan. Szłam korytarzem, szurając klapkami i zastanawiając się, jak powiedzieć rodzicom, że nie skończyłam studiów, ponieważ nie umiem mówić w języku, którego uczę się od ósmego roku życia. Fuck. Schodzę ze ścieżki z ubitej ziemi przy szkole językowej i spoglądam na czerwone róże, które wspinają się po gorących betonowych ścianach akademika po drugiej stronie ulicy. Wyjmuję telefon, który od dłuższej chwili domaga się mojej uwagi, i odsłuchuję wiadomość głosową zostawioną przez babunię, gdy Manolo Escobar przestał śpiewać.
Prosi, żebym kupiła jej dorsza w Boquerii, tego od Carme, bo jutro do restauracji przychodzą jej przyjaciółki i chce im przygotować porządną esqueixadę. Mówi też, że nie chce jechać z Imserso do Galicji, by oglądać hodowle pąkli, bo pąkle gówno ją obchodzą, ale przede wszystkim dlatego, że z Imserso jeżdżą tylko starzy ludzie. Babunia ma osiemdziesiąt cztery lata. Narzeka, że w Alp jest tak zimno, że pelargonie nie urosły na Świętego Piotra, a następnie przez trzynaście minut i dwadzieścia osiem sekund zasypuje mnie obowiązkowymi bzdurami. No i że już dawno ich nie odwiedziłam.
Egzamin, który zrujnował mi dzień, przypadkiem wypada mi z ręki. Schylam się, żeby go podnieść, i wyrzucam do kosza. Przyjemne słońce ogrzewa mi twarz i rozświetla esplanadę zieleni i brązów, które malują ogród przy akademiku Uniwersytetu Autonomicznego w Barcelonie. Obok pierwszego krzewu zauważam Virusa, dwudziestokilkuletniego chłopaka, który, odkąd tu przyszłam, „za moment skończy geografię”. Teraz śpiewa jedną ze swoich piosenek dla czterech studentek pierwszego roku, które przyszły obejrzeć kampus. Nowo przybyłe z entuzjazmem powtarzają refren razem z Virusem, czując się częścią wyświechtanego marzenia o studencie, który śpiewa piosenkę napisaną bez koszulki i z palcami uwalonymi tuszem, a teraz gra ją na swojej gitarze pełnej antysystemowych nalepek. Jacyś rodzice z tablicą rejestracyjną z Lleidy parkują renault 21i wysiadają z samochodu dość leniwie, jakby wybierali się na ślub dalekiego kuzyna. Ojciec zapina guzik w spodniach i obserwuje Virusa z malującym się na twarzy wyrazem obrzydzenia i wstrętu typowym dla rodziców, którzy właśnie mają zostawić swoje idealne córki, dziewice, w czymś, co bardziej przypomina willę Playboya niż uniwersytet cieszący się pewną renomą.
Virus powiększył swoją widownię. Teraz przesadnie wczuwa się w refren, jakby śpiewał AC/DC, ale słowa brzmią mniej więcej tak: „Lubię cię bardziej niż makaron babuni /. Yeah, yeaaah…”. Matka studentki z Lleidy uśmiecha się z nostalgiczną radością, przeżywając początek snu, którego bohaterką chciałaby być wiele lat wcześniej, kiedy jeszcze myślała w pierwszej osobie. Zza samochodu, pośród walizek i dwóch worków z pomarańczami, wyłania się córka: osiemnastoletnia dziewczyna, która obserwuje pejzaż, jakby właśnie wylądowała na Księżycu albo jeszcze dalej, a otwarte usta dowodzą jej radości i przerażenia.
Jest wpół do drugiej. Słońce praży, a zapach z pojemników obiadowych, które otwierają się równocześnie w setkach otaczających mnie kuchni, przypomina mi, że jestem już spóźniona. Rany, jak mi się nie chce opowiadać moim przyjaciołom, że zawaliłam angielski i że bla-bla-bla. I jaka jestem głodna.
Jednak nagle, bez ostrzeżenia, świat się zatrzymuje.
Zasycha mi w gardle. Krótki podwójny dzwonek w telefonie wywołuje falę uderzeniową nadziei. Czuję wibracje połączone z dźwiękiem, który może otworzyć mi bramy do nieba: „Bip-bip, bip-bip”.
