Obecne do dziś w Polsce legendy „przedwojennego nauczyciela” i „przedwojennej matury” są wyrazem przekonania o wysokiej jakości systemu oświatowego w II RP i wyjątkowym statusie tej grupy zawodowej – jakoby cieszącej się wówczas prestiżem, do którego daleko dzisiejszym belfrom. Czy tak rzeczywiście było?


Piotr Gołdyn odpowiada na to pytanie, rekonstruując codzienność ówczesnych nauczycieli.

Budowany zupełnie od nowa system oświaty stawiał przed nauczycielami trudne zadanie niesienia kaganka oświaty w społeczność odrodzonego państwa. Problemy lokalowe, ubóstwo wyposażenia i podręczników wydają się niczym wobec spustoszeń, jakie poczyniły rusyfikacja i germanizacja.

Autor kreśli obraz nauczyciela, który w tej trudnej codzienności miał realizować swoją misję – zaczynając od jego własnej edukacji i przebiegu kariery, przez status materialny i społeczny, a kończąc na mentalności.

Krzysztof Wołodźko, Miesięcznik ZNAK

 
Piotr Gołdyn
Życie codzienne nauczycieli w II RP
Seria Życie codzienne
PIW Państwowy Instytut Wydawniczy
Premiera: 15 listopada 2024
 
 


ROZDZIAŁ PIĄTY
W społeczeństwie

STATUS SPOŁECZNY

Dostanie się do stanu nauczycielskiego faktycznie oznaczało podniesienie statusu społecznego. Widać to na przykładzie Aleksandra Kulisiewicza, dyrektora gimnazjum w Pszczynie. Iwanowski pisał onim: „Nowy dyrektor, p. Kulisiewicz, jest jednostką bardzo ciekawą. Dla nas niby życzliwy, ale na gruncie rzeczy patrzący niechętniena tę grupkę młodzieży z innego świata [chodzi o uczniów z rodzinarystokratycznych]. On sam pochodzi z najbiedniejszej rodziny. Matka jego dotychczas pierze w domach prywatnych w Wiśniczu, a ojciec jest stolarzem, ubogim, cichym i prostym. Syn tylko z pomocąjakiegoś proboszcza wybił się i dziś hołduje zasadom socjalizmu, źlepojmowanego”1.
W przekazach ustnych pojawia się informacja, że dyrektor Kulisiewicz, uczący łaciny w pszczyńskim gimnazjum, wymierzył policzek Stanisławowi Radziwiłłowi. Młody książę nie wyuczył się deklinacji i butnie stwierdził, że takie braki w edukacji zrekompensuje jego książęce nazwisko. Otrzymał za to od Kulisiewicza policzek. Po latach w liście pisanym do tego nauczyciela Stanisław Radziwiłł przyznawał rację i uznał słuszność wymierzonej kary. Stwierdził, że to jednorazowe wydarzenie nauczyło go szacunku dla ludzi.
Nauczyciele byli grupą powszechnie szanowaną w II Rzeczypospolitej. Zdarzały się jednakże przypadki niechętnych, a nawet wrogich postaw wobec nauczycieli. Oczywiście przyczyny tego były różnorodne – wynikały na przykład z postawy samych pedagogów, ich zachowania względem społeczności szkolnej i lokalnej. Ważne było również nastawienie miejscowego społeczeństwa do nauczyciela i jego pracy. Szczególne trudności mieli pedagodzy zatrudnieni w miejscowościach, w których Polacy stanowili mniejszość, lub tam, gdzie mieszkańcy, w wyniku długotrwałego procesu germanizacji, zapomnieli o swoich polskich korzeniach i czuli się raczej Niemcami niż Polakami. Tak było między innymi w Szklarce Śląskiej, która po 1920 roku została włączona do odrodzonej Rzeczypospolitej. Pracujący tam nauczyciel Jerzy Lanc nie miał łatwo:
Tutejsza ludność przyjęła młodego nauczyciela wrogo, do tego stopnia, że przez pierwsze cztery tygodnie nie mógł ani otrzymać, ani kupić żadnych artykułów żywnościowych. Stołował się w sąsiedniej, oddalonej o cztery kilometry wiosce Bogdaj. Nocami podkradali się jacyś osobnicy pod okna, wyli i kołysali gałęziami bzu, które nieznośnie drapały po szybach. A gdy rano przychodził do szkoły, musiał ostrożnie ujmować klamkę, bo w nocy smarowano ją czymś cuchnącym. Na drzwiach codziennie nowa „lektura” – porcja jednoznacznych epitetów. Starsi gospodarze, gdy spotykali go na ulicy, nie krępowali się go wyzywać, mówiąc: „Taki głupi, zielony chłopak”. Dzieciaki natomiast podburzane przez rodziców, nie chciały mówić po polsku i wołały za nim: „Dummer polnischer Lehrer”2.
