Kultowa powieść w nowym przekładzie Anny Dzierzgowskiej. Kamień milowy w literaturze feministycznej i inspiracja dla wielu pokoleń czytelniczek. 20 milionów sprzedanych egzemplarzy.


„Strach przed lataniem” to nie tylko znakomita proza, to manifest kobiecego wyzwolenia, który wstrząsnął światem i zrewolucjonizował sposób, w jaki kobiety i całe społeczeństwo postrzegały seksualność oraz wolność osobistą.

Główna bohaterka, Isadora Wing, jest poetką i pisarką, która zmaga się z kryzysami w życiu osobistym i zawodowym. Jej małżeństwo jest pełne napięć i frustracji.

Na jednym z wyjazdów służbowych do Wiednia Isadora spotyka ekscentrycznego psychiatrę, Adriana Goodlove’a, co staje się impulsem do podjęcia ryzykownej podróży w poszukiwaniu samej siebie i swoich pragnień.

***

✓ Nieustraszona i świeża.
John Updike, „The New Yorker”

✓ Pełna żądzy… szalenie zabawna… doskonale skonstruowana.
„Houston Chronicle”

✓ Ta książka przejdzie do historii literatury.
Henry Miller

Erica Jong – amerykańska pisarka, poetka i eseistka, najbardziej znana z przełomowej powieści „Strach przed lataniem” (1973), która stała się manifestem dla wielu kobiet na całym świecie. Jej twórczość odznacza się odwagą w eksplorowaniu intymnych aspektów życia, a także głębokim zrozumieniem współczesnej kobiecości. Została nagrodzona prestiżową Bess Hokin Prize of Poetry za jeden ze swoich tomików poezji. Jong jest jedną z ikon literatury feministycznej, która inspiruje kolejne pokolenia czytelników. Jej książki przetłumaczono na 27 języków, w tym również na polski.

Erica Jong
Strach przed lataniem
Przekład: Anna Dzierzgowska
Wydawnictwo Relacja
Premiera w tej edycji: 27 listopada 2024
 
 

Przedmowa

Niezwykle trudno jest napisać wstęp do książki, która wpłynęła na moje życie równie mocno, jak na życie mojej matki. Kim byłybyśmy, ona i ja, gdyby nie oszałamiający sukces Strachu przed lataniem?
Czy miałabym dziś taki zawód, jaki mam, i czy zajmowałabym się tym, czym się zajmuję – pisaniem artykułów do „Vanity Fair”, byciem komentatorką – gdyby moja matka nie zdobyła sławy dzięki książce napisanej, zanim się urodziłam? Na tak postawione pytanie nie ma dobrej odpowiedzi, a mimo to wracam do niego nieustannie: w jakim stopniu swój sukces zawdzięczam jej sukcesowi? Czasem budzę się w środku nocy i zadręczam się myślą o tym, jak dalece moje życie związane jest z nią i z tą książką. Zostałam pisarką, ponieważ byłam przekonana, że jest to coś, czym ludzie po prostu się zajmują. Nie sądzę, żebym jako dziecko w ogóle zdawała sobie sprawę, że istnieją inne zajęcia oprócz policjantki i autorki autobiograficznych powieści – no i może jeszcze komunistki, która za sprawą Komisji do spraw Badania Działalności Antyamerykańskiej trafia do więzienia. A może chciałam zostać pisarką, żeby zwrócić na siebie jej uwagę, zdobyć jej szacunek albo po prostu sprawić, żeby się mną zainteresowała. Nie jestem pewna, czemu wpadłam do tej króliczej nory, w której tak trudno się poruszać, ale gdy w końcu zostałam pisarką (pierwszą książkę opublikowałam w 2000 roku), całe moje życie splotło się nierozerwalnie z powieścią napisaną w roku 1973, czyli w czasie, gdy miałam minus pięć lat.
Wiele, bardzo wiele kobiet (i wielu mężczyzn) odnajdywało się w historii Isadory Wing, ja jednak do nich nie należę. Kiedy byłam mała, kobiety w wieku mojej matki zatrzymywały nas w sklepach albo w restauracjach, aby patrząc jej w oczy, z powagą i szczerze opowiedzieć, jak ta książka zmieniła ich życie. Zmieniła także bieg mojego, tyle że w zupełnie odmienny sposób. Nie łączy mnie zwykły związek ani z książką, ani z autorką. Uważam tę książkę za powód, dla którego zrobiłam karierę, ale też za brzemię, od którego moja matka nigdy nie zdołała się uwolnić.
Rozumiecie zatem, czemu to zlecenie uznałam za wysoce onieśmielające. „To tylko książka” – powiedziałam sobie, tyle że dla mnie znaczy ona zupełnie co innego niż dla reszty świata. Czytanie o przygodach Isadory nie natchnęło mnie pragnieniem poszukiwania swobody seksualnej! W gruncie rzeczy treść książki sprawiała mi trudności – co zapewne jest raczej zdrowym objawem, biorąc pod uwagę, że Isadora to w zasadzie moja matka. Jakby tego było mało, znam wiele osób, na których oparte są poszczególne postacie, co doprawdy komplikuje lekturę książki śmiałej, w której tak niewiele pozostaje niedomówień.
Strach przed lataniem niezaprzeczalnie należy do tekstów, które zarysowują bardzo konkretny moment historyczny. Jest czymś w rodzaju kapsuły czasu przenoszącej nas do epoki sprzed słynnej rozprawy sądowej Roe przeciwko Wade’owi – epoki, która dziś nabiera szczególnego znaczenia. Wczesne lata siedemdziesiąte były dla kobiet czasem trzęsienia ziemi: jak zauważa Katy Waldman w „Slate”, Strach przed lataniem pozwala także „zrozumieć kobiecość z okresu około 1973 roku”.
Nie wiemy, co sprawia, że książka, film lub jakiekolwiek dzieło sztuki staje się kulturowym punktem zapalnym. Nie wiemy, czemu niektóre książki trafiają w swój czas, a inne znikają. Napisałam dostatecznie dużo książek, które zniknęły, by wiedzieć, jaka to rzadkość napisać coś, co przetrwa. Niektóre dzieła sztuki uosabiają ducha czasu, większość jednak nie. Niezwykła moc tkwi w zdolności uchwycenia tego, co tkwi w zbiorowej wyobraźni, choćby na moment, i to się mojej mamie udało. Nigdy jednak nie zdołała tego osiągnięcia powtórzyć. Starania, zmagania, by odzyskać tę zdolność, były potwornie bolesne i ostatecznie ją zniszczyły.
W 1973 roku, kiedy książka się ukazała, mama miała trzydzieści jeden lat. Była wykładowczynią akademicką i poetką. Dobrą uczennicą, która, wedle jej własnych słów, wyszła za pierwszą osobę, z którą się przespała. Przyjmuję tę informację z pewną dozą sceptycyzmu, jako że nigdy nie była zbyt wiarygodną narratorką.
Kiedy ukazał się Strach przed lataniem, była mężatką, uczyła i mieszkała na średnioklasowej Upper West Side – jedna z tysięcy podobnych kobiet. I oto nagle znalazła się na okładkach czasopism, jako głośna twórczyni kulturowego fenomenu. Strach przed lataniem odniósł tryumf na całym świecie, sprzedając się w dwudziestu milionach egzemplarzy. Książka stworzyła Ericę Jong.
Kiedyś sądziłam, że sława jest ważna i że jest potęgą, ponieważ gdy moja matka i mój dziadek, pisarz Howard Fast, tracili sławę, gdy gwiazda każdego z nich blakła, jak w końcu dzieje się niemal zawsze, było to dla nich głęboko raniące, niszczące doświadczenie. Obserwowałam oboje gorzko opłakujących to, że stracili znaczenie, jakie mieli w świecie kultury – i już nie jestem pewna, czy bycie Ericą Jong było szczególnie fajne. Pamiętam, że nawet jako dziecko myślałam: W sumie to powinno być coś, ale ona sprawia wrażenie nieszczęśliwej…
Erica Jong bywała na przyjęciach, takich „ę-ą”, razem z dziesiątkami gwiazd. Tańczyła na stołach, zawsze pięknie pachniała – francuskimi perfumami, białym winem, od czasu do czasu papierosami. Żyła zgodnie z maksymą Gore’a Vidala: „Nigdy nie rezygnuję z okazji do uprawiania seksu lub do wystąpienia w telewizji”. Erica Jong nie raz wychodziła za mąż i miała wiele związków. Zanim poślubiła czwartego męża (tego po moim ojcu), zawsze spotykała się z kilkoma mężczyznami w tym samym czasie. Musieli otaczać ją czcią, inaczej uważała ich za nudziarzy. Pod pewnymi względami przypominała Marilyn Monroe – tak jakby Strach przed lataniem zrobił z niej symbol seksu. Książka sprawiła, że stała się kobietą, którą wielu mężczyzn chciało „wyjebać bez zamka” – wyjątkowo dziwaczna sytuacja w przypadku feministycznej powieści, ale tak właśnie było.
Mama zawsze szukała dobrej zabawy, ale rzadko naprawdę ją znajdowała. Chciała spróbować wszystkiego i często naprawdę próbowała. Na wiele miesięcy wyjeżdżała do Europy. Zakochiwała się przynajmniej raz w tygodniu. Przechodziła od jednego zerwanego związku do następnego. Kiedy wreszcie wyszła za mojego ojczyma, próby zrównoważenia jego potrzeby bycia z nią z jej obowiązkami pisarskimi (i z jej piciem) okazały się bolesne.
Paraliżowała ją presja związana z koniecznością wyprodukowania kolejnych przełomowych książek, walczyła o zachowanie równowagi w obliczu niekończącej się serii okrutnych, mizoginicznych ataków, a także w obliczu prawdziwych stalkerów, jak ten mężczyzna, który zaparkował na końcu naszego podjazdu w Connecticut i słuchał głosu Boga przez radio pozbawione baterii. W tamtych czasach nikt, ani moja matka, ani policja z Weston, nie wiedział, jak sobie radzić ze stalkerami. W pewnym sensie Erica Jong została uwięziona w świecie, który sama stworzyła.
Dziś mama przekroczyła osiemdziesiątkę i ma demencję. Po trosze pozostaje na tej planecie, a zarazem z niej odlatuje. Ta odrobina biżuterii, która jej została, spoczywa w moim sejfie. Jej dziedzictwo spoczywa w moim biurku i na twardym dysku mojego komputera. Myślałam, że będę znakomitą wykonawczynią pisarskiego testamentu, skoro wiem, jak wydaje się książki, jednak prawda jest taka, że bycie wykonawczynią pisarskiego testamentu mojej matki to po prostu straszne zajęcie. Myślałam, że pisanie tej przedmowy będzie zabawne i łatwe, tymczasem przypomina przeprowadzanie leczenia kanałowego na sobie samej i bez znieczulenia. Pisanie o naszym wspólnym życiu sprawia, że cofam się do czasów, kiedy potrzebowałam jej, a nie wiedziałam jeszcze, że nigdy nie zbudujemy takiej więzi, o jaką mi chodziło.
Teraz moja matka czeka w swoim pokoju, aż ją odwiedzę, a jednocześnie już jej tam nie ma – nie ma już tej matki, którą kiedyś znałam. Teraz przypomina piękną lalkę.
Nie da się wygrać z przeszłością. Żadna liczba wstępów nie pozwoli mi pogodzić się z latami, które upłynęły między ukazaniem się Strachu przed lataniem a dniem dzisiejszym. Pisanie o niej i o jej dziedzictwie sprawia, że jest mi jeszcze trudniej. Ten wstęp miał być pochwałą jej pracy, miał być o miejscu, jakie moja matka zajmuje w panteonie feministek drugiej fali, ale obawiam się, że nic z tego nie wyjdzie. Może to tylko moja osobista klęska, ale to właśnie moja matka zwykła kraść ten cytat z Ernesta Hemingwaya o siadaniu przy maszynie do pisania i otwieraniu sobie żył.
Oto tajemnica poliszynela, która dotyczy każdego dziecka, robiącego karierę śladami któregoś z rodziców: niezależnie od tego, jak ciężko pracujemy, niezależnie od tego, jak dobre może być to, co robimy, dręczący dar sławy i niesławy, przekazany nam przez rodziców, unieważnia wszystko, co robimy.
Niektórzy z nas to przyznają. Większość – nie.
Tak więc nie bez sporych obaw zasiadam pięćdziesiąt lat później do napisania wstępu do książki, która przerosła mnie i przerosła moją matkę. Nie znałam matki, zanim odniosła swój spektakularny sukces. Kiedy byłam już dość duża, by rozumieć, co się dzieje, Strach przed lataniem stanowił już znaczącą część życia i dziedzictwa mojej mamy. Urodziłam się w cieniu jej sławy i nigdy się zeń nie wydostałam.
Rok 1973 był ważny dla kobiet i dla swobody seksualnej. Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych orzekł, że „osoba ma prawo zdecydować się na aborcję, dopóki płód pozostaje niezdolny do samodzielnego życia, co wynika z prawa do prywatności zawartego w klauzuli o właściwym wymiarze sprawiedliwości w czternastej poprawce do konstytucji”. Prawo podejmowania decyzji, prawo do przerwania ciąży, a także pojawienie się w latach sześćdziesiątych tabletki antykoncepcyjnej miały dla kobiet przełomowe znaczenie. Seks i ciąża nie były już nierozerwalnie ze sobą związane. Strach przed lataniem stanowił fragment tej nowej, niechronionej już zamkami wolności.
A przecież w przypadku amerykańskich kobiet trudno mówić o postępie liniowym. W dziesięcioleciach, które upłynęły od opublikowania Strachu przed lataniem, wiele z tych rzeczy, których moja matka i jej rówieśnice ufnie oczekiwały, się nie wydarzyło. Kobiety nadal nie zbliżyły się do równych praw z mężczyznami. Zarobki kobiet nie-białych w stosunku do zarobków białych mężczyzn nadal mają się mniej więcej jak sześćdziesiąt centów do dolara. Nie ma w konstytucji poprawki o równych prawach. Kobiety nie są chronione.
Świat wolnej miłości i równości, o którym marzyła moja mama i jej rówieśnice, zamajaczył przez chwilę na horyzoncie, nigdy się jednak w pełni nie urzeczywistnił. Nadeszła reakcja, i to nie jedna, kolejne ciosy, nadeszli Ronald i Nancy Reaganowie, którzy ściągnęli z dachu Białego Domu panele słoneczne. Nigdy nie zyskałyśmy obiecanej nam równości.
I nie był to koniec koszmaru. W czerwcu 2022 roku trzech Trumpowskich sędziów unieważniło wyrok w sprawie Roe przeciwko Wade’owi. Sędziowie ci jednym pociągnięciem pióra odebrali kobietom konstytucyjne prawo, którym cieszyły się przez prawie pół wieku. Ziemia nie drgnęła w posadach, życie toczy się dalej. Następnego dnia wstałyśmy i zjadłyśmy śniadanie, jak gdyby nigdy nic. Utrata tego, co dał nam precedensowy wyrok w sprawie Roe przeciwko Wade’owi, zdawała się czymś dziwacznie odległym i abstrakcyjnym… ale nie kobietom, których ciała werdykt ten skolonizował jak złowrogi, obcy pasożyt. Trzech liberalnych sędziów napisało: „pogrążeni w żalu – nad tym Sądem, ale przede wszystkim nad milionami amerykańskich kobiet, które utraciły dziś fundamentalną ochronę konstytucyjną – zgłaszamy zdanie odrębne”.
Przeczytaj tę książkę, idź i napisz własny Strach przed lataniem – ponieważ potrzebujemy jeszcze milionów takich książek.
Molly Jong-Fast