Wkładam rękę do kieszeni, jakbym musiała dezaktywować bombę w paczce i zauważam, że otaczająca mnie scena przechodzi w zwolnione tempo. Usta fanek Virusa śpiewają powoli i bezgłośnie. Rodzina z Lleidy stoi jak sparaliżowana, w chwili gdy ojcu z twarzą buldoga wyślizguje się jeden z worków i pomarańcze zaczynają się toczyć po asfalcie.
Mam zimne dłonie i nie czuję już ciepłych promieni słońca.
Zamykam oczy i wyjmuję nokię:
1 nowa wiadomość
Żeby to był on, proszę, żeby to był on.
GONÇAL:
Piękna! Co słychać? Wracam jutro wieczorem. Czekam na Ciebie o 9 w moim domu. Mam niespodziankę.
Buum.
Gardło wraca do życia i wydaje coś w rodzaju krzyku, który można by przypisać rodzinie delfinów. W ciągu kilku sekund zielenie i brązy przy akademiku zamieniły się we wspaniały ogród, jakby cień zimna się odsunął i sprawił, że na jego drodze wyrosła dzika flora. Jestem taka szczęśliwa, że widzę Virusa w bokserkach z mchu.
Czytam wiadomość sześć, siedem, trzydzieści osiem razy. Układam jutrzejszą noc z kolażu obrazków z nocy, jakie spędziliśmy razem: tamta ośnieżona łąka, jego łóżko w jaskini, góry Cadí od strony El Querforadat… aż histeryczny krzyk przywraca mnie do rzeczywistości.
– Ritaaaaaa! – Astrid skacze z rozpostartymi ramionami, jakby swoim szalonym krzykiem nie obudziła jeszcze wszystkich mieszkańców Marrakeszu.
Trzydzieści cztery godziny do spotkania z nim. Podchodzę do mojej paczki, patrzę w niebo i się uśmiecham.
– Rita, ślinisz się. – Demura patrzy na mnie znad okularów przeciwsłonecznych z odrobiną obrzydzenia.
– Przymknij się, głupku.
– Rita, masz na brodzie kroplę śliny. Błyszczy się w słońcu. To fakt. – Zapala skręta.
To prawda, ale na szczęście pozostali nie widzą tej kropli, ponieważ są zbyt zajęci cieszeniem się nieuniknionym szczęściem, że skończyli studia, że wiedzą, gdzie będą pracować w przyszłym roku, że mają życiowy plan, którego mnie brakuje, że uradowani wrócą do swoich domów, gdzie ich rodziny przyrządzą paellę i wyjmą najlepszą cavę, żeby uczcić koniec pewnej ery.
– No dobrze, pani szczęśliwa, zaliczyłaś wreszcie angielski? – pyta Nofre ze swoim seksownym majorkańskim akcentem.
No to jedziemy z tym.
– Nie…
Miażdżą mnie magisterskie spojrzenia moich przyjaciół.
– Stara!!! – krzyczy Astrid.
– Co to znaczy? – pyta Demura. – Nie zdałaś? Rita, ale przecież to był pierwszy poziom, konieczny, żeby…
– Tak, wiem… Nieważne, tak naprawdę wcale mnie to nie dziwi, później o tym pomyślę – odpowiadam szczęśliwa, bo jedyne, co jest dla mnie teraz ważne, to odliczanie do spotkania.
– Ale dlaczego jesteś taka spokojna? – Astrid wciąż nie może wyjść ze zdumienia.
– A co mam robić? Nie przejmuj się, kiedyś nauczę się angielskiego, znowu zobaczę się z Susan i całymi godzinami będę z nią rozmawiać o miasteczkach Yorkshire i o Marbelli Gila y Gila.
– Boże, Rita, jak możesz żartować w takim momencie…
Może ma rację. Wraz z ukończonymi studiami miałabym jakiś plan, jakikolwiek, prowizoryczny neonowy szyld, ale teraz nie mam niczego. Pustka egzystencjalna pod każdym względem. Tak, owszem, mam jutrzejszy dzień i całą wieczność z Gonçalem.
