„Własnymi ciałami mierzymy tę ziemię” to poruszająca refleksja nad życiem na wygnaniu. To także pełna językowej subtelności opowieść o tybetańskiej emigracji, w której duchowość, kontakt z przodkami i tradycje odgrywają wciąż kluczową rolę.


Uciekając z zajętego przez Chiny Tybetu, po tragicznej śmier­ci rodziców dwie siostry, Tenkji i Lhamo, znajdują schronienie w nepalskim obozie dla uchodźców. W ciężkich chwilach źródłem otuchy staje się posążek Bezimiennego Świętego, który czasem znika, ale pojawia się, gdy jest najbardziej potrzebny. Ta cenna dla dziewcząt i całej społeczności relikwia jest symbolem prawa do własnej tożsamości oraz dziedzictwa.

Kilka dekad później siostry żyją z dala od siebie. Do Tenkji miesz­kającej w Toronto dołącza córka Lhamo, która marzy o studiowa­niu nauk o Tybecie. Kiedy jednak dziewczyna odnajduje figurkę Świętego w domu kolekcjonerki sztuki, staje przed dylematem: czy zaangażować się w sprawę ważną dla swojej wspólnoty, choćby miało to zagrażać jej osobistym planom?

***

Imponująca rozmachem, ale wciąż intymna, delikatna i czuła epopeja tułacza. Czytelnik towarzyszy bohaterkom książki w ich – trwającej pół wieku – uchodźczej niedoli. To opowieść o losie wygnańców, ale też walce o zachowanie własnej tożsamości, łącząca w sobie potrzebę dokumentacji z uniwersalną fikcją. Zostająca pod powiekami.
Wojciech Szot, „Gazeta Wyborcza”

Poruszająca rzecz o szukaniu, odzyskiwaniu, traceniu (kolejność dowolna) swojego miejsca w świecie. Opowieść niesiona głosami wielu narratorów okazuje się uniwersalnym obrazem budowania wspólnoty i dbania o nią. Utrata, miłość, pożądanie – to one napędzają tę historię, a wszystko to na tle tragicznych i poruszających dziejów Tybetu i Tybetańczyków. Oto literatura, która chce się troszczyć o dziedzictwo i czerpie z niego pełny­mi garściami.
Małgorzata Lebda, pisarka, poetka

Tsering Yangzom Lama nadaje osobistą perspektywę doświadczeniu uchodźczyń i migrantek, które próbują się zasymilować, a jednocześnie kultywować pamięć o swej przeszłości.
Washington Post

Ta powieść to świadectwo ludzkiej woli przetrwania wbrew największym przeciwnościom. Triumf.
Maaza Mengiste, autorka powieści The Shadow King

To piękna książka, która pokazuje, jak wysiedlenie i kolonializm potrafią wejść w ciało, nękając dręczonych nim ludzi przez dziesiątki, a może nawet setki lat. Krainę, którą musieli porzucić, noszą w sobie: jej góry, doliny, jeziora. Opuszczają Tybet niemal z niczym, a jednak ich bagaż jest niezmiernie ciężki. W powieści są lekkość, miłość, humor – wszystko to jednak w cieniu nieodwołalnej utraty.
Claire Kohda, autorka Dziennika mojego głodu

Przebogata opowieść o siostrzeństwie, rodzicielstwie i rozdzierającym doświadczeniu życia na wygnaniu (…) To błyskotliwa, wciągająca narracja pokazująca nadużycia, jakich dopuszczono się na kulturze pozbawionej własnego kraju, oraz jej przemianę.
Kirkus Reviews

Tsering Yangzom Lama jest tybetańską pisarką mieszkającą w Vancouver. „Własnymi ciałami mierzymy tę ziemię” to jej debiutancka powieść, która ukazała się w 2022 roku i otrzymała wiele nominacji oraz nagród literackich.

