„Truteń” Jarka Westermarka to szczera i brawurowa opowieść o ojcostwie – jego pokusach, lękach i walce ze stereotypami. Czy ojciec musi być trutniem? Ta książka zmusza do refleksji i… wciąga jak najlepsza literatura.


Opowieść o ojcostwie, jego pokusach i walce z kulturą, która zbyt łatwo odpuszcza mężczyznom. Głos mówi: „Nie jesteś stworzony do opieki nad dzieckiem”, a wszyscy wokół mu przytakują. Głos mówi: „Odpuść sobie, nie angażuj się, walcz o swoje. W każdej chwili możesz zniknąć”. Czy słyszysz, jak bzyczy ci do ucha? Słyszysz jego podstępną melodię?

Właśnie ona towarzyszy narratorowi „Trutnia” od chwili, gdy dowiedział się, że zostanie ojcem. Podjął decyzję świadomie, jest wspierającym partnerem swojej żony i w małym palcu ma wszystkie teorie dotyczące nowoczesnej męskości. A jednak coś – przedwieczny zew, niepowstrzymany niczym horda zombie – każe mu snuć eskapistyczne fantazje.

„Truteń” to nowatorski miks powieści i osobistego eseju, a jednocześnie podróż w głąb „długiej nocy”, gdy rodzicielstwo wydaje się senną marą rodem z body horroru. Ucieczka w fikcje, w ukochane młodzieńcze lektury i filmy, a w końcu zrzucenie odpowiedzialności na barki żony, wszystko to wydaje się odpowiedzią na złowrogie podszepty godne Jedynego Pierścienia. Czy takiej pokusie w ogóle można się oprzeć?

„Jestem mężczyzną”, tłumaczy się Truteń. Ale co to właściwie oznacza?

***


Truteń nie pełni w ulu żadnej funkcji. Zakres jego umiejętności jest żałośnie ograniczony. Nie wylatuje z gniazda w poszukiwaniu kwiatów, nie przynosi pyłku, nie pokazuje innym, gdzie go znaleźć, nie produkuje miodu, a już na pewno nie opiekuje się potomstwem. To w ogóle nie jest jego sfera. Umywa łapki w porannej rosie.
Jest świetnie ustawiony, łazi w kółko, je. Równie dobrze mógłby tłumaczyć książki, grać w gry i oglądać całe mnóstwo filmów i seriali – przyswajać popkulturę przeżutą żuwaczkami robotnic. Istnieje, bo może.

***

Najpierw przychodzi myśl, że jest to bizarna historia ojca, który chce być matką. Ale szybko się orientujemy, że Truteń to okrutnie zabawny i szczery donos na ojców złożony przez jednego z nich. A zarazem intymna opowieść o oczekiwaniach, jakie sami na siebie nakładamy. Jak dobrze, że ktoś to w końcu napisał!
Mira Marcinów

Czy ojciec jest skazany na żywot trutnia? Że przyjdzie na gotowe, nie będzie musiał zmieniać pieluch, bo to „babska robota”, zostanie sam z dzieckiem dopiero, kiedy dziecko skończy osiem lat. Lub osiemnaście. Bohater walczy ze swoim wewnętrznym trutniem, a Jarek Westermark przekuwa tę walkę w porywającą literaturę.
Aleksandra Zbroja

Jarek Westermark (ur. 1985) – pisarz i tłumacz, autor zbiorów • Opowiadania, które napisałem (Nisza 2016) i • 10 opowiadań na krzyż (Nisza 2021). Publikował m.in. w „Piśmie”, „Znaku”, „Przekroju”, „Elewatorze” i „Wizjach”. Lubi grać na harmonijce i malować figurki.

Jarek Westermark
Truteń czyli rozprawa z ojcostwem
Seria „Tu/Teraz”
Wydawnictwo Agora
Premiera: 26 lutego 2025
 
 