Podobnie było w innych szkołach w okolicy. W Pawłowie uczniowie oświadczyli nauczycielowi, że są Niemcami i nie będą z nim rozmawiać po polsku. Z kolei w szkole w Kocinie nauczyciel został powitany po niemiecku, a gdy zadawał dzieciom pytania po polsku, udawały że nie rozumieją i nie odpowiadały. Z podobnymi postawami spotykali się nauczyciele w szkołach w Sośniach i Kałkowskiem. Wytrwała praca Lanca przynosiła z czasem efekty i zaufanie mieszkańców. Organizował przedstawienia teatralne, kursy śpiewu, pogadanki z historii i geografii, w których uczestniczyli i młodsi, i starsi. Założył nawet klub piłki nożnej. Po pewnym czasie zgłosił się do niego starszy mieszkaniec wsi, który kiedyś wyzwał go od „zielonego chłopaka” i przeprosił za swoje zachowanie. Zapraszał Lanca na każde świniobicie, a jego dzieci z okazji imienin nauczyciela zdobiły salę kwiatami.
Status społeczny nauczyciela wiązał się z jego autorytetem społecznym, który można było sobie wyrobić między innymi dzięki kontaktom z ludnością miejscową, co było szczególnie ważne w środowiskach wiejskich. Na przykład nauczycielka z powiatu tczewskiego, Sylwia Arndtówna, która interesowała się swoimi uczniami, odwiedzała ich w domach. Przyglądała się, w jakich warunkach dzieci mieszkają. Dzięki temu utrzymywała również kontakt z ich rodzicami. Podobnie postępowano w szkole w Zawadach na Kurpiowszczyźnie – nauczyciele chodzili po domach, aby spotkać się z rodzicem i dzieckiem. Uważano, że ta metoda lepiej się sprawdzała od tzw. wywiadówek.
W środowisku wiejskim ważne było zdobywanie dzieci dobrym słowem i serdecznością. Takie podejście dawało najlepsze wyniki. Jeśli nauczyciel był lubiany przez dzieci, jeśli utrzymywał kontakt z mieszkańcami wsi, to mógł też liczyć na życzliwość wobec siebie i szkoły jako instytucji. Nauczyciele byli różni, lepsi i gorsi, ale to właśnie ci, którzy utrzymywali serdeczne i bliskie stosunki z dziećmi, osiągali najlepsze wyniki. Jan Sobolewski, pracujący na Polesiu, wspominał, że nauczyciel cieszył się tam – zwłaszcza wśród ludności polskiej – dużym autorytetem, był bowiem postrzegany jako siła, której zadaniem była polonizacja tych terenów. Tak wspominał udział w jednej z imprez zorganizowanych w budynku szkolnym przez społeczność polską:
W salach tego budynku polskie rodziny zorganizowały zabawę towarzyską. Poszliśmy tam późnym wieczorem z myślą spożycia kolacji w bufecie. W jednej sali zespół muzyków wiejskich przygrywał do tańca, w drugiej był „bufet”, mizernie zaopatrzony w kanapki (przepołowione bułki z plastrem kiełbasy), kwas chlebowy i wódkę. Obok długi stół, przy nim siedzieli przeważnie mężczyźni – osadnicy, wojskowi, komendant policji i nadleśniczy, na stole butelki wódki, szklanki i kwas chlebowy w małych butelkach. Gdy z kolegą Lubińskim weszliśmy do tej sali, przywitano nas serdecznie i owacyjnie – wiedziano już o naszym przyjeździe. Zaproszono nas do stołu i w czasie poczęstunku zakrapianego wódką nakreślono nam, jakie zadania mają tu na Kresach Wschodnich Polacy, a szczególnie osadnicy wojskowi i nauczyciele. Muszę tu zacytować zapamiętaną wypowiedź „zwariowanego ideologa”, który z wyciągniętym palcem ręki mówił: „Przyjechaliście na te ziemie przez nas wywalczone, to są rdzenne ziemie polskie i wy musicie tu rozszerzać i utrwalać mowę polską wśród miejscowej ludności, wyrugować mowę ukraińską i białoruską z życia publicznego. Nie wolno wam bratać się z nimi”3.