Wstęp

Kiedy w 1973 roku Strach przed lataniem trafił do księgarń, sukces nie przyszedł od razu. Wydawca, Holt, Rinehart & Winston, zapewnił przyzwoitą premierę, nakład wyniósł jakieś trzydzieści tysięcy egzemplarzy, te jednak rozeszły się natychmiast, gdy tylko w „New Yorkerze” ukazała się entuzjastyczna recenzja Johna Updike’a. Updike w pierwszym zdaniu nazwał książkę „zwycięską”, w drugim napisał, że ma „klasę, jest impertynencka, błyskotliwa i chwytliwa”, oraz umieścił ją w tej samej linii dzieł, co Buszującego w zbożu i Kompleks Portnoya. Osiemdziesięcioletni Henry Miller oznajmił, że nareszcie pojawił się kobiecy odpowiednik Zwrotnika Raka. To właśnie męskie uznanie – wściekła recenzja w „New York Timesie” autorstwa Terry’ego Strokesa, przesycona mizoginią, oskarżeniami o mazgajstwo i doprawiona szczyptą antysemityzmu, obróciła się przeciw autorowi – sprawiło, że gorączkowo poszukiwano trudno dostępnych nowych egzemplarzy, podczas gdy świat czekał na dodruk Strachu przed lataniem.
Tymczasem Holt nigdy nie wypuścił dodruku – fama głosiła, że wydawnictwo miało problemy finansowe – tak więc książka pozostała przebojem z punktu widzenia krytyków i przedmiotem rozpaczliwego pożądania tych, którzy nie byli w stanie dostać jej w swoje ręce. Rok później ukazała się w miękkiej oprawie, wchodząc na rynek jako numer jeden na liście bestsellerów „New York Timesa”. Kiedy teraz, pół wieku później, piszę te słowa, Strach przed lataniem osiągnął dwadzieścia milionów egzemplarzy sprzedanych na całym świecie.
Strach przed lataniem był pierwszą powieścią, ale nie pierwszą książką Eriki. Erica Jong, absolwentka Barnard College, gdzie obroniła magisterkę z osiemnastowiecznej literatury angielskiej, pracowała nad doktoratem na Uniwersytecie Columbia i miała już na koncie dwa tomiki wierszy, które spotkały się z życzliwym odbiorem krytyki. Powieść natychmiast uczyniła z niej gwiazdę. Została wypchnięta w tego rodzaju niekończącą się trasę promocyjną, jaką zrzuca się na autorkę, kiedy sukces książki zaskoczy wydawcę: ponad rok pospiesznie organizowanych paneli dyskusyjnych, spotkań autorskich w college’ach i księgarniach, występów w nocnych programach telewizyjnych, gdzie musiała bronić się przed seksizmem mężczyzn, którzy snuli rozważania, czemu taka miła dziewczyna tak otwarcie pisze o seksie; musiała znosić konfrontacje i krytykę ze strony kobiet, które obwiniały ją za rozpad amerykańskiej rodziny. Każdej z tych osób Erica spokojnie i z prostotą dowodziła, że kobiety są istotami seksualnymi, emocjonalnymi, inteligentnymi, czującymi, że istnieją – wykorzystała promocję książki, by wykazać, że kobiety są istotami ludzkimi.
Tymczasem jednak dostawała figurki fallusów i sprośne obrazki (jeden z tych, które oglądałam, przedstawia owłosionego penisa mówiącego: „Erica, poznaj Eryka, co tryka”). Spacerując ulicami swego rodzinnego Manhattanu, musiała opowiadać się na każdym rogu. Musiała wysłuchiwać tyrad wygłaszanych przez mężczyzn obwiniających ją za to, że ich nieszczęśliwe żony zaczęły głośno wyrażać niezadowolenie; znosić lubieżne zaczepki i gesty: otaczała ją tego rodzaju sława, z powodu której w jednym z największych miast świata z trudem mogła znaleźć cichy kącik, by się w nim skryć.
Był to też jednak czas, kiedy poczta z hukiem lądowała o 11.00 pod jej tylnymi drzwiami, a Erica dosłownie się na nią rzucała: stosy kopert, w których, tak, znajdowało się nieco sprośności i wulgaryzmów, ale przede wszystkim dziesiątki długich listów, czasem adresowanych do Eriki, a czasem do narratorki Strachu przed lataniem, Isadory Zeldy White Stollerman Wing. Erica czytała listy kobiet, które pragnęły porady, chciały się dowiedzieć, jak żyć, chciały wiedzieć, czy powinny zostać z mężem, czy powinny uciec z najlepszym przyjacielem męża, czy powinny starać się dojść do tego, jak żyć na własną rękę. Chciały wiedzieć, czy romantyczna miłość kiedykolwiek zdoła je utrzymać, czy małżeństwo w ogóle może się sprawdzić. Chciały wiedzieć, jak być wolnymi. Chciały, by ona wiedziała, że wyzwoliła je nawet nie książka, ale samo istnienie Isadory – innymi słowy, Eriki Jong.
Ja także w pewnym momencie dołączyłam do tego tłumu. Dwadzieścia lat po ukazaniu się książki jako osiemnastolatka spędzałam rok wolny od zajęć w Izraelu, w ramach uczelnianego programu dla Amerykanów, i znalazłam używany egzemplarz Strachu przed lataniem na stoisku z książkami na telawiwskiej ulicy. Okładka – jasnożółta, pomarszczona i wyblakła – wciąż przyciągała wzrok, tytuł zapisany był wielkimi literami, tego rodzaju grubą, ozdobną szeryfową czcionką, co w przypadku książek Philipa Rotha, które udawało mi się przemycać dosłownie pod okiem mojej matki chyba dzięki temu, że nie miały na okładce żadnych ilustracji, za to sprawiały wrażenie poważnej literatury. Z tego, co się orientuję, była to edycja w miękkiej oprawie ze stycznia 1976 roku, przygotowana przez Panther Books, brytyjskiego wydawcę specjalizującego się przede wszystkim w science fiction, który został wykupiony przez wydawnictwo Granada, następnie przejęte przez William Collins, Sons & CO, które weszło w skład HarperCollins, i tak dalej i tym podobne, aż do wydawniczego monopsonu, w którym teraz żyjemy (nie jest to, nawiasem mówiąc, moja ulubiona okładka, choć oczywiście to do niej mam największy sentyment. Moją najulubieńszą okładką Strachu przed lataniem jest ta z wydania Penguin Classics Deluxe, czerwona, z dwoma białymi, gruszkowatymi obiektami, które okazują się pośladkami, starannie rozdzielonymi pośrodku zamkiem błyskawicznym – aluzja do żarliwie poszukiwanego przez Isadorę wyjebanego zamka: seksu bez zobowiązań, bez przymusu, za którym nie idzie ani przywiązanie, ani ciąża, który jest kobiecym dążeniem do przyjemności dla niej samej. Pingwinek, logo wydawnictwa, został strategicznie umieszczony w miejscu, gdzie powinna się znajdować łechtaczka).
Wtedy, w Izraelu, przy stojaku z książkami, otworzyłam ją i zaczęłam czytać tam, na miejscu – najpierw rzut okiem, i nagle, jak gdyby jej ręka chwyciła mnie za kołnierz, już byłam w jej wnętrzu, osuwając się po tych wspaniałych, szalonych, powykręcanych zdaniach. Przerwałam czytanie tylko po to, by zajrzeć na tylną okładkę i obejrzeć zdjęcie: nie jakaś poważna fotografia autora, ale coś, co przypominało niepozowaną fotkę. Okładka była zbyt pomarszczona, żeby dało się dokładnie obejrzeć autorkę, zobaczyłam jednak długie, proste, gęste blond włosy, szeroki uśmiech, nos, który sama opisała na stronach książki jako nos polskiego chłopa. Nie wiem, ile czasu minęło, zanim właściciel stoiska powiedział mi, że idzie do domu. Wyciągnęłam moje ostatnie szekle i dokonałam zakupu.
Nigdy nie czytałam niczego podobnego. Czytałam już wcześniej wspaniałe książki – na szczęście miałam starszą siostrę obdarzoną doskonałym gustem i skłonnością do zostawiania swoich rzeczy gdzie popadnie – czytałam nawet książki należące do tej samej tradycji, co Strach przed lataniem: kilka z tych, o których wspominał Updike, i inne, które wciąż bytują w nowojorsko-żydowsko-analitycznym tyglu.
Tyle że żadna z nich nie przypominała Strachu przed lataniem. Ta książka sprawiała wrażenie, jakby ówczesna doktorantka (Satyra w Anglii wiktoriańskiej) napisała ją na jednym gorączkowym oddechu, wystukała na maszynie tak szybko, jak to możliwe, by uchwycić własne myśli, kompendium idei i reakcji drugofalowej feministki, która zaparła się, że odnajdzie taką miłość i taki seks, które sprawiają, że przestajesz nienawidzić samej siebie.
Czy istniała kiedykolwiek książka, która znajdowałaby się równie wysoko na liście intelektualistów/ ludzi wykształconych/oczytanych, jak też na liście napalonych/gwałtownych/sprośnych? Każdemu odwołaniu do Szeherezady odpowiada odwołanie do łechtaczki, mówi się tu równie dużo o egzystencjalizmie, co o zmysłowości. Mamy tu Heathcliffa, Herę, Iliadę, słownik freudyzmów od a do z (obiekt częściowy!), Historię O, Sylvię Plath, Zeldę Fitzgerald, Marjorie Morningstar, dyrygenta Dimitrija Mitropoulosa. Strach przed lataniem zaprasza cię, byś dotrzymała im kroku, oczekuje, że jesteś równie bystra, wyedukowana i napalona jak sama książka – i jak jej autorka. A gdy już zyskamy co do tego zgodność, dostajemy podniosłą, intelektualnie rygorystyczną (i wysoce sprośną) sagę o kobiecym pożądaniu: ot, samoświadoma Żydówka, która po prostu istnieje, bez przepraszania; do tego dylematy feminizmu, ograniczenia nowych, wytyczających nowe drogi swobód, bezwstydne żądania bycia kochaną i zaspokojoną.