W kokonie

Ojcem po raz pierwszy zostałem, kiedy miałem siedemnaście i pół roku. Siedemnaście i pół i pozamiatane, koniec życia, tak jest, byłem pewien, ale to przecież nie całkiem prawda, prawda wyglądała jeszcze gorzej: moje życie miało trwać dalej, tyle że z przetrąconym kręgosłupem, w ciągłym poczuciu obowiązku, miało kuśtykać w otchłań pod ciężarem odpowiedzialności. Lęk towarzyszył mi przez całą drogę do domu. Nasiąkły nim ściany mijanych budynków, drzewa, huczał z silników samochodów, dudnił w słuchawkach, bulgotał we krwi. „Ojjjsiecccsssss”, szumiało uchylone okno autobusu, dwa niewielkie psy na przejściu szczekały na siebie: „Ta-to! Ta-ta!”, w skroń tłukła mi brutalna kakofonia nadchodzącej zmiany, natarczywe owadzie brzęczenie. A wszystko to z powodu czterech słów wypowiedzianych po szkole, na przystanku, na odchodne:
– Spóźnia mi się okres.
Autobusem telepało, wracałem do domu półpłynny i śliski, zamierzałem kupić po drodze test ciążowy, ale ostatecznie nie zdołałem wysiąść przy aptece. Jutro kupię, pojutrze, a tymczasem wciąż odtwarzałem w głowie feralne, fatalne, fantasmagoryczne zdanie, rozmowę z przystanku, które to odtwarzanie skłoniło mnie następnie do ogólniejszych rozważań o moim pełnym kłótni i pogodzeń związku bez przyszłości, bez, no bez, bezsprzecznie bez.
Ty tchórzu. Jak mogłeś nie skończyć sprawy, nie rozstać się, kiedy jeszcze był czas? Żałosna inercja, wygodnictwo. Durny gnojek, biczowałem się w autobusie, pach, pach po plecach. Idioto, kretynie, naprawdę warto było pogrywać tak ryzykownie? Trzeba było poprawiać gumkę w trakcie? Rąk nie wytrzeć porządnie w prześcieradło, tylko tak trochę wytrzeć? Debilu, pojebie, biedaku, kochany mój biedaku, płakałem nad sobą między przystankami. Skończy się dokazywanie, skończy beztroska. Na studia chciałeś iść? Muzykę grać z kolegami? Oglądać filmy do późnych godzin nocnych? „Koniec, kres, proch!”, krztusił się silnik autobusu, mruczeli pasażerowie: „Koniec, kres, proch!”.
Kiedy wszedłem do domu, miejsce lęku zdążył już zająć fatalizm. W porządku, będzie, co ma być, taki mój los, żeby zjebać sobie życie na samym wstępie.
– Co tam? – spytał mnie z kuchni ojciec, który od razu wyczuł, że coś jest na rzeczy.
– Wszystko w porządku – odparłem. – Dziadku.
Popatrzył na mnie, ja na niego, a choć byłem już trochę wyższy, wydawał się górować nade mną, cały dom rósł, ściany zbliżały się niebezpiecznie, a ja malałem.
Kiedyś, lata wcześniej, kiedy zabrał mnie pod namiot, usiedliśmy wieczorem przy ognisku i jakoś tak wyszło, że zaczęliśmy rozmawiać o życiu. Opowiedział mi wtedy o chwili, gdy usłyszał od mojej matki, że zostanie ojcem. Opowiedział o stresie, który chwycił go niczym tubkę pasty do zębów i wycisnął. Jego dusza opuściła ciało, ruszyła w podróż astralną, uniosła się pod sufit i właśnie spod sufitu – gdzie był bezpieczny, odległy – ojciec obserwował dalszy rozwój wydarzeń. „To jest wielkie przeżycie, synu. Być może najważniejsze”.
A ja byłem teraz tak maleńki, że patrzyłem na dom z poziomu podłogi.
– Chcesz pogadać? – zadudnił ojciec.
Nie chciałem.
Zamknąłem się w pokoju. Skoczyłem na łóżko, bo nie bolały mnie wtedy jeszcze ani plecy, ani kolano, zawinąłem się w kokon kołdry. Poprzewalałem się, poczytałem. Potem poprzeglądałem na komputerze piękny, dziewiczy internet sprzed mediów społecznościowych, wyszedłem na spacer do lasu, wróciłem, wetknąłem w uszy słuchawki z muzyką wystarczająco głośną, żeby wydmuchać wszelkie rozważania z zatok i przyległości. A jednak, mimo moich najszczerszych starań, zza okna nieubłaganie nadciągnęła noc. Wieczór naparł na szybę, ojcostwo na czaszkę. Litrowe opakowanie lodów, które znalazłem w pachnącym warzywami zamrażalniku, ukoiło na chwilę moje nerwy, ale żołądek wypełniło chłodem, który stopniowo rozlał się na wszystkie członki.