Z powyższego wspomnienia wynikają dwie kwestie. Z jednej strony, została zdecydowanie podkreślona sprawa polonizacji Polesia. Jednakże w tym zakresie w społeczeństwie polskim funkcjonowały wówczas dwie tendencje: bardziej nacjonalistyczna, wyrażona w przytoczonym fragmencie, i umiarkowana, którą na Kresach lansował choćby wojewoda Henryk Józewski, który widział konieczność zgodnego współżycia Polaków z Ukraińcami. Było to ważne zwłaszcza na Polesiu i Wołyniu, gdzie Polacy nie stanowili większości. Drugie zagadnienie to rola, którą przypisywano nauczycielom pracującym na Polesiu. Ze wspomnień Sobolewskiego wynika, że musieli mieć oni przygotowanie wojskowe, a oprócz tego kompetencje, by wykonywać ważne i trudne zadanie polonizowania Polesia, zaczynając od dzieci i młodzieży przez przekazywanie im wiedzy o Polsce i znajomości języka polskiego.
Inny nauczyciel, Leonard Priebe, wyrobił sobie szacunek u Poleszuków, co pozwalało mu przetrwać w trudnych warunkach, w osamotnieniu, z dala od najbliższych. Wspominał:
Wychodząc na przerwę po lekcjach, szczególnie tych nieudanych, jakże zazdrościłem tym pociągom i ich pasażerom, że spieszą się tam hen do innego, lepszego, a nie mojego świata, ja natomiast muszę siedzieć w tym zaduchu i ciemnocie. Jakże chętnie rzuciłbym to wszystko i pojechał do domu, do swoich, do kolegów. Ale zaraz i refleksja: i co dalej cię tam czeka? Bezrobocie, bezczynność i wstyd. Tutaj masz chociaż własny kawałek chleba, ubrałeś się już, masz długie buty, radio, mieszkanie, szacunek u ludzi, jesteś kimś, a tam będziesz nikim4.
Jak się okazało nieco później, z tym szacunkiem nie było tak kolorowo, jak mu się zdawało. Za poradą kolegów postanowił ukarać opornych rodziców. Zgłosił więc do inspektoratu listę tych, którzy nie posyłali do szkoły dzieci mimo ciążącego na nich obowiązku. Każdy z nich musiał zapłacić karę w wysokości 5 zł. Kilka dni później, w niedzielę, odwiedził go posterunkowy z zapytaniem, czy ma jakąś broń. Nie miał. Posterunkowy powiedział mu, że może mu jakiegoś pistoletu użyczyć. Zdziwiony tą propozycją, dowiedział się, że naraził się ludziom i się na niego szykują – może oberwać w ciemnym kącie. Odtąd stał się czujny.
Przeraziłem się i nie mogłem spać tej nocy, ale z propozycji policji nie skorzystałem. Nie zrezygnowałem też z codziennych przechadzek poza wieś, nawet wieczorem, ale i nie zapominałem nigdy, co może mnie spotkać i podczas spaceru byłem bardzo czujny. Czujność moja polegała między innymi i na tym, że częściej zagadywałem przechodzących rodziców, zachodziłem do domów życzliwych mi ludzi, pytałem się o warunki pracy, zdrowie dzieci i gospodarzy. Nienawistne spojrzenia niektórych odparowywałem śmiałym spojrzeniem lub obojętnością, aby w żadnym wypadku nie pokazać im swojej słabości, a tym gorzej bojaźni. Zdarzyło mi się raz, że wracałem do domu bardzo późnym wieczorem w niedzielę. Na ulicy słychać było gwar i pijackie śpiewki. Pomyślałem sobie, że taki wieczór może być okazją do zaczepki. Miałem przy sobie latarkę, ale nią nie świeciłem, aby nie robić sensacji, ale trzymałem ją w pogotowiu. Poznali mnie po stuku obcasów po drewnianym chodniku (chłopi chodzili w łapciach), ukłonili się i ustąpili z drogi. Nie wypadało mi w tych warunkach przejść obok nich obojętnie, więc zatrzymałem się, ale prawą rękę trzymałem wciąż w kieszeni, a w lewej latarkę. Prości ludzie cenią ludzi odważnych i w tych warunkach trzeba było tę swoją odwagę okazać i przełamać złą passę, jaka się wokół mnie wytworzyła. Do zaczepki żadnej nie doszło5.