Na najbardziej podstawowym poziomie Strach przed lataniem jest przełomową, wiekopomną opowieścią o tym, jak to jest zmagać się ze sprzecznościami i złożonością tego, co kobietom każe się pragnąć, i tego, czego pragną naprawdę. Każdej kobiecie, która żyje i czyta dziś, tego rodzaju zmagania są tak dobrze znane, że wydają się już nie zmaganiami, ale częścią kondycji ludzkiej. Warto pamiętać, że kiedy Erica Jong je opisała, kiedy zdjęła okulary feminizmu (a później jego spodnie i majtki), udało jej się ukazać te zmagania rzeszom czytelniczek, które, po raz pierwszy, zrozumiały, że nie są same. Obecnie do dobrego tonu należy robienie tego samego: w mojej debiutanckiej powieści bohaterki także zmagały się ze swoją kobiecą kondycją, tyle że, w czasie, gdy pisałam powieść, nie było w tym już nic nowego, ot, po prostu najbardziej aktualna wersja (przy czym teraz, cztery lata później, już pewnie nie tak aktualna). W gruncie rzeczy moja książka była hołdem dla Strachu przed lataniem – i to do tego stopnia, że nawet kończy się w ten sam sposób: zaginiona osoba stoi przed drzwiami, wróciła do domu. Kiedy na podstawie mojej książki powstał serial, plakat promocyjny, przygotowany przez sieć, rozwieszony na billboardach i wożony na dachach taksówek, zawierał całą serię odwołań mających unaoczniać publiczności, do jakiej tradycji należy opowieść, którą zobaczą. W samym środku plakatu widniał Manhattan otwierany zamkiem błyskawicznym. Była to aluzja do Strachu przed lataniem i kiedy zobaczyłam plakat, niemal padłam z dumy. Wiem, skąd się wywodzę.
Dziedzictwo Strachu przed lataniem jest równie skomplikowane, jak jego narodziny. Prawa do sfilmowania książki wykupiono, film jednak nigdy nie powstał. Erica złożyła pozew, chcąc odzyskać prawa, ale przegrała. W tych dwóch zdaniach mieszczą się tysiące dokumentów prawnych i tyle samo zranionych uczuć.
Proces ją wymęczył. Wymęczył ją rozwód. Wymęczyła ją bezprecedensowa literacka sława. Przysięgała, że nigdy nie napisze sequelu do Strachu przed lataniem, ale bohaterka jej drugiej książki ma na imię Isadora i pozywa producenta, a także studio filmowe, a potem rozwodzi się, zaznawszy bezprecedensowej literackiej sławy. Erica napisała jeszcze trzy książki, w których Isadora była narratorką lub bohaterką.
Tyle że tym książkom jakby brakowało czegoś, co pozwoliłoby spełnić obietnicę Strachu przed lataniem: nie ma w nich tego podniecenia, tej pomysłowości, tej naglącej potrzeby. Sama nie wiem, może brakuje im młodzieńczej brawury. A może po prostu już nie zaskakują. Bardziej prawdopodobne, że same w sobie stanowią zapis tego, co się dzieje, kiedy piorun literackiej sławy i sukcesu uderza w ciebie z taką siłą, że, sparaliżowana, zaczynasz się zastanawiać, czego tak naprawdę ludzie jeszcze od ciebie chcą. Nie zrozumcie mnie źle: wszystkie książki Eriki warto przeczytać. Tyle że w przypadku późniejszych książek Eriki – historycznych powieści o czarownicach, o czternastoletniej Safonie, o osiemnastowiecznej poetce – kiedy pojawia się przebłysk nowego terytorium, czytelniczka wspomina tamtą rękę, która po raz pierwszy złapała ją za kołnierz, gdy wstrzymując oddech, rzuciła się w lekturę.
Trudno powiedzieć, o czym wtedy myślała i jak by to było znaleźć się w jej głowie. Poznałam Ericę w 2003 roku, trzydzieści lat po ukazaniu się książki. Pracowałam w internetowym start-upie, w którym odpowiadałam za zatrudnianie nauczycieli pisania w ramach kształcenia ustawicznego. Ktoś z moich znajomych miał jej adres mailowy, więc zaprosiłam ją do Balthazara na lunch. Ostatecznie nie zaczęła dla nas pracować: nie było nas na nią stać. Ale nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek wierzyła, że zacznie. Wykorzystałam tamten lunch, żeby powiedzieć jej, ile dla mnie znaczyła przez tak wiele lat – jak uprawomocniła we współczesnej literaturze to, że pyskata Żydówka z Manhattanu może zarazem być intelektualistką i pisarką. Teraz mamy te wszystkie durne sposoby klasyfikowania książek dla kobiet, ale w tamtych czasach miałyśmy do dyspozycji przeważnie książki napisane przez mężczyzn. Wczytywałyśmy się w rozważania dowolnego mężczyzny i pozwalałyśmy im zatykać flagę, która miała reprezentować wszelkie ludzkie doświadczenie. Mogłyśmy wybierać między pozostaniem w pozycji świadkiń a identyfikacją. Dzięki Erice, dzięki Strachowi przed lataniem, świat zadrżał w posadach i nagle wszystkie nasze opowieści były nowe i zasadne.
Kolejny raz znalazłam się w jej życiu kilka lat później, kiedy miałam to szczęście, że zatrudniono mnie do pisania scenariusza o tym, co działo się z nią w okresie, gdy opublikowała Strach przed lataniem. Jeśli chodzi o fakty, niewiele była mi w stanie pomóc. W tym czasie doświadczała już problemów z pamięcią, które odtąd tylko się pogłębiły. Nie była w stanie przypomnieć sobie swoich uczuć z czasów ukazania się książki ani żadnych wydarzeń czy ludzi, których poznała. Wspominała jedynie haniebnie przegrany proces i swój żal, że w ogóle złożyła pozew.
Zaczęłam prowadzić poszukiwania. Jej archiwa znajdują się na Uniwersytecie Columbia, gdzie skończyła studia, ale nie pracę doktorską. W tych pudłach złożono jej literackie dziedzictwo i żywe wspomnienia elektryzującego życia, jakie wiodła. Wielkie kalendarze „New Yorkera”, w których są jej spotkania, jej pomysły, jej bazgroły, jej listy rzeczy do zrobienia. Listy od wszystkich, od Ingmara Bergmana po Henry’ego Millera i Joan Rivers, wychwalających jej odwagę i ostrzegających, żeby nie dała się zdołować temu całemu hollywoodzkiemu gównu. Są stronice z notesów z niedokończonymi wierszami, listy rzeczy, które chciałaby zrobić, szkice musicalu na podstawie Strachu przed lataniem („Czeeeemu tak się boooję laaatać?”). Ma przynajmniej jednego żyjącego byłego męża, który pamięta wszystko. Ma oddaną córkę, która jest równocześnie dobrą słuchaczką i zbiera opowieści z karuzeli swojego chaotycznego dzieciństwa. Gdy połączyć to razem, obraz zaczyna się wyłaniać.
Opowieść o opublikowaniu Strachu przed lataniem jest opowieścią o Strachu przed lataniem. Jest to opowieść o kobiecie błyskotliwej, radosnej, pełnej optymizmu, energicznej i zachłannej, chętnej, by zaangażować się w pracę, w życie, z bijącym, krwawiącym sercem na dłoni, na widoku, kobiecie, której pochlebiała uwaga, przytłoczonej i osamotnionej, ponieważ tak niewiele osób naprawdę potrafiło zrozumieć, co to znaczy, gdy szeroka publiczność konsumuje książkę, w której wywalasz na wierzch własne bebechy. Jest to opowieść o kobiecie, z której ust odwołania do Mefistofelesa spływają z równą lekkością, jak kalambury na temat robienia laski. Jest wspaniała.
Powiedziałam jej to. I chociaż nie pamięta tamtych czasów, wciąż potrafi mówić z niewiarygodną precyzją i głębią o procesie pisania i jego wyzwaniach. Cieszy ją, że najwyraźniej dobrze się bawiła lata temu, nawet jeśli było to skomplikowane. Uśmiecha się i mogę dostrzec ten szeroki uśmiech ze zdjęcia na okładce, jak gdyby ani dla niej, ani dla mnie nie minął nawet dzień.
Minionego lata wpadłam na nią w czasie przerwy w Hamlecie wystawianym w Park Avenue Armory. Była z wnukiem. Potrafiła zrelacjonować mi niemal każdego Hamleta, jakiego kiedykolwiek widziała, plus wygłosiła komentarz doktorantki z Columbii (po egzaminach, przed obroną pracy) na temat tej połówki Hamleta, którego właśnie oglądałyśmy. Kiedy mówiła, nawiedziła mnie ta sama myśl, jaka nawiedzała mnie za każdym razem, gdy z nią rozmawiałam – ta sama, jaka naszła mnie, kiedy stałam przy stoisku z książkami na ulicy w Tel Awiwie: nie ma niczego podobnego. Nie ma drugiej takiej. Nie ma niczego, co dorównałoby Strachowi przed lataniem. Nie ma drugiej Eriki Jong. I nigdy już nie będzie.

