Wade Davis odkrywa tajemnice prób zdobycia Everestu przez George’a Mallory’ego. „W stronę ciszy” to opowieść o heroizmie alpinistów, ich zmaganiach i niezbadanych sekretach szczytu świata.
Po koszmarze pierwszej wojny światowej Brytyjczycy po prostu musieli zdobyć Mount Everest, najwyższy punkt Ziemi. Imperium potrzebowało pozytywnej historii, dowodu swojego szczególnego miejsca w świecie i odkupienia po stracie blisko miliona młodych ludzi.
Napędzani patriotyzmem i imperialną dumą wojenni ocaleńcy, zagubieni w nowym świecie, w latach 1921–1924 trzykrotnie próbowali zdobyć dach świata. W każdej z tych wypraw wziął udział George Mallory, najwybitniejszy wspinacz epoki.
Pewnego czerwcowego ranka, gdy cel był na wyciągnięcie ręki, Mallory i Sandy Irvine, student Oksfordu, ruszyli na szczyt, by nigdy z niego nie wrócić. Ich upadku nikt nie widział. Czy zanim zginęli, zdążyli zdobyć Everest? Dlaczego fatalnego dnia nie przerwali wspinaczki?
We wspaniałej historyczno-przygodowej opowieści opartej na latach drobiazgowych badań w archiwach, miesiącach spędzonych w terenie w Nepalu i Tybecie, Wade Davis odtwarza epickie próby zdobycia Everestu. Dzięki dostępowi do listów i pamiętników członków wypraw opowiada o heroicznych wysiłkach Mallory’ego i jego kolegów w obcym, zdradzieckim terenie i przy nieprzewidywalnej pogodzie. Umieszczając zmagania wspinaczy w szerokim kontekście historycznym, Davis zabiera nas daleko poza Himalaje, do okopów I wojny światowej, która zdruzgotała pokolenie Mallory’ego i znany im świat.
„W stronę ciszy” to pięknie opowiedziana, bogata w szczegóły kronika pionierskich ekspedycji i ponadczasowy portret niepowtarzalnego pokolenia żołnierzy i alpinistów.
W stronę ciszy. Wielka wojna, Mallory oraz podbój Everestu
Przekład: Michał Lipa
Wydawnictwo Agora
Premiera: 12 lutego 2025
PRZEDMOWA
Rankiem 6 czerwca 1924 roku w obozie przycupniętym na wysokości ponad 7000 metrów na nawisie lodowym wysoko nad lodowcem Rongbuk Wschodni i nieco poniżej Przełęczy Północnej dowódca wyprawy na Mount Everest, porucznik Edward Norton, żegnał się z dwoma mężczyznami zamierzającymi podjąć ostatnią, desperacką próbę zdobycia wierzchołka. George Leigh Mallory, wówczas 37-letni, był najznamienitszym alpinistą brytyjskim. Towarzyszący mu Sandy Irvine, 22-letni student Oksfordu, nie miał jeszcze zbyt dużego doświadczenia wspinaczkowego. Najważniejszy był czas. Choć niebo było czyste, widoczne daleko na południu zwały chmur świadczyły o nadejściu monsunu, który właśnie zaatakował Bengal, a niedługo miał nadciągnąć nad Himalaje i „przesłonić wszystko”, jak to ujął jeden ze wspinaczy. Mallory nie tracił właściwego sobie optymizmu. W liście do domu napisał: „Tym razem pożeglujemy do szczytu z bożą pomocą albo wdrapiemy się wbrew wiatrowi”.
Norton był większym realistą. „Bez wątpienia Mallory zdaje sobie sprawę, że jego nadzieje są bezpodstawne”, powiedział weteranowi himalaizmu Johnowi Noelowi, który pełnił funkcję fotografa wyprawy. Być może w jego pamięci pokutowały wspomnienia poniesionych dotąd strat. Podczas wyprawy w 1922 roku życie na Evereście straciło siedmiu Szerpów, dwóch kolejnych podczas trwającej ekspedycji, a do tego szkocki lekarz Alexander Kellas znalazł miejsce wiecznego spoczynku w Kampa Dzong podczas rekonesansu w 1921 roku. Nie mówiąc już o tym, że sam Mallory, alpinista o zdumiewającej sile i gracji, podczas prób zdobycia najwyższej góry świata trzy razy otarł się o śmierć.
Norton znał okrutne oblicze góry. Z Przełęczy Północnej droga wiedzie stromą granią północną, która kilkaset metrów wyżej łączy się z prowadzącą do wierzchołka granią północno-wschodnią. Dzień wcześniej dowódca wyprawy i Howard Somervell wyruszyli z obozu położonego na grani północnej, na wysokości 8169 metrów[1]. Trzymając się z dala od porywistych wiatrów chłoszczących grań północno-wschodnią, strawersowali ścianę północną i dotarli do Wielkiego Kuluaru, który wcina się w ścianę północną, opadając od podstawy kopuły szczytowej do lodowca Rongbuk 3000 metrów niżej. Somervell poddał się na wysokości 8534 metrów. Norton brnął dalej, trzęsąc się z zimna. Dreszcze były tak gwałtowne, że zaczął podejrzewać u siebie atak malarii. Kiedy rano wspinał się po nieośnieżonej skale, lekkomyślnie zdjął gogle. Po dotarciu do kuluaru widział podwójnie i z trudem trzymał się na nogach. Musiał zawrócić na wysokości 8570 metrów, zaledwie 278 metrów poniżej wierzchołka. Życie ocalił mu Somervell, który przeprowadził go przez pokryte lodem płyty skalne. Po powrocie na Przełęcz Północną Somervell doznał nagłej zapaści i stracił oddech. Pokonał blokadę, waląc się pięściami w klatkę piersiową, po czym wykaszlał całą śluzówkę krtani.
Rano Norton zupełnie stracił wzrok, oślepiony światłem słońca. Cierpiąc niewymowny ból, wsłuchiwał się w plany ataku szczytowego Mallory’ego. Zamiast trawersować ścianę w kierunku kuluaru, Mallory i Irvine zamierzali dotrzeć do grani północno-wschodniej, na której tylko dwie przeszkody zagradzały drogę do kopuły szczytowej: charakterystyczna wieża z czarnego kamienia zwana Pierwszym Stopniem oraz położony nieco dalej Drugi Stopień, blisko 40-metrowa skała, na którą trzeba było się wspiąć. Choć niewielkie doświadczenie Irvine’a budziło obawy Nortona, nie zrobił nic, żeby zmienić obsadę zespołu. Mallory był opętany przez górę. Jako weteran wszystkich trzech brytyjskich wypraw znał Everest lepiej niż ktokolwiek z żyjących.
Dwa dni później, rankiem 8 czerwca, Mallory i Irvine wyruszyli z najwyżej położonego obozu, by zdobyć wierzchołek. Jaskrawe światło świtu ustąpiło miejsca miękkim cieniom rzucanym przez przesuwające się nad szczytem świetliste pasma chmur. Wspierający tę dwójkę Noel Odell, sam wybitny alpinista, ostatni raz widział ich żywych o godzinie 12.50. Z jego punktu obserwacyjnego na skalistej grani byli ledwo widoczni jako dwa niewielkie punkty przesuwające się w stronę wierzchołka. Był ostatnim świadkiem ich wędrówki; chmury wkrótce zasłoniły widok, zmieniając ich wyczyn w nieśmiertelny mit. Po Mallorym i Irvinie wszelki słuch zaginął. Ich zniknięcie długo zaprzątało myśli rodaków i dało początek największej tajemnicy w dziejach alpinizmu.
Odell nie miał wątpliwości, że przed śmiercią zdobyli szczyt. Nigdy też nie kwestionował wzniosłego celu, jaki przyświecał wszystkim uczestnikom ekspedycji, gdy przemierzali pieszo setki kilometrów, wędrując przez Indie i Tybet, byle tylko dotrzeć do podnóża najwyższej góry świata. O dwóch zaginionych przyjaciołach napisał: „Gdym ostatni raz ujrzał tego, który odznaczał się czarującym charakterem zjednującym mu sympatię wszystkich ludzi i obdarzony był talentami zwiastującymi niesłychane możliwości ciała i umysłu, parł przed siebie niestrudzenie, dzieląc z towarzyszem o równie szlachetnym charakterze wizję tak wzniosłą, że tylko nielicznym dane było ją podzielać, a z tego wąskiego grona zaledwie wybrani dostąpili zaszczytu wtopienia się w tę transcendentną scenerię”.
W STRONĘ CISZY
ROZDZIAŁ 1
Great Gable
ROZDZIAŁ 1
Great Gable
W tym samym dniu, w którym George Mallory i Sandy Irvine zaginęli na Evereście, inna grupa brytyjskich alpinistów w całkiem odmiennych okolicznościach powoli zbliżała się do wierzchołka zupełnie innej góry. Mierząca 899 metrów Great Gable nie sprawia większych trudności wspinaczom i nie jest dla nich poważnym wyzwaniem, uchodzi jednak za tę spośród brytyjskich gór, która może się poszczycić mianem skończonej piękności. Zakotwiczyła wśród wzgórz Kumbrii, a z jej wierzchołka widać kilkanaście zaokrąglonych wzniesień i skalistych grani Krainy Jezior, w której tak wielu brytyjskich wspinaczy pierwszy raz w życiu dzięki tej otwartej przestrzeni doświadczyło poczucia wolności, wiatru we włosach i dotyku deszczu ze śniegiem na zimnych dłoniach zaciśniętych na występach granitu i łupku.