Autorytet nauczyciela z jednej strony był błogosławieństwem, z drugiej przekleństwem. Tak o swoich stosunkach z mieszkańcami wsi, w której pracował, pisał Antoni Górszczyk:
We wsi ostatnie lata miałem stosunki dobre, ostatnio nawet bardzo dobre. Miało to swoje dobre strony, ale i niewygody. Dobre to były te, że nie potrzebowałem troszczyć się o zaopatrzenie szkoły, budżet miałem taki, jaki był potrzebny, i zawsze był w 100% wypłacony. Niewygody były następujące: każdy pisarczak uważał, że powinienem załatwić wszystkie sprawy poszczególnych ludzi, po radę, pomoc, pociechę przychodzili, kiedy tylko uważali za stosowne, najczęściej jednak gdy szedłem do lub ze szkoły. Pokłócił się syn z ojcem, mąż z żoną, zaorał ktoś komuś skibę, już miałem zajęcie, najczęściej udało się ugadać i wyperswadować proces. Raz toczyły dwie rodziny proces o 37 tys. złotych. Gdy straciły po kilka tys[ięcy] złotych (4500 zł razem), jedna ze stron mianowała proboszcza, druga mnie swym pełnomocnikiem i sprawę załatwiliśmy polubownie6.
Dominik Wośko rozpoczął pracę w szkole niespełna miesiąc przed odzyskaniem przez Polskę niepodległości. Wspominał, że zdobył sobie zaufanie chłopów już po kilku tygodniach pracy. Postanowili oni zrobić dla niego zbiórkę zboża. Odstąpili ostatecznie od tego zamysłu, bo pominęli kierowniczkę szkoły, która poczuła się urażona. O swój prestiż, a co za tym idzie ogólnie o prestiż nauczyciela, troszczył się również Michał Fłys. Dbał o swój wygląd zewnętrzny, był grzeczny dla wszystkich. Miał dobre kontakty z miejscowym proboszczem, chociaż do samej pracy odnosił się bez entuzjazmu.
Podobnie Franciszek Wojciechowski, kierownik szkoły w Aleksandrowie, odnosił się z szacunkiem nie tylko do innych nauczycieli, lecz także do mieszkańców wsi. To wszystko przekładało się na dobrą znajomość środowiska i godną reprezentację stanu nauczycielskiego. Lokalna społeczność darzyła w zamian szacunkiem pracowników szkoły. Tak samo Józef Zaborowski, nauczyciel pełniący obowiązki kierownika szkoły w Błogiem, znał swoje środowisko, z szacunkiem odnosił się do mieszkańców, którzy ten szacunek odwzajemniali. Mocno zaangażował się w działalność społeczną, co czasem powodowało, że mniej sumiennie przykładał się do nauczania. Teodor Kaczyński zauważał jednak, że nauczyciel na wsi nie zawsze był należycie traktowany. Według niego, wynikało to ze słabego uposażenia i skromnego ubioru. Jeżeli był akceptowany przez środowisko, to oprócz pensji mógł liczyć na wsparcie ze strony rodziców uczniów, którzy obdarowywali go różnymi produktami rolnymi. Jeśli jednak nie był aprobowany przez społeczność wsi, to zdarzało się nawet przymierać głodem. Nauczyciel na wsi okazywał się jednak bardzo użyteczny dla lokalnej społeczności pod wieloma względami – oświatowym, kulturalnym czy społeczno-życiowym. Potrafił napisać list czy podanie, a także odczytać taki dokument urzędowy. Kaczyński uważał jednak, że „przez bogatych chłopów, dziedziców, niektórych księży, oficjalistów dworskich zawód nauczycielski był lekceważony, a nawet pogardzany, dlatego chciano go sobie podporządkować” 7.
Przytoczył również pewną anegdotę, krążącą wśród nauczycieli. Ojciec przyszedł po poradę, w jakim kierunku ma kształcić syna. Nauczyciel zaproponował, że może na inżyniera, na co rodzic miał odpowiedzieć, że go na to nie stać. Kolejną propozycją był ksiądz, na co ojciec stwierdził, że syn się za bardzo ogląda za dziewczynami. W końcu padła sugestia, że może nauczyciel. Ojciec odparł, że woli na kogoś wyższego w hierarchii, na przykład mleczarza. Nie wszyscy nauczyciele zachowywali się tak, jak tego wymagała ich profesja, często pojawiały się skargi na nich ze strony władz administracyjnych i rodziców. Nie zawsze były one uzasadnione, ale nigdy też nie pozostawały bez reakcji inspektorów szkolnych lub kuratorów, którzy starali się sprawę wyjaśnić tak, żeby nie skrzywdzić nauczyciela, jeśli skarga była niezasadna, albo – w uzasadnionych sytuacjach – wyciągnąć wobec niego odpowiednie konsekwencje.