Tsering Yangzom Lama
Własnymi ciałami mierzymy tę ziemię
Przekład: Mikołaj Denderski
Seria z Żurawiem
Wydawnictwo Bo.wiem
Premiera: 10 marca 2025
 
 


CZĘŚĆ PIERWSZA
Córki

LHAMO
1

GRANICA ZACHODNIEGO TYBETU I NEPALU
wiosna 1960 roku

Ama była wyrocznią. Matka uświadomiła sobie to późno, kiedy ustały jej miesięczne krwawienia, a wewnątrz otwarło się co innego. Niektórzy we wsi nazywali to przypadłością. Mówili, że w jej umyśle zieje szczelina otwarta na duchy, które ją pożerają. Ale Ama twierdziła, że błogosławieństwem jest użyczać ciała bogom i pozwalać przez siebie przemawiać. Z czasem wszyscy zaczęli jej słuchać i słowa zwykłej pod innymi względami kobiety miały nas prowadzić pośród nadchodzących przeciwności.
Zmieniła się zresztą nie tylko moja matka. Watahy wilków i stada szczurów przeciągały przez naszą dolinę. Potem przyszło trzęsienie ziemi, które pozostawiło na ścianie naszego klasztoru poszczerbioną bruzdę. Później, akurat kiedy uczyłam się mówić, nadeszły wieści, że najeźdźcy przekroczyli naszą granicę, wdzierając się na naszą ziemię jak dwa olbrzymie węże. W odległym Kardze ludzie widzieli, jak przekraczają rzekę długimi sznurami i wnikają między góry. Życzyli sobie, by nazywać ich Armią Ludowo-Wyzwoleńczą, ale my znaliśmy ich jako „Gjamich”* , ludzi z nizin na wschodzie.

* Gjami – tybet. Chińczyk, Chińczycy (przyp. red. nauk.).

W kolejnych latach pogłoski zataczały szerokie kręgi, jak wrony, docierając nawet do naszej wsi na dalekim zachodzie. Chociaż byłam tylko dziewczynką, wiele z tych pogłosek dochodziło moich uszu, nim poznał je ktokolwiek z mojej rodziny. Przekazywał mi je Lhaksam, przyjaciel od najdawniejszych czasów. Pracował jako sługa wędrownego kupca, który poza żeliwnymi garnkami i rondlami rozprowadzał też plotki. W wolnych chwilach Lhaksam i ja włóczyliśmy się po pastwiskach z moją siostrzyczką Tenkji zwisającą mi z pleców albo przewalającą się po trawie. Wśród tych wzgórz Lhaksam opowiadał mi najbardziej wstrząsające historie. Żołnierze Gjami zagarnęli ziemię uprawną na wschodzie, i wielu naszych głodowało. „Ani ziarna, ani soli, ani mięsa, nawet masła”. Usłyszawszy to, chodziłam jak zamroczona, niezdolna wyobrazić sobie życie bez masła. Lhaksam mówił, że chociaż w naszym regionie jest spokojnie, to na wschodzie posatwiono zaciekły opór, że tam kręgi na niebie zataczają żelazne ptaki i na miasta spadają deszczem wielkie i małe kule, druzgocąc ciała, jakby to były po prostu kukły z ciasta, a dachy domów są rozprute i nikt nie ma pewności, czy odnalazł szczątki swojego bliskiego czy może kogoś obcego. Ale nie opowiadałam tego mojej rodzinie. Nigdy nikomu tego nie powtarzałam.
Potem, zeszłej wiosny, wioska dowiedziała się o przerażającym podstępie – o planie uprowadzenia Drogocennego do domu smoka. Na wieść o tej pułapce tysiące w Lhasie zgromadziły się wokół pałacu, zamykając go w ochronnym kręgu swoich ciał. Nawet kiedy w ich stronę ruszyli żołnierze i w powietrze uniosła się woń prochu, nasz lud odmówił rozejścia się. Żeby zapobiec masakrze, Drogocenny w przebraniu prostego człowieka uciekł nocą do innego kraju. Podobnie uczyniła znamienita Wyrocznia Neczung, która przepowiedziała im drogę ucieczki przez góry. Kiedy cudzoziemscy żołnierze dowiedzieli się, że nasz przywódca się im wymknął, podziurawili tłum pociskami, tak że ulice pełne były zwłok.
Po wyjeździe Drogocennego słońce zniknęło z naszego nieba. Kwiaty nie chciały zakwitać, a jaki nie dawały mleka. Pośród tej ciemności każda rodzina w naszej wsi zadawała sobie pytanie, czy nie nadszedł czas, byśmy podążyli za naszym przywódcą na niziny przytaczali ponure zamierzchłe proroctwo: „Kiedy po niebie będzie krążył żelazny ptak, a koniom wyrosną koła, Ludzie Śniegów rozpierzchną się po powierzchni ziemi jak mrówki”. Tamtego dnia, niemal dziesięć lat po tym, jak wyjawiła, że przemówili do niej bogowie, Ama powiedziała nam: „Nadszedł czas. Muszę oddać ciało duchom”.
Siedząc na kuchennej posadzce obok siostry, obserwowałam twarz ojca oświetlaną łuną pieca. Pala* trwał nieruchomo, a my żułyśmy paski suszonego mięsa uwędzonego zimą przez Amę. Widziałam, że ojciec wyraźnie stawia sobie przed oczami wszystko, co się dla nas zmieni, ale po długiej chwili zmarszczył czoło, tak że widać było każdą nową bruzdę, jaka właśnie poznaczyła jego twarz, i pokiwał głową na znak, że się zgadza. Nim nastał ranek, cała wieś wiedziała już, że Ama przystąpi do obrzędów sprowadzających bóstwa. W końcu wezwie je do siebie.