Aby się rozgrzać, wziąłem prysznic. Długi. Przesadny. Starałem się nie zerkać, ale w lustrze co rusz widziałem swoją nietęgą minę, rozbiegany wzrok. Starałem się nie słuchać, ale z kłębów pary, gdzieś zza szumu wody, dochodził dziwny dźwięk: brzęczenie, bzyczenie, stukot, jakby coś drobnego, ale ciężkiego obijało się o cienką ścianę. W zakamarkach łazienki majaczył obły kształt, całkiem nienamacalny, pierwsze podrygi robaczej, tchórzliwej obecności. Kiedy zakręciłem nareszcie kran i wytarłem lustro, nie został po niej choćby ślad, a jednak Truteń był ze mną już wtedy. Wypinał odwłok, chowając głowę w piasek.
Położyłem się do łóżka wcześnie, o dziesiątej. Próbowałem zasnąć najpierw na lewym boku, a potem na prawym. „Oj-cze! Oj-cze!”, piszczał za oknem puszczyk. Po godzinie uznałem swoją porażkę, wstałem, znów włączyłem komputer. Dom był już wtedy cichy i nieruchomy. Ani dźwięku, ani drgnienia, tylko ja – sam w zimnym pokoju, znowu w kokonie kołdry, którą przeniosłem sobie na krzesło przy biurku. Zawinąłem się z głową i z rozpaczy sięgnąłem do najgłębszego źródła bezpieczeństwa, które w dzieciństwie ratowało mnie przed potworami z ciemności, mackami spod łóżka, legionem wyobrażonych zagrożeń. Dopomóż, magio ekranu! Przybywajcie, ruchome obrazy, bodźce, fabuły, postaci! Puściłem sobie Drużynę Pierścienia.
Nie jestem ojcem – jestem widzem. Jestem mieszkańcem Śródziemia. Hobbitem. Aragornem. Jednak wciąż czegoś mi brakowało, tak więc między fajerwerkami Gandalfa a jego wizytą u Sarumana skoczyłem jeszcze do zamrażalnika po wódkę i choć nie znoszę wódki, nalałem sobie pół szklanki. To był ten brakujący element. Teraz siedziałem w pełnym komforcie, tłusty robal opatulony materiałem, ubawiony przygodą, wmuszając ohydny płyn łyczek po łyczku.
Byłem gotów siedzieć tak do świtu. Chłód zastąpiło ciepło. Było mi dobrze. Głęboko pod ziemią, w ciemnościach Morii, odważyłem się nawet rozważyć swoją sytuację. Ostatecznie nie była najgorsza. Czy mały, łagodny Frodo nie poradził sobie rewelacyjnie w naprawdę trudnych okolicznościach? Pewnie, że tak! Bądźmy zatem jak Frodo, mój skarbie, z odwagą idźmy w nieznane!
Ale, ale, bzyknęło mi coś do ucha, on był przecież bohaterem, zlecono mu zadanie arcyważne dla losów całego świata, misję niebezpieczną, owszem, ale chwalebną. Klękali przed nim, przed tą dzielną kruszyną, najwięksi herosi i królowie. A ja? Z własną kruszyną miałbym teraz bohatersko łazić co najwyżej do przedszkola, karmić ją, przewijać, ubierać – czy co tam się właściwie robi z dziećmi – i tak dzień w dzień, zapominając o własnych planach, potrzebach i ambicjach. Po nic. Naprawdę? To tyle?
Spadłem z fotela prosto na kolana. Wzniosłem błagalnie wzrok ku sufitowi, brzęknęła pusta szklanka, wzniosłem gardłowy okrzyk, choć niemy, żeby nie obudzić rodziców, przedpotopową modlitwę, litanię obietnic, że zrobię wszystko, wszystko, jeżeli tylko nie, żeby tylko nie, żeby nie, nie i nie! Nieważne, kto mnie usłyszy, jaka moc i czy jakakolwiek w ogóle, oddaję się duszą i ciałem każdej sile gotowej pomóc, odsunąć katowskie ostrze!
Truteń trzepotał skrzydłami, karmił się moim lękiem, a jednak kiedy powoli zogniskowałem wzrok, wydało mi się, że widzę pod sufitem kogoś jeszcze: półprzezroczystą, spokojną, uśmiechniętą błogo twarz astralnego podróżnika. Bzyczenie w moich uszach umilkło, zastąpione bardziej znajomym szumem wódki zmieszanej z magią kinematografii. I być może rzeczywiście czuwała nade mną owej nocy jakaś życzliwa obecność, bo węzeł dramatycznych rozmów w ramach mojego związku bez przyszłości został ostatecznie przecięty przez dwa testy ciążowe – drugi na wszelki wypadek – oba negatywne.
W czasach licealnych, na pół roku przed osiemnastką, ojcem byłem więc łącznie tylko przez trzy dni i trzy noce. W sam raz na całego Władcę (wersje reżyserskie).
 
