Oparta na prawdziwych wydarzeniach powieść o fascynującym życiu Elizy Lucas Pinckney, jednej z najwybitniejszych postaci historycznych Karoliny Południowej. Porywająca książka o wytrwałości i niezależności wbrew społecznym i rodzinnym oczekiwaniom.
Odcień niebieskości, który zmienił świat.
Rok 1739. Szesnastoletnia Eliza Lucas, pozostawiona przez ojca, staje na czele rodzinnych plantacji w Karolinie Południowej. W obliczu narastających konfliktów społecznych i intryg podejmuje ryzykowną decyzję – postawi wszystko na uprawę indygo. Aby poznać sekret jego wytwarzania, który jest owiany tajemnicą, zawiera zakazany pakt z niewolnikiem, łamiąc tym samym prawo i konwenanse.
„Sekret indygo” to niezwykła historia miłości, niebezpiecznych i ukrytych przyjaźni, ambicji, zdrady i poświęcenia.
Autorka, bez moralizowania czy osądzania, zręcznie wplata w narrację wątki dotyczące nierówności płci, rasy i klas, ukazując drogę Elizy w poszukiwaniu pewności siebie i sojuszników. Tekst zachwyca na wielu poziomach, oferując odświeżające spojrzenie na XVIII-wieczny świat prawdziwej Elizy Lucas Pinckney.
Library Journal
Za tę powieść autorka otrzymała szereg nagród i wyróżnień, w tym nagrodę Lariat Book przyznaną przez Texas Library Association, nagrodę Salt Lake City Library Systems, wyróżnienie Southern Independent Booksellers’ Association, znalazła się także na liście Southern Book Prize.
Sekret indygo
Przekład: Urszula Gardner
Wydawnictwo Kobiece
Premiera: 12 marca 2025
Prolog
Gdy spoglądam wstecz na swoją przeprawę z indygo, jawi się w mojej świadomości jako sen.
Wrażenia są wszystkim, co mi pozostało – ręce ciągnące mnie w dół, ściskające moje serce, przytrzymujące mnie pod powierzchnią. Ręce, które pragną, abym zatonęła w swoim własnym dziele. W swojej ambicji.
Toteż zatonęłam.
Zatonęłam w matowej błękitnej otchłani.
Choć jednak indygo złamało mi serce, ocaliło mi życie.
Płynęło w moich żyłach.
Niebieska krew miała także popłynąć w żyłach moich dzieci.
W późniejszych latach, gdy zaznałam głębokiej i trwałej miłości oraz dumy z synów, którzy mieli stworzyć zręby nowego narodu, często wracałam we wspomnieniach do tego czasu – i dziękowałam Bogu za indygo.
Jak to możliwe, że najbłękitsza niebieszczyzna, barwa nieba tuż przed zaraniem, gdy ciężki ciepły koc dnia jeszcze nie otulił naszych ramion, odcień przypominający o królestwie bożym i najprzedniejszym jedwabiu, o władcach i skarbach przechodzących wszelkie pojęcie, o starożytnej niezbadanej historii… że ta niebieszczyzna bierze się z niepozornego podkrzewu?
Dziękowałam Bogu również za Essie i za Quasha, za Togo i za Mebbego, szczególnie zaś za Bena. Za tych, którzy we mnie wierzyli.
Oraz za Charlesa, oczywiście. Zawsze byłam wdzięczna za Charlesa.
Wreszcie składałam dzięki ojcu za to, że postanowił zostawić szesnastolatkę na czele swojej plantacji. Nigdy więcej go nie zobaczyłam.
Do mej drogiej przyjaciółki Madame Bodicott z Anglii:
Śmiem żywić przekonanie, iż ucieszy Cię wiadomość, że dobrze czuję się w tej części świata, do której przywiały mą rodzinę wiatry przeznaczenia – gdyż zaiste tak jest. Nade wszystko przedkładam Anglię, rzecz jasna, lecz uważam, iż w Karolinie żyje się lepiej niż w Indiach Zachodnich.
Spotykam tu ludzi dobrze urodzonych, którzy czynią tę krainę kawałkiem angielskiej ziemi.
– Eliza Lucas
Rozdzial 1
1739
Murzyni śpiewali.
Światło tańczyło na powierzchni ciemnego, atramentowego oceanu… Zamrugałam, by podnieść ciężkie od snu powieki.
Nie ujrzałam żadnego oceanu.
Tylko blady błękit wstającego dnia sączący się do wnętrza mojej białej sypialenki.
Sen nadal mi towarzyszył. Ten sam, odkąd byłam mała. Jedyne, co się w nim zmieniało, to emocje – raz czułam strach, kiedy indziej znów euforię.
Chwytając oddech przez otwarte usta, pomyślałam, że ten dzień przyniesie ważną zmianę w moim życiu.
Z chóru głosów przebijał się charakterystyczny bas Togo, którego tembr pozostawał w oczywistej korelacji z jego rozmiarami. Choć w Karolinie Południowej byłam zaledwie od kilku miesięcy, zdążyłam się przekonać, że ten głęboki bas stanowi kanwę dla reszty murzyńskich głosów, które splatały się z nim, roztańczone. Zdążyłam też zrozumieć, że ilekroć w ten sposób śpiewają, pracują zwykle w pocie czoła.