* Pala i ama to tybetańskie określenia ojca i matki (przyp. tłum.).

Mieli rację, kiedy powiedzieli, że Tenkji jest zbyt mała, by oglądać inicjację. Nie skończyła nawet dziesięciu lat. Ale kiedy Pala i mnie wyprowadził z izby, nie mogłam uwierzyć. Chociaż co najmniej dwadzieścia osób z naszej wsi weszło jedna po drugiej do kuchni, nieraz gładząc Tenkji i mnie po policzku czy głowie, jakby chcieli nas pocieszyć, to jednak nas zmuszono do pozostania w przedsionku. Nawet Lhaksam zdołał się wślizgnąć do środka, wyszczerzywszy się przy tym w moim kierunku. Stałam na zewnątrz, obgryzając paznokcie, gdy wreszcie zaczęły się modły. Wtedy dotarło do mnie, co muszę zrobić. Wyprowadziłam Tenkji przed dom i nakazałam siostrze spędzenie wszystkich naszych owiec ze wzgórz do wsi, co nawet z pomocą Diksena, naszego psa, zabierze jej przynajmniej godzinę. Na szczęście tym razem siostra okazała się nawet posłuszna. Ruszyła w poszukiwaniu owiec, a ja pognałam z powrotem do domu, żeby podglądać ceremonię przez szparę w drewnianych drzwiach.
Ponad ciżbą zobaczyłam Amę, siedzącą na ziemi z pochyloną głową. Obok niej stał mnich nauczyciel ze swoim młodym pomocnikiem, który – na co dzień noszący wodę i mleko do klasztoru – wyglądał, jakby ta posługa go przerażała.
– Jeżeli jesteś bogiem – powiedział stary mnich, zwracając się w kierunku mojej matki – przyjmij ten fartuch.
Pomocnik wyciągnął fartuch i przewiązał nim matce biodra. Ama w dalszym ciągu miała wzrok utkwiony w posadzce, a jej ciało drżało.
– Jeżeli jesteś bogiem, przyjmij ten bęben i dzwonek.
Pomocnik umieścił instrumenty w rękach Amy.
– Przyjdź do tej kobiety, przemów do nas! Nie pozostawaj na wierzchołku góry, ale zstąp do nas!
Ama zaczęła się trząść i szeptać coś głosem podobnym do ptasiego. Pomocnik okrył jej ramiona ciężką wyszywaną szatą, a na głowę nałożył pięciograniastą koronę. Mimo ciężaru tych regaliów Ama dźwignęła się gwałtownie na nogi i zaczęła kołysać na boki. Pomocnik cofnął się ze strachem w szeroko otwartych oczach, ale mnich nauczyciel przywołał go z powrotem.
– Skosztuj tego złotego napoju – rzekł, wyciągając przed siebie czarę z piwem.
Odłożywszy instrumenty, moja matka wzięła czarę, poświęciła ją niebu, po czym opróżniła za jednym razem, jak mężczyzna. Następnie ruszyła do tańca, wirując to w lewo, to w prawo, przysiadając i podrywając głowę. Mnich nachylił się, przycisnął jej ramiona, żeby zatrzymać ją w miejscu, i powiedział jej coś do ucha. Trzęsła się jak spłoszony koń i przemawiała językiem, którego nie rozumiałam. Czy to był język bogów? Słysząc słowa wypowiadane przez matkę, mnich nauczyciel skinął głową i sięgnął do misy z ryżem. Zwinnym ruchem palców rozsypał garść ziaren na bębnie trzymanym w dłoni. Zabrzmiał jak ulewny deszcz i wciąż jeszcze dźwięczy mi w głowie.
– Niebezpiecznie jest przyzywać bogów – odezwał się do zgromadzonych. – Musimy się wpierw upewnić, że nie wezwaliśmy przez pomyłkę złego ducha.
Mnich nauczyciel wyjaśnił, że jeśli to zły duch wszedł w jej ciało, na Amę spadnie chaos, tak jak na każdego, kto zwróciłby się do niej o pomoc. Jeżeli zaś w ciele matki pozostałaby część jej własnej świadomości, gdy wstąpi w nie duch, wówczas stałaby się w połowie boginią, a w połowie człowiekiem, i na jej słowach nie można by było polegać. Gdy to usłyszałam, zaczęłam się trząść. Jeżeli bóstwa miały nigdy nie opuszczać ciała mojej matki, to już nigdy nie stanie się na powrót sobą. Dlaczego Pala miałby się na to zgadzać? Było jednak o wiele za późno, by przerwać. Nauczyciel oznajmił, że nadszedł czas próby. Ama musi powiedzieć, bez patrzenia, ile ziaren ryżu spadło na bęben. Powinna także wiedzieć, jakie jest znaczenie tej liczby. Co zwiastuje. Przyciskając twarz do drzwi, usiłowałam poznać rezultat.