Taffy Brodesser-Akner, 18 maja 2023

Miłości kobiet – o! poznania warte,
Piękne a groźne, pełne tajemnicy.
Kobieta wszystko stawia na tę kartę,
Gdy przegra, to jej nic oprócz tęsknicy
I żalu życie nie odda rozdarte.
Za to ich zemsta, jak skok tygrysicy,
Krwawa… lecz i ta zwiększa serca rany,
Bo czują same cios drugim zadany.
Nie dziw, że mszczą się kobiety, ofiary
Męskiej przemocy, nie dziw, że ich ręka
Zbroi się w sztylet, jadem poi czary;
Już dziećmi muszą się taić, choć pęka
Serce za lubym – przyjdzie bogacz stary,
Weźmie na żonę – skończona piosenka.
Potem srogi mąż, niewierny kochanek,
Stroje, dzieciaki – ksiądz… w śmierci przystanek.
Jedna zakocha się, druga rozpije,
Ta stajnią zajmie się, tamta – rautami;
Ta rzuci męża i z kochankiem żyje,
Zdobywa szczęście, ale honor plami,
A nie wiadomo nawet, czy zabije
Robaka smutku – ot – zwykle się mami…
Ta kusi diabła, potem powieść kleci,
A tak w pałacach jest czy w chatkach kmieci.