W tej uroczystej wyprawie uczestniczyło około 80 mężczyzn i kobiet, w większości członków Fell and Rock Climbing Club – założonego w 1906 roku luźnego stowarzyszenia, którego wyłącznym celem było wysławianie urody angielskich wzgórz. Wśród wspinaczy był sekretarz klubu Leslie Somervell, którego brat Howard brał udział w ekspedycji na Mount Everest, a także Arthur Wakefield, od 1923 roku piastujący stanowisko prezesa klubu. Podczas wyprawy na Everest w 1922 roku Wakefield pełnił obowiązki medyka i jako jeden z pierwszych pospieszył na ratunek alpinistom porwanym pod Przełęczą Północną przez lawinę, która pogrzebała żywcem siedmiu Szerpów. Śmierć nie była mu obca.
Najbardziej znaczącą spośród wszystkich postaci obecnych tego dnia na szczycie Great Gable był jednak zamykający pochód Geoffrey Winthrop Young, wspierany przez żonę Len, gdy brnął wśród głazów po mokrych kamieniach w deszczu siekącym tak wściekle, że zmiótł mu pelerynę z pleców. Wielu uważało go za najwybitniejszego angielskiego wspinacza swoich czasów. Był mentorem Mallory’ego i stał za zaproszeniem jego oraz Wakefielda na wyprawy na Mount Everest. Tego dnia wspinał się w górach pierwszy raz, odkąd 31 sierpnia 1917 roku stracił nogę wskutek wybuchu austriackiego pocisku artyleryjskiego pod Monte San Gabriele, gdzie służył na froncie włoskim nad rzeką Isonzo. Jakiś czas później miał zdobyć Matterhorn, używając samodzielnie skonstruowanej protezy nogi, ale na razie mógł tylko starać się utrzymać równowagę i brnąć powoli pod górę za pozostałymi. Ten utalentowany poeta i wytrawny mówca na zaproszenie Wakefielda wziął udział w wyprawie, której celem było odsłonięcie wykonanej z brązu tablicy pamiątkowej z nazwiskami poległych na wojnie członków klubu, a także poświęcenie ich pamięci obszaru o powierzchni ponad 12 kilometrów kwadratowych, zakupionego przez ocalałych i podarowanego przez nich Brytyjczykom w charakterze żywego pomnika historii. Wakefield już kilka miesięcy wcześniej, 13 października 1923 roku, przekazał akty własności gruntów przedstawicielowi National Trust podczas dorocznego przyjęcia FRCC zorganizowanego w hotelu Sun w pobliskiej wiosce Coniston.
„Te akty własności – oznajmił uczestnikom kolacji tamtego wieczora – symbolizują życie tych spośród naszych członków, którzy polegli za ojczyznę, ludzi, z którymi wielokrotnie wędrowaliśmy po tych górach i których przyjaźń ceniliśmy. Zapłacili oni najwyższą cenę. Przekazujemy panu te akty własności w nadziei i wierze, że przyszłe pokolenia zdołają wzbudzić w sobie takie samo poczucie poświęcenia i oddania wielkiej sprawie, nawet za cenę samounicestwienia, jakim wykazali się polegli, których pomnikiem jest ten obszar”. Następnie zebrani powstali i odczytano nazwiska ofiar.
Wielu spośród uczestników tamtej uroczystości zebrało się teraz wokół głazu na szczycie Great Gable. Tablica pamiątkowa była przykryta nasiąkniętą deszczem brytyjską flagą – tą samą, która powiewała na mostku pancernika „Barham” z 5. Eskadry Okrętów Liniowych Królewskiej Marynarki Wojennej podczas bitwy jutlandzkiej. Przed jej zdjęciem i odsłonięciem napisu Arthur Wakefield wystąpił z szeregu i wygłosił mowę na temat ziemi ojczystej, zapachu wrzosowisk i ducha wolności, który skłonił bohaterów tej uroczystości do wyruszenia na wojnę. Obecny na miejscu reporter dziennika „Manchester Guardian” uznał jego przemówienie za bardzo inspirujące i zauważył, że wszyscy słuchacze pod jego wpływem wrócili myślami do lat wojennego znoju, próby i poświęcenia.
Mowa Wakefielda była poruszająca, gorąca i szczera, ale wygląd jej autora zszokował Younga, który nie widział go od czasu wojny. Obaj wywodzili się z brytyjskiej elity. Urodzili się w odstępie sześciu miesięcy w 1876 roku i studiowali razem w Trinity College w czasach, gdy aż 195 deputowanych, czyli jedna trzecia parlamentu, było absolwentami Cambridge, z tego 68 osób ukończyło Trinity. Young pamiętał Wakefielda jako lubianego przez wszystkich, niewysokiego, barczystego i przystojnego chłopaka z północy, odznaczającego się kręconymi włosami i serdecznym uśmiechem. Jednak to wprost nieludzka siła i wytrzymałość sprawiły, że Young polecił go kapitanowi Percy’emu Farrarowi z Klubu Alpejskiego oraz Komitetu Everestowskiego jako kandydata do udziału w ekspedycjach na najwyższą górę świata. Wakefield, przez przyjaciół nazywany Wakerem, szczególnie lubił chodzić. W 1905 roku w Krainie Jezior ustanowił rekord, zdobywając podczas jednej wędrówki Scafell Pike, Helvellyn, Skiddaw, Green Gable, Kirk Fell, Steeple, Red Pike i 20 innych szczytów. Trasę o długości 95 kilometrów i łącznym przewyższeniu wynoszącym 7163 metry pokonał w ciągu 22 godzin i 7 minut. W 1893 roku wspinał się w Szwajcarii, a wiosną 1894 roku pierwszy raz zetknął się ze skalistymi wzniesieniami Krainy Jezior, zdobywając szczyt Great End drogą prowadzącą przez Rynnę Centralną. Był silny, ostrożny, metodyczny i niezłomny.
U boku Younga, gotowy do ściągnięcia flagi zasłaniającej nazwiska poległych, stanął jednak ktoś zupełnie inny – cień dawnego znajomego, z oczami, które zdawały się skupiać na jakiejś odległej przeszłości, jakby na wspomnieniu, którego nie można było uchwycić, na myśli niemożliwej do wyartykułowania. W tym momencie niespodziewanie się przejaśniło; jak wspomina Young: „Kiedy wygłaszał swoje przemówienie u podnóża najwyższych skał, słońce przebiło się przez chmury i w jego srebrzystym blasku przesączającym się przez delikatną aureolę mgły ujrzałem go na kilka chwil takim, jaki był w swojej witalnej i słonecznie pogodnej młodości”. Inni świadkowie zapamiętali, że Wakefield zawahał się, a następnie powoli zaczął szlochać, gdy flaga opadła, odsłaniając nazwiska poległych: zaplątanych w drut kolczasty, utopionych w błocie, zaduszonych przez kłęby oleistego gazu, zredukowanych do obłoku czerwonej mgły, poszarpanych kończyn zwisających z roztrzaskanych gałęzi spalonych drzew, ciał spuchniętych i poczerniałych od much, czaszek obgryzionych przez szczury, zwłok wprasowanych w ściany okopów, z każdym dniem nabierających trupich barw. Według syna Wakefielda to był ostatni raz, kiedy jego ojciec okazał ludzkie emocje. Do końca życia nigdy już nie wspominał o wojnie, trawiony jedynie nienawiścią do wszystkiego, co niemieckie.
Herbert Cain zaczął powoli odczytywać nazwiska zmarłych: S. Bainbridge, J.E. Benn, H.S.P. Blair, A.J. Clay, J.N. Fletcher… W sumie było ich 20 z klubu liczącego 450 członków, mężczyzn i kobiet, młodych i bardzo starych. Takie zestawienia stały się aż nazbyt powszechne. Young zadedykował swoją ostatnią do tej pory, opublikowaną w 1920 roku książkę On Mountain Craft 50 przyjaciołom, którzy ponieśli śmierć – niektórzy w górach, ale większość w okopach. W innej publikacji, The Mountains of Snowdonia, wspominał niewinne czasy sprzed wojny, kiedy górska wspinaczka odznaczała się świeżością poranka, a niektóre z najświetniejszych umysłów i z pewnością najlepsi wspinacze pokolenia – George Mallory, Siegfried Herford, John Maynard i Geoffrey Keynesowie, Cottie Sanders, Duncan Grant, Robert Graves, George Trevelyan i wielu innych – spotykali się na przełęczy Llanberis w Walii, w miejscu zwanym Pen-y-Pass. Za dnia się wspinali, a nocą śpiewali, recytowali poezję, dyskutowali i się spierali. W sposób niewyobrażalnie niewinny dla dzisiejszego odbiorcy zgłębiali marzenia o czystości i sensie życia w nowym stuleciu, w którym liczyły się autentyczność i piękno, lojalność i przyjaźń. Young był inspiratorem tych spotkań, ich gospodarzem i organizatorem, a przy tym od pierwszego z nich, które odbyło się w 1903 roku, dokumentował każde w albumie fotograficznym zatytułowanym Dziennik Pen-y-Pass. Spośród tych mężczyzn o pięknych twarzach i niewinnych spojrzeniach aż 23 zginęło podczas wojny, a kolejnych 11 zostało tak dotkliwie okaleczonych, że aby wrócić do wspinania, musieli – podobnie jak Young – pokonać ogromne trudności fizyczne.
Ze wszystkich osób, których nazwiska rozwibrowanym od emocji głosem odczytano z mosiężnej płyty odsłoniętej tamtego zimnego i wietrznego dnia, dwie były szczególnie bliskie Youngowi. Pierwszą był Hilton Laurence Slingsby, brat jego żony Len, stojącej sztywno u boku męża. Geoffrey był od niej o 20 lat starszy, a kiedy patrzył ponad skałami w tuman mgły, mógł dostrzec oblicze Hiltona jako małego, dziewięcioletniego chłopca, którego pierwszy raz prowadził na ten właśnie szczyt. Wspomniał dzień 20 sierpnia 1917 roku, w którym otrzymał list z Włoch z informacją, że po trzech latach spędzonych na froncie i wylizaniu się z poważnych ran Hilton zginął w trakcie działań bojowych, co oczywiście mogło oznaczać cokolwiek.