Żniwa. Murzyni śpiewali, ponieważ rozpoczęły się żniwa.
Niechętna powitaniu nowego dnia, który jak wszystkie inne spowije mnie duszną wilgotnością, pozbawiając energii, zanim zdołam się uporać ze swoimi zadaniami, musiałam zebrać się w sobie, by odrzucić przepoconą pościel na bok i wstać, nie mitrężąc więcej czasu.
Na stoliku czekały już na mnie misa i dzban, przygotowane przez Esmé. Przeciągnęłam się, aby przepędzić z ciała lepkie resztki snu, aż pozostało we mnie tylko niejasne poczucie triumfu, jakbym osiągnęła coś ważnego, choć nie wiedziałam dokładnie co.
Odświeżyłam się prędko wodą prosto ze studni, po czym dłonią – nieco tylko ciemniejszą od reszty jasnej cery normalnie skrytej przed słońcem – sięgnęłam po dzwoneczek. Zrobiłam tylko jedno dzyń, nie chciałam bowiem obudzić ani polegującej maman, ani małej Polly, ale i to wystarczyło, by przywołać podobną do zjawy postać Esmé, która wzrok i słuch miała nie gorsze niż u sowy. Wślizgnęła się do sypialni, odziana w płócienną sukienkę i materiałowe pantofle bezszelestnie sunące po deskach podłogi; wyróżniał ją muślinowy turban owinięty ciasno wokół głowy.
– Witaj, Essie. Usłyszałam śpiew. Czyżby zaczęły się żniwa? Powinnyśmy się pośpieszyć.
– Tak. Ale Duży Lucas, on chcieć z panienką rozmawiać.
Zmarszczyłam czoło. Ojciec nigdy po mnie nie posyłał. Co rano udawałam się do jego gabinetu sama, by pomóc mu z korespondencją po tym, jak już obeszłam plantację. Moim zadaniem było pisanie listów, które dyktował. Wenę znajdował, krocząc po pokoju tam i z powrotem, jakby dzięki temu wpadał na słowa, których powinien użyć, chcąc odnieść się do co delikatniejszych kwestii. Później wybieraliśmy się na obchód naszej małej plantacji razem, a ja zwracałam jego uwagę na sprawy, które moim zdaniem wymagały załatwienia. Zdarzało nam się też odwiedzać dwa inne kawałki ziemi do nas należące – Quash, nasz woźnica, zabierał nas tam, żebyśmy mogli porozmawiać z zarządcami.
Esmé uwolniła moje włosy z nocnego warkocza, przeczesała je drobnym kościanym grzebieniem i połączyła pasma od nowa, by upiąć grube jak przegub sploty tuż nad karkiem. Miała do tego dryg i nigdy nie traciła na toaletę więcej czasu, niżbym sama chciała, i to pomimo ciągłych pretensji matki, że nie przejmuję się więcej swoim wyglądem. Zajmując się mną od dziecięcych lat spędzonych jeszcze na Antigui, Essie wiedziała, że nie w smak mi strojenie się, któremu hołdowała moja matka. Znajdowałam się dopiero na granicy dorosłości, toteż nikt nie wymagał ode mnie wciskania się w gorsety i paniery.
Essie oraz Mary Ann i Nanny, dwie Murzynki, które zawiadywały domem, gdyśmy się tu zjawili, we trzy pilnowały, aby życie na plantacji przebiegało gładko i bez zgrzytów. Całe szczęście, ponieważ maman nie nadawała się do gospodarzenia, a ja zbytnio byłam zajęta wkradaniem się w łaski ojca, który chętnie zapoznawał mnie z tajnikami interesów. Stanowiło to dla mnie fascynujące wyzwanie, zresztą dzięki zamiłowaniu do roślin i ogrodnictwa, które rozwinęło się u mnie jeszcze na Antigui, moja wiedza nierzadko okazywała się przydatna, gdy pojawiał się temat upraw.
Szybciutko jeszcze podlałam sadzonki na parapecie – młodziutkie wiecznie zielone dąbki podarowane mi w prezencie przez sąsiada, również entuzjastę botaniki, pana Deveaux – i dopiero potem skierowałam swoje kroki na dół.
– Elizo – zza uchylonych drzwi gabinetu rozległo się ojcowskie warknięcie.
Przechadzał się już przed otwartym sekretarzykiem z czasów służby wojskowej, który przedkładał nad biurko z polerowanego mahoniu zakupione zaraz po przybiciu przez nas do Charles Town. W pełni odziany i gotów na nowy dzień, siwiejące na skroniach szatynowe włosy – mimo że wypomadowane – miał w nieładzie. Jego czoło przecinały zmarszczki świadczące o konsternacji.