Lord Byron, Don Juan

1

W drodze na kongres marzeń albo wyjebany zamek

Bigamia polega na tym, że ma się o jednego męża za dużo. Tak samo jest z monogamią.
Autorka nieznana

Na pokładzie samolotu linii Pan Am lecącego do Wiednia znajdowało się stu siedemnastu psychoanalityków, a ja byłam w swoim czasie pacjentką przynajmniej sześciorga z nich. A za siódmego wyszłam. Bóg wie, czy uznać to za dowód nieudolności terapeutów, czy raczej mojej wyjątkowej odporności na analizę, ale jeśli już, to obecnie bardziej bałam się latać niż te trzynaście lat temu, kiedy zaczynałam przygodę z psychoanalizą.
Podczas startu mąż terapeutycznie ujął moją dłoń.
– Chryste, jest lodowata – powiedział.
Powinien już znać objawy, ponieważ trzymał mnie za rękę podczas wielu innych lotów. Palce dłoni (i stóp) miałam zlodowaciałe, żołądek pod żebrami wykonał skok wzwyż, w staniku (czy raczej w tym przypadku – pod sukienką, bo stanika nie miałam) sutki wyprężyły się na baczność i zasalutowały i na jedną rozkrzyczaną minutę moje serce i silniki zgrały się, gdy próbowaliśmy raz jeszcze dowieść, że prawa aerodynamiki nie są bynajmniej marnym przesądem, nawet jeśli w głębi serca wiem, że są. Niezależnie od piekielnej informacji dla pasażerów, tak się składa, że jestem przekonana, że jedynie moja koncentracja (i mojej matki – która zawsze zdawała się oczekiwać, że jej dzieci zginą w katastrofie lotniczej) utrzymuje tego ptaka w locie. Gratuluję sobie każdego udanego startu, jednak bez większego entuzjazmu, ponieważ moja osobista wiara zakłada także, że w tej samej sekundzie, w której nabierzesz nadmiernej pewności siebie w kwestii lotu i pozwolisz sobie na rozluźnienie, katastrofa nadejdzie momentalnie. „Stała czujność” to moje motto. Niech zwycięży ostrożny optymizm. Mój nastrój jednak daje się raczej opisać jako ostrożny pesymizm. „Dobra – mówię do siebie – wygląda na to, że oderwaliśmy się od ziemi i jesteśmy w chmurach, zagrożenie jednak nie minęło”. W gruncie rzeczy to najbardziej niebezpieczny skrawek nieba. Właśnie tutaj, nad Jamaica Bay, gdzie samolot przechyla się i skręca, a znak „zakaz palenia” gaśnie. Właśnie tutaj być może spadniemy z krzykiem, w tysiącach płonących strzępów. Tak więc nadal skupiam się z całych sił, aby pomóc pilotowi (uspokajająco środkowoamerykański głos i nazwisko Donnelly) przelecieć z tym sukinsynem i jego dwustu pięćdziesięcioma pasażerami. Dzięki Bogu za żołnierską fryzurę na jeża i środkowoamerykański akcent. Jako mieszkanka Nowego Jorku nigdy nie zaufałabym pilotowi z nowojorskim akcentem.
Gdy tylko gaśnie napis „zapiąć pasy” i ludzie zaczynają krążyć po kabinie, zerkam nerwowo, by zorientować się, kto jest na pokładzie. Oto biuściasta, macierzyńska analityczka, Rose Schwamm-Lipkin, u której byłam ostatnio na konsultacji dotyczącej tego, czy powinnam porzucić mojego obecnego analityka (którego na szczęście nie ma nigdzie w zasięgu wzroku). Oto doktor Thomas Frommer, bardzo surowy i bardzo germański specjalista od anorexia nervosa, pierwszy analityk mojego męża. Oto miły, okrągły doktor Arthur Feet Jr., trzeci (i ostatni) analityk mojej przyjaciółki, Pii. Oto kompulsywny mały doktor Raymond Schrift, który macha na blond stewardesę (o imieniu „Nanci”), jak gdyby była taksówką (odwiedzałam doktora Schrifta w tym pamiętnym roku, kiedy skończyłam czternaście lat i próbowałam się zagłodzić w ramach kary za palcówkę zrobioną na kanapie w salonie rodziców. Upierał się, że koń, który pojawiał się w moich snach, to mój ojciec, i że wróci mi okres, jeśli tylko zdołam „zaakzeptować fakt, że jezdem kobietą”). Oto uśmiechnięty, łysy doktor Harvey Smucker, z którym konsultowałam się, kiedy mój pierwszy mąż uznał, że jest Jezusem, i zaczął grozić, że przespaceruje się po wodzie jeziora w Central Parku. Oto wyelegantowany doktor Ernest Klumpner, ponoć „genialny teoretyk”, którego ostatnia książka to psychoanalityczne studium Johna Knoxa. Oto czarnobrody doktor Stanton Rappoport-Rosen, który ostatnio zyskał wątpliwą sławę w kręgach nowojorskich analityków, ponieważ przeniósł się do Denver i rozszerzył działalność, inicjując tak zwaną „przełajową narciarską grupę terapeutyczną”. Oto doktor Arnold Aaronson udający, że na magnetycznej szachownicy gra w szachy ze swoją nową żoną (do zeszłego roku pacjentką), piosenkarką Judy Rose. Oboje rozglądają się ukradkiem, chcąc sprawdzić, kto się im przygląda – i na chwilę mój wzrok napotyka wzrok Judy Rose. Judy Rose zyskała sławę w latach pięćdziesiątych, kiedy nagrała serię satyrycznych ballad na temat pseudointelektualnego nowojorskiego życia. Zgrzytliwym, świadomie niemelodyjnym głosem wyśpiewywała sagę o żydowskiej dziewczynie, która uczęszcza na zajęcia do New School, czyta Biblię z uwagi na walory językowe, w łóżku rozmawia o Martinie Buberze i zakochuje się w swoim terapeucie. Obecnie Judy utożsamiła się z wykreowaną przez siebie postacią.
Oprócz psychoanalityków, ich żon, załogi i kilkorga nieszczęsnych laików, zdecydowanie znajdujących się w mniejszości, na pokładzie są jeszcze dzieci analityków, które towarzyszą rodzicom. Synowie to przeważnie chmurni nastolatkowie w dzwonach, z włosami do ramion, spoglądający na rodziców z niemal namacalną mieszaniną cynizmu i pogardy. Pamiętam, jak samej zdarzało mi się wyjeżdżać za granicę z rodzicami, kiedy byłam nastolatką, i jak zawsze starałam się udawać, że nie jesteśmy razem. Próbowałam zgubić ich w Luwrze! Unikać w Uffizi! Kiwałam się nad coca-colą w paryskiej kafejce i udawałam, że ci hałaśliwi ludzie przy sąsiednim stoliku nie są – choć było dość oczywiste, że są – moimi rodzicami (rozumiecie, udawałam, że jestem emigrantką należącą do straconego pokolenia, podczas gdy moi rodzice siedzieli metr ode mnie). I oto jestem, jakbym wróciła do przeszłości albo jak w złym śnie czy złym filmie: Analityk i Syn analityka. Otoczona przez cały samolot terapeutów, oko w oko z własną nastoletniością. Uwięziona w powietrzu gdzieś nad Atlantykiem, ze stu siedemnastoma analitykami, z których niejeden wysłuchał mojej długiej, smutnej opowieści, ale żaden z nich jej nie pamięta. Idealny początek koszmaru, jakim miała stać się ta podróż.
Lecieliśmy do Wiednia, wydarzenie miało wymiar historyczny. Wieki temu, przed wojną, w 1938 roku, Freud opuścił swój słynny gabinet przy Bergasse, gdy naziści zagrozili jego rodzinie. W czasach Trzeciej Rzeszy w Niemczech zakazano choćby wspominać jego nazwisko, a psychoanalityków (tych, którzy mieli szczęście) wygnano lub zagazowano (jeśli go nie mieli). Teraz, z wielką pompą, Wiedeń miał ponownie powitać analityków. Otwierano nawet Muzeum Freuda w jego dawnym gabinecie. Burmistrz Wiednia miał wygłosić przemówienie, miało też odbyć się przyjęcie w pseudogotyckim wiedeńskim ratuszu. Na liście pokus znalazły się między innymi darmowe jedzenie, darmowe Schnaps, rejs po Dunaju, wycieczki do winnic, śpiewy, tańce, swawole, fachowe wystąpienia i mowy, i wycieczka do Europy, którą można odliczyć od podatku. Przede wszystkim miało być mnóstwo starego dobrego austriackiego Gemütlichkeit2. Ludzie, którzy wynaleźli Schmaltz3 (i krematoria), zamierzali pokazać psychoanalitykom, jak bardzo mile widziany jest ich powrót.
Witamy z powrotem! Witamy! No, w każdym razie witamy tych z was, którzy przetrwali Auschwitz, Bergen-Belsen, niemieckie naloty na Londyn i interwencję Stanów Zjednoczonych. Willkommen! Austriacy są niezmiernie czarujący.