Odpowiedź otrzymałam, kiedy stary mnich powoli ukląkł, po czym padł na twarz przed moją matką. Z tłumu, który także rzucił się na podłogę, popłynęła fala modlitw. Tylko ja wciąż stałam, na próżno wypatrując przez szczelinę chwilowego przebłysku twarzy mojej matki. Potem poczułam na piersi ciężar jak gdyby mokrej gliny i coś przyciągnęło mnie do ziemi, tak że padłam na twarz, z dłońmi przyciskającymi mi głowę i ustami poruszającymi się gwałtownie do słów modlitwy, podczas gdy tchnienie rozchodziło się pod moimi żebrami.
Wieść niosła się po zachodnich równinach. Do matki zaczęli przybywać odwiedzający, nieco ostrożni i ciekawscy, składali pokłon i mówili przyciszonym głosem, jak w klasztorze. Nawet stary druh ojca, Cziosang, zjawił się u nas na progu, ściskając między kolanami swego niedomagającego syna.
– Wszystko się zmieniło – powiedział Pala – ale dla mnie nadal jest moją Jangczien.
– Tak, to też musi być prawda, – odparł Cziosang, otrzepując sobie wytarte rękawy i siadając w oczekiwaniu na kolej jego syna.
W dniach, które potem nastąpiły, Pala najął dwóch służących, którzy mieli pomagać przy przybyszach. Tenkji i ja obserwowałyśmy, jak krzątają się po domu z herbatą i jedzeniem oraz przedmiotami kultu używanymi przy przepowiedniach, a na dziedzińcu spragnione i zmęczone konie dreptały bezczynnie w oczekiwaniu na uzdrowienie swoich pań i panów. Ile setek ich przybyło w tym dziwnym czasie, drewnianych drzwi, wciągając ze sobą kurz rąbkiem cudzoziemskich szat, pozostawiając swój zapach jeszcze długo w noc? Teraz jeszcze, tak daleko od domu, kiedy zamknę oczy, jestem w stanie przywołać te charakterystyczne wzory z jedwabnego brokatu, którymi obszyte były ich rękawy i kołnierze. Potrafię przywołać czerwoną suknię żony watażki z dalekich stron, tej chudej siwowłosej kobiety, która przybyła zapytać, czy małżeństwo jej dziecka ma błogosławieństwo niebios. Jej własne małżeństwo miało być nieszczęśliwe i niezależnie od tego, co mówiła jej Ama, kobieta wciąż powracała z pytaniem, czy powinna udać się na pielgrzymkę do Lhasy pomimo słabego zdrowia i wojsk najeźdźców. Właśnie kiedy z Tenkji przyzwyczaiłyśmy się do jej wizyt, nastały lato i jesień, gdy nie dawała znaku życia. Krążyły pogłoski, że wpadła do studni… albo że to demon wezwał ją tam do siebie na dno. Bardziej prawdopodobne jest, że Gjami wtrącili ją do więzienia.
Byli też ci, którzy przychodzili dowiadywać się o zdrowie swoich trzód albo o to, czy zagubionego turkusu powinni szukać w domu czy raczej na wzgórzach. Niektórzy przychodzili z dolegliwościami w rodzaju melancholii albo niepokoju. Mówili, że tylko Ama może wskazać źródło ich trosk. Tylko ona może przegnać zło z ich ciała. Tak, to ich słowa.
Nie minęło wiele czasu od inicjacji Amy, kiedy wąż przypełzł do naszej wsi. Kolumna ciemnych ciężarówek z grzechotem sunąca po ziemi i wzbijająca tumany pyłu. Mimo wszystko cudzoziemcy nie wydawali się tak przerażający, jak ich sobie wyobrażałam. Oczekiwano chyba, że będę widzieć rogi wyrastające im z głów. Tymczasem byli to po prostu młodzi mężczyźni i kobiety, którzy podkreślali, że nie przyjechali nas krzywdzić. Chcieli jedynie zgromadzić wszystkich na rozmowę. Mieliśmy zrobić, jak powiedzieli, więc Tenkji i ja poszłyśmy na plac zgromadzeń, a tuż za nami podążał Diksen. Było tam już gęsto od ludzi, ale przecisnęłyśmy się do pierwszego rzędu.
– Słyszeliśmy o wyroczniach w waszym regionie – zwrócił się do nas dowódca, którego słowa, wypowiedziane w języku jego kraju, tłumaczył nam niegdysiejszy handlarz solą, teraz pracujący dla najeźdźców.