Drugą osobą był Siegfried Herford, zabity pod Ypres w 1915 roku. Przyjaciel Mallory’ego i zapewne najwybitniejszy alpinista swojego pokolenia był według samego Younga „w głębi duszy poetą”, młodzieńcem, który pojawiał się i znikał „ze spontanicznością wiatru, w duchu tak bliski światła i cudowności wzgórz, że jego wyczyny na klifach wydawały się czymś zupełnie naturalnym”. Podobnie jak każdy, kto przybywał do Pen-y-Pass, Herford natchnął Younga marzeniami. „Kiedy się spotykaliśmy – pisał Young – we wzniosłym nastroju wszystkie nasze troski opadały z nas niczym chmury zniżające się ku widocznej w dole przełęczy”.
Długa lista poległych w dużym stopniu przesłoniła tego rodzaju sentymenty. W sierpniu 1917 roku, kiedy wszystkim się wydawało, że wojna nigdy się nie skończy, Young zapisał w dzienniku nazwiska 25 bliskich przyjaciół zabitych na wojnie oraz taką samą liczbę osób, które określił mianem znajomych. Pisząc spod Ypres w 1915 roku, wyrażał się o poległych bardziej serdecznie, czego przykładem jest ten oto fragment książki The Grace of Forgetting:
W otaczającej nas nowej armii widziałem wielu młodszych przyjaciół, którzy w przyszłości mogli stać się przodownikami górskiej wspinaczki i przywódcami naszego kraju. Spotkałem przelotnie Twiggy’ego Andersona, świetnego płotkarza i energicznego badacza, wychowanka Eton; Terrence’a Hickmana z Kings College, dobrego przyjaciela tak wielu wspinaczy; a także znakomitego piłkarza J. Raphaela, którego zabierałem do Walii na górskie wyprawy. Wbiegał na strome zbocza gór, wybijając się z palców, i tłumaczył mi, że tak naprawdę to właśnie jest prawidłowy sposób wspinania się.
Ginęli bardzo blisko nas, ale fatalne wieści spływały powoli. Brzemię tragicznych strat, nie tylko wśród wspinaczy, rosło nieprzerwanie. Najdroższy ze wszystkich Wilbert Spencer w La Bassée, klasyczny lekkoatleta Kenneth Powell, bliski przyjaciel Nigel Madan, Werner z Kings College, kuzyni John i Horas Kennedy. Na innych frontach śmierć ponieśli C.K. Carfrae, Guy Butlin, bracia Rupert i Basil Brooke’owie, Julian i Billy Grenfellowie. […] Gilbert Hosegood, bardzo wysoki i jasnowłosy, przyszedł do mnie podekscytowany, ponieważ przypadkiem spotkał swojego brata maszerującego z oddziałem przez Ypres i szedł razem z nim, rozmawiając, całą drogę do Menen. Niedługo potem zawiozłem go na południe wzdłuż linii frontu na świeży grób brata, położony w pięknym miejscu. Dowódca poległego, pułkownik Guy du Maurier, okazał nam wiele serdeczności. Tuż po powrocie do Ypres otrzymaliśmy wiadomość o śmierci du Mauriera. Hosegood wkrótce dołączył do tamtej jednostki, aby zająć miejsce brata, jak sam mówił. On również poległ.
YOUNG WSPINAŁ SIĘ W ZERMATT razem z Herfordem tego oszałamiającego lata 1914 roku, kiedy cała Europa rozkoszowała się pogodą tak piękną i słoneczną, że wspominano ją później przez całe pokolenie, wracając pamięcią do tych cudownych chwil poprzedzających nadejście kataklizmu, który zmienił świat w krainę błota i ołowianoszarego nieba, gdzie tylko zimne słońce w zenicie przypominało żywym, że jeszcze nie zostali pogrzebani ani pozostawieni na pewną śmierć. Oszołomiony natłokiem emocji – grozy, niedowierzania, chorobliwego wyczekiwania, strachu i dezorientacji – Young wrócił do Londynu, gdzie zobaczył miasto ogarnięte wojenną gorączką. Tak oto wspominał ten moment: „Poszedłem na demonstrację pokojową na Trafalgar Square. Był to ostatni protest ludzi wyrosłych w epoce cywilizowanego pokoju. Zaraz potem spuszczone ze smyczy psy wojny zaczęły wściekle ujadać”. Będąc już u kresu swoich dni, 40 lat później napisał: „Ludziom zahartowanym przez dwie wojny światowe niełatwo przypomnieć sobie, jak druzgocącą zapaść wszystkich struktur życia i norm społecznych oznaczało dla naszego pokolenia rozpętanie kolejnego barbarzyńskiego konfliktu”.
Urodził się w uprzywilejowanej rodzinie jako drugi syn sir George’a Younga, włodarza rezydencji o nazwie Formosa Place – stojącej nad Tamizą okazałej XVIII-wiecznej willi otoczonej ogrodem różanym. Jego irlandzka matka była fascynującą gawędziarką i wspaniałą gospodynią. W ich domu regularnie gościli tacy luminarze życia publicznego jak Robert Baden-Powell, założyciel organizacji Boy Scouts i bohater bitwy pod Mafekingiem w czasie drugiej wojny burskiej, poeta Alfred Tennyson, a także Roger Casement, irlandzki nacjonalista i enigmatyczny obrońca praw człowieka, w 1911 roku uszlachcony w nagrodę za ujawnienie bestialstwa władz kolonialnych w Kongu Belgijskim, a pięć lat później powieszony za zdradę. Spośród trojga rodzeństwa Geoffreyowi najbliżej było do młodszego brata Hiltona, który później stracił rękę na wojnie. Jego dzieciństwo było wypełnione aktywnością i fantazją, bez względu na porę roku i pogodę spędzał całe dnie na dworze, wśród wiśni ozdobnych, srebrzystych buków, wierzb płaczących i sędziwych cisów. Wiejski krajobraz ukształtował w nim upodobanie do kolorów i przyrody, rzek i wiatru, gór i deszczu. Nigdy nie był religijny w ortodoksyjnym sensie, ale całe jego życie upłynęło pod znakiem radosnego poszukiwania piękna i przyjaźni, czystej witalności bycia człowiekiem i życia.
W Marlborough – szkole, która wysłała na śmierć w okopach 733 chłopców – słynął z dobrego wyglądu, talentu poetyckiego i zdolności sportowych. W Cambridge zaczął się wspinać – nie tylko po górach, ale także po gotyckich dachach budynków uniwersyteckich. W bardziej szelmowskim wcieleniu napisał anonimowo poradnik The Roof Climber’s Guide to Trinity (Poradnik wspinaczki po dachach Trinity), zapoczątkowując długą tradycję nielegalnych nocnych wędrówek po stromych połaciach krytych dachówką i blachą ołowianą, wśród groteskowych gargulców. Po ukończeniu studiów w 1898 roku wyjechał za granicę i spędził trzy lata we Francji i Niemczech, opanowując biegle języki obu tych krajów. Do niemczyzny zapałał gorącą miłością – tłumaczył ballady Schillera, a później także wiersze religijne Dietricha Bonhoeffera. W 1902 roku wrócił do Anglii i objął posadę nauczyciela w Eton. Tam poznał młodego Johna Maynarda Keynesa, który później został towarzyszem jego wypraw wysokogórskich w Alpy.
Young poznał Mallory’ego w 1909 roku podczas przyjęcia w Cambridge. Na Wielkanoc zaprosił go do Pen-y-Pass, a już latem obaj pojechali na koszt Younga w Alpy, gdzie dołączył do nich Donald Robertson, bliski przyjaciel i rówieśnik Hiltona Younga. Zdobyli wiele szczytów, ale najbardziej dramatyczna okazała się wspinaczka południowo-wschodnią granią Nesthornu, podczas której Mallory otarł się o śmierć. Szedł na przodzie, centymetr po centymetrze przedzierając się przez połać lodu i szukając drogi obejścia trzeciej z czterech iglic skalnych tarasujących drogę na szczyt. Young tak opisywał później swoje zaskoczenie: „Przed oczami mignęły mi jego buty, które oderwały się od ściany bez najlżejszego szmeru, a zaraz potem, równie bezszelestnie, przemknęła obok mnie szara smuga i znikła w dole. Ściana, której trzymał się tak długo, była na tyle mocno przewieszona, że kiedy się od niej oderwał, nie miał żadnego oparcia, dopóki nie zawisł na linie w powietrzu nad lodowcem. Przywarłem do niej, dociskając rękami i całym ciałem linę asekuracyjną do skały, i miałem dość czasu, by pomyśleć, że żadna lina nie wytrzyma takiego szarpnięcia, a nawet zastanowić się, jaki powinien być nasz następny krok – tak szybko płyną ludzkie myśli”. Lina cudem wytrzymała i Mallory nie odniósł żadnych obrażeń.
W innej książce, zatytułowanej On High Hills, Young wspomina i wychwala swoich towarzyszy z tamtej wyprawy: „Dla obu życie było skarbem niezmiernej wartości, ale też talentem, który należało zainwestować dla dobra innych. Żaden nie wahał się zaryzykować jego utraty, jeśli w ten sposób mógł zachować dla świata wielkiego ducha ludzkiej przygody”. Robertson zginął rok później na ścianie skalnej w Walii. Niedaleko miejsca jego upadku wzniesiono poświęcone mu kaplicę i pomnik, a ponadto utworzono fundusz, którego celem była popularyzacja wspinaczki górskiej wśród młodzieży. Taka była wrażliwość przedwojennych czasów, w których silni i odważni mężczyźni mogli bez zakłopotania mówić o miłości i pięknie, a wschody i zachody słońca nie stały się jeszcze, mówiąc słowami malarza Paula Nasha, „drwiną z człowieka” – bluźnierczymi momentami zwiastującymi okrutną śmierć.