– A więc myślę, że nadszedł czas, bym otworzył prezent na zakończenie roku – odzywa się Nofre z rzadko widywaną dumą w skromnym spojrzeniu, do jakiego nas przyzwyczaił. – Ja, Onofre Torres Mulet z Son Macià…, wnuk, prawnuk, praprawnuk, mający w żyłach krew pierwszego hominida, który postawił stopę na najwspanialszej wyspie Morza Śródziemnego – wyciąga ośmiokątne pudełko zawinięte w folię aluminiową i trzyma je w dłoniach niczym ofiarę dla bogów – wręczam wam tę zieloną ensaïmadę, przygotowaną z marychy, której narodzin sam byłem świadkiem i która dziś, dwudziestego dziewiątego czerwca dwa tysiące siódmego roku, poświęciła swoje bujne owoce, by zamienić się w ensaïmadowego Hulka, brakujące ogniwo współczesnego cukiernictwa.
Jednym pociągnięciem rozrywa folię aluminiową i pokazuje swoje dzieło, kreśląc ręką półkole niczym torreador. Twarze obecnych się rozjaśniają.
– Ale, ale, ale… Przecież to trzy kilogramy marychy w kształcie ensaïmady! – krzyczę.
– Możesz się śmiać, pogadamy, jak spróbujesz. – Nofre mówi tak, jakby był w posiadaniu prawdy absolutnej. Wyjmuje nóż i kroi zielone ciasto na zbyt duże porcje.
Trzydzieści trzy godziny do spotkania z nim.
Wa yeah!
Obudziłam się, siedząc na fotelu w jadalni z głową zwisającą z podłokietnika. Na stole były dwa opakowania chleba tostowego Bimbo, piure ziemniaczane i pudełko po donettes nevados. My nigdy nie kupujemy donettes nevados. Ktoś tu był.
– Wróciłaś już do żywych? – pyta Astrid, zapalając skręta przy ladzie kuchennej.
Nagle wyświetla mi się sekwencja fleszy: Simpsonowie. Amerykańska flaga. Mary Poppins. Troje dzieci niszczących pluszowego misia pandę, którego miałam w dzieciństwie i o którym już nie pamiętałam.
– Cholera… nie mam śliny. Stara, ktoś spuścił ze mnie wszystkie płyny. Co się stało? Która godzina? I kto przyniósł te donettes nevados?
– Śpisz na tym fotelu od jakichś dziesięciu i pół godziny.
– Co?
Astrid wybucha śmiechem, dusi się dymem ze skręta.
– Stara, nic dziwnego, że nie masz śliny, pochłonęłaś całe pudełko ciasteczek polvorones.
– Polvorones? Miałyśmy polvorones?
– Tak, były przeterminowane, ktoś musiał je przynieść na jakąś imprezę. Później oczywiście zaczęły ci wysychać usta i postanowiłaś zjeść pasztet, żeby lepiej przełykać.
– Pasztet?
– Pasztet, Rita, pasztet. A ponieważ pasztet nie pomógł, wypiłaś pół kartonu don simón.
– Niemożliwe. Zmyślasz.
– Ha! Stara, co za trip. Przeklęty Nofre. Co za marycha! Obudziłam się o szóstej rano, bo ktoś do ciebie wydzwaniał. Miałaś czterdzieści nieodebranych połączeń. Od matki, od jednej i drugiej Sary, od Nu i Anne, które pojechały już do Lleidy.
– A od Gonçala?
– Nie, od Gonçala nie. – Astrid zaciąga się skrętem. – Ja byłam w fatalnym stanie, ale ty… Zrobiłam ci kawę z mlekiem i dodałam dwie łyżki soli, żeby sprawdzić, czy zareagujesz.
– Szuja.
– Ale to na nic. Długo rozmawiałyśmy, pamiętasz? – Astrid podaje mi ibuprofen. – O mojej podróży do Ameryki, o tym, czy wybierzesz się na pielgrzymkę do Santiago…
– Ja? Na pielgrzymkę do Santiago?
– Tak mówiłaś. Potem nie mam pojęcia, jak wylądowałyśmy na fotelach. Ani jak, do cholery, trafiły tutaj te donettes nevados.