– Czas się przekonać, ile jest prawdy w tych plotkach – przetłumaczył handlarz, chociaż mówił dialektem z Lhasy, który było nam trudno zrozumieć.
Gdy dowódca wydawał komendy, zauważyłam, jak jest przystojny, i to mimo tego, że wykonywał gwałtowne ruchy głową. Nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia pięć lat. Dwóch żołnierzy wprowadziło do kręgu, na środek, trzy kobiety. W tej grupie była Ama. Natychmiast przyciągnęłam Tenkji do siebie, żeby nie krzyknęła. Patrzyłyśmy, jak kobiety kierują się do środka kręgu i jak słuchają, że mają ustawić się w szeregu. Ama utkwiła wzrok we wzgórzach, podczas gdy pozostałe kobiety patrzyły w tłum, jakby niemo prosząc o ratunek. Ludzie szeptali między sobą i poruszali się niespokojnie. Nawet Diksen zaczął powarkiwać spod swojej kudłatej grzywki, więc szturchnęłam go dwa razy nogą, żeby się uspokoił.
– Jeżeli moce tych tak zwanych wyroczni są naprawdę autentyczne – odezwał się handlarz – jeżeli te przesądy mają jakiekolwiek podstawy, te kobiety z pewnością zdadzą prosty test.
Żołnierz przytaszczył w środek tłumu dużą misę z wodą. Obchodził krąg, pokazując zgromadzonym zawartość. W wodzie znajdowało się trochę kamyków. Wszystkie były zwyczajne, poza jednym. Jasnoczerwonym koralem.
– Czerwony jak gwiazda na mojej czapce – skomentował żołnierz, wskazując na głowę z uśmiechem.
Na to kilka osób uśmiechnęło się i zachichotało nerwowo. Żołnierze podeszli do pierwszej z kobiet i zawiązali jej na oczach opaskę. Powiedziałam sobie w duchu, że nie ma się czego bać. Ten test nie różni się od tych, które Ama przechodziła w czasie inicjacji. Z pewnością odnajdzie koral wśród drobnych otoczaków. Ale właśnie gdy żołnierze przewiązywali oczy Amie, podszedł do nas Pala, wziął Tenkji w ramiona, a mnie za rękę.
– Nic nie mówcie – powiedział. Wymknęliśmy się po cichu z pomocą paru osób, które nas zasłoniły.
Gdy dotarliśmy do domu, Pala wprowadził nas do środka, chociaż sam został za progiem. Mimo że starał się brzmieć, jakby nad sobą panował, głos miał napięty, tak jakby próbował przełknąć muchy, które wleciały mu do gardła.
– Lhamo, połóż siostrzyczkę spać – zdołał powiedzieć, zanim pospieszył drogą z powrotem na główny plac.
Kiedy odgłos jego kroków ucichł, zaprowadziłam siostrę do łóżka, naciągnęłam nam na głowy koce i zaczęłam opowiadać historie o niesfornym bohaterze Aku Tonpie, aż wreszcie Tenkji zasnęła. Późnym wieczorem dzwonki jaków zapowiedziały powrót rodziców. Zaglądając do izby, patrzyłam z ulgą, jak Ama odkłada regalia i instrumenty do drewnianej skrzyni. W kolejnych dniach ze strzępów rozmów dowiedziałam się, co się stało. Żadna z trzech kobiet nie przeszła pomyślnie próby i zakazano im praktykowania wróżbiarstwa i uzdrawiania. Przez kilka tygodni w naszym domu panowała cisza i nikt nie przychodził z prośbami. Z czasem jednak ludzie z naszej wsi zaczęli pukać nocami do drzwi, a po nich również przybysze z dalszych okolic. Wyglądało na to, że wszyscy zgadzają się co do tego, że test Gjamich był ustawiony.
– Ci żołnierze przeprowadzają próby po całym regionie – mówili.
– Ponoć te diabły oblały każde medium.
– W naszych stronach mamy wyrocznie od ośmiuset lat.
– Od niepamiętnych czasów! Były z nami, jeszcze zanim nauki Buddy dotarły do tej krainy.
– Nikt i nic nie powstrzymają naszych bogów przed przemawianiem do nas.