W 1914 roku, w wieku 38 lat, Geoffrey Young był zbyt stary do aktywnej służby. Niemniej w ciągu tygodnia po powrocie ze Szwajcarii 28 lipca i dwa dni przed formalnym przystąpieniem Wielkiej Brytanii do wojny 4 sierpnia był już w drodze do Francji jako korespondent wojenny dziennika „Daily News”. Do tego czasu pięć armii niemieckich, liczących w sumie ponad milion żołnierzy, weszło przez Belgię do północnej Francji i zaczęło zataczać szeroki łuk z myślą o otoczeniu Paryża. Na południu Francuzi wpadli w niemiecką zasadzkę, wysyłając wojska w stronę Ardenów i Alzacji. Setki tysięcy żołnierzy odzianych w czerwone spodnie i jaskrawoniebieskie kurtki maszerowało dzielnie przez otwarte równiny jak na paradzie. W rezultacie doszło do rzezi, jakiej nie znała wcześniej historia wojskowości. W czasie bitwy granicznej Francja straciła w ciągu dwóch tygodni ponad 300 tysięcy ludzi. Kiedy Young relacjonował działania wojenne z Namuru na froncie belgijskim, w ciągu zaledwie trzech dni od 20 sierpnia zginęło 40 tysięcy Francuzów, w tym 27 tysięcy tylko 22 sierpnia. Do Bożego Narodzenia, czyli w pierwszych czterech miesiącach wojny, która miała trwać jeszcze cztery lata, poległo prawie milion francuskich żołnierzy.
Podczas gdy Niemcy rzucili do ataku 87 dywizji, a Francuzi przeciwstawili im 62, Brytyjskie Siły Ekspedycyjne liczyły zaledwie cztery dywizje, pospiesznie przerzucone na front w okolicach Mons w Belgii. Tam, wśród hałd i wież wyciągowych belgijskich kopalni węgla kamiennego, 100 tysięcy brytyjskich żołnierzy stanęło naprzeciw trzy razy liczniejszych sił niemieckiej Pierwszej Armii. Zmuszeni do odwrotu, szli, ociekając krwią, ze stopami tak opuchniętymi, że raz zdjętych butów nie dało się ponownie założyć. Pokonali prawie bez odpoczynku 275 kilometrów, bez przerwy broniąc się przed atakami wroga.
Kiedy Brytyjczycy się cofali, staczając po drodze zaciekłą walkę pod Le Cateau, niemiecki dowódca Helmuth von Moltke stracił cierpliwość i rozkazał trzem operującym na północy armiom skierowanie się na południe. Porzucił tym samym zamiar okrążenia Paryża od zachodu i wystawił się na oskrzydlający atak Francuzów nad Marną. W efekcie francuskiego natarcia 5 września w ogniu walki znalazły się ponad 2 miliony żołnierzy. Każda ze stron straciła ponad pół miliona ludzi. Niemiecka ofensywa została zatrzymana, ale nie odparta. Zaczął się tak zwany wyścig do morza, w czasie którego armie przemieszczały się na północny zachód, starając się oskrzydlić przeciwnika i zmienić przebieg linii frontu, z każdym mijającym dniem coraz głębiej wyrytej w krajobrazie Francji. Ostatnia, desperacka próba zdobycia portów w Dunkierce, Boulogne i Calais, podjęta przez cesarską armię jesienią 1914 roku, została udaremniona przez Brytyjczyków pod Ypres, w bitwie, która zapisała się w pamięci Niemców jako Kindermord – rzeź niewiniątek.
Frontalne ataki na brytyjskie pozycje zaczęły się 20 października i trwały do trzeciego tygodnia listopada. Brytyjczycy wprawdzie się nie cofnęli, ale ponieśli niewyobrażalne straty. Zanim zimowe deszcze, najobfitsze od 40 lat, uciszyły działa, Brytyjskie Siły Ekspedycyjne, obejmujące w istocie całą regularną armię imperium, w zasadzie przestały istnieć. Jedna trzecia należących do nich 160 tysięcy żołnierzy poległa. Bataliony, które w sierpniu, gdy wypływały do Francji, liczyły średnio po 40 oficerów i 1000 żołnierzy, zostały zredukowane do jednego oficera i 30 żołnierzy. 7. dywizja, wysłana do Francji w październiku w sile 400 oficerów i 12 tysięcy żołnierzy, straciła 9 tysięcy ludzi w ciągu zaledwie 18 dni.
W wyniku strategicznego i taktycznego posunięcia, które przypieczętowało los dziesiątek tysięcy ludzi, Brytyjczycy zajęli pod Ypres pozycje obronne na kilku niskich, łagodnych wzgórzach otaczających miasto od wschodu, tworząc wybrzuszenie linii frontu – klin otoczony z trzech stron przez wyższe wzniesienia, na których ulokowała się bezpiecznie niemiecka artyleria. Obrona tego klina o długości najwyżej 7 kilometrów i szerokości 20 kilometrów kosztowała Brytyjczyków 90 tysięcy zabitych i 410 tysięcy rannych. Kolejne 89 880 ludzi zwyczajnie zniknęło, pochłonięte przez błoto albo spopielone na miejscu przez ogień artyleryjski. Niemcy ponieśli porównywalne straty. W ciągu czterech lat na skrawku ziemi, który można było obejść piechotą w jeden dzień, życie straciło co najmniej 1,7 miliona osób. Położone w samym środku tego diabelskiego kotła średniowieczne Ypres, szczycące się dostojnymi gmachami i zjawiskowymi sukiennicami, praktycznie zniknęło z powierzchni ziemi, wypalone ogniem, zgruchotane ostrzałem artyleryjskim, zredukowane do skruszałych ruin i podziurawionych pociskami ulic. Cywile i żołnierze wiedli ukradkowe życie w ocalałych piwnicach, a deszcz zmieszany z olejem i ludzką krwią zmywał ostatnie wspomnienia utraconego pokoju.
Tak oto w ostatnich tygodniach 1914 roku ukształtowała się topografia armagedonu. Okopy ciągnęły się przez 750 kilometrów od granicy Szwajcarii do kanału La Manche. Sektor brytyjski obejmował najgorsze i najtrudniejsze do obrony tereny. Płaskie i nasiąknięte wodą niziny Flandrii były pozbawione wzniesień przekraczających 60 metrów, więc nawet najmniejszy pagórek miał strategiczne znaczenie i tysiące żołnierzy wykrwawiało się i umierało w bitwach o wzgórza, których w malowniczo pofałdowanym Surrey nikt by nawet nie zauważył. Linia okopów brytyjskich była jednak zaskakująco krótka. Od Ypres do kanału La Manche front obsadziły wojska belgijskie. Na południu Francuzi kontrolowali sytuację od Pikardii i Sommy do granicy szwajcarskiej. Odcinek brytyjski, którego głównymi punktami były miasta Armentières, Arras i Albert, rozciągał się na południe od Ypres, na terenie północnej Francji odbijał lekko na zachód w stronę górniczego zagłębia Lens, następnie przebiegał przez Vimy, w pobliżu miasta Arras przecinał rzekę Scarpe i na południu dochodził do Sommy. Przez większą część wojny jego długość nie przekraczała 140 kilometrów, a w szczytowym momencie sięgała 200 kilometrów.
W gruncie rzeczy cała brytyjska strefa działań, w której żyły, szkoliły się i umierały miliony ludzi, zajmowała obszar o rozmiarach mniej więcej 80 na 100 kilometrów, czyli odpowiadający powierzchnią angielskiemu hrabstwu Lincolnshire[2]. Na zachodzie znajdowało się morze, oddalone o nie więcej niż 80 kilometrów, a nad nim porty pośrednie i bazy tranzytowe w Étaples, Hawrze i Rouen. Na wschodzie stali Niemcy. Zaopatrzenie i obrona około 150-kilometrowego odcinka frontu wymagały zbudowania prawie 10 tysięcy kilometrów okopów i transzei. Normalny wojenny przydział łopat dla armii wynosił 2,5 tysiąca sztuk; we flandryjskim błocie potrzebne było 10 milionów. Co najmniej 25 tysięcy brytyjskich górników na okrągło drążyło tunele pod stanowiskami wroga i podkładało ładunki wybuchowe, których detonacje słychać było aż w Londynie.
„Częste są przypadki obłędu – zanotował Young w dzienniku w lutym 1915 roku. – Żaden człowiek nie jest w stanie znieść nieustannego napięcia pod precyzyjnym ostrzałem artyleryjskim. Prawie cała załoga jednego z brytyjskich okopów zginęła, zanim po czterech dniach przyszła zmiana. Jedyny pozostały przy życiu młodszy oficer, by jakoś przetrwać ten horror, upił się brandy należącą do podwładnych, uprzednio przygwoździwszy swojego oszalałego dowódcę bagnetami do ściany okopu, żeby się nie zastrzelił”.
Young przebywał pod Ypres od listopada 1914 do końca lipca 1915 roku. Jego depesze, zebrane w tomie From the Trenches, były jednymi z pierwszych i najlepszych bezpośrednich świadectw konfliktu, który nie przypominał niczego znanego z historii ludzkości. To nie wojna, pisał, to monstrualna inwersja cywilizacji. Nazywanie tego wojną mogłoby sugerować, że pozostał choć promień słońca, podczas gdy nie było już nic poza kobaltowym deszczem lejącym się z posiniaczonego nieba ciemną od rozpaczy nocą. „Raz po raz mrok przed nami rozjaśniał olśniewający blask świec wotywnych płonących w przydrożnych kapliczkach. Gdy zatrzymałem samochód, w nagłej ciszy usłyszałem wyprany z emocji głos kobiety, która zapytała, czy to już śmierć nadeszła”.