– Papo – odparłam i zaraz się poprawiłam: – To znaczy ojcze. Pułkowniku…
Wielce go rozbawiłam, gdy przy niedawnej okazji stwierdziłam, że jestem zbyt dorosła, aby zwracać się do niego w ten sam sposób jak moja siostrzyczka Polly. Chociaż przyznał mi rację. I rzeczywiście, nasze rozmowy powoli nabierały partnerskiego czy też przyjacielskiego charakteru w miejsce typowego dla rodzica i potomka. Nie zamierzałam tracić tego świeżo uzyskanego przywileju, z którym wiązał się szacunek. Wprawdzie ojciec był człowiekiem uczciwym, miał silne poczucie sprawiedliwości i z reguły dotrzymywał słowa, ale od najwcześniejszych lat wiedziałam, że pewnych granic lepiej przy nim nie przekraczać.
– Czy jadłeś już śniadanie? – zapytałam z troską.
Skinął głową z nieobecnym wyrazem twarzy.
– Tak. Ja… – zaczął i urwał. – Wczoraj w mieście wpadł w moje ręce list, który dopiero miał zostać wysłany wraz z tegotygodniową pocztą. Kierowany do mnie. List, a właściwie… wezwanie.
Przełknęłam ślinę.
– We… wezwanie, pułkowniku?
– Jestem potrzebny na Antigui.
– Musisz tam wrócić?
– Obawiam się, że tak. Przed końcem miesiąca. A miałem nadzieję zabawić z wami dłużej, upewnić się, że się zaaklimatyzowałyście, a przynajmniej że twojej matce się polepszyło. Przeprowadzka niestety wywarła na nią zły wpływ.
Wydęłam usta. Maman, z jej migrenami i niemocą, źle reagowała na powiew wiatru. Nie mogłybyśmy się bardziej różnić, ona i ja. Często się zastanawiałam, co skłoniło mojego pełnego energii ojca do małżeństwa z kobietą równie markotną i bezsilną. Była urodziwa, to trzeba przyznać, lecz papa nad urodę przedkładał inne zalety. Nasłuchałam się o tym, zanim oboje odesłali mnie do szkoły w Anglii, gdzie trafiłam pod skrzydła Bodicottów, podczas gdy moi młodsi bracia George i Tommy nadal cieszyli się obecnością rodziców, pobierając nauki na miejscu.
– Co będzie z plantacją po naszym powrocie na Antiguę? Ufasz zarządcom na tyle, aby im ją powierzyć bez wahania?
Papa okręcił się na pięcie, aby spojrzeć w moją stronę. Jedną dłonią trzymał się za podbródek, drugą w zamyśleniu gładził żabot. Wpatrywał się we mnie z taką mocą, jakbym posiadła sekret życia. Opuszczając ręce, westchnął głęboko.
– Elizo. Twoje pytanie bardzo mi pomogło w podjęciu tej ważkiej decyzji.
Nie musiał dodawać, że od samego początku był gotów ją podjąć i przyklepać, zanim dzień na dobre wstanie.
Perspektywa powrotu na Antiguę z jej szmaragdowozieloną roślinnością, lazurowym morzem – i niewątpliwie czekającym na mnie murzyńskim przyjacielem z dzieciństwa, Benoît – wydawała mi się całkiem miła. Nie kto inny jak Ben, doskonale znający się na roślinach, rozpalił we mnie zamiłowanie do botaniki i to za nim najbardziej tęskniłam, próbując przywyknąć do życia na tutejszej plantacji.
O ile jednak powrót na Antiguę czy nawet do Anglii zapowiadał się kusząco, o tyle oczekiwania społeczne wobec mnie, ażebym poślubiła uprzejmego młodego porucznika z dobrej angielskiej rodziny, takie już wcale nie były. A nic innego by mnie nie spotkało, gdybym znalazła się w którymkolwiek z tych miejsc.
Kiedy przyjrzałam się papie uważniej, spostrzegłam nieład w jego odzieniu i bałagan na biurku.
– Nie zmrużyłeś oka, prawda?
– Nie miałem czasu na sen. – Zbył mnie machnięciem dłoni. – Chodźmy, Betsy. – Odchrząknął i poprawił się szybko: – To znaczy Elizo.
Choć pokręcił do siebie głową, widziałam, że ma świadomość, jak bardzo mi zależy, aby wziąć rozbrat z dziecięcym zdrobnieniem, którym wszyscy jeszcze niedawno mnie nazywali.
– Zjemy coś, a potem udamy się na spotkanie z zarządcami Garden Hill i Waccamaw – postanowił.
– Będę ci towarzyszyć? – Pilnowałam się, aby nie okazać nadmiernego entuzjazmu, mimo że w głębi ducha skakałam z radości, iż dopuści mnie do „męskich spraw”.
W jadalni przełożyłam na talerz gotowane jajko i nieco wędzonej na zimno ryby spośród dań wystawionych na kredensie. Ojciec tymczasem wskazał mi miejsce przy długim stole, sam zaś zasiadł u jego szczytu.
– Powiedz mi, Elizo – zagaił. – Podoba ci się tutaj? Wiem, że liczyliśmy na to, iż klimat w koloniach okaże się bardziej umiarkowany niż na wyspach i twoja matka odniesie korzyść, tymczasem… – Uśmiechnął się smutno. – Chyba nie ma tu nic, od czego mogłaby się poczuć lepiej.