Takie zażalenie złożono do władz na nauczycielkę szkoły w Urzędzie, Kazimierę Pawłowską. Miała ona wykorzystywać jedną z uczennic do sprzątania swojego mieszkania i mycia podłóg. Gdy pewnego dnia uczennica nie pojawiła się w szkole z powodu choroby, nauczycielka zgłosiła, że rodzice nie wypełniają obowiązku szkolnego, w związku z czym nałożono na nich karę. Uczennica, według relacji matki, czuła się źle i nie chciała iść do szkoły, obawiała się też, że znowu będzie musiała sprzątać u nauczycielki. Nauczycielka tłumaczyła, że owszem uczennica sprzątała, ale wiedzieli o tym rodzice, a uczennica miała za to otrzymywać wynagrodzenie. Twierdziła również, że nigdy nie przymuszała jej do tych zajęć, a kiedy nie mogła tego zrobić, nie była karana. Uczennica zostawała w szkole za karę, ale ze względu na nieprzygotowanie się do lekcji czy nieodpowiednie zachowanie.
Pewnego razu, gdy zostawiłam uczennicę Mariannę Wróblównę w szkole za nieprzygotowanie się do lekcji (kara taka trwała do 2 godzin), przyszła matka jej i w uniesieniu, krzykliwie z pogróżkami żądała zwolnienia córki, co potwierdzić może Józef Felda i Marianna Wawrzykowa ze Strzelc. Ulegając natrętnemu żądaniu Marianny Wróblowej i nie chcąc słuchać ordynarnych jej słów, córkę jej zwolniłam z kary przed nadejściem czasu. Podczas powyższego zajścia nie nazwałam Mariannę Wróblową „małpą”, wyraziłam się tylko w irytacji: „co to za małpiarski napad”8.
Były też inne przypadki, które autorytet nauczycielski w mniejszym lub większym stopniu nadszarpywały. Czasami nawet z pozoru niewinne zachowanie nauczycieli było odbierane jako takie, które wpływało na obniżenie jego autorytetu wśród dzieci. Kierownikowi jednej ze szkół w powiecie tczewskim nie podobało się, że nauczycielka, Stanisława Janiszewska, mimo dobrych osiągnięć dydaktycznych popełniała błędy wychowawcze. Zaliczył do nich to, że siadała na ławce. W jego opinii, robiło to złe i nieładne wrażanie. Witold Wołosewicz wspominał jednego ze swoich współpracowników, nauczyciela Michała Mościckiego, który był uzdolnionym pedagogiem, ale bardzo zarozumiałym: „Inną jego cechą dość nieprzyjemną była złośliwość i dokuczanie osobom, których nie lubił lub którym zazdrościł”9.
W jednej z łódzkich szkół uczyły dwie nauczycielki, które miały za mężów majorów Wojska Polskiego. Jedna z nich do swoich uczniów odnosiła się z wyniosłością i chłodem. Druga z kolei „miała powolne ruchy, z lekka wytrzeszczone oczy i trzęsące się ręce” i ciągle wdawała się w awantury, bądź z rodzicami, bądź to z uczniami. Kolejny nauczyciel z tej szkoły ciągle był poszukiwany przez Żydów, którym winien był pieniądze. Komornik bez przerwy zajmował jego pensję. Inną nauczycielkę dzieci przezywały Śledziora, bo lubiła śledzie, po które posyłała dzieci do sklepiku, a następnie spożywała je w czasie lekcji, kiedy uczniowie wykonywali zlecone przez nią zadania. W Albigowej doszło kiedyś do pewnego incydentu. Otóż była tam nauczycielka, której dzieci wybitnie nie lubiły. Jeden z uczniów ukrył się pewnego razu gdzieś między zabudowaniami i gdy ta spacerowała po wiosce, rzucił w jej kierunku całą wiązankę wyzwisk. Ta poskarżyła się proboszczowi, który w niedzielę wezwał (bez podania nazwiska) ucznia i jego rodziców do przeproszenia nauczycielki. Zagroził, że jeśli to jednak nie nastąpi, wywoła rodzinę z ambony po nazwisku – również wtedy, gdyby taka sytuacja się powtórzyła. Zwrócił się z apelem do mieszkańców o szanowanie nauczycieli, to oni bowiem wyciągają dzieci z głupoty.