Belgijskie drogi wypełniły się rzekami ludzkiego cierpienia – tłumami uchodźców uciekających przed okrucieństwem Niemców. W ruinach miast snuli się ranni i oszołomieni brytyjscy żołnierze, oblepieni błotem pełzali i kuśtykali po zrytych pociskami ulicach. W pobliżu frontu trędowata ziemia usiana była opuchniętymi i poczerniałymi ciałami setek młodych mężczyzn, a nad tym wszystkim unosił się odrażający odór gnijących zwłok.
„W na wpół odkrytych pozostałościach czegoś, co kiedyś było może zakrystią – pisał Young – samotny młody chirurg z korpusu medycznego pracował w tempie huraganu, opatrując rannych znoszonych ze wszystkich stron lub spoczywających na okrwawionej, potłuczonej posadzce. Twarz zastygła mu w maskę, jego niebieskie oczy były zimne jak stal. Precyzja, z jaką rozcinał ubrania, opatrywał rany, bandażował kikuty i przechodził w milczeniu do kolejnego pacjenta, była równie uderzająca jak niesłychane tempo pracy. Wewnątrz panował ścisk, sceneria przypominała jatkę, dobiegające z zewnątrz hałasy rozpraszały myśli, gorący kurz wzbijany przez rozpryskujące się nad zrujnowanymi ścianami szrapnele pokrywał nas grubą warstwą. Sanitariusze przynoszący lub przyprowadzający rannych często sami byli poranieni. Zastanawiałem się, jak długo człowiek może wytrzymać coś takiego, pracując godzinami w całkowitym osamotnieniu”.
Przytłoczony wszechobecnym cierpieniem Young dostrzegał potrzebę poprawy opieki medycznej dla rannych żołnierzy, porzucił więc dziennikarstwo i podjął służbę w stworzonym przez siebie oddziale sanitarnym. Bezceremonialnie obnosił się ze swoimi znajomościami, żeby utrzymać się razem ze swoimi ludźmi jak najbliżej frontu, gdzie można było pomóc największej liczbie potrzebujących. Najpierw we Flandrii, a potem we Włoszech uratował wraz z kolegami ponad 100 tysięcy poszkodowanych żołnierzy, zanim sam został ranny. Ypres było dla niego inspiracją. Był tam jeszcze 22 kwietnia 1915 roku, kiedy Niemcy przypuścili pierwszy atak chemiczny. Tak wspominał tamten dzień:
Bombardowanie nasilało się i wydawało coraz bardziej niebezpieczne. […] Z niepokojem przedzierałem się przez nasze oddziały szpitalne i pomieszczenia biurowe. Ranny, na wpół nieprzytomny żołnierz pogrążony w stanie, który później nauczyliśmy się rozpoznawać jako nerwicę frontową, mamrotał nieprzerwanie: „białe twarze… światło księżyca… białe twarze”. […] Wyszedłem. Zobaczyłem sylwetki wycofujących się w pośpiechu ludzi, unoszącą się coraz wyżej bladożółtą chmurę, a potem znowu widoczne w oddali figurki w mundurach khaki biegnące przez pola na północny wschód od nas. […] Zaczęły ściągać tłumy rannych, […] pierwsze ofiary zatrucia gazem. Coś okropnego, początkowo trudno było uwierzyć w tę potworność. […] Bez względu na to, jak bardzo oddaliliśmy się od cywilizowanego świata w ciągu kilku poprzednich miesięcy, kiedy dotarło do mnie bestialstwo tego czynu, widok leżących na podłodze i na polu walki ludzi dławiących się żółtą pianą napełnił mnie furią, jakiej nie obudziło już później żadne inne okrucieństwo człowieka, nawet degradacja naszego gatunku w odrażających niemieckich obozach koncentracyjnych w czasie późniejszej wojny. Do tamtej chwili wierzyliśmy bowiem, że wszyscy nadal jesteśmy ludźmi.
ARTHUR WAKEFIELD SZEDŁ WŁASNĄ DROGĄ przez krajobraz cierpienia i rozpaczy. Na początku wojny był człowiekiem głęboko wierzącym, pobożnym anglikaninem, który nie brał do ust alkoholu i nigdy nie opuszczał niedzielnego nabożeństwa. Jak wspominał Geoffrey Young, przy 172 centymetrach wzrostu, 73 kilogramach wagi i obwodzie klatki piersiowej wynoszącym 80 centymetrów Wakefield był niesłychanie silny i odnosił na uniwersytecie duże sukcesy jako wytrawny bokser i świetny wioślarz. Miał lśniące niebieskie oczy i zamiłowanie do przygody, pod wpływem którego w 1900 roku przerwał studia medyczne i zaciągnął się jako kawalerzysta i strzelec wyborowy do 70. Kompanii 1. Pułku Imperialnej Ochotniczej Milicji Terytorialnej (Imperial Yeomanry) powołanego, by służył podczas drugiej wojny burskiej. Rok spędzony w południowoafrykańskim veldcie rozpalił wyobraźnię Wakefielda ideami chwały imperium oraz powinności i obowiązków chrześcijańskiego narodu i oddanego Bogu mężczyzny. Po ukończeniu studiów medycznych w Edynburgu i Heidelbergu znalazł miejsce w Royal National Mission to Deep Sea Fishermen, gdzie spotkał sir Wilfreda Grenfella, założyciela odległych misji medycznych na skalistych wybrzeżach Nowej Fundlandii i Labradoru, pierwszych i najstarszych posiadłości imperium brytyjskiego, nad którym słońce nigdy nie zachodziło.
Wakefield przybył do Nowej Fundlandii w 1908 roku. Ocean wciąż jeszcze był czarny od ławic dorszy, a populacja gromadników była tak liczna, że skaliste wybrzeże w całości pokrywała ich ikra i tłusty mlecz. Przez sześć lat Wakefield wiódł życie pełne trudów i wyrzeczeń. Zimą cierpiał dokuczliwe zimno, latem był wystawiony na żer chmar komarów, a jego dieta składała się głównie z mąki, tłuszczu, melasy, herbaty, mięsa karibu i solonych ryb. Patrolował całą poszarpaną linię brzegową Labradoru, długą na ponad 8 tysięcy kilometrów, podróżując psim zaprzęgiem, konno, saniami zaprzężonymi w renifery, pieszo lub łodzią żaglową. Jako jeden z zaledwie dwóch wykształconych lekarzy w tym regionie leczył dosłownie wszystko – od szkorbutu i gruźlicy po rany po ugryzieniach niedźwiedzia i postrzałowe. Pewnego pamiętnego dnia wyrwał swoim pacjentom co najmniej 149 zębów. Oddany Bogu i królowi, nieczuły na fizyczne cierpienie, wyposażony w umiejętności medyczne, które zastępom wyleczonych przez niego ludzi wydawały się czarną magią, Wakefield stał się jednym z niezłomnych bohaterów dzikiego pogranicza imperium brytyjskiego. Na fotografii z albumu rodzinnego widać go w samej bieliźnie, przykucniętego na górze lodowej przed kąpielą w zimnym oceanie, która była jego odpowiednikiem porannej przechadzki dla zdrowia.
Wieść o wojnie dotarła do Nowej Fundlandii latem, kiedy wszyscy mieszkańcy kolonii przebywali na morzu, łowiąc dorsze. Gdy rozeszła się po Labradorze, Wakefield natychmiast ruszył niewielką łodzią żaglową o nazwie „Amber Jack” do St. John’s, stolicy kolonii. 10 sierpnia wziął tam udział w spotkaniu na wysokim szczeblu. Nadal był kapitanem armii, miał więc zagwarantowane miejsce przy stole obrad jako współtwórca nowofundlandzkiego garnizonu Legionu Pograniczników – działającej w całym imperium milicji, której początki sięgały wojen burskich. Osobiście wyposażył wtedy wszystkich ochotników w niezbędny sprzęt, płacąc za to z rodzinnej kasy.
W 1914 roku w Nowej Fundlandii strzelców było jak na lekarstwo, więc gdy 21 sierpnia rząd ogłosił nabór 500 ochotników, obiecując im żołd w takiej samej wysokości jak żołnierzom armii kanadyjskiej, a także darmowy transport do St. John’s ze wszystkich zakątków kolonii, było jasne, że jako pierwsi odpowiedzą ludzie zrekrutowani już i uzbrojeni przez Wakefielda. Byli to chłopcy i młodzi mężczyźni, których znał od urodzenia: nauczyciele, traperzy, farmerzy i rybacy z niezliczonych zatoczek, wąwozów, miasteczek i posterunków całego półwyspu. Tak oto z osobistego poczucia misji i obowiązku Arthura Wakefielda zrodziła się legendarna „pierwsza pięćsetka” stanowiąca trzon Pułku Nowofundlandzkiego, który w czasie całej wojny wysłał na front grubo ponad 7 tysięcy żołnierzy. Połowa z nich zginęła lub odniosła poważne rany.
Wakefield i jego ludzie, maszerując 3 października 1914 roku przez St. John’s wśród wiwatujących tłumów, nawet nie wyobrażali sobie takiej liczby ofiar. Przy nabrzeżu czekał na nich transportowiec „Florizel”, który miał ich zawieźć do Anglii. Młodzi żołnierze chętnie prezentowali karabiny z bagnetami, gdy wnoszono na pokład sztandar pułku. Tłum wznosił radosne okrzyki. W pewnym momencie wszyscy zgromadzeni, nie wyłączając żołnierzy, odśpiewali uroczyście Auld Lang Syne.