 

Walka o swoje

Po raz drugi zostałem ojcem, kiedy wyjechaliśmy ze znajomymi do wynajętego na tydzień domku nad jeziorem. Sierpień, schyłek lata, studenckie wakacje. Co rano znajdowaliśmy na deskach tarasu kilka opadłych liści, ale zielonych i żywych, całkiem jakby przeciążył je chlorofil, ciepło i energia, przesyt, zgęstniała rzeczywistość. Odpoczywałem na leżaku przed domkiem. Obserwowałem drzewa, nieruchome jezioro, zerkałem na siedzącą obok dziewczynę. Jeśli o czymś myślałem, to o naszym związku, dość świeżym, ale zdecydowanie rokującym, o rysującej się przed nami wspaniałej przyszłości, tak, z perspektywy leżaka sprawy wyglądały naprawdę dobrze.
Nie trzeba szczególnego powodu, żeby w sierpniowe popołudnie siedzieć poza domem, ale tym razem robiliśmy to dlatego, że w domku nasza wspólna znajoma właśnie usiłowała uśpić ponadroczną córeczkę, więc zostaliśmy wygnani, żeby nie hałasować.
Znajomą i jej chłopaka – czyli Mońkę i Piskorza – poznałem na zajęciach z gry na harmonijce odbywających się w Domu Kultury „Śródmieście”. Najpierw – zupełnym przypadkiem, jakoś między grą na akordach i rozpaczliwymi próbami overbendingu – okazało się, że cytujemy te same filmy, a niedługo potem, że wargi przed ćwiczeniami lubimy zwilżyć tą samą ohydnie słodką cytrynową substancją. Nasza trzyosobowa, całkowicie przyjacielska (jak sądziłem) relacja wyszła poza ramy wspólnej walki z rytmem, wyrosła poza przestrzeń domu kultury, zaczęliśmy szwendać się po zajęciach i zapraszać nawzajem na domówki, a potem niespodziewanie (przynajmniej dla mnie) sprawy nabrały tempa. Piskorz, który szczególnie upodobał sobie dziurki na prawym krańcu instrumentu, a więc dźwięki najwyższe, piszczał niemiłosiernie, podczas gdy Mońka trzymała się raczej dolnych partii skali, początkowo wydawali się więc nie do końca zgrani, ale z próby na próbę rozstrzał akordów zaczął maleć, aż pewnego dnia okazało się, że mam wśród znajomych zupełnie nowy duet. Po czym klucz wiolinowy trafił prosto do pięciolinii, pięciolinia pękła w kluczowym momencie albo może planowana półnuta zmieniła się w nutę całą, w każdym razie Mońka i Piskorz zostali pierwszymi rodzicami w naszej szeroko pojętej ekipie.
– Teraz wszystko zależy od nas – oceniła po namyśle moja dziewczyna, kiedy przekazałem jej wieści.
– W sensie?
– Czy ta znajomość się utrzyma. Będą mieli pełne ręce roboty. Relacja nam się siłą rzeczy rozluźni. Musimy dawać z siebie więcej, jeśli chcemy zachować kontakt. Nie możemy tego na nich zrzucać. Po prostu: zmiana układu.
Z dziewczyną poznaliśmy się mniej więcej w tym samym czasie, chociaż nie na zajęciach z harmonijki, tylko na lektoracie z angielskiego. Od razu zrobiła na mnie wielkie wrażenie swoją zjawiskową, pełną uroku angielszczyzną.
– W porządku, widzę to – powiedziałem. – Damy z siebie więcej. Ciekawie będzie zostać wujkiem, już się na to cieszę. Fajnym wujkiem.
Faaajnym wujkiem. Takim, co wpada na chwilę i a to się pobawi, a to jakiś drobny prezent wręczy, idealnie trafiony, a to opowie ciekawą historię. Taki wujek to naprawdę równy gość, trudno go nie lubić. Szkoda, że się ostatecznie nie zmaterializował.
Rzeczywiście nastąpiła zmiana układu, rozluźnienie relacji z młodymi rodzicami, ale przede wszystkim Piskorz nagle zaczął mieć mnóstwo rzeczy do załatwienia na mieście, mnóstwo spraw do obgadania ze mną w cztery oczy, sukcesów do opicia w kameralnym męskim gronie. Tak więc choć widywałem się z nim dość regularnie, jego dziecko pozostawało dla mnie bytem odległym i tajemniczym, co miało się nijak do koncepcji fajnego wujka.
– Ej, a Mońce nie przeszkadza, że tak cię ciągle z domu wywiewa? – spytałem za którymś razem Piskorza, kiedy byliśmy porządnie zrobieni. Pytanie cisnęło mi się na usta już wcześniej, ale moment nigdy nie wydawał się odpowiedni, żeby je zadać. Teraz siedzieliśmy nad Wisłą, pod mostem, oświetlani tylko przez odległe latarnie, trochę jakby nas w ogóle nie było, ot, dwa głosy zwolnione z konwenansów. – Macie to jakoś ugadane? – pytałem z nadzieją. – Da się tak? Jest OK?
– Pewnie, że się da – odparł Piskorz i wzniósł opróżnioną do połowy butelkę cytrynówki. – Wszystko się da.
– Czyli taki macie układ? Taki system? – pytałem dalej naokoło. – Bo wiesz, odkąd zrezygnowała z harmoszki, prawie jej nie widuję.
– Tak, taki system. Każdy robi swoje.
– Ona też czasem wychodzi na miasto?
– Jesteśmy ugadani.
Pokiwałem głową. Po moście przejechał tramwaj.
– Czyli da się jakoś ogarnąć dzieciaka? – Również i to pytanie snuło mi się pod czaszką. – To nie jest koniec świata?
– Stary – powiedział Piskorz. – Żaden problem. Rozumiesz? Żaden.
Piękny był, z włosami rozwianymi ciepłym wyziewem miasta, źrenicami zdjętymi ogniem. Przytuliliśmy się porządnie, z klepaniem po plecach.
– Strasznie się cieszę – rzuciłem w przypływie emocji.
– Żaden problem – powtórzył Piskorz. – Trzeba się dogadać. A czasem powalczyć o swoje. Dziecko to nie wyrok.
– Uff!
– No to kiedy wy?
– Ha, ha – odparłem, po czym zgrabnie zmieniłem temat. Kiedy wy? Kto wie. Jest czas.
Czas rzeczywiście był. Bezsprzecznie. Płynął na drugim planie. Wkrótce okazało się, że córka Mońki i Piskorza kończy roczek, a my wszyscy czwarty rok studiów. Zaczynały się wakacje – ostatnie, a więc arcyważne. I tak oto dotarliśmy do wspólnego tygodnia w domku nad jeziorem, domku, w którym Mońka usypiała obecnie małą na drzemkę, a z którego Piskorz wysunął się nie całkiem bezszelestnie.