Zorganizowanie kongresu wiedeńskiego było od lat przedmiotem gorącej debaty i wielu psychoanalityków zgodziło się na udział w nim nie bez oporów. Częścią problemu był antysemityzm, poza tym istniała też możliwość, że radykalni studenci Uniwersytetu Wiedeńskiego zorganizują demonstracje. Psychoanaliza wypadła z łask Nowej Lewicy, jako „nazbyt indywidualistyczna”. Nie przyczyniała się w żaden sposób – jak mówiono – do wzmocnienia „globalnej walki o komunizm”.
Pewne nowe czasopismo zaproponowało mi, żebym z bliska przyjrzała się wszystkim gierkom i problemom wokół kongresu i napisała satyryczny artykuł. Zbieranie materiałów zaczęłam od tego, że zbliżyłam się do doktora Smuckera, który nieopodal kambuza pobierał kawę od jednej ze stewardes. Spojrzał na mnie z zaledwie przebłyskiem rozpoznania.
– Co pan sądzi o powrocie psychoanalityków do Wiednia? – spytałam moim najpogodniejszym głosem dziennikarki przeprowadzającej wywiad.
Doktor Smucker sprawiał wrażenie zaskoczonego tym, że zadałam mu tak szokująco osobiste pytanie. Obrzucił mnie długim, badawczym spojrzeniem.
– Piszę artykuł dla nowego czasopisma, zatytułowanego „Voyeur” – wyjaśniłam. Uznałam, że przynajmniej nazwa wywoła u niego przelotny uśmiech.
– No cóż – odparł twardo Smucker – a co pani o tym sądzi? – Po czym podreptał w stronę swojej niskiej, tlenionej na blond żony w niebieskiej sukience z dzianiny, z malutkim aligatorem nad (niebieską) prawą piersią.
Powinnam to przewidzieć. Czemu analitycy zawsze odpowiadają pytaniem na pytanie? I czemu ta noc miałaby się różnić od dowolnej innej nocy – pomijając fakt, że lecimy boeingiem 747 i jemy niekoszerne jedzenie?
„Żydowska nauka” – jak mawiają antysemici. Wywróć każde pytanie na nice i wsadź je pytającemu w tyłek. Wszyscy psychoanalitycy sprawiają wrażenie talmudystów wywalonych po pierwszym roku z jesziwy. Przypomniał mi się jeden z ulubionych dowcipów mojego dziadka:
– Dlaczego Żydzi zawsze odpowiadają pytaniem na pytanie?
– A dlaczego nie?
Ostatecznie jednak przygnębiał mnie brak wyobraźni większości analityków. Dobra, mój pierwszy naprawdę mi pomógł – Niemiec, który teraz miał w Wiedniu wygłosić wykład – ale należał do rzadkiego gatunku: cięty, autoironiczny, bezpretensjonalny. Nie było w nim nic z tej przyciężkawej dosłowności, która sprawia, że nawet najwybitniejsi psychoanalitycy brzmią pompatycznie. Natomiast pozostali, do których chodziłam – byli tak oszałamiająco pozbawieni wyobraźni. Koń z twojego snu to twój ojciec. Piec kuchenny, który ci się śni, to twoja matka. Kupa gnoju ze snu to twój analityk. Nazywamy to przeniesieniem.
Czyż nie?
Śni ci się, że łamiesz nogę na stoku narciarskim. Naprawdę właśnie złamałaś nogę na stoku i leżysz na kanapie z pięciokilogramowym gipsem, przez który będziesz uwięziona w domu na całe tygodnie, ale który jednocześnie daje ci zupełnie nowe spojrzenie na twoje palce u stóp i na prawa obywatelskie osób sparaliżowanych. Tak czy owak, złamana noga we śnie reprezentuje twoją „kastrację”. Zawsze pragnęłaś mieć penisa, a teraz czujesz się winna, że z premedytacją złamałaś nogę, żeby móc czerpać przyjemność z gipsu, czyż nie?
Nie!
Dobrze, zostawmy kwestię „kastracji”. Na to już naprawdę nie warto strzępić języka. I zapomnijmy o matce pod postacią pieca i twoim terapeucie jako kupie gnoju. Co nam zostanie, oprócz zapachu? Nie mówię o pierwszych latach psychoanalizy, kiedy ciężko pracowałaś, odkrywając własne wariactwo, żeby móc robić cokolwiek, oprócz oddawania neurozie całego życia. Mówię o sytuacji, w której i ty, i twój mąż poddajecie się psychoanalizie, odkąd sięgasz pamięcią, i doszliście właśnie do punktu, w którym żadnej decyzji, nieważne, jak drobnej, nie da się już podjąć bez obydwu analityków odbywających wyobrażone zebranie na obłoku nad tobą. Czujesz się trochę jak trojańscy wojownicy z Iliady, nad których głowami kłócą się Zeus i Hera. Mówię o okresie, w którym twoje małżeństwo staje się ménage à quatre. Ty, on, twój analityk, jego analityk. Czworo w jednym łóżku. Film zdecydowanie dla dorosłych.
Tkwimy w tym już od przynajmniej czterech lat. Każda decyzja wymaga konsultacji z terapeutą albo przynajmniej odwołania się do procesu terapeutycznego. Czy powinniśmy przenieść się do większego mieszkania? „Może sprawdźmy najpierw, co się dzieje” (eufemizm Bennetta na: z powrotem na kozetkę). Czy powinniśmy mieć dziecko? „Może najpierw przepracujmy kilka rzeczy”. Czy dołączymy do nowego klubu tenisowego? „Może przyjrzyjmy się najpierw temu, co się dzieje”. Czy powinniśmy się rozwieść? „Może popracujmy najpierw nad podświadomym znaczeniem rozwodu”.
Ponieważ faktem jest, że osiągnęliśmy w małżeństwie ten punkt krytyczny (pięć lat, no i pościel, którą dostało się w prezencie ślubnym, za chwilę się poprzeciera), kiedy nadchodzi czas, by podjąć decyzję, czy kupić nową pościel, być może zrobić dziecko i żyć każde z szajbą tego drugiego, „dopóki nas śmierć nie rozłączy” – albo odpuścić sobie ten cień małżeństwa (wyrzucić pościel) i znów zacząć skakać z łóżka do łóżka.
Decyzję, rzecz jasna, dodatkowo komplikowała psychoanaliza – biorąc pod uwagę, że podstawowym założeniem psychoanalizy jest (i pal sześć dowody wskazujące, że jest całkiem przeciwnie), że twój stan polepsza się cały czas. Refren brzmi mniej więcej tak:
„Och-byłam-tak-autodestrukcyjna-kiedy-za-ciebie-wychodziłam-kochanie-ale-teraz-jest-już-ze-mną-o-wiele-lepiej-ej-ej-ej”.
(Dajesz do zrozumienia, że możesz po prostu wybrać na rynku kogoś lepszego, słodszego, przystojniejszego, a nawet może bardziej fartownego).
Na co on może odpowiedzieć:
„Och-nienawidziłem-kobiet-gdy-się-w-tobie-zakochałem-dziecinko-ale-teraz-jest-już-ze-mną-o-wiele-lepiej-ej-ej-ej”.
(Daje do zrozumienia, że sam mógłby znaleźć kogoś słodszego, ładniejszego, mądrzejszego, lepszą kucharkę, która być może nawet odziedziczy po ojcu kupę szmalu).
– Zmądrzej, Bennett, staruszku – mawiałam (ilekroć podejrzewałam go o podobne myśli). – Prawdopodobnie poślubiłbyś dziewczynę jeszcze bardziej falliczną, kastrującą i narcystyczną niż ja. – Podstawowy sposób na bycie żoną terapeuty to wiedzieć, jak wziąć ten cały ich żargon i cisnąć w nich w starannie wybranym momencie.
Ale sama snułam takie myśli, a Bennett, jeśli o tym wiedział, niczego nie zdradzał. Wyglądało na to, że coś jest bardzo nie tak w naszym małżeństwie. Prowadziliśmy życia równoległe jak tory kolejowe. Bennett spędzał całe dni w gabinecie, w szpitalu, z terapeutą, a wieczory znów w gabinecie, zazwyczaj do dziewiątej lub dziesiątej. Ja uczyłam przez kilka dni w tygodniu, a resztę czasu zajmowało mi pisanie. Plan zajęć miałam niezbyt obciążający, pisanie było wyczerpujące, więc kiedy Bennett wracał do domu, ja byłam gotowa wyjść i zaszaleć. Miałam pod dostatkiem samotności, pod dostatkiem długich godzin jeden na jeden z maszyną do pisania i moimi fantazjami. Poza tym wyglądało na to, że wszędzie spotykam mężczyzn. Tak jakby, odkąd wyszłam za mąż, świat jak nigdy wcześniej pękał w szwach od dostępnych, interesujących mężczyzn.
O co w ogóle chodzi z tym małżeństwem? Nawet jeśli kochasz męża, nadchodzi ten nieunikniony rok, w którym pieprzenie się z nim staje się równie mdłe, jak ser Velveeta: sycący, nawet tuczący, ale zero jakiejkolwiek frajdy dla kubków smakowych, żadnego słodko-gorzkiego podniecenia, żadnego ryzyka. I tęsknisz za przejrzałym camembertem, wyrafinowanym kozim serem: kuszącym, kremowym, diablo pysznym.