Statek wyszedł w morze następnego wieczora. Pożeglował na południe i późną nocą dołączył do flotylli 31 jednostek eskortowanych przez mający 26 tysięcy ton wyporności krążownik opancerzony „Princess Royal”, która wiozła do Anglii pierwszych żołnierzy kanadyjskich i 7 tysięcy koni. Rejs przez Atlantyk trwał 11 dni. Podczas niedzielnego nabożeństwa na pokładzie poproszono Wakefielda o wygłoszenie kazania. Po zejściu na ląd w Plymouth żołnierze zostali przetransportowani do obozu szkoleniowego na równinie Salisbury. Spędzili tam całą długą jesień i mokrą zimę, podczas których w ciągu czterech miesięcy spadło 600 milimetrów deszczu – dwa razy więcej niż zwykle. Ćwiczyli musztrę, uczyli się maszerować w szyku i zdobywali umiejętności uważane za niezwykle istotne przez autorów instrukcji wojskowych. Większość z nich miała się okazać zupełnie nieprzydatna na francuskim froncie.
WIELKA BRYTANIA OD PONAD STULECIA nie brała udziału w żadnym większym konflikcie zbrojnym na kontynencie, a naczelne dowództwo było tak dalece oderwane od rzeczywistości, że chwilami jego decyzje zakrawały na działanie przestępcze. Z ankiety przeprowadzonej trzy lata przed wojną wynikało, że 95 procent oficerów nigdy w życiu nie czytało żadnej książki o tematyce wojskowej. Kult amatorszczyzny i jawna pogarda dla jakiejkolwiek aktywności intelektualnej doprowadziły do uformowania korpusu oficerskiego, który z nielicznymi chlubnymi wyjątkami charakteryzował się ograniczeniem umysłowym, absolutną odpornością na zmiany i całkowitą niezdolnością do twórczego myślenia i działania. Tak oto weterani spod Omdurmanu – gdzie w 1898 roku stoczono bitwę kolonialną, w której Brytyjczycy wyposażeni w karabiny maszynowe Maxim położyli trupem 11 tysięcy Sudańczyków i ranili kolejne 15 tysięcy, sami tracąc zaledwie 48 ludzi – w 1914 roku stwierdzili, że karabin maszynowy nie jest użytecznym narzędziem walki. Jeszcze w marcu 1916 roku, po 20 miesiącach starć, brytyjski głównodowodzący Douglas Haig, który pod Omdurmanem był oficerem sztabowym lorda Kitchenera, dążył do zmniejszenia liczby karabinów maszynowych przypadających na batalion, ponieważ obawiał się, że ich obecność może negatywnie wpłynąć na waleczność żołnierzy. Z podobnych przyczyn sprzeciwiał się wprowadzeniu stalowych hełmów, choć dowiedziono, że zmniejszają one liczbę obrażeń głowy u żołnierzy o 75 procent. Latem 1914 roku uznał samolot za przereklamowany wynalazek i nie widział zastosowania dla lekkich moździerzy, które z czasem okazały się najskuteczniejszą bronią podczas walk w okopach. Nawet karabin wydawał mu się podejrzany. Na pierwszym miejscu stawiał konia i szablę.
„Należy przyjąć jako ogólną zasadę – napisano w podręczniku szkolenia kawalerzystów z 1907 roku – że karabin, jakkolwiek skuteczny, nie zastąpi efektu współdziałania prędkości konia, magnetyzmu szarży i terroru zimnej stali”.
Haig przez całą wojnę trzymał w rezerwie trzy kompletne dywizje kawalerii, liczące w sumie 50 tysięcy ludzi, mające na zawołanie wykorzystać spodziewany wyłom w linii frontu, który jednak nigdy się nie pojawił. W 1926 roku, gdy naród wciąż opłakiwał śmierć niemal miliona mężczyzn, Haig pisał o przyszłości sztuki wojennej: „Wierzę, że wartość konia i możliwości wykorzystania go w bitwie będą nadal tak wielkie jak zawsze. Aeroplany i czołgi to tylko wyposażenie dodatkowe. Jestem przekonany, że w przyszłości żołnierze będą potrafili zrobić dobry użytek z konia – oczywiście czystej krwi – tak samo jak w chwalebnej przeszłości”. Ludzie na froncie wiedzieli lepiej, co się dzieje. O kawalerzystach z rezerwy mówiono, że taki z nich pożytek jak z dzieci na konikach bujanych.
Oczywiście żołnierze Pułku Nowofundlandzkiego, sumiennie ćwiczący musztrę na błotnistej równinie Salisbury, nie wiedzieli ani nie spodziewali się tego wszystkiego. Tłumaczono im, że dobrze wyszkolony oddział żołnierzy gotowych zaakceptować umiarkowane straty może dzięki „męstwu, determinacji i nieustępliwości” z łatwością zneutralizować gniazdo karabinu maszynowego. Zgodnie z instrukcją szkoleniową z 1909 roku podstawowym warunkiem sukcesu w walce było zachowanie w czasie ataku „szlachetnego ducha właściwego wszystkim przedstawicielom narodu brytyjskiego” i wznoszenie jak najgłośniejszych okrzyków, aby „poprzez wibrację rozstroić nerwy przeciwnika”. Główną bronią miał być bagnet, którego czubek „powinien być wycelowany w gardło wroga, gdyż w tym punkcie wchodzi w ciało najłatwiej i powoduje powstanie śmiertelnej rany o głębokości zaledwie kilku cali, przy czym bliskość oczu sprawia, że przeciwnik odruchowo zaciska powieki. Innymi wrażliwymi i zwykle podatnymi na ataki częściami ciała są twarz, klatka piersiowa, podbrzusze i uda, a także okolice nerek, gdy przeciwnik jest odwrócony tyłem. Penetracja na głębokość 4-6 cali [10-15 centymetrów] jest wystarczająca do unieszkodliwienia wroga i daje szanse na szybkie wycofanie ostrza, podczas gdy zbyt głęboko wprowadzonego bagnetu często nie sposób wyciągnąć. W takiej sytuacji należy wystrzelić pocisk, aby przełamać blokadę”. W rzeczywistości od bagnetów zginęło mniej niż 1 procent ofiar wojny. Karabiny ręczne i maszynowe spowodowały śmierć lub zranienie około jednej trzeciej żołnierzy, podczas gdy reszta ucierpiała od wybuchających pocisków artyleryjskich. Większość poległych bezradnie czekała na śmierć, wtulona w błotniste ściany okopów w poszukiwaniu schronienia przed nawałnicami stali i ognia spadającymi z nieba.
Pełniący obowiązki oficera medycznego Arthur Wakefield prowadził obóz żelazną ręką, pilnując czystości i porządku jako podstawowych warunków utrzymania zdrowia i morale. Podwładni nazywali go „Śmieciarzem”, ponieważ miał obsesję na punkcie poniewierających się odpadków. Patrzyli też w zdumieniu, jak każdego ranka wchodzi nago do metalowej kadzi i oblewa się kubłami lodowatej wody. Jako mężczyzna wystarczająco stary, by być ojcem większości żołnierzy, a także weteran innej wojny toczonej na obczyźnie, był szczególnie zainteresowany dobrostanem podkomendnych. Tym dziwniejsza wydaje się jego prośba o pilne przeniesienie do Korpusu Medycznego Armii Królewskiej złożona 17 sierpnia 1915 roku.
Choć nie do końca wiadomo, dlaczego Wakefield postanowił opuścić swój pułk, z pewnością nie powodował nim strach przed udziałem w walce, ponieważ już po tygodniu został przydzielony do 29. Szpitala Polowego na jednym z najtrudniejszych odcinków frontu. Dotarł tam w momencie, gdy Brytyjczycy dopiero zaczynali zdawać sobie sprawę, jak wielkim wyzwaniem będzie opieka medyczna na polu walki. W pierwszych miesiącach wojny liczba zabitych i rannych osiągnęła poziom niespotykany podczas wcześniejszych konfliktów zbrojnych, rodzaj i dotkliwość ran odnoszonych przez żołnierzy były nowością dla służb medycznych, a liczba i przebieg zakażeń miały się nijak do wiedzy wyniesionej z kursów lekarskich – korpus medyczny miał więc ogromne trudności z zapewnieniem rannym chociaż podstawowej opieki. Na początku ludzie znoszeni z pola bitwy leżeli na noszach ustawionych na gołej podłodze, a ich rany szybko się zaogniały pod wpływem tajemniczych patogenów pochodzących z żyznej, próchnicznej gleby flandryjskiej. Sterylne piaski Transwalu były odległym wspomnieniem dla wojskowych lekarzy, którzy musieli mierzyć się ze zgorzelą gazową i szerzącymi się infekcjami, nasycającymi atmosferę zaimprowizowanych szpitali polowych odorem śmierci, który wywoływał wymioty nawet u najodporniejszych młodych pielęgniarek.
Lekarze ścigający się z czasem, by zapobiec śmiercionośnym zakażeniom, taśmowo wykonywali amputacje i inne radykalne zabiegi chirurgiczne. Nie było jeszcze antybiotyków i niewiele wiedziano o drobnoustrojach chorobotwórczych. Ponieważ technologia prześwietleń rentgenowskich była dopiero na wstępnym etapie rozwoju, znalezienie odłamków metalu w porozrywanym przez szrapnel ciele było często bardzo trudne. W czasie wojny opracowano procedurę transfuzji krwi, w czym duży udział miał przyjaciel Mallory’ego Geoffrey Keynes, ale w pierwszych miesiącach tysiące ludzi po prostu wykrwawiły się na śmierć. Lekarze wojskowi, tacy jak Wakefield i jego późniejszy partner z Everestu Howard Somervell, należeli do pierwszego pokolenia, które odeszło od dotychczasowych praktyk polegających na przystawianiu pijawek, leczeniu tyfusu za pomocą środków przeczyszczających z rabarbaru i stosowaniu jadu komarów na syfilis.