Słońce tego dziwnego poranka unosi się w oceanie błękitnego nieba. Promienie wciskają się przez brudne szyby w jadalni i docierają do popielatych włosów Astrid, tworząc coś w rodzaju wizualnego poematu. Astrid, której wrodzona uroda pozwala trzymać się godnie nawet na takim kacu, wyciąga się leniwie na materacu, który mamy na podłodze w jadalni i który za kilka godzin wróci na krawędź basenu, gdzie znalazłyśmy go cztery lata temu, pierwszego dnia na uniwersytecie.
To ostatnie godziny, jakie spędzamy tu razem, same. Melancholia zaczęła już podgryzać, ale dobrze to ukrywamy. Ja lepiej niż ona. Przytulamy się i ze ściśniętymi gardłami wspominamy najlepsze momenty.
Ale Astrid nie wytrzymuje długo i zaczyna płakać. Płacze z powodu zawrotów głowy, jakie wywołuje opuszczenie uczelni. Płacze z powodu zawirowań dorosłego życia, zwiotczałej skóry i ubrań, których – według niej – nie będziemy już mogły nosić. Pocieszam ją i się śmieję. Mnie trudno jest płakać. Ze względu na niechęć do pożegnań, a także dlatego, że mam idealną skórę i ani myślę zmieniać garderoby… Ale przede wszystkim nie płaczę dlatego, że mam przed sobą najlepszą randkę w historii.
Po przejechaniu tunelem Cadí, ostatniej granicy przed dotarciem do Cerdanyi, biorąc zakręt w kierunku Urtx, zawsze śpiewam. Nie mogę się powstrzymać. Przypuszczam, że powrót do domu i fakt, że tym „domem” jest Cerdanya sprawiają, że każdemu chce się śpiewać. Dziś jednak śpiewam przede wszystkim po to, żeby ujarzmić swoje słowa, ponieważ myślę o nim i drży mi głos, drżą mi kolana i ogólnie drży mi życie.
Przy przeciąganiu ostatniego „a” w słowie „Cerdanyaaa”, dodatkowo pogłębionym kacem po majorkańskim ziole, czuję, że wpadam w lekki stan hiperwentylacji, który powoduje, że widzę kolorowe błyski. Zatrzymuję się. Tak, lepiej, żebym się zatrzymała. Parkuję furgonetkę na poboczu. Pojazd trochę pachnie dorszem, a przecież Carme dokładnie go zapakowała; no i jak wspaniale wyglądała dziś Boqueria!
Słońce zaczyna zachodzić i niebo lśni gradientem różu. W środku tego obrazka, łącząc niebo i ziemię, unosi się mgła, której kropelki rozświetlają dolinę. Góry, przyozdobione tysiącami sosen, obramowują scenerię jak korona; gęsta zielona warstwa, która w dół zbocza zaczyna się rozrywać, aż zamienia się w kamienne wioski, czarne dachówki i spiczaste dzwonnice.
Tuż pode mną rozciągają się łąki Flotatsów, Moxó i Oliu. Każda z nich pozszywana jest z kolejną rzędem topoli i dróżek; aksamitne fale, które zmieniają kolor, gdy zrywa się wiatr. Stąd, z góry, krowy wyglądają jak miniaturowe zabawki. Pasą się niedaleko prostej, gdzie zawsze robiłam końcowy sprint po przebiegnięciu piętnastu kilometrów w ramach przygotowań do sezonu narciarskiego. Docierałam na łąkę, gdzie stoi długi kamienny mur, który przypomina mi tamten, w którym Morgan Freeman znajduje pudełko ukryte dla niego przez Tima Robbinsa w Skazanych na Shawshank: „Skoro dotarłeś aż tutaj, to może zechcesz pojechać jeszcze dalej”. Droga z Fontanals do Sanavastre to marzenie.
Delikatne wieczorne światło stopniowo zaczyna barwić wszystko na różowo. Podnoszę się, żeby jechać dalej i widzę, że na końcu pejzażu, niczym suwak zasuwający się w zwolnionym tempie, pociąg z Barcelony sunie równolegle do prostej prowadzącej do Queixans i znika u podnóża Puigcerdà. W ten weekend są wszyscy (mogę niemal usłyszeć krzyki moich przyjaciół, Riquiego i Riesgo, palących między wagonami) i mam ogromną ochotę się zabawić. Tutaj panują tylko cisza i spokój, dokładne przeciwieństwo tego, co się wydarzy, kiedy dotrę do Puigcerdà. Ale przede mną jeszcze długa droga. Biorę głęboki oddech i zbieram się na odwagę, by ruszyć dalej.