Nie byłam przeciwniczką małżeństwa. W gruncie rzeczy w nie wierzyłam. Trzeba mieć jednego najlepszego przyjaciela we wrogim świecie, jedną osobę, wobec której będziesz lojalna, niezależnie od wszystkiego, i która zawsze będzie lojalna wobec ciebie. Ale co z tymi wszystkimi pozostałymi pragnieniami, które po jakimś czasie małżeństwo nie za bardzo już zaspokaja? Niepokój, głód, cios w brzuch, w cipę, tęsknota za tym, żeby coś cię wypełniło, żeby pieprzyć się każdą dziurą, chcica na wytrawnego szampana i słodkie pocałunki, na zapach piwonii w penthousie w czerwcową noc, na światło na końcu pomostu w Wielkim Gatsbym… Nie chodzi tak naprawdę o te konkretne rzeczy – przecież wiesz, że bogacze są nudniejsi niż ty i ja – ale o to, co te rzeczy przywołują. Sardoniczne, słodko-gorzkie słowa miłosnych piosenek Cole’a Portera, smutne, sentymentalne teksty Rogersa i Harta, wszystkie te romantyczne nonsensy, których jedna połowa twojego serca jest spragniona, gdy tymczasem druga bezlitośnie z nich drwi.
Dorastać jako kobieta w Ameryce. To prawdziwa odpowiedzialność! Dorastasz otoczona reklamami kosmetyków, piosenkami o miłości, rubrykami porad, sekshoroskopami, hollywoodzkimi plotkami i dylematami moralnymi na poziomie telewizyjnych oper mydlanych. Jakie litanie wyśpiewują nad tobą reklamiarze dobrego życia! Jakiż to osobliwy katechizm!
„Twoja pupa ci podziękuje”, „Niech czerwień twoich policzków mówi to, co ty chcesz powiedzieć”, „Pokochaj swoje włosy”, „Marzysz o lepszym ciele? Poprawimy to, które masz!”, „On sprawi, że twoja twarz będzie promienieć, łojotokiem zajmiemy się my”, „Przeszłaś długą drogę, mała!”, „Jak zapunktować u mężczyzny spod każdego znaku zodiaku”, „Gwiazdy a twoja zmysłowość”, „Dziewczyna o kocim spojrzeniu”, „Diamenty są wieczne”, „Jeśli niepokoi cię irygacja…”, „Długi, dobry dymek”, „Jak rozwiązałam problem intymnego zapachu”, „Świeżość, słonko”, „Nie ma kobiety, która nie kocha Chanel nr 5”, „Nieśmiała dziewczyna idzie na całość”, „Femme, na twoją cześć”.
Wszystkie te reklamy i sekshoroskopy najwyraźniej dają do zrozumienia, że tylko jeśli jesteś dostatecznie narcystyczna, tylko jeśli należycie zadbasz o swój zapach, swoje włosy, cycki, rzęsy, pachy, krocze, o układ gwiazd i kształt blizn, i zawartość swojego kieliszka w barze – tylko wtedy poznasz przystojnego, wpływowego bogatego mężczyznę z potencją, który zaspokoi każde pragnienie, wypełni każdy otwór, sprawi, że twoje serce drgnie (albo pozostanie spokojne), który sprawi, że będziesz wilgotna, że polecisz do nieba (najlepiej na skrzydłach wróżki), gdzie będziesz żyć długo i w pełni zaspokojona.
A najgłupsze w tym wszystkim jest to, że nawet jeśli jesteś mądra, nawet jeśli jako nastolatka rozczytywałaś się w Johnie Donnie i George’u Bernardzie Shaw, nawet jeśli studiowałaś historię, zoologię albo fizykę, w nadziei, że przez całe życie będziesz podążać ścieżką jakieś trudnej, wymagającej wysiłku intelektualnego kariery – i tak głowę masz nadal pełną tych ckliwych fantazji, którymi zalana została każda dziewczynka w wieku szkolnym. Zrozum, nie ma znaczenia, czy masz iloraz inteligencji 170 czy 70, tak czy owak zostałaś poddana praniu mózgu. Różnice były jedynie powierzchowne. Słowa były jedynie nieco bardziej wyrafinowane. W głębi serca pragnęłaś, by pochłonęła cię miłość, żeby zwaliła cię z nóg, żeby przepełnił cię gigantyczny kutas tryskający spermą, mydlinami, jedwabiem i satyną, i oczywiście pieniędzmi. Nikt nie zawracał sobie głowy wyjaśnianiem ci, o co naprawdę chodzi w małżeństwie. Nie zapewniono ci nawet, jak dziewczynom w Europie, dostępu do filozoficznego cynizmu i pragmatyzmu. Oczekiwałaś, że po ślubie nie będziesz już pożądać żadnego innego mężczyzny. I że twój mąż nie będzie pożądał żadnej innej kobiety. Następnie pojawiło się pożądanie, a ciebie zalała panika i nienawiść do samej siebie. Jakże podła z ciebie kobieta! Jak to możliwe, że mogą pociągać cię obcy mężczyźni? Jak możesz tak po prostu obserwować wypukłości w ich spodniach? Jak możesz podczas zebrań wyobrażać sobie, w jaki sposób pieprzy się każdy z obecnych na sali mężczyzn? Jak możesz siedzieć w pociągu i obcinać zupełnie obcych ludzi wzrokiem, jakbyś miała się z nimi pieprzyć? Jak możesz robić coś takiego swojemu mężowi? Czy ktokolwiek kiedykolwiek powiedział ci, że być może nie ma to nic wspólnego z twoim mężem?
I co z tymi pozostałymi pragnieniami, które twoje małżeństwo zdusiło? Z marzeniami o tym, żeby od czasu do czasu wypuścić się gdzieś solo, odkryć, czy wciąż jeszcze potrafisz być sama we własnej głowie, odkryć, czy zdołałabyś przetrwać w leśnej chatce i nie oszaleć, odkryć, krótko rzecz ujmując, czy po tylu latach bycia połową czegoś (jak te dwie tylne nogi w końskim przebraniu na scenie wodewilu) nadal jesteś całością.
Pięć lat małżeństwa sprawiło, że aż mnie nosi do wszystkich tych rzeczy: mam chcicę na mężczyzn, mam chcicę na samotność. Mam chcicę na seks i na życie pustelnicy. Zdaję sobie sprawę, że moje zachcianki są wzajemnie sprzeczne – i to tylko pogarsza sprawę. Wiem także, że moje chcice są antyamerykańskie – a to pogarsza sprawę jeszcze bardziej. W Stanach przyjęcie dowolnego sposobu życia innego niż bycie połową pary stanowi herezję. Samotność jest antyamerykańska – można wybaczyć ją mężczyźnie, zwłaszcza jeśli jest to „elegancki kawaler”, który „spotyka się z gwiazdkami” podczas krótkiej przerwy między jednym a drugim małżeństwem. W przypadku kobiety zawsze zakłada się, że jeśli jest samotna, to dlatego, że została porzucona, na pewno nie z wyboru. I traktuje się ją odpowiednio do takiego stanu rzeczy: jak pariasa. Nie ma po prostu dla kobiety godnego sposobu na życie w pojedynkę. Och, być może jest w stanie dać sobie radę finansowo (chociaż o wiele gorzej niż mężczyzna), ale emocjonalnie nigdy nie będzie jej dane zaznać spokoju. Przyjaciółki, rodzina, współpracownicy nie pozwolą jej zapomnieć, że jej niezamężność, że jej bezdzietność – krótko mówiąc, jej samolubstwo – równoznaczne są z odrzuceniem amerykańskiego stylu życia.
A co ważniejsze: kobieta (nieszczęśliwa, chociaż wie, że jej zamężne przyjaciółki też są) nigdy nie może pozwolić sobie na samotność. Żyje jak gdyby nieustannie o krok od wielkiego spełnienia. Jak gdyby czekała na księcia z bajki, który uwolni ją od „tego wszystkiego”. Czego wszystkiego? Samotności życia we własnej duszy? Pewności bycia sobą, a nie połową czegoś?
Moją odpowiedzią na to wszystko nie był (na razie) romans ani (na razie) samotne wypuszczenie się w świat – ja rozwijałam fantazję o Wyjebanym Zamku. Wyjebany zamek to coś więcej niż po prostu seks. To platońska idea. Dochodzicie razem, wszystkie zamki, zapięcia, haftki i guziki opadają jak płatki róż, bielizna znika, zdmuchnięta niczym puch z dmuchawca. Języki plączą się w sobie nawzajem i topnieją. Cała dusza spływa ci po języku wprost do ust kochanka.