Ale dla mnie wróżenie się skończyło. Widziałam twarz ojca, kiedy zabierał nas z placu zgromadzeń. Wyobrażałam sobie, że na nasz dach spadają odrąbane dłonie matki. Ilekroć w środku nocy odbywał się rytuał, wychodziłam z domu z Diksenem i włóczyliśmy się przy księżycu po wzgórzach. Nawet za dnia trzymałam się z dala od domu i wolałam się przyglądać żołnierzom przy ich dziwnych zajęciach.
Pewnego popołudnia usłyszałam nad głową łomotanie. Wyszłam na dach i zobaczyłam żołnierzy, jak przyczepiają jakieś skrzynki do masztów, na których zwykliśmy rozwieszać flagi modlitewne. Nasze flagi zostały zrzucone, leżały ciśnięte na skraj dachu, chociaż były pokryte świętym tekstem, który nigdy nie powinien stykać się z podłożem. Prędko pozbierałam ubrudzone kawałki tkaniny, żebyśmy mogli pozbyć się ich zgodnie z obyczajem w ceremonii ognia. Jeden z żołnierzy podszedł i ukląkł przy mnie. Wyglądał młodo, był może parę lat starszy ode mnie. Wskazałam do góry i zapytałam, co to za skrzynki. Odpowiedział w języku, który brzmiał ostro i nosowo.
Kiedy nie zrozumiałam, spróbował ponownie, tym razem składając dłonie wokół ust i poruszając wargami, jakby krzyczał. Pokręciłam głową i się roześmiałam. Wtedy żołnierz odsunął się z odrazą, po czym wstał i sobie poszedł. Nigdy nie zapomnę jego miny. Ułożyła się w niemal idealny kwadrat. Włosy delikatnymi pasmami opadały do brwi, na skroniach za to były przystrzyżone prawie do skóry – jego wygląd był skrzętnie kontrolowany.
To chyba nazajutrz rano musiała popłynąć z tych skrzynek dziwna jazgotliwa muzyka, ciągnąca się godzinami, przerywana tylko długimi przemowami. Ama chodziła tam i z powrotem po kuchni, zatykając sobie uszy, a Diksen nie przestawał szczekać. W końcu razem z Tenkji zabrałyśmy go do stajen, gdzie mógł ukryć swój kudłaty czarny łeb w sianie. Siedząc tam, z rękami spoczywającymi na drżącym grzbiecie Diksena, przypominałam sobie dzień, w którym żołnierze poddawali Amę próbie. Zastanawiałam się, czy widziała nas w tłumie, czy wiedziała, jak bardzo się boimy. Czy tamtego dnia patrzyła w stronę gór, bo to tam zamieszkiwali bogowie, czy dlatego, że nie potrafiła spojrzeć nam w oczy?
Niebawem zrobiło się zbyt niebezpiecznie, by można było kontynuować obrzędy, nawet potajemnie. Żołnierze stawali się coraz bardziej aroganccy. Nazywali siebie naszymi przywódcami i werbowali po jednym chłopcu z każdej rodziny na rekruta albo robotnika na potrzeby wojska. Mówili, że nasz sposób życia jest zwyczajnie niecywilizowany.
Pewnego wieczoru głos z hałaśliwych skrzynek nakazał, byśmy wszyscy stawili się w klasztorze. Kiedy zjawiliśmy się przed salą modlitwy, mnisi stali już na zewnątrz w szeregu. Było nawet trochę mniszek, które najwyraźniej przywieziono z klasztoru w górach. Przed nimi leżała skrzynka z żelaznymi narzędziami, sierpami i młotkami.
– Rozbijecie każdy posąg wewnątrz – krzyknął dowódca żołnierzy.
W naszym klasztorze znajdowały się setki figur – niektóre z nich były tak małe, że zmieściłyby mi się w dłoni, za to największą był wysoki na trzy piętra posąg Guru Rinpoczego* wysadzany kamieniami szlachetnymi.
– Przerobią posągi na naboje – szepnął Lhaksam.
– Nie kłam. Niby jak? – zapytałam.
– Roztopią posągi, Lhamo, a z ich metalu zrobią kule. Potem pozabijają nas naszymi własnymi bogami.
Mniszki i mnisi wystąpili i odmówili udziału. Niektórzy szlochali, sprzeciwiając się, inni klękali, składali dłonie przed sobą i intonowali modlitwy o wyzwolenie wszystkich istot. Dowódca wojskowych dał znak i żołnierze zaczęli okładać kolbami karabinów mnichów i mniszki, jedno po drugim. Uderzeniom towarzyszył mokry odgłos, do wtóru którego obrońcy naszego klasztoru padali skuleni na ziemię. Upadali z taką łatwością. Zastanawiałam się, dlaczego nasz lud ma tylko mnichów i mniszki, ale nie ma wojska.