– Mnie się podoba – zapewniłam solennie, rozmyślając, co by tu jeszcze dodać. – Miasto, ludzie…
Oczywiście najbardziej ze wszystkiego podobały mi się nasze wspólne chwile na plantacji, kiedy papa mówił, ile da się wycisnąć z tej ziemi. Z wolna ów nowy świat z porastającym wszystko wilgotnym widmowym mchem i z bagnistymi słonymi wodami, pod których powierzchnią czaiły się potwory, zaczął przenikać do moich snów, oswajając mnie ze swoją innością.
Nasze posiadłości na wyspach – głównie plantacje trzciny cukrowej – były niewielkie, uprawiane do ostatniej piędzi ziemi.
W koloniach wszystko miało większy rozmach. Dostrzegał to papa, dostrzegałam to ja. Ziemia była tak żyzna, że dałoby się uprawiać melony, pomarańcze, maniok, sezam…
Ojciec papy zostawił mu urodzajną połać ciągnącą się wzdłuż brzegów Wappoo Creek, oddaloną o ledwie sześć mil przez wodę od Charles Town. Z posiadłością szła w parze czereda niewolników i niełatwe zadanie wyrobienia sobie nazwiska na nowym polu, nie licząc tego związanego z mundurową służbą Koronie. Była to okazja, której za nic nie mogliśmy przepuścić – jak lubił powtarzać papa, który z mety dokupił dwie spore działki w głębi lądu, znane z wydajności, jeśli chodzi o wytwórstwo drewna i uprawę ryżu, z czego jedno i drugie było poszukiwanym towarem.
– Elizo – podjął papa. – Ażeby zapewnić sobie pozycję w armii, musiałem wziąć pożyczkę pod zastaw naszych posiadłości, na Antigui i tutaj. Nie uśmiecha mi się znów walczyć, ale Hiszpania stała się prawdziwym zagrożeniem. Poza tym jak inaczej miałbym awansować?
Przełknęłam w pośpiechu kawałek suchego żółtka, próbując nadążyć za informacjami, którymi dzielił się ze mną papa. Oczywiście wiedziałam, że Indie Zachodnie stanowią ważny punkt strategiczny w zmaganiach z Hiszpanami, nie miałam jednak pojęcia, że papa – dla utrzymania swojej pozycji w armii – będzie zmuszony powiększyć nasze zadłużenie. Wprawdzie nigdy nie wątpiłam w to, co robi, ale przy tej okazji ogarnęło mnie uczucie paniki.
– Dlatego tak ważne jest, aby ta ziemia zaczęła przynosić dochody – dodał głosem szorstkim, a zarazem konfidencjonalnym, jakby wyznawał mi tajemnicę, której moje młode uszy nie powinny usłyszeć. – Nasza przeprowadzka nie miała na celu wyłącznie poprawy zdrowia twojej matki, choć niewątpliwie oboje nas ucieszyłby taki efekt uboczny.
Otarłam chusteczką kąciki oczu, które zaczęły łzawić, po tym jak niemal się udławiłam jajkiem, i dla zyskania na czasie upiłam łyk herbaty.
– Zapytałaś mnie – kontynuował papa – czy ufam zarządcom. Odpowiedź brzmi: oczywiście, że tak. Gdybyś jednak mnie zapytała, czy ufam, że będą mnie informować o każdej decyzji w odniesieniu do naszej ziemi, naszych upraw, naszych zysków, powiedziałbym, że niekoniecznie. Mamy bowiem różne priorytety. Taki zarządca chce dobrze wypaść i otrzymać wynagrodzenie. – Zaśmiał się cicho. – Twój papa z kolei musi zapewnić byt rodzinie, i to na pokolenia, a do tego przysłużyć się ekonomicznie Koronie. Budujemy tutaj nowy świat, Elizo. Życie podsunęło nam wyjątkową okazję: jako jedni z pierwszych w historii mamy szanse na stworzenie czegoś naprawdę wielkiego.
Niezwykle inspirujące było słuchać o jego wielkim oddaniu dla króla, kraju i progenitury. Co do tego ostatniego wszakże będzie musiał polegać raczej na moich braciach albo na Polly…
– Ojcze…
– Pozwól mi dokończyć, Elizo. Wiem, iż może ci być trudno to w pełni zrozumieć, jako że nie masz jeszcze nawet siedemnastu lat, ale chyba wystarczająco skutecznie wpoiłem ci przekonanie, iż człowiek w ogólnym rozrachunku się nie liczy. Pracować należy dla większego dobra: czy to dla Kościoła, czy to dla króla, czy to dla bliźnich.
– Tak, ojcze.
– Zajmujesz się prowadzeniem domu w zastępstwie swojej matki – zmienił nagle temat. – Wyposażyłem cię, jak mniemam, w pewne umiejętności, które powinny okazać się przydatne na tę ewentualność. Nadszedł bowiem czas.
Dostałam gęsiej skórki z emocji.
– Za kilka lat twój brat George osiągnie pełnoletność i powróci z Anglii, aby stanąć u steru zamiast mnie, na razie jednak to ty, Elizo, będziesz występować w moim imieniu, jeśli chodzi o nasze sprawy majątkowe. Pozostaniesz tutaj, w Karolinie Południowej, razem z matką i z Polly, i będziesz zawiadywać majątkiem.