Dom Gonçala znajduje się na końcu polnej dróżki, którą nigdy nikt nie jeździ. Punktem orientacyjnym są pozostałości kamiennego budynku. Rolnicy trzymali tu kiedyś sprzęty, a teraz jest zaledwie echem minionej epoki, kiedy na obszarze Cerdanyi było więcej ziemi niż asfaltu. Tu właśnie należy skręcić. Ale nawet po dotarciu do końca dróżki dom można by jeszcze pomylić z ruinami starego kościoła, w którym wyrosło ogromne drzewo wiśniowe. Poprawiam białą sukienkę i wylewam na siebie próbkę perfum Coco Mademoiselle, dołączonych do „Vogue’a”, większość na szyję i dekolt, a resztkę wcieram w majtki. Wdech, wydech, wdech, wydech. Powietrze wypełnia zapach tymianku i rześkość charakterystyczna dla letnich wieczorów w górach. Podnoszę rękę i zrywam garść wiśni. Zjadam je powoli, jakbym grała w początkowej sekwencji filmu porno (mam nadzieję, że tak będzie), co sprawia, że chodzę, przesadnie kołysząc biodrami. Przemykam pod gałęziami i docieram na koniec kamiennego murku ukrytego pod drzewem wiśniowym. Zatrzymuję się ponownie. Znowu oddycham głęboko i wchodzę na patio; widzę drżący cień mojej sylwetki.
Dzwonię do drzwi.
– Halo? Gonçal? Gon…
Drzwi otwierają się same. Na stole w jadalni leży notka ze świeżo zerwaną stokrotką.
Skończyłem już domek na drzewie, czekam tam na Ciebie.
Skoro zaproponował mi przyjście na drzewo, to oznacza, że postanowił wytoczyć artylerię. Wygląda na to, że nie wystarczy, że zostaniemy w pięknym kamiennym domu z czasów, kiedy świat należał do jaskiniowców. Że nie jest wystarczająco wspaniale, gdy jedynym dźwiękiem słyszanym z salonu jest szemranie wody w strumieniu, który przecina posiadłość. (Cholera, hipisi mogliby nagrywać tu taśmy z masażami!). Na dodatek drań postanawia urządzić domek na drzewie, czekać tam na mnie i powiadomić mnie o tym w napisanej odręcznie notce zostawionej razem ze świeżo zerwaną stokrotką.
Jestem pewna, że kupił sery z Ger i w ogóle. To profesjonalista.
Tak naprawdę zżymam się, ponieważ wiem, że kiedy wydaje się, że nie może być lepiej, kiedy wydaje się, że nie mogę zakochać się w nim bardziej, przekonuję się, że to nieprawda. Że został jeszcze ostatni bastion do zdobycia: magia.
Ruszam w stronę domku na drzewie i siłą rzeczy przypominam sobie pierwszy dzień, kiedy wybraliśmy się na najromantyczniejszy spacer w historii spacerów. Pamiętam pocałunki. Rwącą wodę w wąwozie. Wietrzyk, który rozwiewał nam włosy dokładnie tak jak trzeba, niczym wentylatory, które wprawiają w ruch grzywy modelek podczas sesji zdjęciowej. Ptaszki fruwały nad naszymi głowami i wydawało się, że się śmieją i że ich pióra także poruszane są przez wietrzyk w sposób wykalkulowany.