* Guru Rinpocze, Padmasambhawa – żyjący ok. VIII–IX w. nauczyciel, który według Tybetańczyków przyniósł buddyzm do Tybetu (przyp. tłum.).

Nazajutrz rano wezwano nas ponownie do klasztoru. Żołnierze do zniszczenia świętych relikwii zwerbowali żebraków. Jeden zgłosił się na ochotnika do rozbijania trzypiętrowej statui Guru Rinpoczego, jednak nim się do tego zabrał, zakrył twarz posągu prześcieradłem. Potem bez słowa kilkakrotnie uderzył w niego siekierą, ale jego słabe ramiona ledwie zdołały wyszczerbić metal. Zniszczenie całego posągu zajęło mu niemal tydzień, a na samym końcu znalazł wewnątrz setki drogocennych grudek turkusu, koralu, a nawet rzadkich kamieni zi**.

** Zi – Charakterystyczne dla regionów himalajskich koraliki z agatu, z których wykonuje się naszyjniki (przyp. tłum.).

Okrzyknęli go bohaterem proletariatu i obdarowali domem obszarnika, ale wkrótce popadł w obłęd i błąkał się po dolinie, grzmocąc się ciągle po głowie, obwieszony swoimi naszyjnikami z drogich kamieni.
Lhaksam powiedział, że niedole naszej wioski nie są czymś wyjątkowym. Słyszał o wsi nieopodal Szigatse, której wszyscy mieszkańcy próbowali wspólnej ucieczki. Dwa tysiące żołnierzy ruszyło na poszukiwania stu ludzi. Wieśniacy pozbywali się dobytku, żeby szybciej się przemieszczać. Ukrywali się w jaskiniach i pili deszczówkę. Mimo to zostali schwytani i uwięzieni.
– Będziecie dalej próbowali uciekać? – miał zapytać śledczy.
– Nie – odpowiadali ludzie. Potem powtarzali kwestię, którą im podyktowano: „To najwspanialszy kraj na świecie, a wy jesteście naszymi wyzwolicielami”.
– Dobrze. Macie tu pozostać i opowiadać wszystkim, jak wyrozumiali jesteśmy.
– Zostaniemy – obiecywali.
Kilka miesięcy później cała wieś uciekła ponownie, tym razem nie zabierając ze sobą żadnego bagażu. Podróż do Indii przetrwała tylko dwójka.

 
Wesprzyj nas