Sapnęłam, całkiem niezdolna ukryć zdziwienia. Plecy miałam sztywno wyprostowane, jakbym połknęła kij od szczotki, dłoń zatrzymałam w pół ruchu, zanim zdążyłam sięgnąć znów po filiżankę.
Papa kontynuował niezrażony:
– Prowadziłaś już moją korespondencję. Teraz zmieni się to o tyle, że będziesz do mnie pisać z informacjami i czekać na moje decyzje i oświadczenia. Rzecz jasna niektóre sprawy będą wymagały, by zająć się nimi pilnie, ale w takiej sytuacji zwrócisz się o radę do któregoś z zarządców, którzy dysponują odpowiednią wiedzą. Poprosiłem też przyjaciela, Charlesa Pinckneya, i jego żonę, aby mieli na ciebie oko i służyli ci radą w razie potrzeby.
Miałabym prowadzić plantację? Ja?
– Ojcze – wydusiłam z siebie wreszcie i na tym był koniec.
Papa uniósł brwi.
– Masz do powiedzenia coś więcej niż jedno słowo?
Przez chwilę czułam się przygnieciona ciężarem odpowiedzialności, jaką złożył na moje barki. Miałabym sama pomnożyć bogactwo rodziny, zapewniając przy tym sobie posag dla męża, którego jak wszyscy wiedzieli, wcale nie chciałam. Miałabym sama nie wpędzić nas w biedę?
Dlaczego w ogóle nas zostawiał?
Któż będzie wykonywał moje polecenia?
W Anglii, skąd pochodziliśmy, pomysł, aby mężczyzna uczynił naczelnym zarządcą swoją córkę, zakrawałby na absurd. Oczami wyobraźni widziałam, jak piszę o tym do mojej drogiej przyjaciółki, a niegdyś opiekunki, Madame Bodicott, i jak ona odbiera moje słowa jako żałosne rojenia pensjonarki. By być czymś więcej niż własność ojca, a potem męża. By być kimś. Kimś, kto się liczy. Tyle że to nie była Anglia. Tutaj wszystko wydawało się możliwe; uczyniliśmy to miejsce swoim domem i staraliśmy się z niczego zbudować coś nowego. Niewykluczone, że w grę wchodziła moja przedwczesna dojrzałość, ale równie dobrze mogła to być moja nadmierna ambicja. W każdym razie zapragnęłam zrobić na papie wrażenie osoby, którą nie na darmo posłał do szkół.
Zdjęłam drżące ręce ze stołu i ukryłam je pod blatem.
– No więc? – ponaglił mnie papa.
Zadarłam brodę dla okazania pewności siebie.
– Wszystko, czego się nauczyłam dzięki tobie, ojcze, wykorzystam z pożytkiem. I…
– Tak?
– I będziemy za tobą tęsknić – wypaliłam.
Do mej drogiej przyjaciółki Madame Bodicott:
Ponieważ decyzję co do tego, czy pod nieobecność papy zamieszkamy w mieście, czy na wsi, moi rodzice pozostawili w całości mnie, uznałam za roztropniejsze, a także lepsze dla maman i dla mnie samej, abyśmy nie ruszały się z prowincji. Od Charles Town dzieli nas drogą lądową siedemnaście mil, a wodną sześć, ale wokół siebie mamy rozsiane inne rodziny, z którymi pozostajemy w dobrych stosunkach.
– Eliza Lucas
Rozdzial 2
Czy to możliwe, że odkąd papa podzielił się ze mną nowiną, upłynęło ledwie parę dni? Tyle zdążyło się wydarzyć od tamtej pory! Bezzwłocznie zabraliśmy się z Quashem, naszym woźnicą, w odwiedziny na plantację Garden Hill, kawałek w górę Combahee River.
Wpierw popłynęliśmy na południe wzdłuż Santee River, po czym pokonaliśmy dwie zdradliwe zatoki noszące odpowiednio nazwy Port Royal i St. Helena, aż wreszcie przesiedliśmy się na łódź, by popłynąć Combahee River aż za miejsce, w którym kończyły się ławice ostryg, a woda stawała się ciemna, mętna i nieruchoma. Brzegi porastały tam gęste drzewa.
Choć odbyłam tę podróż wcześniej już kilka razy, denerwowałam się jak zawsze. Kołysanie łodzi przyprawiało mnie o mdłości, a obecność rekinów w zatokach i ogromnych aligatorów w rzekach niepokoiła do tego stopnia, że u celu byłam całkiem wyczerpana.
Na miejscu w pierwszej kolejności poprosiliśmy pana Murry’ego, rządcę, o księgi i prognozy, jeśli chodzi o sprzedaż ryżu i innych chodliwych towarów. Papa nie zająknął się ani słowem na temat swojego rychłego wyjazdu, napomykając tylko państwu Murrym, że będą mogli się z nim kontaktować przeze mnie, w razie gdyby był nieosiągalny. I nic dziwnego, że się przed nimi nie wygadał; jak dotąd nie powiedział nic nawet własnej żonie. Rządcowie nie zwrócili na tę przemyconą mimochodem informację większej uwagi – w końcu mało który właściciel stale przebywał na miejscu.