Żeby wyjebany zamek osiągnął doskonałość, klasę A, nie możesz w żadnym wypadku zbyt dobrze znać mężczyzny, z którym się ruchasz. Ja na przykład zauważyłam, że wszystkie moje zauroczenia rozwiewały się w momencie, w którym zaczynałam się zaprzyjaźniać z danym mężczyzną, zaczynałam okazywać zainteresowanie jego problemami, słuchać jego kwękania, słuchać, jak narzeka na żonę albo na byłe żony, na matkę, na dzieci. Po czymś takim mogę go polubić, może nawet pokochać – ale bez namiętności. A tymczasem pragnęłam właśnie namiętności. Nauczyłam się też, że doskonałą drogą do uwolnienia się od zauroczenia było opisanie kogoś, obserwowanie jego tików, rozłożenie jego osobowości na czynniki pierwsze za pomocą czcionek maszyny do pisania. Po czymś takim stawał się owadem na szpilce, zalaminowanym wycinkiem z gazety. Jego towarzystwo mogło sprawiać mi przyjemność, mogłam go nawet niekiedy podziwiać, ale tracił tę moc, która sprawiała, że budziłam się drżąca w środku nocy. Nie śniłam już o nim. Zyskiwał twarz.
Tak więc kolejnym warunkiem sukcesu wyjebanego zamka była jego przelotność. A anonimowość jeszcze go podkręcała.
Kiedy mieszkałam w Heidelbergu, cztery razy w tygodniu dojeżdżałam do Frankfurtu na spotkanie z psychoanalitykiem. Droga trwała godzinę w jedną stronę, pociągi stały się więc istotną częścią moich fantazji. W pociągach spotykałam pięknych mężczyzn, mężczyzn, którzy prawie nie mówili po angielsku, mężczyzn, których banalność i frazesy ukrywała przede mną moja nieznajomość francuskiego, włoskiego czy nawet niemieckiego. Niezależnie od tego, jak bardzo niechętnie to przyznaję, jest trochę pięknych mężczyzn w Niemczech.
Jeden ze scenariuszy wyjebanego zamka powstał chyba pod wpływem włoskiego filmu, który obejrzałam lata temu. Z czasem podkoloryzowałam go, żeby mi lepiej pasował. Rozgrywał się w mojej głowie raz za razem, kiedy tak kursowałam tam i z powrotem z Heidelbergu do Frankfurtu, z Frankfurtu do Heidelbergu:
Ponury europejski przedział (drugiej klasy). Twarde siedzenia pokryte imitacją skóry. Rozsuwane drzwi prowadzące na korytarz. Za oknem przemykają drzewa oliwne. Po jednej stronie siedzą dwie sycylijskie chłopki, między nimi – dziecko, dziewczynka. Wyglądają na matkę i babkę z wnuczką. Kobiety na wyścigi wpychają dziewczynce do ust jedzenie. Po drugiej stronie (pod oknem) siedzi młoda wdowa w grubym czarnym welonie i obcisłej czarnej sukience, która podkreśla jej zmysłowe kształty. Jest spocona, ma podpuchnięte oczy. Miejsce pośrodku jest puste. Miejsce przy drzwiach zajmuje wyjątkowo otyła kobieta z wąsem. Ma tak szerokie pośladki, że zajmuje prawie połowę wolnego środkowego siedzenia. Czyta szmirowatą fotonowelę, z obrazkami i z dialogami pojawiającymi się w dymkach nad głowami bohaterów.
Cała piątka kiwa się w rytm pociągu, wdowa i gruba kobieta milczą, matka i babka rozmawiają z dzieckiem i ze sobą nawzajem o jedzeniu. W pewnym momencie pociąg ze zgrzytem zatrzymuje się w miasteczku o nazwie (powiedzmy) Corleone. Wysoki żołnierz, o ospałym wyglądzie, spoglądający leniwie, niedogolony, za to z piękną czupryną, dołeczkiem w policzku i z diabelskim błyskiem w oku, wkracza do przedziału, rozgląda się bezczelnie, dostrzega fragment wolnego miejsca między grubą kobietą a wdową i rzucając flirciarskim tonem niezliczone przeprosiny, siada. Spocony i zaniedbany, zasadniczo jest z niego jednak boski kawał mięsa, odrobinę tylko znieświeżonego upałem. Pociąg z łoskotem wytacza się ze stacji.
Teraz nasza uwaga skupia się już tylko na kołysaniu pociągu i na tym, jak rytmicznie udo żołnierza ociera się o udo wdowy. Ociera się także, rzecz jasna, o biodro grubej damy – która próbuje się nieco odsunąć, co jest jednak całkowicie zbędne, ponieważ dla niego jej zad równie dobrze mógłby nie istnieć. Mężczyzna obserwuje wielki złoty krzyż między piersiami wdowy, kołyszący się w tył i przód w zagłębieniu dekoltu. Podskok. Przerwa. Podskok. Krzyż zderza się z jedną, potem z drugą wilgotną piersią. Jak gdyby wahał się między nimi, unieruchomiony przez dwa odpychające się magnesy. Studnia i wahadło4. Mężczyzna jest zahipnotyzowany. Kobieta zapatrzona w krajobraz za oknem obserwuje drzewa oliwne, jak gdyby nigdy wcześniej ich nie widziała. On podnosi się niezręcznie, z półukłonem w stronę pań, i zaczyna szarpać się z oknem. Siadając ponownie, dłonią niechcący muska brzuch wdowy. Ona zdaje się tego nie zauważać. On opiera lewą dłoń na siedzeniu, między swoimi i jej udami i giętkimi palcami zaczyna miętosić delikatną skórę jej uda. Ona nadal wbija wzrok w każde kolejne drzewo oliwne, jak gdyby była Bogiem, który właśnie je stworzył i zastanawia się, jak je nazwać.
Tymczasem wielka kobieta wsuwa swoją tandetną książeczkę do opalizująco zielonej plastikowej sznurkowej siatki, pełnej intensywnie pachnących serów i czerniejących bananów. Babka owija końcówki salami zatłuszczonym papierem. Matka zakłada dziewczynce sweter i ociera jej twarz chusteczką, czule nawilżoną matczyną śliną. Pociąg ze zgrzytem zatrzymuje się w miasteczku o nazwie (powiedzmy) Prizzi, gruba dama, matka, babka i dziewczynka opuszczają przedział. Pociąg rusza. Złoty krzyż wykonuje podskok, zatrzymuje się i znów podskakuje między wilgotnymi piersiami wdowy, męskie palce zaczynają wić się pod jej nogą, wdowa nadal wpatruje się w drzewa oliwne. Teraz palce wsuwają się między jej uda, rozdzielają je i suną wyżej, ku mięsistej przerwie między grubymi czarnymi pończochami a podwiązką, i wędrują jeszcze wyżej, pod podwiązkę, do wilgotnego miejsca między nogami, którego nie osłania żadna bielizna.
Pociąg wjeżdża do galleria, czy też do tunelu, i w półmroku symboliczna scena się dopełnia.
But żołnierza w powietrzu, ciemne ściany tunelu, hipnotyczne kołysanie się pociągu i długi gwizd, gdy pociąg ostatecznie ponownie wyłania się z mroku. Kobieta bez słowa wysiada z pociągu w miasteczku o nazwie (powiedzmy) Bivona. Przechodzi przez tory, ostrożnie stawiając stopy w wąskich czarnych bucikach i grubych czarnych pończochach. Mężczyzna wpatruje się w nią, jak gdyby był Adamem, który się zastanawia, jak ją nazwać. Nagle zrywa się i wybiega z pociągu, by ruszyć za nią. Dokładnie w tej samej chwili długi pociąg towarowy wtacza się na równoległy tor, zasłaniając mężczyźnie widok i blokując drogę. Dwadzieścia pięć wagonów towarowych później kobieta znika na zawsze.
Jeden ze scenariuszy wyjebanego zamka.
Rozumiecie, wyjebanego zamka, bez związku z faktem, że skądinąd mężczyźni w Europie mają rozporki zapinane na guziki raczej niż na zamek błyskawiczny, ani nie dlatego, że zaangażowane osoby są tak wyjebiście atrakcyjne, ale dlatego, że całe wydarzenie ma błyskawiczne tempo i zwięzłość snu, poza tym najwyraźniej wolne jest od jakiejkolwiek skruchy i poczucia winy. Nie ma tu żadnych rozmów o jej zmarłym mężu, o jego narzeczonej, nie ma żadnego racjonalizowania, nie ma w ogóle żadnych rozmów. Wyjebany zamek jest czymś absolutnie czystym. Jest wolny od jakichkolwiek ukrytych motywów. Nie ma tu żadnych gierek o władzę. Mężczyzna nie „bierze”, a kobieta się nie „oddaje”. Nikt nie stara się zrobić z męża rogacza ani upokorzyć żony. Nikt niczego nie próbuje dowieść, niczego od nikogo nie chce dostać. Wyjebany zamek jest najczystszą formą istnienia. I jest rzadszy niż jednorożec. Nigdy mi się nie przytrafił. Ilekroć zdawało się, że to już zaraz, tuż-tuż, odkrywałam, że mam do czynienia z koniem z rogiem z papier-mâché na łbie albo z dwoma klaunami w kostiumie jednorożca. Alessandro, mój przyjaciel z Florencji, był blisko. On jednak także ostatecznie okazał się tylko klaunem w kostiumie jednorożca.
Przyjrzyjcie się temu gobelinowi, który stanowi moje życie.

 
Wesprzyj nas