Odkleiłem spojrzenie od tafli jeziora.
– Śpi? – spytałem półgłosem.
– Nie, jeszcze nie – odpowiedział. – To zawsze trochę zajmuje.
– Generalnie ty częściej usypiasz czy Mońka? – zapytała moja dziewczyna z ewidentnym, choć może tylko dla mnie, złowróżbnym błyskiem w oku. Bądź co bądź nie było jej z nami pod mostem. Nie wiedziała, że wszystko się da i że to żaden problem.
– Przy mnie mała jakoś nie chce zasnąć – wyjaśnił Piskorz. – Najbardziej pomagam, jak nie przeszkadzam. Idziemy popływać?
– Wygodne – mruknęła moja dziewczyna w stronę drzew.
– Pewnie, chodźmy – powiedziałem, choć sytuacja robiła się trochę niezręczna. A może właśnie dlatego.
Odkąd przyjechaliśmy, mogłem obserwować system kolegi w działaniu i najwyraźniej polegał on na tym, że dzieckiem zajmuje się Mońka. Kiedy Piskorz dostawał je pod opiekę, natychmiast znajdował sobie ważne zadanie do wykonania – jak choćby kąpiel w jeziorze – i w świetle tej nowej okoliczności przerzucał gorącego ziemniaka z powrotem w ręce partnerki. Na każdym kroku stawiał tępy opór. Jeśli poproszono go o ogólną, niesprecyzowaną pomoc, odwlekał wszelkie działania, aż sprawa stawała się nieaktualna. A jeżeli zlecano mu konkretną czynność (ubierz dziecko), wykonywał ruchy pozorowane, podejmował próbę, a gdy napotykał najdrobniejsze trudności (guzik nie chce się zapiąć), kapitulował, wzywał wsparcie, po czym oddalał się na z góry upatrzone pozycje, zwykle w okolicach leżaka.
Tak jawna niesprawiedliwość, a przy tym ewidentne potwierdzenie stereotypu nie mieściły mi się w głowie, wypływały uszami. Szukałem alternatyw. Może tak się umówili na ten wyjazd. Może Piskorz miał wcześniej tydzień opieki albo miał mieć tydzień opieki za tydzień, może coś za coś, może mylące pozory i nie ma co pochopnie wyciągać wniosków. Aha.
Bałem się spytać.
Jednocześnie byłem jednak w towarzystwie ukochanej osoby, której pragnąłem zaprezentować się z jak najlepszej strony, pod której spojrzeniem chciałem rozkwitać do odpowiedzialnej dojrzałości. Zresztą nawet i bez jej spojrzenia kłułaby mnie przecież pod żebrami zwykła ludzka empatia, skoro wreszcie mogłem dłużej popatrzeć na urobioną, zmęczoną, zniechęconą Mońkę. Ale co niby miałem powiedzieć?
Mońka wychynęła z półmroku i stanęła w drzwiach domku, blada jak upiór, Morlok, zatrzymała się na linii słońca.
– Chodź tu – powiedziała do Piskorza. – Mam dosyć. Ona nie chce spać, chce do taty.
– Ta, pewnie, do taty – powątpiewał Piskorz, wpatrzony w jezioro.
– Przejmij ją na chwilę.
– Weź jej pośpiewaj. Albo zasłoń okna. W końcu zaśnie.
– Zasłoniłam.
– No to nie wiem, ponoś ją trochę. Ja ją umyję wieczorem. Mogę ją też przebrać w piżamkę. Jeśli teraz do niej przyjdę, to tylko ją rozbudzę. Poza tym zajmowałem się nią rano, kiedy byłaś w łazience.
Fakt, pozwolił Mońce w spokoju umyć zęby. Moja dziewczyna spojrzała na niego, potem na mnie, potem w niebo. Poczułem ucisk w żołądku. Błagam cię, myślałem w kierunku Piskorza, błagam, pokaż, że potrafisz stanąć na wysokości zadania. Dla dobra nas wszystkich.
– Czy możesz po prostu przyjść i ją wziąć? – spytała Mońka.
Nareszcie odwrócił się w jej stronę.
– Umawialiśmy się, że ty ją dziś usypiasz na drzemkę – powiedział z wyrzutem. – Ja mam zrobić obiad, tak? Zresztą jestem już w kąpielówkach. Za chwilę przyjdą chmury i chuj z pływania. Zajmę się nią, jak wrócę. Mogę ją wtedy uśpić. Ale chyba dobrze by jej zrobiło, żeby zasnęła już teraz. Wyglądała na bardzo zmęczoną. A wiesz, że na mnie gorzej reaguje w takich sytuacjach.
I dalej, i dalej. Walczył, skubaniec, walczył o swoje, głuchy na moje mentalne błagania. Wił się, okręcał, robił piruety, aż odwłokiem zahaczył o ziemię i plasnął na tyłek w pasiastych żółto-czarnych kąpielówkach, a ja zrozumiałem, kogo przed sobą widzę: oto Truteń z mojego ramienia podstawił mi pod nos innego trutnia, trutnie przybiły sobie piątki i zaczęły pobzykiwać jeden przez drugiego, ile to zamierzają zrobić, kiedy już wrócą z pływania, z miasta, ze spotkania z kolegą. Nawet nie poczułem, że się podnoszę – uniosła mnie z rachitycznego leżaczka niepohamowana siła moich przekonań, nowo powziętych postanowień.
Niebyćtym. Nie. Być. Tym.
Nie siedzieć w kocu przed ekranem z zimnymi rękoma, nie być robalem (jak można?), unieść się ponad męską beznadzieję, być w męskim zdecydowaniu, męskiej decyzyjności mężczyzną optymalnym, po męsku rozprawić się z męską słabością, do boju!
Dziewczyna, którą kochałem, od razu zrozumiała, co zamierzam, na pewno, w jej oczach zobaczyłem teraz błysk aprobaty, nie tylko odbicie rozepchanego na niebie słońca.
– Mońka, przecież ty jesteś padnięta – stwierdziłem głosem spokojnym, łagodnym, niskim, takim, jakim zdobywa się zaufanie dzikiego zwierzęcia. – Ja spróbuję uśpić małą, dobra? Ponoszę ją trochę, pośpiewam. A ty odpocznij.
I tak oto w jednej chwili zostałem ojcem.
– Daj spokój – rzuciła z irytacją, nawet na mnie nie patrząc. – Bez żartów.
W jednej chwili i na chwilę jedną. Utknąłem prawie powstały, zawieszony nad leżakiem. Mońka weszła z powrotem do domku i zamknęła za sobą drzwi. Piskorz wzruszył ramionami, zrobił nietęgą minę, ale zaraz uśmiechnął się rozbrajająco. A ja porozumiewawczo przewróciłem oczyma, urażony zbyciem moich dobrych chęci – ej, nie to nie! – wyprostowałem się, bo mnie w krzyżu zakłuło. Następnie ruszyliśmy nad jezioro popływać i pływaliśmy, cali po kumpelsku zadowoleni, aż rozpętała się burza.
 