Quash, jak zwykle milczący, przysłuchiwał się wszystkiemu gorliwie. Nieomal słyszałam kłębiące mu się w głowie pytania, z których jednak żadnego nie zadał. Jego niegdyś nieufne spojrzenie, w czasach tuż po tym, jak się pojawiliśmy w Karolinie Południowej, obecnie było tylko czujne.
Zdaniem papy wizyta się udała.
– Murry to porządny człowiek – ocenił, gdyśmy płynęli z powrotem w dół rzeki. – Możesz na niego liczyć.
Maman usłyszała nowinę nazajutrz przy śniadaniu.
Nikogo nie zdziwiło, że Ann Lucas jak na zawołanie zwiotczała przy stole, z hukiem strącając zastawę na nawoskowane deski podłogi. Essie rzuciła się ze swego miejsca pod ścianą na pomoc swojej pani, papa zerwał się na nogi, a ja na wpół się podniosłam z krzesła. Polly przyglądała się wszystkiemu ze spokojem w jednym z rzadkich dla siebie cichych momentów, nieprzerywanych wiecznym paplaniem, i pakowała do buzi pokrojone specjalnie dla niej kawałki chleba posmarowanego marmoladą.
– Och, George… – Usłyszałam jeszcze jęk maman, kiedy papa prowadził ją z jadalni w stronę schodów.
Ponieważ było jasne, że papa prędko nie wróci na parter, zwróciłam się do młodszej siostry:
– Polly. Jeśli skończyłaś jeść, idź do bawialni i przygotuj się do codziennych lekcji. Poćwiczymy dzisiaj twój francuski, zanim papa wezwie mnie do siebie.
Polly rzuciła serwetkę na stół i najwyraźniej przesiąknąwszy atmosferą tego ranka, potrząsnęła lokami.
– Jesteś okropna! Nic, tylko lekcje i lekcje! – Jej głos stawał się coraz cieńszy. – Chcę się bawić!
Serce waliło mi pod gorsetem, gdyż sama ledwie nad sobą panowałam.
– Lekcje odbędą się jak co dzień. – Pilnowałam się, aby nadać głosowi spokojne brzmienie. – Potem będziesz mogła pomóc Essie w jej popołudniowych zajęciach. Z tego, co mi się wydaje, czeka nas obieranie jabłek na szarlotkę. Tych, które przekazali nam Woodwardowie – dodałam.
Wstałam i opuściłam jadalnię, zanim moja siostra zdążyła zaprotestować. Małe dzieci mają wyjątkową zdolność wciągania starszych od siebie w jałowe dyskusje. Polly była w tym szczególnie biegła.
Choć zamierzałam wyjść na werandę, w ostatniej chwili zmieniłam zdanie i podążyłam za rodzicami na górę. Wspięłam się cicho po schodach i przysiadłam na ostatnim stopniu, obejmując rękami kolana spowite suknią.
– To, o co nas prosisz, jest czystym szaleństwem! – Głos maman niósł się korytarzem i bez przeszkód docierał do moich uszu. Zapewne planowała spokojną wymianę zdań z ojcem, cóż z tego jednak, skoro zawsze bardzo szybko się zagotowywała.
– Zwykłą koniecznością – sprostował papa cierpliwie.
– Ambicja cię zaślepia! Zastanowiłeś się, co z nami będzie, jeśli poniesiesz porażkę? W jakiej sytuacji postawi to twoje córki? Wystawiasz na szwank dobro tej rodziny. Eliza będzie za niedługo gotowa do zamążpójścia…
Wstrzymałam oddech.
– Skąd u ciebie ten brak wiary we mnie, żono? – Papa wydawał się przygaszony. – Poza tym Eliza nie myśli na razie o małżeństwie.
Wypuściłam wolno powietrze, lecz nie od razu rozprostowałam zaciśnięte z emocji dłonie.
Maman prychnęła, ale niezrażony papa kontynuował:
– Jeśli polepszy ci to samopoczucie, postaram się o jakichś konkurentów do jej ręki.
Spięłam się w sobie i nadstawiłam uszu, aby nie ominęła mnie żadna część tej rozmowy.
– Zrób to koniecznie! – rzekła maman z emfazą, ale jej następne słowa zabrzmiały jak syk rozzłoszczonego rysia. – Zostaniemy tu całkiem same. Co ludzie powiedzą?
– Nie jesteśmy w Anglii, żono. Wiedziałaś, jaka przyszłość cię czeka, kiedyśmy się pobierali. Znaleźliśmy się w innym świecie. W nowym świecie, jeśli tylko zdołamy go takim uczynić.
– Nowy świat czy stary, nie masz prawa ryzykować dobra tej rodziny dla swoich politycznych ambicji.
– Ann… – rzekł papa błagalnie.
– Jak w ogóle możesz myśleć, że nasza szesnastoletnia córka udźwignie ciężar odpowiedzialności za plantację? W dodatku to niebezpieczne. Jesteś egoistą, wielkim egoistą.
Papa westchnął ciężko.
– Tak się składa, że Elizie nie brak zdolności. Poza tym wkrótce skończy siedemnaście lat, a pozwól, że ci przypomnę, iż George w tym wieku będzie dość dorosły, aby walczyć za swój kraj. Zdradzę ci też, że nasza córka ma więcej oleju w głowie niż niejeden młodzieniec spośród tych, z którymi przecięły się moje drogi w służbie jego królewskiej mości. Wreszcie… – Zawiesił na moment głos. – Możesz mnie mieć za egoistę, ale tak naprawdę przeprowadziliśmy się tutaj dla ciebie.