Pierwszym wyzwaniem było przetransportowanie rannych z linii frontu. Ci, którzy byli w stanie iść lub się czołgać, samodzielnie docierali do najbliższego punktu opatrunkowego, zwykle znajdującego się jeszcze na linii frontu albo w okopach rezerwy. Tam sanitariusze dokonywali wstępnej selekcji, przypisując rannym etykiety z oznaczeniem jednostki i charakteru obrażeń, a także umieszczając na ich czołach symbole wykonane niezmywalnym atramentem, za pomocą których odróżniano tych, którym można było pomóc, od osób skazanych na niechybną śmierć. Następnie opatrywali rany, podawali morfinę i odcinali poszarpane resztki kończyn, często posługując się zwykłym nożem. Żołnierze, którzy utknęli pomiędzy liniami, czekali zrezygnowani na zapadnięcie ciemności, podtrzymując w sobie nadzieję, że noszowi jakoś ich znajdą. Ratunek często nie nadchodził, jako że każdy batalion liczący tysiąc ludzi miał tylko 32 noszowych tworzących 16 zespołów obarczonych zadaniem ewakuacji rannych z pola bitwy. Przy liczbie poszkodowanych, która sięgała 50 procent stanu osobowego oddziałów, była to misja niewykonalna. Transport rannych do najbliższego punktu opatrunkowego albo przejezdnej drogi trwał nieraz godzinę albo i dłużej, ponieważ noszowi nieśli ich nocą przez grząskie błoto, wpadając do na wpół zapadniętych okopów, potykając się o gnijące zwłoki koni i ludzi zabitych w poprzednich bitwach, cały czas narażając się na śmiertelne niebezpieczeństwo. Po wstępnym opatrzeniu ran ambulans zabierał rannych do najbliższej stacji ratunkowej, stanowiącej kluczowy element w systemie wojskowej pomocy medycznej.
Szpitale polowe zlokalizowane poza zasięgiem ognia artyleryjskiego, ale najbliżej frontu, jak się dało, selekcjonowały rannych i zajmowały się tymi, których można było wyleczyć na miejscu. Ośmioosobowe zespoły chirurgów pracujących parami przez całą dobę na sześciogodzinnych zmianach dzieliły pacjentów na tych, którzy byli w wystarczająco dobrym stanie, żeby znieść transport koleją do szpitali na tyłach, i na rannych wymagających natychmiastowej operacji. Trzecią grupę stanowiły osoby tak ciężko ranne, że nie można było im w żaden sposób pomóc. Tych oznaczano kolorem czerwonym i umieszczano na oddziale beznadziejnych przypadków, gdzie byli znieczulani, kąpani i pocieszani przez pielęgniarki, które robiły, co mogły, żeby odpędzić od nich myśli o nieuchronnej śmierci. O poranku grabarze zaszywali ich okaleczone szczątki w koce i wywozili na wózkach do masowych grobów, które dopiero wiele lat po wojnie zyskały dostojny wygląd cmentarzy z równiutkimi rzędami schludnych krzyży na indywidualnych mogiłach. Iluzja ta być może przyniosła ulgę żyjącym, ale nie mogła odwrócić tragicznego losu umarłych.
Lekarze w szpitalach polowych pracowali pod ogromną i nigdy niesłabnącą presją. Normy społeczne, ludzka przyzwoitość i polecenia dowództwa kazały im utrzymywać dobry nastrój. Jednocześnie musieli radzić sobie z niekończącym się napływem ofiar, pracować dniami i nocami w nieustannym huku wystrzałów i błysku flar i pocisków rozrywających się na niebie, oświetlających ciemne sylwetki umundurowanych postaci owiniętych w zakrwawione koce, z etykietami zwisającymi z bezwładnych ciał znoszonych nieustannie do namiotu, w którym nikły blask lamp acetylenowych z trudem pozwalał ocenić charakter obrażeń.
W kitlach nasiąkniętych krwią, otoczeni przyprawiającym o mdłości zapachem ropiejących ran, kordytu i ludzkich ekskrementów, rozcinali mundury, odcinali kończyny, piłowali kości i kauteryzowali rany, jakich nigdy w życiu nie widzieliby w normalnej praktyce. Pocisk karabinowy lecący z prędkością 3 tysięcy kilometrów na godzinę mógł rozszczepić pień dębu, nie mówiąc o rozszarpaniu na kawałki ludzkiej nogi. Najwięcej szkód wyrządzały szrapnele. Ich rozpalone do czerwoności, poszarpane metalowe odłamki wbijały się w ciało, wprowadzając w głąb rany błoto, strzępy munduru i kawałki gnijących zwłok rozsianych po polu bitwy. Fale uderzeniowe po wybuchach pocisków powodowały zapadanie się płuc i innych organów wewnętrznych oraz wylewy krwi do mózgu. Poszkodowani w ten sposób ludzie bez żadnych widocznych oznak obrażeń leżeli martwi obok kolegów, których ciała były okaleczone i zdeformowane nie do poznania – bez nóg i rąk, z tkanką mózgową wyciekającą z rozbitych czaszek, oderwanymi genitaliami, w miejscu których z rozerwanych podbrzuszy wystawały poskręcane jelita. Najgorszy widok przedstawiały rany twarzy. Młodzi chłopcy pozbawieni warg, krwawe otwory w miejscu nosa, samotne kępki włosów na obdartych ze skóry czaszkach. To w czasie tej wojny narodziła się chirurgia plastyczna, powstała z potrzeby przywrócenia w miarę możliwości estetycznego wyglądu twarzom oszpeconym tak dalece, że ocaleńcy przez resztę życia ukrywali swój wygląd pod maskami, od czasu do czasu spotykając się na specjalnych obozach na odległych obszarach wiejskich, gdzie bez budzenia sensacji i narażania się na drwiny czy litość mogli wystawiać twarze na powiewy wiatru i promienie słońca. Przez cały okres wojny korpus medyczny zamówił 108 milionów opatrunków i 22 tysiące 386 szklanych oczu.
W reakcji na to napięcie chirurdzy starali się znaleźć choć odrobinę wytchnienia pośród szaleństwa. Niektórzy po prostu nie zauważali wojny i skupiali się wyłącznie na swoich obowiązkach, jak gdyby to, co działo się poza kręgiem światła padającego z migotliwych lamp i poza zasięgiem skalpela, nie miało żadnego znaczenia i nie należało do rzeczywistości. Pewnej nocy pod koniec wojny przyjaciel Mallory’ego, Geoffrey Keynes, operował w lochu twierdzy w Doullens młodego żołnierza, któremu odłamek szrapnela okaleczył genitalia. Kiedy na sekundę przerwał pracę, żeby otrzeć pot z czoła, zobaczył króla Jerzego V, który stał obok niego i obserwował zabieg. Bez żadnego słowa ani gestu Keynes odwrócił się i na nowo podjął pracę, zupełnie ignorując monarchę.
Howard Somervell, który podczas wyprawy na Mount Everest stał się najbliższym przyjacielem Mallory’ego, służył w czasie wojny w 34. Szpitalu Polowym w Vecquemont, pomiędzy Amiens i Albert nad Sommą. Podobnie jak Wakefield, Somervell był pobożnym człowiekiem z Krainy Jezior. Urodził się w 1890 roku w Kendal w Westmoreland, w rodzinie o prezbiteriańskich i anglikańskich korzeniach, posiadającej dobrze prosperującą fabrykę obuwia. Jako fizycznie silny chłopak o artystycznych skłonnościach dorastał w otoczeniu przyrody, muzyki i sztuk pięknych. Będąc młodym mężczyzną, jak gdyby nigdy nic jeździł na rowerze z Rye w hrabstwie Sussex do Queen’s Hall w Londynie (240 kilometrów w obie strony) na koncerty promenadowe, podczas których wykonywano utwory Beethovena, Chopina i Schumanna.
Po ukończeniu Rugby School uzyskał stypendium naukowe w Caius College w Cambridge i przez jakiś czas flirtował z ateizmem. Wstąpił do Stowarzyszenia Heretyków, w którym, jak sam wspominał, wszystkie drogie jego sercu przekonania religijne zostały starte na proch. Przez dwa lata stanowczo wypierał się wiary w Boga. Potem jednak, pod koniec drugiego roku studiów, przypadkiem trafił na spotkanie modlitewne w lokalnym kościele w Cambridge. Tam doznał objawienia i stał się żarliwym, pełnym pasji ewangelizatorem. „Nie minęło dużo czasu – pisał – a z walącym sercem i drżącymi kolanami głosiłem kazania na organizowanych na rynku w Cambridge zgromadzeniach modlitewnych”. Z perspektywy czasu uznał jednak ten okres za „pewien sposób na wyszumienie się, religijny odpowiednik folgowania potrzebom seksualnym, inaczej mówiąc – naturalny wyraz młodzieńczej energii, która próbowała znaleźć ujście duchowymi kanałami”. Jego zapał ewangelizacyjny osłabł, ale mimo wszystko pozostał człowiekiem głęboko wierzącym, przekonanym o sile modlitwy, którą postrzegał jako rzeczywistość emocjonalną.
Kiedy wybuchła wojna, Somervell studiował medycynę. Kusiło go, żeby natychmiast zaciągnąć się do armii, ale jego mentor Frederick Treves, który przewidywał ogromne zapotrzebowanie na chirurgów, doradził mu kontynuowanie nauki w Królewskim Kolegium Chirurgów. Wcielony w końcu do pułku z West Lancashire w 1915 roku w randze kapitana trafił do korpusu medycznego. Prowadzona przez niego dokumentacja medyczna należy do nielicznych tego typu rejestrów, które nie spłonęły podczas bombardowania Londynu w 1940 roku. Zawiera ona precyzyjne, bardzo szczegółowe opisy wszystkich procedur medycznych i operacji przeprowadzonych przez niego w czasie wojny. Na przykład 18 sierpnia 1918 roku Somervell zajmował się starszym szeregowym G.A. Dickensonem z 1. Batalionu 10. Pułku z Lincolnshire – silnym dwudziestolatkiem, który doznał licznych obrażeń oczu, twarzy, rąk, ramion, klatki piersiowej i brzucha w wyniku wybuchu szrapnela. Trzeba mu było usunąć prawe oko i amputować kilka palców.