 

Borsuk w aptece

Miałem trzydzieści jeden lat, kiedy razem z żoną zdecydowaliśmy się na dziecko. Siedzieliśmy już nie pod gorącym sierpniowym niebem, ale w mieszkaniu, nad wiosenną sałatką, ogórki, papryka, cebula, sok z cytryny, a do tego biały ser, bułka i po wiadrze – subtelnym półlitrowym kubeczku – słodkiej herbaty na głowę.
Temat oczywiście nie był nowy. Przeciwnie, przerozmawialiśmy go porządnie; pierwszy raz wypłynął niedługo po tym, jak się zeszliśmy, mniej więcej dekadę wcześniej, na wagarach, na kawie.
– Co myślisz o dzieciach? – spytało wówczas jedno dziecko.
– Rozwrzeszczane glisty, ohyda – odparło drugie. – Ale kiedyś?
– Kiedyś tak.
Oboje byliśmy jedynakami. Żadne z nas nie miało w rodzinie kontaktu z małymi ludźmi, istoty te stanowiły konstrukt czysto teoretyczny, abstrakcyjny – i w tej strefie abstrakcji doszliśmy do pełnego porozumienia. Zaplataliśmy palce, nasze ładunki elektryczne zlewały się w harmonijną całość, kawa parzyła język. Horyzont sunął powoli w naszą stronę, ale było go mnóstwo, mnóstwo horyzontu we wszystkie strony, otaczały nas place budowy, niedokończone wieżowce, tajemnicze i ciekawe zakamarki miasta. Nasze „kiedyś” nadchodziło i nadchodziło.
Aż nadeszło razem z mieszkaniem i sałatką. Sztućce zastukały o miski, ogórek chrupnął w zębach, zabulgotała herbata i nagle, między kęsem a kęsem, wisząca w powietrzu teoria skonkretyzowała się, niepewność przeszła w niezdecydowanie, niezdecydowanie w ewentualność, a ewentualność w hej, może to już.
– Może to już – powiedziała moja żona.
Wgryzłem się w bułkę z odrobiną masła.
– Może tak – odparłem ostrożnie.
– To co, w tym roku? Zaczniemy po wakacjach?
Chrup, chrup. Popatrzyliśmy na siebie, a przed oczami rozciągała nam się perspektywa nieprzyzwoitej weekendowej bezczynności. Sałatka na dobry początek dnia, który skończy się gdzieś o trzeciej nad ranem. Może filmem się skończy? Albo planszówką ze znajomymi?
– Wiesz co? – odezwałem się, przełknąwszy. – Chyba nie ma na co czekać. Po wakacjach, przed wakacjami, czy to jakaś różnica?
– I tak całość pewnie chwilę potrwa.
– Podobno średnio rok.
– Widzę, że się dokształciliśmy.
– Trochę tak. Przez osmozę.
– Czyli co? To już?
Patrzyła na mnie wyczekująco. Dotarło do mnie, że naprawdę dostałem szansę na ostatnie słowo. Rozkoszowałem się chwilą, obracałem to potencjalne słowo na języku, smakowało roztopionym masłem na świeżej bułce, chrupkie i obiecujące.
– Myślę – powiedziałem – że to już.
I już. Czas start.
Akcja zajęła ostatecznie więcej niż rok, ale mniej niż dwa lata starań. Starań! O, jakież usilne były to starania. Stanowcze, sumienne, konsekwentne, poważne. Trzeba było zakasać rękawy i działać, urobić się po pachy, brać byka za rogi, robić dziś, co masz zrobić jutro, robić, robić, robić, no więc po półtora roku wysiłku ponad siły – sukces. Że będę ojcem, dowiedziałem się, mając trzydzieści dwa lata. W lutym.
Dowiedziałem się dlatego, że moja żona się dowiedziała, a ona dowiedziała się dlatego, że zrobiła test, żeby sprawdzić, czy na weekendowym wyjeździe z koleżankami może się napić, czy już jednak byłoby to niewskazane. Dowiedziała się sama, nie było mnie przy tym. Siedziałem u kolegi, z którym mieliśmy razem malować figurki do Warhammera. Telefon zadzwonił, kiedy właśnie wyciągałem mój maleńki pędzelek.
– Nie zgadniesz, co się stało – zaczęła.
Z wrażenia położyłem się na podłodze.
– Co się stało? – zapytał kolega.
– Nic – odparłem. – Wszystko w porządku. Zabolały mnie plecy.
Ostatecznie zełgałem, że ból narasta i nie mam pary robić pędzelkiem. Wyszedłem od kolegi i w środku nocy pojechałem do całodobowej apteki, żeby kupić drugi test. Żebyśmy mogli wykluczyć z żoną wynik fałszywie dodatni. Na wszelki wypadek. Żeby się przedwcześnie nie cieszyć.
I oto był: budynek apteki otulony gęstą nocą, plucha. Zima. Błyskają czerwienią światła ostatnich samochodów. Ja w kurtce, w czapce, obsypany śniegiem, sypiący śniegiem na wszystkie strony, drwal z głębi puszczy, borsuk, niedźwiedź z gawry, otwieram drzwi, wchodzę.
– Poproszę test ciążowy.
Spojrzałem na aptekarkę, nagle zupełnie pewien, że bierze mnie za spanikowanego typa, który rozpaczliwie chce się upewnić, że wpadki nie było, dziecka nie będzie, że sytuacja jest opanowana. Widziała we mnie robala z żołądkiem pełnym lodów. Posłałem jej więc uśmiech – niepewny, lecz pełen nadziei – a pudełko z testem pogłaskałem czule, niby bez udziału świadomości, czyli zrobiłem wszystko, żeby pokazać, jaki to dla mnie piękny moment, jak bardzo cieszę się na ewentualnego dzieciaka. Opinia aptekarki na mój temat z jakichś przyczyn była dla mnie ogromnie ważna.
Wróciłem do domu, żona powtórzyła test. Znów druga kreska, ledwie dostrzegalna, ale jednak – druga. Za nic nie chciała rozpłynąć się z powrotem w niebyt. Udało się.
Miałem zostać ojcem, tym razem na dobre. Na stałe.
A kiedy było już po pierwszym i drugim szoku, leżeliśmy przytuleni, spleceni, ciepli wśród mrocznej zimy. Czekałem, aż w pełni dotrze do mnie świadomość zmiany, aż stan emocjonalny dogoni rozpędzone fakty. Czekałem na wielką dłoń, która chwyci mnie jak tubkę pasty do zębów, wyciśnie, wyrzuci wysoko pod sufit, aż zobaczę siebie samego z daleka i wysoka, z bezpiecznej perspektywy. Ale nie, pozostałem na poziomie łóżka. Unosiliśmy brwi w niedowierzaniu, tuliliśmy się, odsuwaliśmy, przysypialiśmy i budziliśmy się, balansując między dwojgiem a trojgiem, starym a nowym. I tylko w kącie pokoju bzyczał cicho, choć coraz głośniej, niewyłączony komputer, napełniając mnie lękiem, czy sobie poradzę, czy podołam, czy męskość męskością zwyciężę, kropla za kroplą lęku. Bzzzzzzzzzzzzzzzz.
 