Maman tylko sapnęła.
– Nigdy nie opuścilibyśmy Indii Zachodnich, gdybym nie uznał, że przysłuży się to twojemu zdrowiu. Miałem jak najlepsze intencje. – Papa sypał argumentami jak z rękawa.
– Nie rozumiem, dlaczego mamy zostać tutaj, skoro ty wracasz tam – odezwała się maman płaczliwym tonem. – Przecież będziemy bezpieczniejsze z tobą aniżeli same w tym dzikim kraju. Zaledwie tydzień temu w rozmowie z panią Cleland dowiedziałam się, że doszło do kolejnego ataku na jakiegoś nieszczęśnika opodal Goose Creek. Ryś czy niedźwiedź, nie wiadomo. Nie wspomnę już o potyczkach między Indianami ani o tym, że krążą słuchy, jakoby niewolnicy mieli się zbuntować i pozabijać nas we śnie. Wolę już chyba stawić czoło Hiszpanom… – zakończyła sotto voce, a ja natychmiast sobie wyobraziłam, że się wzdryga jak zawsze, gdy mówi o czymś nieprzyjemnym.
– Ann. Niczego więcej nie osiągnę, jeśli tu zostanę. Nie inaczej będzie, jeśli nasza ziemia tutaj nie zacznie przynosić zysków. Spójrz na to z szerszej perspektywy. Muszę awansować, jeśli chcemy odnieść sukces. Eliza musi mnie zastąpić, rozumiesz? Nie ma innego sposobu.
Rozległ się jakiś dźwięk. Byłam pewna, że rozmowa rodziców nie dobiegła jeszcze końca, ale nagle zdałam sobie sprawę, że zbyt długo przysłuchuję się czemuś, co nie jest przeznaczone dla moich uszu – i nieważne, że sprawa dotyczyła też mnie. Ostatnie, czego potrzebowałam, to by Polly wyszła teraz z jadalni i nakryła mnie na podsłuchiwaniu.
Czułam się rozdarta. Z jednej strony bardzo się cieszyłam, miałam bowiem pewność, że poradzę sobie z obowiązkami, o czym niezbicie świadczyła wiara papy we mnie. Z drugiej strony byłam smutna, ponieważ zabrakło mi wsparcia maman, no i papa znalazł się pod ścianą. Wolałam się nie zastanawiać, czyby mnie wybrał, gdyby George był już pełnoletni.
Podniosłam się na nogi, wygładziłam pomiętą lnianą suknię i cichutko zeszłam na dół, aby tam oczekiwać pojawienia się papy.
Jaskrawe światło przebijało się przez splątaną gęstwinę gałązek i liści wiecznie zielonych dębów. Jakie piękne były z nich drzewa! Takie potężne, takie silne…
W oddali widziałam pracujących robotników polowych, którzy na przemian schylając się i prostując, posuwali się wzdłuż zagonów ryżu i lucerny w palącym słońcu. Płynący za nimi Wappoo Creek mienił się lśniąco pomiędzy łodygami tataraku. Zaczynał się przypływ.
Gdy się lekko obróciłam, dostrzegłam wóz zmierzający wolno w stronę domu. Przyłożywszy dłoń do czoła, rozpoznałam kierującego nim wysokiego smukłego mężczyznę. Był to nasz woźnica Quash. Papa i ja znów udamy się w objazd posiadłości, tym razem zapuszczając się pod Georgetown, na naszą plantację rozciągającą się po obu stronach Waccamaw River.
Łagodny wietrzyk zdążył ochłodzić moje policzki rozgrzane scysją z Polly i zasłyszaną rozmową rodziców. Spośród czworga rodzeństwa to właśnie moja młodsza siostra wymagała najwięcej matczynej uwagi. Wielka szkoda, że jako jedyna nie otrzymywała jej w wystarczającej ilości. George i Tommy przynajmniej pobierali nauki w Anglii, gdzie miała na nich oko Madame Bodicott, osoba stanowcza, choć przy tym miła i sprawiedliwa.
Odetchnąwszy raz jeszcze głęboko wilgotnym, przesyconym solą powietrzem, zorientowałam się, że papa dołączył do mnie na werandzie.
– Tutaj jesteś.
– Jak miewa się mama? – zapytałam, nie odrywając spojrzenia od widoków.
– Dobrze. Wszystko będzie z nią dobrze. Obiecałem, że poproszę Pinckneyów, aby zadbali o wasze życie towarzyskie pod moją nieobecność. Coś mi bowiem mówi, że bardziej niż mój wyjazd trapi ją perspektywa życia na uboczu.