Niektóre z tych zachowań można uznać za nieprzystające nauczycielowi i urzędnikowi państwowemu, ale przede wszystkim wychowawcy młodego pokolenia. Tu można wskazać przypadek kierownika szkoły w Rychwale, który otrzymał od inspektora szkolnego naganę za 1) upijanie się przy nadarzającej się ku temu okazji w miejscach publicznych i rzucanie wówczas nieopatrznie słów obraźliwych i wulgarnych, wywołujących zgorszenie miejscowej ludności; 2) przebywanie w Towarzystwie dla siebie nieodpowiednim, bo z ludźmi karanymi więzieniem za nadużycia pieniężne, tj. za czyny stwierdzone w tych sprawach dochodzeniem i częściowym przyznaniem się do winy […] stanowiące ujmę powagi kierownika szkoły i obniżające godność i zaufanie, którego stanowisko nauczyciela wychowawcy wymaga10.
Przykładów kompromitujących zachowań można podać więcej. Starosta biłgorajski informował władze wojewódzkie o sprawie dyscyplinarnej, którą wszczęło kuratorium lubelskie wobec kierownika Szkoły Powszechnej nr 2 w Biłgoraju, Franciszka Ojaka. Według zeznań świadków, często był pod wpływem alkoholu i wdawał się w różne burdy. W jednym z klubów w Biłgoraju rzucał butelkami o ścianę i tłuk szyby. Innym razem w stanie nietrzeźwości załatwiał w miejscu publicznym potrzeby fizjologiczne. Na festynie publicznym w lesie dnia 3 VI [19]34 roku, wobec całej rzeszy przygodnych świadków – dorosłych i dzieci szkolnych, w stanie silnego podniecenia alkoholem, p. Ojak zwymyślał najordynarniejszymi słowy kasjera Sejmiku – p. Mazura i usiłował go pobić, czemu przeszkodziły obecne przy tej scenie osoby z publiczności, przy czym jedna z pań, w trakcie gdy usiłowała osłonić p. Mazura przed ciosem p. Ojaka, otrzymała od niego uderzenie w pierś; z powodu tej sceny jedno z dzieci szkolnych zwróciło się do jednej z osób dorosłych z zapytaniem, czy taki pijak może być kierownikiem, wzgl[ędnie] nauczycielem w Szkole Powsz[ echnej]11. Tego samego dnia dopuszczał się innych występków, na przykład na zabawie w klubie zachowywał się tak, że część gości opuściła ostentacyjnie lokal.
Przypadków nagminnego upijania się czy wręcz alkoholizmu nauczycieli było więcej i opisy tego rodzaju spraw znajdują się w materiałach archiwalnych. W sierpniu komendant posterunku w Biłgoraju raportował komendantowi powiatowemu Policji Państwowej w tym mieście o zajściu w klubie. Został on zaalarmowany, że dwóch mężczyzn pod wpływem alkoholu awanturuje się, mocno ubliżając innym. Po przybyciu patrolu policyjnego okazało się, że tymi awanturnikami byli dwaj nauczyciele: Feliks Sowa, kierownik szkoły w Kulnie, i Jan Sander, kierownik szkoły w Potoku. Pierwszy z nich był uzbrojony. Policjanci odebrali mu rewolwer. Obaj zostali odprowadzeni na posterunek, gdzie dalej się awanturowali, twierdząc, że pili sobie spokojnie, a przez widzimisię rejenta osadzano ich w areszcie. Wyzywali policjantów, używając niewybrednych słów, odgrażali się, że nauczą cała tę „biłgorajską hołotę”. Za niegodne nauczyciela uznano zachowanie Józefy Podsadeckiej w Skrzynnie. Pisano w opinii o niej: „Poza służbą zachowuje się przeważnie nienagannie, ale powagę swoją podrywa zbytnią, jak na kobietę nauczycielkę, nieukrywaną skłonnością do kieliszka (bez wypadków utraty przytomności) oraz skłonnością do plotkowania i niewybrednością w dobieraniu sobie towarzystwa”12.

 
Wesprzyj nas