 

Truteń

Truteń – samiec pszczoły miodnej (Apis mellifera). Trutnie wykluwają się zarówno z jajeczek zapłodnionych, jak i z niezapłodnionych, ale te pierwsze są po kilku godzinach zjadane przez robotnice.
Truteń nie pełni w ulu żadnej funkcji. Zakres jego umiejętności jest żałośnie ograniczony. Nie wylatuje z gniazda w poszukiwaniu kwiatów, nie przynosi pyłku, nie pokazuje innym, gdzie go znaleźć, nie produkuje miodu, a już na pewno nie opiekuje się potomstwem. To w ogóle nie jest jego sfera. Umywa łapki w porannej rosie.
Jest świetnie ustawiony, łazi w kółko, je. Równie dobrze mógłby tłumaczyć książki, grać w gry i oglądać całe mnóstwo filmów i seriali – przyswajać popkulturę przeżutą żuwaczkami robotnic. Istnieje, bo może. Jest nadbudówką, dodatkiem po namyśle. Wychodzi na miasto, przesiaduje w kawiarniach, zabija czas, a gdy nareszcie nadchodzi jego wielki moment, wznosi się na wysokość kilkunastu do kilkudziesięciu metrów, zapładnia królową i wraca do swojego pokoju. Puszy się potem, stroszy futerko i przytakuje czułkami, że owszem, być może nie istniałby bez ula, ale bez jego wkładu żaden kolejny ul nie mógłby powstać. Czy to nie piękna wizja?, myśli truteń. Żadna tam nadbudówka! Raczej: zwieńczenie, perła w koronie, kwiat w butonierce. Myśli tak, przysłuchując się z zainteresowaniem piskom świeżo wyklutych larw, po czym znów rusza w miasto albo do firmy na wzięte pospiesznie nadgodziny, żeby słuchania tych pisków uniknąć.
Ostatecznie dostaje za swoje. Kiedy przychodzi czas zwarcia szyków, kiedy do komnat ula wkrada się korytarzami zimowy chłód, robotnice zakasują rękawy i wyrzucają bezużytecznego trutnia, żeby – zapomniany i zziębnięty – jakiś czas później zdechł sobie z głodu z dala od systemu, który go utrzymywał. Ta perspektywa nieuniknionego zdechnięcia jest kluczowa. Właśnie dzięki niej można darzyć trutnia sympatią, na którą nie zasłużył, szacunkiem, na który nie zapracował. Tolerować go, znosić, nawet lubić, choć bimba sobie na codzienny znój robotnic.
Szkoda myśleć, co by się stało, gdyby usunąć to fatum. Gdyby robotnice przychodziły do trutnia z bladymi glistami na rękach, a on wyśmiewałby je, przypominając, że zrobił już, co miał zrobić, i ma teraz wolne. Gdyby cała struktura ula wspierała jego podejście, rozgrzeszała go i klepała po łepku, niewątpliwie straciłby nieco ze swego uroku. Byłby, mówiąc oględnie, kawałem drania.
A skoro nie wisiałby mu nad karkiem żaden miecz, nie groziłoby żadne niebezpieczeństwo, prowadzić mógłby w zasadzie tylko jedną prawdziwie chwalebną walkę: o odtrutnienie. Zmagania z własną inercją, z otrzymanym odgórnie słodkim i gęstym przywilejem. Impuls do tej walki brałby się przy tym nie z zewnątrz, a z wewnątrz, truteń wiedziałby zatem, że może ją w każdej chwili zakończyć. Zrzucić jej ciężar z ramion, odstawić na bok jak torbę cegieł, trzasnąć drzwiami i odlecieć. Wciąż nosiłby w uchu szept pokusy.
 