W ciągu dwóch następujących po sobie dni, wybranych na chybił trafił z rejestru, Somervell najpierw zszywał na oddziale ósmym ranę ramienia po wybuchu pocisku, następnie na oddziale piątym ranę postrzałową lewej ręki, a zaraz potem zajął się leżącym na noszach szeregowym A. Griffithem z 2. Batalionu 23. Pułku Fizylierów Walijskich, którego noga wymagała amputacji powyżej zgruchotanego stawu kolanowego. Następnie wrócił na oddział ósmy, gdzie zaopatrzył postrzałową ranę głowy szeregowego Reada z 6. Batalionu Pułku z Dorset, po czym wrócił na oddział piąty, by amputować lewą nogę starszego szeregowego F. Thorntona z 10. Batalionu Pułku z West Yorkshire, postrzelonego w kostkę.
Następnego ranka wszystko powtórzyło się od nowa. Kula karabinowa strzaskała lewe ramię szeregowego Russella z 7. Batalionu 10. Pułku z Lincolnshire. Na oddziale piątym czekał W.D. Smith z 10. Batalionu Pułku z West Yorkshire z udami poszarpanymi odłamkami pocisku. Następnie Somervell poszedł na oddział szósty, by usunąć odłamki kości z płuc młodszego oficera z 1. Batalionu 10. Pułku z Lincolnshire. Opatrzył jeszcze kilka innych ran postrzałowych, zanim wrócił na oddział piąty, gdzie podjął próbę uratowania twarzy szeregowego W.R. Filtona z 15. Batalionu Pułku Walijskiego, któremu kula karabinowa zgruchotała szczękę i rozerwała tętnice. Po Filtonie przyszła kolej na szeregowego Gunna z 10. Batalionu Pułku z West Yorkshire, z głęboką raną prawego pośladka, zanieczyszczoną skrawkami munduru i błotem. Następnie został wezwany na oddział dziewiąty, gdzie musiał opatrzyć rozerwaną klatkę piersiową i pogruchotane żebra szeregowego J. Manna, kolejnego żołnierza 1. Batalionu 10. Pułku z Lincolnshire. Po nim następny wojskowy z raną postrzałową, tym razem na plecach – pocisk roztrzaskał łopatkę i trzecie żebro. Wreszcie Somervell wrócił na oddział piąty, aby zająć się przestrzelonym lewym pośladkiem szeregowego Richardsa. 12 poważnych operacji w dwa dni, dwie amputacje, poważnie okaleczona twarz, połamane kości i przestrzelone pośladki. Wszelkie możliwe przypadki upodlenia, a to wszystko w ciągu zaledwie 48-godzinnego fragmentu wojennej kariery, która trwała z podobną intensywnością przez prawie cztery lata.
Wydaje się, że sposobem Somervella na poradzenie sobie z okrucieństwem wojny była pełna koncentracja na szlifowaniu własnego rzemiosła przy możliwie największym zdystansowaniu się od otaczających go realiów wojny. Zaczął pracę w korpusie medycznym jako młody lekarz, a stał się chirurgiem kompletnym. W wieku 28 lat mógł powiedzieć, że zetknął się ze wszystkimi możliwymi rodzajami obrażeń ciała i skutecznie je leczył. W wolnym czasie wychodził na łono przyrody i szkicował, jak sam później napisał, najskromniejsze dzieła natury. Jego serce przepełniało pragnienie traktowania wszystkich żywych stworzeń z największym szacunkiem. Zachował wiarę, jednak utemperowaną zrozumieniem kruchości ludzkiej natury i wyrozumiałością dla ludzkiej słabości. Zdarzało mu się wejść do budynku albo namiotu i zobaczyć leżące pokotem ludzkie zwłoki oraz piętrzące się wysoko stosy amputowanych nóg i rąk. Nocą na oddziale szpitalnym wsłuchiwał się w jęki i przekleństwa rannych młodych mężczyzn krzyczących w malignie, młodego chłopaka wołającego na cały głos: „Do ataku!”. O świcie, gdy wschodziło słońce i motyle przysiadały na poszarpanych i osmalonych szczątkach krajobrazu zniszczonego wojną, zapominał na chwilę o nieustannym napływie rannych i okaleczonych mężczyzn. Wraz z innymi oficerami organizował pikniki w dębowych i klonowych zagajnikach na tyłach frontu, poza zasięgiem ostrzału artyleryjskiego, gdzie przy śpiewie skowronków i rudzików można było na chwilę zapomnieć o strachu, lęku, bólu i wyczerpaniu. Wojna stawała się wtedy złym snem, nierzeczywistym koszmarem, który pozostawiał miejsce na wiarę w Boga.
Arthur Wakefield stacjonował za linią frontu nad Sommą od ostatnich dni 1915 roku. W tygodniach poprzedzających bitwę był przydzielony do 29. Szpitala Polowego w Gézaincourt, wiosce położonej na południowy zachód od Doullens, o niecały dzień drogi od Somervella w Vecquemont. Surowa prostota wpisów w jego dzienniku odzwierciedla wartości pokolenia mężczyzn, którzy nie byli jeszcze gotowi poddawać swoich emocji analizie lub refleksji. Opisuje swoją codzienną rutynę: bieg przełajowy wczesnym rankiem, a następnie gorąca kąpiel i śniadanie. Odwiedza oddziały, uczestniczy w obchodach, opatruje rannych i w miarę możliwości nadzoruje obrzędy religijne mające nadać sens nieustannym pogrzebom, które każdego popołudnia pogrążają wszystkich w przygnębieniu. Wieczorem czyta i pisze lub gawędzi z innymi oficerami w mesie. Podobnie jak Somervell wykorzystuje każdą sposobność, by wyrwać się z obozu i poszukać kolorów i życia z dala od spustoszenia i posępności frontu. Uprawia ogród, zastawia sidła na króliki, cieszy się pikardyjską wiosną pełną polnych kwiatów, ale nad tym wszystkim przez cały czas unoszą się odgłosy odległych i całkiem bliskich bombardowań. Codziennie zapisuje w dzienniku jedną stronę, a każdy wpis kończy opisem pogody.
O swojej pracy i rannych wspomina rzadko i dopiero oficjalny rejestr szpitalny zdradza liczbę rannych przywożonych każdego dnia i nocy: od 50 do 100 dziennie, i to w czasie, gdy wczesną wiosną 1916 roku na froncie panował względny spokój. Ten nieustanny napływ ofiar, przez dowódców siedzących bezpiecznie w oddalonych od frontu pałacach nazywany „marnotrawstwem”, można zrozumieć jedynie w kontekście wojny trwającej cztery lata i cztery miesiące, podczas której w samych tylko siłach brytyjskich każdego dnia ginęło średnio około 600 osób, a kolejne 1700 odnosiło poważne rany.
4 kwietnia Wakefield odnotował przybycie 29. Dywizji, do której, ku jego zaskoczeniu i radości, wcielono Pułk Nowofundlandzki. Nie miał bezpośredniego kontaktu ze swoimi chłopcami z Labradoru od poprzedniego lata, kiedy pozostał we Francji, a pułk, powiększony do rozmiarów batalionu, wyruszył do Egiptu i Gallipoli. Wiedział z plotek, że wylądowali w zatoce Suvla i przez sześć miesięcy, nękani cholerą, czerwonką, tyfusem i stopą okopową, przechodzili krwawą próbę, aż w końcu zostali ewakuowani z Dardaneli w pierwszych dniach 1916 roku. Teraz, po wylądowaniu w Marsylii 22 marca, wrócili do niego. Niezwykły zbieg okoliczności sprawił, że szpital Wakefielda znajdował się w tym samym sektorze frontu, w którym mieli walczyć jego chłopcy. Wakefield z dumą stał przy drodze w Gézaincourt i wypatrywał znajomych twarzy. To był złowieszczy widok: 12 tysięcy ludzi, 6 tysięcy koni, ciężka i lekka artyleria, wozy z zaopatrzeniem, ambulanse i kuchnie polowe ciągnące się na dystansie 25 kilometrów. W mżawce i zimnym deszczu dywizja potrzebowała aż pięciu godzin, by przejechać przez miasto. „Panuje atmosfera wyczekiwania i krążą plotki o planowanej ofensywie – zanotował Wakefield w dzienniku tego wieczora. – Urlopy wstrzymano, a ci, którzy zdążyli wyjechać, zostali wezwani z powrotem”.
We wtorek 16 maja Wakefield wymknął się z pracy i pojechał na rowerze przez Beauquesne i Marieux, by odwiedzić swój pułk w Louvencourt. Jak później napisał, to był wspaniały dzień: zjadł lunch ze starszymi oficerami, a następnie zwiedził kwaterę główną, gdzie spotkał się z młodszymi oficerami i „pogawędził z żołnierzami”. Po herbacie w kwaterze głównej batalionu wyjechał o 18.00 i po godzinie pedałowania wrócił do domu. Była to „cudowna przejażdżka” w bezchmurny dzień, przy delikatnym wietrze wiejącym z południa. Nie mógł przypuszczać, że już nigdy nie zobaczy żadnego z tych mężczyzn. Miesiąc później wszystkie drogi były zapchane transportami z bronią i amunicją. 21 czerwca Wakefield napisał: „Wszystko jest przygotowane na przyjęcie pacjentów, których spodziewamy się w związku z wielką ofensywą. W powietrzu czuje się wszechobecną atmosferę rosnących oczekiwań. Wiatr południowo-zachodni, umiarkowany, dzień pogodny i słoneczny. Cieplej”.