– Mogę w to uwierzyć. – W pamięci wciąż miałam jej nalegania, abym więcej czasu spędzała z rówieśnikami. Tymczasem mnie odpowiadało spokojne wiejskie życie, nawet jeśli wiązało się z nim pewne osamotnienie. – Pułkowniku…
– Oczywiście dałem jej do zrozumienia, że czuję podobnie – wszedł mi w słowo. – Na razie jesteś młoda, Elizo, ale za kilka lat, a już na pewno gdy twój brat wróci, aby przejąć moje obowiązki w posiadłości, będziesz musiała wyjść za mąż. Nie pozostało wiele czasu na znalezienie odpowiedniego kandydata.
W gardle wyrosła mi gula strachu. Dlaczego wszyscy zakładali, że muszę rychło kogoś poślubić? Sama ta myśl sprawiała, że żołądek wywracał mi się na nice. Ktoś będzie mnie dotykał i rościł sobie do mnie prawa? A co z nauką, co z prowadzeniem interesów papy?
– Na całym świecie nie ma takiego, co by się nadał – skwitowałam. – Zresztą nie zamierzam spędzać życia na głupstwach, podczas gdy jakiś mężczyzna będzie się zajmował naszymi sprawami.
– Byłoby inaczej, gdybyś urodziła się chłopcem. Płeć ma swoje wymagania, Elizo. Któregoś dnia zmienisz zdanie. Powinnaś więcej czasu spędzać z dziewczętami w swoim wieku, nauczyć się cenić panieńskie zajęcia. Ponoć Pinckneyowie mają siostrzenicę, niejaką pannę Bartlett, która ma niebawem przyjechać do nich z dłuższą wizytą. Dlaczego nie miałybyście cieszyć się wzajemnie swoim towarzystwem i wspólnie zwrócić uwagi jakichś młodzieńców z miasta, oczywiście w stosownym czasie?
– Ja nie zamierzam – odparowałam. – Bo żaden mężczyzna nie zniesie moich zainteresowań, skoro nawet zwykłe panny na wydaniu zdaniem większości są zbyt wyrafinowane. Maman często powtarza, że mężczyźni nie lubią, gdy przy płci pięknej sprawiają wrażenie prostaków. A ja ani myślę ich zadowalać, pić herbatę całymi dniami, wysłuchiwać plotek i pokrywać mebli laką!
Umilkłam i tylko dalej patrzyłam na ojca pałającym wzrokiem. Nie miał biedak pojęcia, że sam wprawił mnie w taki wojowniczy nastrój. Mimo wszystko zbytnio dałam się ponieść emocjom.
– Wybacz, pułkowniku. Ja…
Jak miałabym się usprawiedliwić, nie zniechęcając go do powierzenia całej posiadłości pod moją pieczę? Zwłaszcza że żywiłam już wobec niej pewne plany. Owszem, uprawialiśmy ryż nad Waccamaw River i handlowaliśmy z Indiami Zachodnimi drewnem w zamian za trzcinę cukrową. Mnie jednak nie schodziły z myśli własne ogrodnicze eksperymenty, które przeprowadzałam w swojej sypialni. Miałam też cały czas w pamięci naszego drogiego sąsiada, pana Deveaux, który podobnie jak ja pasjonował się botaniką. Kto wie, co wyhoduję, pozostawiona sama sobie. Kto wie, co jeszcze będziemy mogli tutaj hodować. Pragnęłam zaskoczyć papę swoją pomysłowością i pracowitością.
Dlatego nie w smak mi było, że papa może zmienić zdanie. Ani że przejmie się perspektywą, w której miałby na utrzymaniu starą pannę, gdy George wróci z nauk za te kilka lat i przejmie jego obowiązki. Uznałam, że jeśli się wykażę, jeśli papa zrozumie, co jestem warta, otworzą się przede mną inne możliwości poza małżeństwem.
– Ani myślisz pokrywać mebli laką? – podchwycił tymczasem papa. – Cóż to w ogóle znaczy?
W pierwszej chwili zaskoczona, w drugiej wybuchnęłam śmiechem.
– Najnowsza moda, która zapanowała wśród mieszkanek Charles Town – wyjaśniłam i przewróciłam oczami. – Zdaje się, że mama już posłała po niezbędne materiały. Maluje się meble twardym czarnym lakierem, żeby wyglądały na…
– …japońskie? – domyślił się papa, unosząc jedną krzaczastą brew.
Zachichotałam.
– Tak!
– Cóż – rozważył tę informację – chyba rozumiem, dlaczego uważasz to za dziwny sposób spędzania czasu. Czy zatem po powrocie z Indii Zachodnich mam się spodziewać naszych ruchomości przemalowanych?
– Zdecydowanie. Choć z wyjątkiem zastawy. – Roześmiałam się, a papa mi zawtórował.
– Z wyjątkiem zastawy. A to dobre! – Kiedy już się uspokoił, podjął: – Widzę, że wszystko dobrze sobie przemyślałaś, Elizo. I że cieszysz się z tego, iż władza nad tym miejscem znajdzie się w twoich rękach. Słucham, co masz dla mnie w zanadrzu?
Och, jak dobrze papa mnie znał.
– Tylko nieliczne pytania, pułkowniku. Za pozwoleniem, zadam je podczas jazdy na plantację.
– Jak gdybyś potrzebowała mojego pozwolenia… – Zaśmiał się, a w kącikach jego piwnych oczu pojawiły się zmarszczki wesołości i czułości. – Jak gdybyś go potrzebowała.