 

Pięść przyszłości

Trzasnąłem drzwiami, trzask się powiela w korytarzach naszego bloku, wpada do klatki schodowej, koziołkuje po stopniach w dół, jednocześnie pnie się w górę, zaraz cały budynek będzie jednym trzaskiem, wszyscy się dowiedzą, usłyszą moją wściekłość i poczucie krzywdy. Kiedyś jebnąłem pięścią w drzwi i zostało wgniecenie, bo tak mnie wkurwiła praca. Kiedyś jebnąłem pięścią w ścianę i złamałem sobie palec, bo się pokłóciliśmy na imprezie. Nadal mnie boli po latach na dowód, że potrafię się nie patyczkować, mam blizny na dłoni, na knykciach, blizny po drutach wciśniętych dla usztywnienia, więc naprawdę nie przesadzam, kiedy opisuję trzask, to było porządne trzaśnięcie drzwiami.
I ledwie cichną powolne echa, a już jestem przy windzie i wduszam przycisk, aż jęczy cały mechanizm. Zmęczony, wściekły, zmęczony. Jesteśmy rodzicami już od kilku miesięcy, jestem ojcem, prawdziwym ojcem, nie miałaś prawa robić mi wyrzutów. Staram się! Nikt nie powie, że nie. Staram się pomagać.
Pomagać, ha, wszyscy słyszeli! Pomoc domowa! Co za upadek!
Walę głową w drzwi windy, no dawaj, dzwoni metal i mi w głowie, drą się strzępy kłótni. To był tylko kwadrans – przeciągnęło mi się – jaka butelka? – nic nie rozumiesz, kurwa, nic. Nie jestem w stanie dwóch zdań złożyć w całość, wszystko mi ucieka, mózg wypływa oczami, płaczę krwią z żalu nad sobą, słusznego żalu, a ty mi jeszcze dokładasz – otwierają się drzwi do windy, przepycham się szparą, zanim skończą, zahaczam o nie brzuchem, dudni metal, jestem w środku. Nie tak miało być. Było wiele obietnic, wszyscy mi je składali, kobiety z reklam, uśmiechnięte, dzieciate, rodzice moi i nie moi, nikt nie mówił, że jest aż tak ciężko, że będzie mi pełgał blady płomyk na krawędzi pola widzenia, że będę miał afazję, uwiąd, zapaść. Wyciągam rękę, żeby wcisnąć guzik PARTER, kabel od windy bzyczy w szybie, niech mnie tylko ktoś spróbuje po drodze zatrzymać, wsiąść, jakiś sąsiad czy ktoś inny, po mordach będę prał, ojcowska nienawiść pulsuje pod skórą, kiedyś złamałem sobie palec o ścianę z wściekłości, ale nigdy, nigdy nie byłem w takim stanie jak teraz.
A ty się mnie jeszcze czepiasz, zarzuty wyssane z palca, nie, o nie, nie będę stał i tego słuchał, trzeba się szanować. Naprawdę nigdy nie chciałem, żebyś mi dziękowała, nie musisz, ale mogłabyś wziąć pod uwagę, ile robię, zanim wywleczesz, ile nie. Odklejam palec od przycisku, drzwi zaczynają się zamykać, zaraz ruszę.
Dziecko płacze.
Dźwięk płynie przez ścianę mieszkania, przez korytarz, przez trzask i do windy, jest więc niewyraźny, ledwie słyszalny, ale go słyszę z całą pewnością, to dźwięk nie do pomylenia. W mieszkaniu, z którego wypadłem, płacze moje dziecko. Może i ty płaczesz, choć po cichu, może siedzisz skulona, załamana – a może nie – nie wiem, kiedy wysuwam rękę, blokuję drzwi windy, pozwalam, żeby mnie trochę przygniotły, pomiędliły mięso na kości, ale zaraz oczywiście odpuszczają.
A ja po prostu wyszedłem. Trzasnąłem drzwiami. Pękłem. Słabeusz.
Je
ba
ny
tru
teń.
Zostawiłem cię samą.

Wrócić. Pokajać się. Wytłumaczyć wszystko na spokojnie. Prawie ruszam, ale stoję, drzwi znowu próbują się zasunąć, a potem gasną światła w windzie. Robi się mrok. Gęsty, drżący. Pełen obecności. Coś jest ze mną, sięga po mnie, do mnie. Do wyciągniętej ręki, którą raz po raz ugniatają bezmózgie drzwi. Jest tu wielka mroczna pajęczyca, jest długi szereg wąsatych żołnierzy, mocarny barbarzyńca, trzaska dziwaczna zielona elektryczność, wysysa ze mnie resztki dobrej woli. Wrócić? Niby do czego? Żebyś mogła dalej we mnie napierdalać, bo oczywiście zniosę to w imię spokojnej współpracy? Wcale się nie chcę widzieć twoimi oczami obecnie, pięknie dziękuję, a jeżeli się wściekam, to przecież z twojej winy. Czuję dłonie na ramionach, włochate łapki w pasie, ponad tym wszystkim drapią mnie w czoło znajome czułki, a zresztą nie jestem teraz, kurwa, w odpowiednim stanie, żeby się zajmować kimkolwiek, prawda? Zwyczajnie się nie nadaję. To ponad moje siły.
Coś trzymam w dłoni wieńczącej wysuniętą rękę, dłoń jest zaciśnięta, gorąco, parzy! Otwieram ją i widzę złotą źrenicę Jedynego Pierścienia, Sauronowego Pierścienia Władzy. Winda znowu próbuje zmiażdżyć mi kości. Dziecko płacze, ale ciszej, jakby zza mgły czy z kosmosu. Masz jeszcze szansę, daję ci ją, czekam. Jeśli w ostatniej chwili, targnięta poczuciem winy, wybiegniesz na korytarz, zawołasz mnie, przeprosisz, będziemy mogli pogadać. Nie wybiegasz? To nie.
Cofam rękę. Twój wybór. Drzwi się zamykają. Otoczony kręgiem znajomych twarzy-nietwarzy, wkładam Pierścień na palec. I już – nie ma mnie – pusta winda. Nie tak miało być, zjeżdżam na parter, wychodzę.
Zostawiam przyszłość, niech radzi sobie sama.

 
Wesprzyj nas