Śpiewaliśmy razem piosenkę Wa yeah! zespołu Antònia Font („Śpiewam do Księżyca i do gwiazd, do dżungli i ożywionego lasu…”), podczas gdy gdzie indziej życie toczyło się dalej, a świat istniał tylko tam, gdzie byliśmy on i ja. Tak naprawdę mogłoby nawet padać gówno z nieba, a ja nadal bym uważała, że to najbardziej romantyczny spacer w historii. Pamiętam, że kiedy dotarliśmy do drzewa, twarz Gonçala pojaśniała. „To jedna z trzech sekwoi w Cerdanyi i będzie tylko moja! Tutaj nigdy nikt nie przyjeżdża, Rita!”, powiedział. W rzeczywistości w Cerdanyi jest więcej sekwoi, a to drzewo nią nie jest, ale kogo to, do cholery, obchodzi? „Odremontuję domek i zrobię okno w dachu, żebyśmy mogli oglądać gwiazdy”. I choć wiedziałam, że nie mogę sobie na to pozwolić, uwierzyłam mu.
Tamtego dnia na drzewie między gałęziami były tylko cztery byle jak sklecone deski oraz przybite do pnia kawałki drewna, które pełniły funkcję schodów. Wystające gwoździe pamiętam doskonale, ponieważ kiedy Gonçal przycisnął mnie do nich i podwinął mi spódnicę, poczułam, jak jeden delikatnie wbija mi się pod ramieniem. Postanowiłam jednak nic nie mówić i pozwolić, żeby jego dłoń dalej torowała sobie drogę między udami. Pamiętam, że zawahałam się tylko na sekundę, kiedy wymówił imię tamtej kelnerki z Raval, i uświadomiłam sobie, że wbija się we mnie kolejny gwóźdź, tym razem niewidzialny i znacznie boleśniejszy. Ale nawet wtedy milczałam.
Dziś idę tą samą ścieżką pośród krzewów szczodrzenicy sitowatej i czuję, jak strach i szczęście galopują mi po ramionach ze świadomością, że kolizja jest nieunikniona. Nagle docieram do miejsca, w którym ścieżkę przerywa wąwóz. Wodospad jest jeszcze bardziej imponujący, niż zapamiętałam, a woda nabiera aksamitnej tekstury dopiero wiele metrów niżej. Ale jeśli chcę iść dalej, muszę pokonać wąwóz tak czy inaczej. Zanim jednak tam wejdę, znowu głęboko oddycham. Wdech, wydech. Czuję samotność. Preludium, cisza, dramatyczny szum wodospadu, biała woda, która ciągnie roztopione wspomnienia zimy.
Stawiam stopę na jednym z największych kamieni i idę dalej. Jeden, dwa, trzy kroki w górę. Wspinam się na ostatnią skałę i z mokrymi rękami docieram na szczyt. Udało się. Idę po ledwie widocznej ścieżce i docieram do finałowej zmyłki związanej z kryjówką: zdaje się, że ścieżka znika za krzakami, ale jeśli dostaniesz się na drugą stronę, z paroma zadrapaniami w charakterze wkupnego, światło pada na niewielką platformę, przedstawiając wielki finał.
Domek na drzewie.
Delikatny granat zawładnął niebem. Elegancka barwa, która kontrastuje ze świeżo pomalowanym drewnem i świecami na parapetach okien. Przeklęte świece. Co za widok. Złość próbuje utorować sobie drogę między potokiem miłości, lecz nie udaje jej się to. Już za późno. W drzwiach pojawia się sylwetka Gonçala. Ćwierkanie ptaków zlewa się z nutami piosenki, która właśnie się zaczyna. Charakterystyczne delikatne uderzenia pałki perkusyjnej. Melodia, która ustępuje miejsca gitarze i wyznacza rytm tej pięknej letniej nocy. Teraz już tak: nadeszło lato. Z domku wylatuje lina i spada tuż przy schodkach, w wyliczonej odległości od ziemi, odpowiedniej tylko dla odważnych. Chwytam ją oburącz za koniec, gotowa się wspiąć, i wiodę po niej wzrokiem, aż napotykam jego spojrzenie. Pierwsze słowa piosenki, zaintonowane przez majorkański głos, wspinają się po gałęziach: „Śpiewam do Księżyca i do gwiazd, do dżungli i ożywionego lasu…”.
Po drugiej stronie liny Gonçal się uśmiecha i czuję, że zaczyna mnie pożerać; stoi spokojnie i czeka na odpowiedni moment, żeby zaśpiewać mi słowa, które na zawsze wypalają mi się w pamięci gorącym żelazem: „Jaka seksowna, jaka słodka i jaka zimna, wa yeah…!”.